-
ArtykułyTak kończy się świat, czyli książki o końcu epokiKonrad Wrzesiński5
-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant15
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać419
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
Biblioteczka
2002
2018-12-06
Zapowiadało się intrygująco. Alternatywny multi-wszechświat pierwszej połowy XIX wieku, w którym imperium Bonapartego przetrwało klęskę wyprawy na Rosję, opanowano "nieziemskie" energie i techniki, Polacy walczą o Polskę w więcej niż jednym świecie...
Ale sam pomysł i zarys fabuły, to za mało. To po prostu jest bardzo słabe literacko. Zdaje się, że był to debiut autora chwalonego głównie za Cienioryt (nie miałem okazji przeczytać). Mam zatem nadzieję, że później już było lepiej. Bo nieporadność i naiwność narracji, papierowość i psychologiczna niewiarogodność postaci, nieodparcie kojarzy mi się z równie "drewnianymi" pierwszymi dziewiętnastowiecznymi wprawkami Rodziewiczówny, jak Straszny Dziadunio. Ten, mimo braku jakichkolwiek zalet literackich, z jakiegoś powodu zdobył popularność na stulecie, więc dla każdego jest nadzieja...
Nieporadności jak z "Humoru z Zeszytów": "Dwie godziny jeździł polami, w samo południe, wśród jasnego skwaru." (autor wstrzymał Słońce, nie ruszając Ziemi...).
Próbując pisać o dziewiętnastowiecznych armiach, przez nieodrobioną pracę domową nie wie na przykład, że porucznik – zarówno współcześnie, jak w Księstwie Warszawskim – to oficer, a nie podoficer.
Jest niezwykle mało prawdopodobne (najdelikatniej mówiąc) aby rosyjski car (podczas rosyjskiej zimy!), do aresztowania i doprowadzenia do więzienia arystokraty, wysyłał do jego podmiejskiej posiadłości wyłącznie oddział piechurów (ostrym biegiem...), bez choćby jednego konia czy pojazdu.
Mało kto lubi czytać o niemądrych ludziach robiących niemądre rzeczy. Niestety – głównie tym właśnie zajmuje się większość bohaterów tej książki.
Zapowiadało się intrygująco. Alternatywny multi-wszechświat pierwszej połowy XIX wieku, w którym imperium Bonapartego przetrwało klęskę wyprawy na Rosję, opanowano "nieziemskie" energie i techniki, Polacy walczą o Polskę w więcej niż jednym świecie...
Ale sam pomysł i zarys fabuły, to za mało. To po prostu jest bardzo słabe literacko. Zdaje się, że był to debiut autora...
2020-05-26
Moje drugie i ostatnie podejście do twórczości Krzysztofa Piskorskiego. Udało mi się dobrnąć do setnej strony (żeby nie było, że się nie starałem). Ale ostatecznie i definitywnie nie udało mi się jej docenić ani polubić.
Na jedyny plus trzeba przyznać, że od debiutanckiej "Zadry" znacznie poprawił się styl zdania i akapitu. Już nie kojarzy się z nieporadnością szkolnego wypracowania, czy wręcz "humoru z zeszytów".
Niestety, już w pierwszych stu stronach udało się pomieścić tyle innych grzechów śmiertelnych złej pisaniny, że starczyłoby ich na opasłą encyklopedię.
Wtórność: Para-iberyjski świat i główny bohater ("najlepszy" i... najmniej znany (!) szermierz-awanturnik bez grosza) są smętnymi popłuczynami Kapitana Alatriste Arturo Pereza-Reverte. Bez ikry ni głębi.
Brak elementarnego sensu i pomysłu, jak wybrnąć z własnych, piramidalnych bzdur: Nie jest tak – wbrew temu, co się wydawało autorowi – że formuła fantasy przełknie absolutnie KAŻDY bzdet, jaki tylko się komuś zamajaczy. Można tworzyć przedziwne światy, ale powinny one być choć trochę logiczne i SPÓJNE. Świat, w którym zetknięcie się słonecznych cieni dwóch żywych istot jest dla nich "śmiertelnym zagrożeniem"??? No błagam! Dlaczego mieszkańcy nie są wampirami, wychodzącymi z ciemnych krypt tylko nocą? Takim idiotyzmem MUSI się strzelać we własną stopę – ogniem ciągłym:
"Na brzegu widać było kilka lektyk" (w słoneczny poranek) – chyba z baaardzo długimi drągami dla tragarzy..?
"i paru szlachciców w otoczeniu sług i zbrojnych kawalerów" – to "otoczenie" musiało tworzyć jakiś bardzo szeroki i luźny krąg wokół każdego? A może prościutki karny szereg, zawsze ustawiający się na baczność prostopadle do słońca? Wystarczył kilkudziesięcio- czy kilkusetmetrowy?
Próbowałem sobie wyobrazić, jak taki sztywny szereg musiałby się gorączkowo przemieszczać, próbując nadążyć za ruchami "centralnego szlachcica" i nie łamiąc szyku (nieuchronnie wpadając na mury, drzewa i budynki). Szpaler energicznie i równo przebierający nogami, jak tancerki kankana, mógłby być zabawniejszy, niż wodewil w stylu "Hitler on Ice"...
To zaledwie dwudziesta czwarta strona. Dalej jest tak co chwila i na każdym kroku.
Żałosne głupotki: Uczony, w nagłym ataku gorączkowego pośpiechu, posyła do swego przyjaciela córkę z "super-r-r-r-pilną", "super-r-r-r-tajną" i " super-r-r-r-ważną" informacją. Odbywa się to tak, że jeszcze tego dnia, o głośno przedyskutowanej "super-r-r-r..." dowiaduje się całe miasto. I cóż z tego, skoro jedyną różnicą jest zamieszanie powodowane przez nadmiar gawiedzi, a chodzi o... publiczną (!) prezentację odkrycia, którego uczony dokonał... dawno temu!?
