-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel14
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik243
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
To (w przeważającej mierze) książka mająca usystematyzować historię prób nawiązania połączenia (w alegorii autora - pływania przez wzburzone morze) pomiędzy:
z jednej strony - wynikami eksperymentów i opisującą je matematyką (przy czym zgodnie z wydawniczą zasadą - "tylko żadnych wzorów!" - Baggott próbuje zastępować równania mniej odstraszającymi obrazkami...);
I z drugiej strony - dostępnymi naszemu pojmowaniu interpretacjami *rzeczywistości* kwantowej, dość skutecznie skrywającej (skrywających?) się za powyższymi. Czy jest ich wiele? Nieskończenie? A może przeciwnie - nie ma... żadnej ("Tu nie ma na co patrzeć!")?
Przyznam, że mam pewien kłopot z wystawieniem tej książce jednoznacznej oceny liczbowej (może powinien to być kubit*10..?).
Dla mnie największym zawodem okazał się Baggott jako wykładowca mechaniki kwantowej. Raz, że paskudnie w tym chaotyczny, a dwa - co gorsza - zupełnie rozminął się z moją osobistą mapą wiedzy/niewiedzy w tej dziedzinie. Po bardzo szczegółowych opisach warunków przeprowadzenia danego eksperymentu, prześlizgiwał się skrótami myślowymi nad uzyskanymi WYNIKAMI ("no, to przecież wszyscy wiedzą"?) do ponownie szczegółowych opisów postulowanych interpretacji. No, ale konkretnie CZEGO to interpretacje, na litość?
Z kolei największą korzyścią wyniesioną z tej lektury było nieoczekiwane naprowadzenie na to, czego praktycznie w niej... nie ma! Ale po kolei:
Plusem jest opis historyczny kolejnych teorii/prób interpretacji dotychczasowej wiedzy na temat mechaniki kwantowej. Od kanonicznej interpretacji kopenhaskiej, po... No właśnie - da się wytknąć braki i Wielkich Nieobecnych.
Choć przez niemal całą narrację wciąż napomykał o teorii pętlowej grawitacji kwantowej - książka jakoś tak nieoczekiwanie skończyła mu się, nim zdążył poświęcić LQG choćby najkrótszy akapit!
Podobnie z teorią superstrun i interpretacjami n-wymiarowymi. Nawet taki laik jak ja jest mgliście świadom istnienia *jakichś* interpretacji łamania nierówności Bella zakładających zmienne ukryte w dodatkowych wymiarach czasoprzestrzeni. Podobnie zagadka istnienia (lub nie) tajemniczej granicy między światem kwantowym a makroskopowym prosi się o choćby wspomnienie hipotez zakrzywionych wymiarów. Baggott w swoim przeglądzie teorii wydaje się jednak szczelnie zamykać w trzech wymiarach kartezjańskich (co najwyżej powielanych w wieloświatach). O tym, że również w *absolutnym* czasie i przestrzeni - przynajmniej lojalnie informuje.
Zaletą jest usystematyzowanie i klarowne rozłożenie opisywanych interpretacji na polu filozoficznym. Od biernego pesymizmu poznawczego - czyli minimalistycznego i (jak dla mnie) kapitulanckiego, anty-realistycznego podejścia kopenhaskiego, typu: "Zamknij się i licz! Tu nie ma na co patrzeć!", po czystą metafizykę - czyli coraz bardziej odjechane koncepcje wielo-świadomości i wieloświatów. Aha - i w międzyczasie nawet superpozycyjnych *wielowskazówek* w licznikach laboratoryjnych...
Tak, jak molierowski pan Jourdain w końcu zorientował się, że mówi prozą, tak ja po tej lekturze zorientowałem się, że jestem realistą (w sensie używanym przez Baggotta). W gruncie rzeczy, skazują mnie na to choćby moje słabości w matematyce...
Nieodwołalnie "spaliły" się dla mnie interpretacje "superpozycyjnych" wielo-świadomości (aż do poziomu białkowych cząstek w pojedynczych neuronach!) czy wielo-światów Everetta et consortes. Trochę żal znakomitej zabawy literackiej, jakiej dostarczały w "Peanatemie" Stephensona... Ale - sine ira et studio - są przeraźliwie nadmiarowe, patrząc przez krawędź ostrza brzytwy Ockhama. Jak słusznie zauważa Baggott - naukową [nie]weryfikowalnością nie różnią się istotnie choćby od "inteligentnego projektu" wyznawanego przez biblijnych fundamentalistów.
I na koniec o tym, co dla mnie *przy_okazji* tej lektury okazało się najważniejsze, mimo że w samej książce... prawie nic o tym nie ma. Stanowczo więc proszę dalej nie czytać, bo odtąd tekst już nie jest *splątany* z książką, tylko *dekoherentny* (czy może w *superpozycji*?) wobec jej zawartości...