Raz się przytrafiło? Miało być śmiesznie? Nie, bo ledwie kilka stron dalej, znowu to samo – o kolejnym "super-r-r-r-tajnym" i " super-r-r-r-niebezpiecznym" spotkaniu (o północy..!) "spiskowcy" od siedmiu boleści gardłują na całą karczmę. Że też nasłuchującemu zza odległego stołu "tajemniczemu szpiegowi" nie zapisali szczegółów na kartce?
Jak już wspominałem w recenzji "Zadry" – mało kto lubi czytać książki o głupich ludziach, robiących głupie rzeczy. Nabrałem niedobrego, ale mocno ugruntowanego przekonania, że Piskorski o żadnych innych pisać nie chce lub nie potrafi.
Moje drugie i ostatnie podejście do twórczości Krzysztofa Piskorskiego. Udało mi się dobrnąć do setnej strony (żeby nie było, że się nie starałem). Ale ostatecznie i definitywnie nie udało mi się jej docenić ani polubić.
Na jedyny plus trzeba przyznać, że od debiutanckiej "Zadry" znacznie poprawił się styl zdania i akapitu. Już nie kojarzy się z nieporadnością szkolnego...
1992
To musiało być tak, że grafomanowi strzelały do głowy jakieś pojedyncze, oderwane scenki, które z lubością sobie zapisywał i rozpisywał:
Coś o spotkaniu po latach rozdzielonych rosyjskich braci, jednego "dobrego", drugiego "złego" (tylko po co?).
A to coś o dr-r-r-ramatycznych perypetiach zestrzelonego za linią frontu, "popiątnego" (© Lem) polsko-rosyjsko-amerykańsko... (pozaziemskiego?) agenta. Tak super-ważnego i super-tajnego, że ach! (tylko właściwie dlaczego?)
Albo coś o rosyjskim żołnierzu, chyba cierpiącym na "paradoks dziadka" (coś jakby)? Wplątywanym w arcy-złowrogi, arcy-tajny i ultra-pokrętny spisek. Co najmniej: KGB-owsko-islamistyczno-diaboliczno-kosmiczny (a może jeszcze jakiś?). Litości...
I jeszcze kilka w tym stylu, znikąd i do niczego nie prowadzących. Szkoda nawet zachodu na ich wspominanie. Byle więcej strzelanek, rozbryzgujących się mózgów i podstępnych knowań.
Postacie i dialogi grubo ciosane w drewnie, scenki już wewnętrznie pozbawione sensu i treści, urywane na niczym.
Gryzmolił je sobie w przekonaniu, że potem jakoś tam poskleja w powieść. Niestety - gdy już nagryzmolił, to w żaden logiczny sposób posklejać nie umiał. Po wrzuceniu do worka ze wspólnym tytułem, mającym sugerować, że to (chyba) jednak powieść (?), nie zachowują nawet śladowego wspólnego sensu ni fabuły.
Próby rozmycia tej oczywistości obejmowały:
Poszatkowanie podtytułami sugerującymi rozpiętość w czasie: "2015", "2037", "2038" itd. "No wicie - bo taka zawiła i skomplikowana chronologicznie." Taaa... Grupowanie i cyferki mogły być dowolne.
Podkręcenie banalnego bełkotu w deliryczny bełkot do kwadratu - wstawkami o... skrycie knujących nadludzkich kosmitach (Taaak!). "No wicie - MOŻE SIĘ WYDAWAĆ, że to za grosz ni ma sensu - wcale nie przez grafomański bełkot, tylko przez *subtelne* intrygi bezcielesnych kosmitów tak zaawansowanych w rozwoju, że nie dacie rady pojąć, o co im chodzi!"
No i faktycznie - nie damy. Dno.
To musiało być tak, że grafomanowi strzelały do głowy jakieś pojedyncze, oderwane scenki, które z lubością sobie zapisywał i rozpisywał:
Coś o spotkaniu po latach rozdzielonych rosyjskich braci, jednego "dobrego", drugiego "złego" (tylko po co?).
A to coś o dr-r-r-ramatycznych perypetiach zestrzelonego za linią frontu, "popiątnego" (© Lem) polsko-rosyjsko-amerykańsko......
W 1951 roku seria opowiadań publikowanych w poprzedniej dekadzie została poskładana w powieść. Potem rozrosła się w cykl i franczyzę, ale to już inna historia. Choć ta pierwsza książka - z nie całkiem dla mnie jasnych powodów - zyskała "kultowy" status, bardzo źle się zestarzała.
Biorąc ją do ręki byłem przygotowany na marny styl literacki, bo Asimov to słaby pisarz. Niestety - równie kiepsko wypadł w każdej z pozostałych kategorii, według których da się oceniać tę książczynę.
Przejawem niechlujstwa i pośpiechu przy *przepakowaniu* opowiadań (pieniądze od wydawcy musiały być pilnie potrzebne?) są choćby zgrzyty kompletnie niekonsekwentnej chronologii - w tym samym punkcie opowiadanej historii upadek Imperium raz miał miejsce przed trzystu, a raz przed zaledwie trzydziestu laty (i nie - relatywistyczna dylatacja czasu to dla Asimova zbyt skomplikowany koncept...).
Asimov nie tylko nie był w stanie wyobrazić sobie ani trochę innego obiegu (kanałów czy nośników) informacji naukowej, niż (słabo) znane mu u progu lat pięćdziesiątych. Ewidentnie przegapił wizjonerski artykuł Vannevara Busha z Atlantic Monthly w 1945... Gorzej - on kompletnie nie rozumiał złożoności nawet tych ówczesnych. Tylko to może wyjaśnić mentalnie cofnięcie o stulecia, by triumfalnie *podpowiedzieć* potomkom za dziesięć tysięcy lat (!) powtórkę z XVIII-wiecznych oświeceniowych Encyklopedystów - wielotomowa (papierowa) Encyklopedia Galaktyczna! To ci dopiero *sensacja*...
Największym problemem jego ‘retro-futurystycznej’ techniki nie jest nawet brak wyobraźni, niepotrafiącej wybiec choćby na rok naprzód. Przyozdabiana na chybił-trafił ‘przyszłościowo-rakietowymi’ gadżetami, wypada żałośnie. Jak np. winda - choć "zerograwitacyjna", to wciąż z obsługującym ją windziarzem w środku - jedynym uprawnionym do naciskania guzików. Czy ‘wizjofon’, na którego ekranie trzeba prosić panienkę [wideo]telefonistkę o ręczne zestawienie połączenia... Gorsza jest ignorantna anty-naukowość. Ot, choćby: "stopa sześcienna kutego żelaza za stopę złota". Nigdy nie słyszał o gęstości czy równoważności masy i energii? Że na każdą stopę^3 złota potrzebowałby dwie i pół stopy żelaza, a żelazne spinki po *cudownej* transmutacji w złoto... skurczyłyby się nie do poznania?
Zgrzytają najprostsze współzależności pomiędzy dziedzinami techniki. I tak po zaniku wykorzystania energii jądrowej i powrocie do węgla i ropy, ogólnodostępne i masowe (!) podróże międzygwiezdne ze "skokami nadprzestrzennymi" trwają nadal - jak gdyby nigdy nic. Przeraźliwie płytkie, naiwnie prymitywne i nieprzemyślane są wyobrażenia o regresie do barbarzyństwa oraz warunkach dla odrodzenia kompetencji technicznych i bazy przemysłowej.
Słabo broni się koncept leżący u podstaw tej historyjki - sztywny (quasi-marksistowski?) determinizm historyczny. Jakoby *wymodelowana matematycznie* "psychohistoria" - biegnąca jednym jedynym, z góry przewidzianym torem, w mocno nieudolnym wykonaniu Asimova zasługuje tylko na wzruszenie ramion.
Ostatni z *merytorycznych* aspektów tej książki - mechanizmy polityki, dynamiki rozwoju i regresu społeczeństw, rażą taką samą płytkością, brakiem elementarnego realizmu i jakiegokolwiek głębszego namysłu, co w przypadku techniki.
Anemiczny wątek "fabularny" rozczarowuje jak wszystko inne. Historyjki, jak to Fundacja ogrywała "przeważające siły ciemnoty", uciekając się do *sprytu* przeciw sile i przemocy, zniesmaczają dziecinadą. Realne wydarzenia, których jesteśmy świadkami w coraz bardziej niespokojnym świecie, jednoznacznie zadają kłam jego prościutkim, naiwnym wyobrażeniom. Handel jako "recepta na konflikty zbrojne"? No niestety - nie...
Choć trwająca na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych "Złota Era SF" ewidentnie stawiała dość niskie wymagania książkom mającym uchodzić za *głębokie*, to Asimovskie "Science" już wtedy zasługiwało na najniższe noty. A jego "Fiction" to nudna, nierealistyczna i niewciągającą akcja, drewniany styl, przeraźliwie skrzypiące dialogi i brak bohaterów zdradzających choć pozory życia.
Krótko mówiąc - szkoda czasu na tę ramotkę, bo są dużo lepsze powieści SF z lat pięćdziesiątych warte czytania.
W 1951 roku seria opowiadań publikowanych w poprzedniej dekadzie została poskładana w powieść. Potem rozrosła się w cykl i franczyzę, ale to już inna historia. Choć ta pierwsza książka - z nie całkiem dla mnie jasnych powodów - zyskała "kultowy" status, bardzo źle się zestarzała.
Biorąc ją do ręki byłem przygotowany na marny styl literacki, bo Asimov to słaby pisarz....
2018-01-01
Listy bestsellerów wydawniczych z kategorii Fantastyka podpowiedziały mi nazwisko Riddle. Wydawało mi się, że mniej więcej znam autorów fantastyki wartych poznania, a tu proszę – ktoś nowy. Udało mi się wypożyczyć w osiedlowej bibliotece.
Już od pierwszych stron lektury narastało we mnie dziiiwne uczucie. Supertajna, Ogólnoświatowa, Ponadrządowa Instytucja do walki z terrorem? CAŁY światowy terroryzm dziełem jeszcze bardziej Supertajnej, jeszcze bardziej Ogólnoświatowej Złowrogiej Organizacji?
Serio?
Przy opisie spotkania wszystkich analityków Organizacji, uczucie odrealnienia narastało. Czy to ze mną, czy z tą książką coś jest BARDZO mocno nie tak?
Miarka się przebrała, gdy przeczytałem, dlaczego Informator przekazał Ostrzeżenie zapisane Szyfrem (bo ONI go Śledzą i gdyby zapisał je Otwartym Tekstem, to już by Zaatakowali, a dzięki Szyfrowi sądzą, że jeszcze Nie Wiemy O Co Chodzi – więc na razie nie Atakują...).
No błagam! To jednak nie jakiś wyrafinowany pastisz odmóżdżonej literatury dla bezmózgów – to miało być na poważnie!
Lektura recenzji w niniejszej witrynie upewniła mnie, że dalej poziom horrendalnej głupoty już tylko narasta. Choć trudno uwierzyć, że to jeszcze możliwe. Swoją przygodę z twórczością A.G. Riddle zakończyłem więc raz na zawsze na stronie 76. I to było i tak o 100 stron za daleko...
To jest bestseller. Jak dobrze, że tylko to wypożyczyłem, zamiast kupować!
Drodzy Czytelnicy – Jeśli chcecie się przekonać, jak mądra, głęboka i trafnie przewidująca może być fantastyka, przeczytajcie "Wizję lokalną" Lema. I w ogóle Lema.