Choć teoria fali pilotującej de Broglie-Bohma - jako jedna z wielu - w opisie Baggotta nie przyciąga jakoś szczególnej uwagi (a w dodatku jest teraz zupełnie "niemodna" wśród fizyków!), podążenie za odnośnikiem do eksperymentów z "wędrującymi kropelkami" - umieszczonym jakby od niechcenia na s. 210 - było dla mnie szokującym objawieniem, oświeceniem i Eureką!
Gorąco polecam odszukanie na Yotube doświadczeń z olejowymi mikrokropelkami wibrującymi na powierzchni cieczy (np. "Is This What Quantum Mechanics Looks Like?"). Te makroskopowe obiekty potrafią zdumiewająco odtwarzać i wyjaśniać tak enigmatyczne zachowania układów kwantowych, jak: dualizm korpuskularno-falowy (nie: "raz cząstka, a raz fala", tylko zlokalizowana_cząstka rezonująca w układzie z rozmytą_falą!), tunelowanie, interferencja cząstek przechodzących przez podwójną szczelinę itp.
Choć to może niezupełnie "prawdziwa odsłona mechaniki kwantowej", wydaje się na tyle dobrym (otwierającym oczy) *modelem* czy *ilustracją* jej mechanizmów, na ile *prawdę* o życiu może przekazywać czarno-biały, niemy film 2D zaczynający się planszą z napisem: "Historia oparta na faktach".
Widok kropli podążającej przez szczeliny z towarzyszącą jej falą bezlitośnie tnie Ockhamowską brzytwą większość interpretacji konkurencyjnych dla de Broglie-Bohma, opisanych w tej książce. Pokazuje, że mechanikę kwantową da się objaśniać MECHANIKĄ właśnie, bez rozmywania rzeczywistości, świadomości czy ucieczki do wielu światów.
Baggott nie pochyla się dostatecznie nad kwestią niepokonywalnych (?) ograniczeń metod badawczych. Tego, że nieuchronnie możemy mieć zbyt grube paluchy czy zbyt wielkie oczka w sieci, by odłowić, posegregować i zbadać całą różnorodność kwantowego akwarium.
Kwestia "dekoherencji pod wpływem pomiaru", będąca pożywką antyrealistycznych interpretacji, ma szansę stać się znacznie mniej tajemnicza, jeśli świeżo upieczony de Broglie'owski realista-determinista uświadamia sobie, czym jest fizyczna_istota "pomiaru" kwantowego. To nie "wskazówka licznika" wychylająca się w prawo czy w lewo w książce Baggotta, tylko bombardowanie kruchego układu fala/cząstka inną falą/cząstką. To jakby eksperymentatorzy rzucali ciężkimi młotami kowalskimi w szwajcarskie zegarki, by ze zmiażdżonych wskazówek odczytywać czas zderzenia. Multum zegarków rozbitych na miazgę odrzucając jako "szum"... Jaka w gruncie rzeczy *zagadka* tkwi w fakcie, że taki pomiar wpływa na wynik? Czy to "relacyjne splątanie" młota ze wskazówkami? Czy ustawienie odczytane jako "11:55" jest *czasem rzeczywistym* czy może *superpozycją* czasów przed południem i północą ("zmienne ukryte")?
To (w przeważającej mierze) książka mająca usystematyzować historię prób nawiązania połączenia (w alegorii autora - pływania przez wzburzone morze) pomiędzy:
z jednej strony - wynikami eksperymentów i opisującą je matematyką (przy czym zgodnie z wydawniczą zasadą - "tylko żadnych wzorów!" - Baggott próbuje zastępować równania mniej odstraszającymi obrazkami...);
I z drugiej...
Świetny pomysł na historię alternatywną. Punkt zwrotny pojawia się w 1936 roku, kiedy od rządzącego Francją lewicowego Frontu Ludowego udaje się wytargować część Madagaskaru na wyśnioną-wymarzoną polską zamorską kolonię.
Nie zdradzając wiele poza punktem wyjścia i początkiem książki:
Do wybuchu wojny sprowadza się tam pierwsze tysiące polsko-żydowskich osadników, rozpoczyna zagospodarowanie terenów rolnych i budowę portowego miasta na wzór Gdyni - Nowej Warszawy. Przez Drugą Wojnę Światową i następującą po niej zimną wojnę (niewiele zmienione), raptownie odcięta od macierzy i usamodzielniona kolonia, lawirując przez meandry światowej geopolityki, pełni rolę azylu dla wojennych i powojennych uchodźców, namiastki państwowości i symbolu ciągłości niepodległej Rzeczpospolitej. Taki polski Tajwan.