Jeśli chcecie się przekonać, jak może być pełna wyrafinowanej wyobraźni i doskonała literacko, przeczytajcie "Cień kata" Wolfe.
Jeśli chcecie rozwoju ziemskiej nauki i filozofii w nieziemskiej scenerii, opisanego z uwielbieniem i ironicznym przymrużeniem oka jednocześnie, przeczytajcie "Peanatema" Stephensona.
Jeśli chcecie Space Opery pełnej rozmachu i bezbrzeżnych przestrzeni, przeczytajcie "Pierścień" Nivena.
Jeśli chcecie się przekonać, że Science Fiction może być równie interesujące dla kobiet i dla mężczyzn, przeczytajcie "Strzępy honoru" McMaster Bujold.
Tylko nie marnujcie czasu na czytanie tego potwornego, bezmózgiego chłamu.
Listy bestsellerów wydawniczych z kategorii Fantastyka podpowiedziały mi nazwisko Riddle. Wydawało mi się, że mniej więcej znam autorów fantastyki wartych poznania, a tu proszę – ktoś nowy. Udało mi się wypożyczyć w osiedlowej bibliotece.
Już od pierwszych stron lektury narastało we mnie dziiiwne uczucie. Supertajna, Ogólnoświatowa, Ponadrządowa Instytucja do walki z...
Po przeczytaniu autorskiego wstępu, jak to dawno temu *zainspirowała* go gra X, a potem latami (!) mozolnie przerabiał, by *aż tak bardzo* nie przypominało gry Y, powinienem wziąć do serca to ostrzeżenie i od razu dać sobie spokój. Skoro mimo to zacząłem czytać, sam jestem sobie winien.
O ile *ekranizacje* dzieł literackich w rodzaju instrukcji naprawy odkurzacza jeszcze mają sens (pełno ich na Youtube), to kierunek odwrotny - *beletryzacje* gier z kosmicznymi nawalankami w "literaturę" (określenie BARDZO na wyrost) żadnego sensu nie mają i muszą owocować absolutnymi knotami.
Tojza udowadnia to bardzo przekonująco. Dzieło, którego nie udało mi się zmęczyć, tonie w infantylizmie. Jest ko[s]miczne wyłącznie w sposób niezamierzony.
W uniwersum, w którym jakoby lata się między systemami z zawrotnymi prędkościami *podprzestrzennym*, oto nagle "cywilny statek kolonizacyjny" stanął sobie (?) ot, tak gdzieś w kosmosie. Ani chybi tylko po to, by jego nieziemski dowódca mógł beztrosko, z lubością wypić kubek ziemskiej kawy. W podprzestrzeni chyba tak dobrze nie smakuje? Gdy "Oni" wykorzystują właśnie tę (!) chwilę jego słabości do zaskakująco-błyskawicznego, niszczycielskiego ataku, dowódca-kofeinofil rozkazuje natychmiast wypuszczać myśliwce ze wszystkich hangarów! Czyli idyllicznie tkwiący w przestrzeni "cywilny statek kolonizacyjny" (a nie lotniskowiec?) miał hangary pełne zatankowanych i uzbrojonych myśliwców, z pilotami non-stop przesiadującymi w gotowości w kabinach? Ani chybi - jako *asekuracja* - zawsze kiedy dowódca akurat chce się napić ukochanej ziemskiej kawy. Jasne.
W świetle powyższego nie dziwi że tam, gdzie MIAŁA być (zamierzona) lekkość i humor, da się znaleźć jedynie wymęczoną żenadę w stylistyce szkolnego wypracowania. Nie do podrobienia.
Choć można sobie wyobrazić, że grupą docelową pozbawioną odruchu rzucenia tym o ścianę mogliby być nastoletni (8-16?) nałogowi gracze, uwielbiający seryjne rozwalanie łbów kosmicznym potworom ogniem ciągłym ze sraserów, mam wątpliwości, czy warto o nich zabiegać - czy taka grupa cokolwiek czyta?
Bo jeśli chodzi o samego autora, tę wątpliwość wyjaśnił mi następujący fragment:
"Jest napędzany ośmioma zespołami silników impulsowych zasilanych przez reaktory fuzyjne na bazie deuteru. Ma jednak na wyposażeniu też kilka reaktorów termojądrowych, z czego jeden z nich znajduje się na rufie zwanej głownią."
Czyli Tojza nie wie, że to jedno i to samo: fuzja deuteru = reakcja termojądrowa. Byłem przekonany, że zbitkę pojęciową "fuzja termojądrowa" człowiek musi wyczytać i wyoglądać absolutnie WSZĘDZIE. Żeby o takim dość podstawowym fakcie naukowym nigdy się NIE dowiedzieć, trzeba niczego nie czytać ani nie oglądać. Zapewne szkoda było na to czasu, który można przecież poświęcić na granie?
Czujcie się ostrzeżeni.
Po przeczytaniu autorskiego wstępu, jak to dawno temu *zainspirowała* go gra X, a potem latami (!) mozolnie przerabiał, by *aż tak bardzo* nie przypominało gry Y, powinienem wziąć do serca to ostrzeżenie i od razu dać sobie spokój. Skoro mimo to zacząłem czytać, sam jestem sobie winien.
O ile *ekranizacje* dzieł literackich w rodzaju instrukcji naprawy odkurzacza jeszcze...
Zaczęło się nawet poprawnie. Na skolonizowanej przez ludzi planecie, prestiżowy rejs na starą Ziemię, po raz pierwszy w historii, niespodziewanie wygrywa przedstawiciel tubylczej rasy, a nie człowiek. Potem akcja przenosi się na statek zmierzający stamtąd do eksploracji kolejnej obiecującej planety do zasiedlenia.