Kiedy nastaje zupełnie taki sam przełomowy rok 1989, koniec zimnej wojny i sowieckiej okupacji Polski na kontynencie, pojawia się dylemat - co dalej? Jak ułożyć stosunki i przyszłość dwóch zupełnie różniących się i doświadczonych niełatwą historią polskich państwowości?
Mimo braku stosunków dyplomatycznych, ze "Starego Kraju" przybywa na wyspę *poczytny* reporter (z aluzjami do Kapuścińskiego, choć niepasujący pokoleniowo) z zamiarem poznania, zrozumienia i przybliżenia swoim czytelnikom tej drugiej - do niedawna wymazywanej i zakazanej przez komunistów - wielce egzotycznej Polski.
Sam pomysł na taką historię alternatywną był bardzo interesujący i z potencjałem. Podobnie jak w innej, recenzowanej tu kiedyś przeze mnie historii alternatywnej (Lavie Tidhar, Ziemia nieświęta), punkt zwrotny nawiązuje do realnego epizodu.
Zgodnie z odwieczną *świecką tradycją* (kwitnącą do dziś) - odpowiadania na MINIONE wyzwania (i przygotowania do minionych wojen...) - Sanacja, wraz z jej Ligą Morską i Kolonialną, nieustanie roiła o "należących się Polsce" (!) koloniach. W końcu obrała za cel właśnie francuski Madagaskar. W 1937 roku zawitała tam nawet misja/komisja z mjr Mieczysławem Lepeckim i Arkadym Fiedlerem. Nie najlepiej wspominane hasło: "Żydzi na Madagaskar!" wyszło pierwotnie od syjonistów wciąż niezdecydowanych co do celu osadnictwa, a nie - jak się często wydaje - faszyzujących tzw. "prawicowców" (wielbiących etatyzm i kolektywizm...). Ostatecznie wszystko spełzło (tradycyjnie) na oderwanym od realiów chciejstwie i myśleniu życzeniowym.
Pamiątką z Madagaskaru pozostały książki podróżnicze Fiedlera. Ale wręcz prosiło się to na warsztat literacki historii alternatywnych. No i w końcu taką dostaliśmy, ale...
Niestety - u Zajączkowskiego (podobnie jak u Tidhara) zawiodło wykonanie. Warsztat właśnie. To zdaje się książkowy debiut i przed autorem jeszcze sporo pracy na tym polu. Drętwy styl z minimalistycznymi, suchymi i powierzchownymi opisami nie pozwala czytelnikowi "kupić" opowiadanej historii i zanurzyć się w alternatywnej rzeczywistości polskiego czy malgaskiego Madagaskaru. To nijak nie relacja *poczytnego* reportażysty - kontrast zakrawa na niezamierzoną groteskę. Taki przerost literackich ambicji (arogancja) mści się na autorach niepotrafiących mierzyć sił na zamiary. I oczywiście na Bogu ducha winnych czytelnikach...†
Kiedy (dobrze po połowie książki...) zaczyna się jakaś akcja, drażni kliszami fabularnymi z pulpowych sensacyjek klasy B. Już po wielokroć gdzieś czytanych i oglądanych. Ciąg mniejszych i większych niedorzeczności zdradza niewielkie pojęcie o elementarnych realiach militarnych.
To sprawiło, że zamiast wciągnąć i sprawiać przyjemność, lektura okazała się mozolną orką. Dobrnięcie do końca wymagało samozaparcia, choć to tylko niecałe 200 stron. Trochę za obszerne na opowiadanie, a z drugiej strony lapidarność tej prozy robi wrażenie bardziej konspektu - pierwszego szkicu, niż pełnokrwistej, dopracowanej powieści. Dużo błędów nietkniętych korektą nie poprawia wrażenia.
Szkoda, bo niedostatki warsztatowe trochę przyćmiewają całkiem ciekawą i wnikliwą refleksję o tym, jak brzydki nieuchronny koniec czekałby polską *przygodę* z kolonializmem, którą chciano rozpocząć wtedy, kiedy na świecie chylił się już ku upadkowi.
I tak z dziesiątki za świetny pomysł i słabej trójki za jego realizację, wychodzi ledwie 6/10 za całokształt. I żal, że trochę spalony.
________________
† Z niedobrymi wspomnieniami np. takiego Iaina M. Banksa: choć daleko mu do *superinteligentnego* pisarza, silił się na niekończące dialogi rzekomych sztucznych "superinteligencji". Z czego wychodziła jedynie miałka grafomania i puste, barokowe krasomówstwo...