I tak krok po kroku... sensu w obu tych podzielonych historiach stopniowo, acz nieubłaganie ubywa i ubywa. Aż nie pozostanie go ani trochę. Za to coraz więcej scen, wątków i postaci pojawiających się i zawisających smętnie w powietrzu bez jakiegokolwiek zauważalnego pomysłu czy pożytku dla fabuły. Widać jak na dłoni, że autor rozpisywał się w detalach, kompletnie nie potrafiąc połączyć ich w spójne, choć trochę sensowne historie. Nie trzyma się to kupy, ni logiki.
Urywającą się ni w pięć ni w dziewięć, niezborną i coraz bardziej infantylną opowiastkę raptownie zakorkowano pożal się Boże "epilogiem" - mimowolnym manifestem fabularnej bezradności tfu!rcy.
No nie kleiło się. Temu autorowi już dziękujemy.
Zaczęło się nawet poprawnie. Na skolonizowanej przez ludzi planecie, prestiżowy rejs na starą Ziemię, po raz pierwszy w historii, niespodziewanie wygrywa przedstawiciel tubylczej rasy, a nie człowiek. Potem akcja przenosi się na statek zmierzający stamtąd do eksploracji kolejnej obiecującej planety do zasiedlenia.
I tak krok po kroku... sensu w obu tych podzielonych...
2014-12-19
Wśród grafomańskich pisarzy fanatastyki, którym udało się zdobyć "światowy" rozgłos i popularność, można wskazać na przykład takich, którzy mieli coś ciekawego do powiedzenia, ale niezbyt umieli to napisać. Jak choćby Arthur C. Clarke.
Miéville jest dla mnie przykładem odwrotnego problemu: Pisać potrafi dość sprawnie, lecz cóż z tego, skoro nie ma... nic ciekawego do powiedzenia.
Kompletnie nic.
Wśród grafomańskich pisarzy fanatastyki, którym udało się zdobyć "światowy" rozgłos i popularność, można wskazać na przykład takich, którzy mieli coś ciekawego do powiedzenia, ale niezbyt umieli to napisać. Jak choćby Arthur C. Clarke.
Miéville jest dla mnie przykładem odwrotnego problemu: Pisać potrafi dość sprawnie, lecz cóż z tego, skoro nie ma... nic ciekawego do...
Dałem się zwieść dwóm wcześniejszym opiniom chwalącym że "jest lepiej" niż w poprzedniej edycji z 2021 roku. A że tamtą "niebieską" uznałem za dość obiecujący początek (tylko trzy-cztery niewypały na 12 opowiadań) z nadzieją w sercu zabrałem się za kolejne, "zielone" wydanie '2022. Też 12 autorów, w tym dwóch powtarzających się z poprzedniego roku.
No i... klops! Dla mnie tym razem poziom był fatalny, a lektura - męką:
LAUREACI KONKURSU
Wszystkie pięć opowiadań w tej kategorii rozczarowało. Słowa, słowa, morze słów. Przepełnione bezgraniczną nieistotnością, nijakością i dotkliwym brakiem sensu. Tak bardzo, że zadziałał mechanizm obronny - wyparcie z pamięci. Wkrótce po przeczytaniu nie potrafiłem sobie przypomnieć, o czym były (bo generalnie... o niczym?). Nie pomagało nawet zerkanie na tytuły w spisie treści. Dopiero powrót do pierwszej strony każdego wywoływał jakieś słabe reminiscencje: "Aa - no tak..." Nie ma więc sensu wdawać się w poszczególne opinie o czymś, co się od razu zapomniało.
GOŚCIE
Pierwszy tom niebacznie pochwaliłem za wolność od dziaderstwa. W złą godzinę, bo w nowym postanowiono ożywić jednego z "Ojców Założycieli" grajdołowego dziaderstwa. Co gorsza, w każdej z edycji postarano się (oprócz banalnej literackiej beznadziei) o coś budzącego wręcz odruch wymiotny. Czy dla podkręcenia temperatury letnich (w najlepszym razie) emocji, ostrej pobudki przysypiających czytelników?
Wróciły złe wspomnienia opowiadań Markowskiego niebacznie czytanych w młodości w niesławnej "Serii z Glistą" (to była rewia najkoszmarniejszych grafomanów w dziejach Multiwszechświata). A teraz, 40 lat później: Fabuła tak nieudolna, że aż (mimowolnie) komiczna. Pozbawiona sensu i zmierzająca donikąd, ale będąca tylko pretekstem i kanwą dla wylewania dziaderskich pretensji do rzeczywistości: Zła, zła, ZŁAAA Unia Europejska! Pogrążająca mieszkańców w kryzysie i biedzie! Ekofaszyści! Fałszywe pandemie! Złowrogie koncerny farmaceutyczne! Ich podstępne szczepionki! Rosja über alles! - Zestandaryzowany pakiet żarliwych wierzeń, którymi Olgino zapełnia puste głowy.
Prościutka, naiwna historyjka Kubicza literacko i fabularnie jest na poziomie szkolnego wypracowania.
Tekst Protasiuka był jedynym prozatorskim pozytywem, jaki udało mi się znaleźć w tym tomie. Tak jak w swoim zbiorze opowiadań, wykorzystuje niebezpieczeństwa nowych technologii (doprowadzone ad extremum) do snucia dystopijnego czarnowidztwa dla nieodległej przyszłości. Choć tu też trochę brakuje do ideału, mam wrażenie, że chyba jako jedyny z autorów używał przy pisaniu mózgu (własnego, nie boltzmannowskiego...) zgodnie z przeznaczeniem i instrukcją obsługi.
Salik pisze rozwlekle, nudno i o niczym. O niczym sensownym (zapadającym w termiczną nicość...). Analogicznie jak w kawałku jej książki, który udało mi się zmęczyć i... tego pożałować.
Tekst Cholewy to w gruncie rzeczy maksymalnie uproszczony (do jednowymiarowości) skrótowiec z Gry Endera. Za to kompletnie pozbawiony sensu.
WYBÓR REDAKCYJNY
(Czym to ma się różnić od GOŚCI? Tamci sami się wprosili?)
U Kłodawskiego wielka obfitość haseł z rozgrywek szachowych, ale już sensu trochę jakby nie za wiele.
Rogaczewski w zasadzie gra na tej samej strunie, co w debiucie. Z szalonej plątaniny porwanych, pseudofizycznych strzępków - coś o ciemnej energii, a to o fluktuacjach próżni, rzekomej powtarzalności wszelkich samoorganizujących struktur we *Wszystkim*, *Wszędzie*, *Każdym Czasie* i *Każdej Skali*, naprędce kleci Ogólną Teorię Wszystkiego. Zaludniając ją cmentarnymi zjawami z boltzmannowskimi mózgami. Tylko że z kolażu matematyczno-fizycznych bełkotów może wyjść jedynie całkiem przyziemny Meta-Bełkot i niewiele więcej. Ot - entropia w działaniu... Zgaduję, że intencją autora i sensem (?) utworu miała być wysublimowana drwina (tylko - z Wszechświata czy czytelnika?). Ale na mój prymitywnie zwierzęcy, białkowy mózg taka wysoce specyficzna odmiana humoru jest chyba zbyt wyrafinowana i nie działa.
Dałem się zwieść dwóm wcześniejszym opiniom chwalącym że "jest lepiej" niż w poprzedniej edycji z 2021 roku. A że tamtą "niebieską" uznałem za dość obiecujący początek (tylko trzy-cztery niewypały na 12 opowiadań) z nadzieją w sercu zabrałem się za kolejne, "zielone" wydanie '2022. Też 12 autorów, w tym dwóch powtarzających się z poprzedniego roku.
No i... klops! Dla mnie...
2021-06-01
Do zainteresowania tą książką skłoniły mnie ochy i achy w tutejszych opiniach. No cóż – dla mnie to taki "Lesio" polskiej fantasy. Nie – to nie jest komplement. Ani trochę. Choć zapewne sukces wydawniczy gwarantowany.
To wyrób humoropodobny. Przez braki warsztatowe czyta się bez przyjemności i z mozołem. Jak szkolne wypracowanie na wymęczoną czwórkę z minusem. Nie porywa, nie wciąga, nie cieszy. Fabuła niezmiennie brnie od jednej głupawej niedorzeczności do drugiej. Głupawych na wszystkich poziomach – od ogólnego zarysu historii, po detale. Jak choćby przy (powtarzających się) narzekaniach na jakość... BRUKU (!!!) na "gościńcu" w sercu rzekomo *dzikiej* puszczy. Tak zakazanej i niebezpiecznej, że *nikt* przy zdrowych zmysłach się w nią nie za[nomen omen]puszcza... Rozbrajający autor zapomniał ponarzekać na słabe oświetlenie tamtejszych latarni ulicznych (na gaz bagienny [autentyk!] "zmyślnie łapany do butelek"..?), czy kiepski zasięg komórek (w plastrach leśnego miodu..?).
Najprymitywniejszy, Deus ex Machinowy schemat: "Już mieliśmy zginąć marnie, gdy wtem niespodziewanie..." powtarza się dosłownie co kilkanaście stron, w nieskończoność. Nieustająca czkawka fabularna.
Na początku autor w dialogach niezdarnie próbuje "jechać Sapkowskim". Choć szybko go porzuca dla języka i słownictwa rodem z komunikatorów, w obu wersjach tak samo skrzypią drewnem i zgrzytają sztucznością.
W miarę lektury, narastało we mnie – poza irytacją – wrażenie déjà vu: Coś w niemal identycznie kiepskim stylu już (niestety...) kiedyś czytałem. To "Próżniowędrowiec" Seana McMullena. Oj, niedobry wzór. Obaj autorzy tak samo rozpaczliwie silili się, by było *lekko*, *zabawnie* i *z polotem*. I obu niewiele z tego wyszło. Tylko wymęczona, nieśmieszna grafomania.
Wracając do ochów i achów. Przynajmniej w kilku tutejszych opiniach powtarza się schemat zdradzający jakby wewnętrzną walkę z presją stadnego konformizmu (--> patrz przywołane w drugim zdaniu od góry "Arcydzieło Literatury Polskiej"...):
"Noo, taak, baardzo śmieeszne... [skoro *wszyscy* tak twierdzą, to nie wyjdę na matoła bez poczucia humoru]. Świeetne przygody... [przecież nie jestem ponurakiem i malkontentem]. Tylko mnie – jakoś tak – nie wciągnęło..."
Doprawdy.
Do zainteresowania tą książką skłoniły mnie ochy i achy w tutejszych opiniach. No cóż – dla mnie to taki "Lesio" polskiej fantasy. Nie – to nie jest komplement. Ani trochę. Choć zapewne sukces wydawniczy gwarantowany.
To wyrób humoropodobny. Przez braki warsztatowe czyta się bez przyjemności i z mozołem. Jak szkolne wypracowanie na wymęczoną czwórkę z minusem. Nie porywa,...
Nie dajcie się nabrać. To "vanity publishing" - czyli wydane nakładem własnym grafo.., hmm, autora. Czytanie tego wręcz bolało.
Sześć krótkich opowiadań. Miszmasz gatunkowy: political fiction, 'hard' sf, 'heroic' fantasy i łolaboga co tam jeszcze.
Literacko nieporadne i drętwe, drętwotą szkolnych wypracowań. W każdym z opowiadań był: początek, środek i koniec. Niczego więcej w nich nie było. Żenująco infantylne ("polskie mocarstwo" rządzące Irakiem...). Pustka intelektualna taka, że aż dudniło echo.
A nie, przepraszam - była jeszcze mdląca (jak wszystko w tym zbiorze) wrzutka ideolo, w bardzo znajomo brzmiącym pakiecie:
* "fałszywa" wirusowa pandemia "inscenizowana" po to, żeby "pozbawić praw" naiwnych mieszkańców Unii Europejskiej;
* kapitan dowodzący wyprawą kosmiczną tejże Unii Europejskiej to - uwaga! - Rosjanin;
* podli, źli i knujący Anglicy jako przeciwieństwo naszych "towarzyszy broni" (sic!!!), może troszkę pijących i przekupnych, ale z gruntu poczciwych, no 'oczywiście' - Rosjan znowu!
Olgino będzie zachwycone. Wszystkim innym odradzam branie tego do ręki.
Nie dajcie się nabrać. To "vanity publishing" - czyli wydane nakładem własnym grafo.., hmm, autora. Czytanie tego wręcz bolało.
Sześć krótkich opowiadań. Miszmasz gatunkowy: political fiction, 'hard' sf, 'heroic' fantasy i łolaboga co tam jeszcze.
Literacko nieporadne i drętwe, drętwotą szkolnych wypracowań. W każdym z opowiadań był: początek, środek i koniec. Niczego...
2019-05-05
2019
Nie zmęczyłem, nie zdzierżyłem. Czarę przelała historyjka z elektrownią atomową w tle. Była tak źle napisana i nachalnie prymitywna, że odrzuciła mnie z hukiem. To grafomania.
Nie zmęczyłem, nie zdzierżyłem. Czarę przelała historyjka z elektrownią atomową w tle. Była tak źle napisana i nachalnie prymitywna, że odrzuciła mnie z hukiem. To grafomania.
Pokaż mimo to2020-06-01
Światy równoległe z alternatywnymi wersjami historii. Ale i z przebiciami (echami?) pomiędzy. W jednym z takich światów Wielopolski skutecznie i krwawo spacyfikował konspirację, uniemożliwiając wybuch powstania styczniowego. Frapujący punkt wyjścia do ciekawej książki? Nie tym razem.
Może się to wydać smutne, ale ten skazany na niepowodzenie bunt garstki szlacheckich pięknoduchów był niegroźnym i niezbyt ważnym epizodem z punktu widzenia burzliwych dziejów Rosji. A pół wieku później "sprawę polską" trudno byłoby zaliczyć choćby do pierwszej dziesiątki przyczyn bezprzykładnej implozji i destrukcji archaicznego i nieradzącego sobie już z niczym imperium Romanowów.
Dlatego niezaistnienie powstania styczniowego, jako punkt zwrotny, umożliwiający trwanie przez kolejne stulecia (wciąż kompletnie "zamrożonego" społecznie i politycznie) rosyjskiego samodzierżawia – zgrzyta nieprawdopodobieństwem. Gdyby jeszcze taka wizja została w miarę zręcznie "sprzedana" czytelnikowi. Ale tu zaczynają się schody.
Pierwszy trzeszczący schodek jest taki, że autorowi szkoda czasu na przekonywanie. Zaledwie kilkuzdaniowy dialog wystarczy, by polskiego niepodległościowego spiskowca przekabacić w lojalistę i wyznawcę świetlanej przyszłości samodzierżawia. Hola – mnie nie wystarczyło. A same "argumenty" były obraźliwe i żenujące, tak przy okazji.
Przechrzcie bardzo się spieszy, by na jak najmniejszej liczbie stron upchnąć jak najwięcej wydarzeń. Sensacyjnych, że ach! Niestety – wtórnych i sztampowo-kliszowych. Wszystko to już kiedyś obejrzeliśmy, przeczytaliśmy. Wydarzenia, postacie i dialogi są komiksowo płaskie, koturnowo sztuczne, napuszone i po prostu drętwe. Jednak najgorsze jest to, że pospieszna, acz drętwa akcja głupieje równie szybko, jak się toczy...
Zaczynając od komiksowych niemądrości: Leczenie ciężko poszkodowanego w zautomatyzowanym medycznym "sarkofagu", trwa za wolno, więc trzeba zaiwanić Wielkiemu Księciu bliżej nieokreślony, wielkoksiążęcy supergadżet medyczny, który cudownie uzdrawia natychmiast (!) i całkowicie. Bo szkoda czasu! Autor bez krzty litości szybko przechodzi do ciężkich grzechów przeciwko elementarnej inteligencji czytelnika: W sali balowej pełnej najwyższych szarż, którą odwiedził sam Car, jest tylko jeden gwardzista potrafiący posługiwać się bronią (!) i tym samym mogący zatrzymać uciekającego zamachowca. Ale "musi" odstrzelić mu głowę, bo inaczej – łolaboga! – tamten uciekłby z sali! Czyżby w całym ogromnym kompleksie pałacowym w Carskim Siole nie było już żadnego innego uzbrojonego strażnika, który mógłby zatrzymać go także ZA drzwiami tej sali? Na tę okazję zapomniano o jakimkolwiek monitoringu, łączności, koordynacji? Carska Rosja była najbardziej policyjnym państwem swoich czasów. Gdyby przetrwała tak mało zmieniona, podejście do "bezpieczeństwa" władzy AŻ TAK poluzować się nie mogło...
W przypadku autorów, którzy tak mało szanują inteligencję swoich czytelników, nie mam innego wyjścia, niż wypisać się z ich grona. Tu zakończyłem około 150 strony mojej pierwszej i ostatniej książki Przechrzty. Mnie TEŻ szkoda czasu.
Widzę go na tej samej półce (Nigdy Więcej), co opiniowanego wcześniej Piskorskiego. Obaj (poza czytelnikami...), mogliby odpuścić też Romanowom, bo od ich pisaniny carowie obracają się w grobach. Choć – w gruncie rzeczy – należało im się.
Jeśli ktoś lubi alternatywne wielo-wszechświaty z "międzykanałowymi przebiciami" pomiędzy, to radziłbym nie marnować czasu na Przechrztę (ani Piskorskiego), tylko przerzucić się do Stephensona. Nie będzie polsko czy rosyjsko – za to o niebo lepiej.
Światy równoległe z alternatywnymi wersjami historii. Ale i z przebiciami (echami?) pomiędzy. W jednym z takich światów Wielopolski skutecznie i krwawo spacyfikował konspirację, uniemożliwiając wybuch powstania styczniowego. Frapujący punkt wyjścia do ciekawej książki? Nie tym razem.
Może się to wydać smutne, ale ten skazany na niepowodzenie bunt garstki szlacheckich...
1999
1998
2003-07
O tym, że autorka jest "tytanem" polskiej fantasy humorystycznej i potwornym wstydem jest jej nie znać, oznajmiono napuszonym tonem w pewnej starożytnej grupie dyskusyjnej. Nominalnie poświęconej fantastyce, a realnie wzajemnej adoracji grupki towarzyskiej związanej z rynkiem literackim i fandomem.
Chcąc sprawdzić tę opinię (i nie wyjść na analfabetę), wypożyczyłem z biblioteki i zabrałem na wakacyjny wyjazd. To (drugie) był błąd. Choć sam wyjazd był super...
Humor? Nie pamiętam, żebym choć raz się uśmiechnął. No dobra – może się nie znam – nie mam poczucia humoru. Adekwatnego do dzieła.
Poraził mnie za to (jak prądem), hmm... ładunek intelektualny. Drobny przykład – o fizycznej krzepie jednej z bohaterek: "jeszcze za życia starego Betki potrafiła sama dwa wory z mąką z wozu zdjąć i do młyna wtaszczyć." Mąka. Młyn. Aaa – to przecież miało coś wspólnego!? Połączmy kropki! – Postanowiła autorka. Wydedukowała, że choć mąkę kupuje w spożywczym w papierowych torebkach, to "w dawnych czasach", ani chybi, musieli sprzedawać we młynie na worki. [Brawo!!!] Więc – odwiecznym prawem popytu i podaży – jacyś feudalni zaopatrzeniowcy musieli ją tam przywozić i wnosić...
Powiecie, że czepiam się drobiazgu. Owszem – drobiazg. Ale zaistnienie tego i całej serii innych drobiazgów było dla mnie nierozerwalnie związane z jakością dzieła. Mówiły o nim wszystko, co kiedykolwiek chciałem wiedzieć.
O tym, że autorka jest "tytanem" polskiej fantasy humorystycznej i potwornym wstydem jest jej nie znać, oznajmiono napuszonym tonem w pewnej starożytnej grupie dyskusyjnej. Nominalnie poświęconej fantastyce, a realnie wzajemnej adoracji grupki towarzyskiej związanej z rynkiem literackim i fandomem.
Chcąc sprawdzić tę opinię (i nie wyjść na analfabetę), wypożyczyłem z...
Oj, nudne to było. Słabe, zaskakująco mocno spróchniałe i rozczarowujące.
Powieścidełko zbudowane na klasycznym schemacie: Ludzkość napotyka tajemniczy artefakt Obcych. Dzielni Astronauci krok po kroku próbują go badać. Odkryją to, zaskoczy ich tamto, z narażeniem życia wypuszczą się hen... I z każdym krokiem pytań raczej przybywa, zamiast ubywać.
Przez niemal półwiecze zainteresowań fantastyką przeczytałem już mrowie dzieł opartych na tym właśnie schemacie, zaczynając (chyba?) od zapomnianych już Borunia & Trepki. Ale po tysiąc pierwszym wciąż takim samym, sztampowym i nie wyróżniającym się niczym na plus, chciało się tylko jęknąć: Dosyć!
Na pewno nie sięgnę już po kolejne (jeszcze słabiej oceniane) pozycje z cyklu Ramy.
Dziełko Clarke jest literacko toporne, nudne i niewciągające nawet bardziej niż smętna przeciętna. Tempo niespiesznej, rachitycznej akcji dodatkowo rozbijają i spowalniają liczne wtręty z obrad biurokratycznych decydentów. Jeszcze stokroć nudniejsze od wydarzeń we wnętrzu Ramy i nic nie wnoszące do fabuły.
Niektóre z dywagacji Clarke wprost powalają żenadą. Jak na przykład dziaderskie erotomamidła o kobietach w nieważkości...
Jeśli cokolwiek mnie zaskoczyło to fakt, że książka sprawia wrażenie dużo_bardziej archaicznej i nadgryzionej zębem czasu, niż miała prawo wyglądać fantastyka wydana w roku 1973.
Jakoś ostatnio zachciało mi się sprawdzać, czy w pomijanych przeze mnie dotychczas "klasycznych" i "kultowych" pozycjach Asimova i Clarke kryje się cokolwiek więcej, niż w badziewiu, które już czytałem. Podejrzewałem, jaki będzie wynik, i niestety - zero zaskoczeń. Isaac Asimov i Artur C. Clarke to para bodaj najbardziej przecenianych i przereklamowanych anglosaskich pisarzy SF wszechczasów. Popularni, "obsypywani" i wychwalani pod niebiosa, byli przeraźliwie słabi literacko, na granicy grafomanii. Można się jedynie spierać, po której_stronie tej granicy...
To lektura dla czytelników z zacięciem badacza historii literatury SF. Dla pozostałych może być stratą czasu.
Oj, nudne to było. Słabe, zaskakująco mocno spróchniałe i rozczarowujące.
więcej Pokaż mimo toPowieścidełko zbudowane na klasycznym schemacie: Ludzkość napotyka tajemniczy artefakt Obcych. Dzielni Astronauci krok po kroku próbują go badać. Odkryją to, zaskoczy ich tamto, z narażeniem życia wypuszczą się hen... I z każdym krokiem pytań raczej przybywa, zamiast ubywać.
Przez niemal półwiecze...