Świetny pomysł na historię alternatywną. Punkt zwrotny pojawia się w 1936 roku, kiedy od rządzącego Francją lewicowego Frontu Ludowego udaje się wytargować część Madagaskaru na wyśnioną-wymarzoną polską zamorską kolonię.
Nie zdradzając wiele poza punktem wyjścia i początkiem książki:
Do wybuchu wojny sprowadza się tam pierwsze tysiące polsko-żydowskich osadników,...
Zwiedziony krótkim opisem, wziąłem to do ręki w poszukiwaniu nowego, błyskotliwego fantasy humorystycznego. Miałem nadzieję na choćby odległe echo twórczości nieodżałowanej pamięci Terry'ego Pratchetta.
Nie mogłem się bardziej pomylić.
W reakcji na wzbierającą falę powodziową takich dzieł ukuto nowy termin gatunkowy: "Romantasy" (patrz Plebiscyt Książka Roku 2023). Ktoś jeszcze się zastanawia czemu w Lubimy Czytać, po wybraniu z listy gatunków: "fantasy, science fiction", co trzecia okładka przedstawia Nagie Torsy? Marzyłoby się to rozdzielić od (utrzymującej się jeszcze gdzieniegdzie...) *beztorsowej* twórczości SF/F - niebacznemu czytelnikowi należy się przecież uczciwe ostrzeżenie...
Monotematyczność i monotonia treści jest wręcz niewiarygodna - *symfonia* na jednej strunie. Kawałku sznurka?
Humor. Humor? Jak śmiech puszczany z nagrania w amerykańskich sitcomach z dolnej półki - niezawodny wyzwalacz odruchu bezwarunkowego Grupy Docelowej: "Teraz macie rechotać, kretyni!"
To coś beztrosko, bezgranicznie głupiutkiego. Wygasza wszelkie procesy myślowe do idealnie płaskich linii na encefalogramie. Nastolatki odczuwające dyskomfort, niepokój czy panikę wobec nieoczekiwanych przejawów myślenia, pojawiających się znienacka w procesie dorastania, lekturą Maehrer mogą je skutecznie zastopować. Buzujące procesy hormonalne pozostawiając nietknięte.
Te zachwycające się Shustermanem powinny być wręcz wniebowzięte, bo tu *nienawiłość* pomiędzy parą bohaterów jest co najmniej jeszcze po dwakroć (wielokroć?) głupsza, niż u Kosiarzy. Aż ciężko uwierzyć, że to w ogóle technicznie wykonalne...
Jako, że omyłkowo zabłąkałem się w ewidentnie nieswoje regiony i klimaty literatury, powstrzymam się od wystawiania oceny punktowej. Choć chyba nietrudno zgadnąć, na którym końcu skali by się znalazła...
Zwiedziony krótkim opisem, wziąłem to do ręki w poszukiwaniu nowego, błyskotliwego fantasy humorystycznego. Miałem nadzieję na choćby odległe echo twórczości nieodżałowanej pamięci Terry'ego Pratchetta.
Nie mogłem się bardziej pomylić.
W reakcji na wzbierającą falę powodziową takich dzieł ukuto nowy termin gatunkowy: "Romantasy" (patrz Plebiscyt Książka Roku 2023). Ktoś...
W 1951 roku seria opowiadań publikowanych w poprzedniej dekadzie została poskładana w powieść. Potem rozrosła się w cykl i franczyzę, ale to już inna historia. Choć ta pierwsza książka - z nie całkiem dla mnie jasnych powodów - zyskała "kultowy" status, bardzo źle się zestarzała.
Biorąc ją do ręki byłem przygotowany na marny styl literacki, bo Asimov to słaby pisarz. Niestety - równie kiepsko wypadł w każdej z pozostałych kategorii, według których da się oceniać tę książczynę.
Przejawem niechlujstwa i pośpiechu przy *przepakowaniu* opowiadań (pieniądze od wydawcy musiały być pilnie potrzebne?) są choćby zgrzyty kompletnie niekonsekwentnej chronologii - w tym samym punkcie opowiadanej historii upadek Imperium raz miał miejsce przed trzystu, a raz przed zaledwie trzydziestu laty (i nie - relatywistyczna dylatacja czasu to dla Asimova zbyt skomplikowany koncept...).
Asimov nie tylko nie był w stanie wyobrazić sobie ani trochę innego obiegu (kanałów czy nośników) informacji naukowej, niż (słabo) znane mu u progu lat pięćdziesiątych. Ewidentnie przegapił wizjonerski artykuł Vannevara Busha z Atlantic Monthly w 1945... Gorzej - on kompletnie nie rozumiał złożoności nawet tych ówczesnych. Tylko to może wyjaśnić mentalnie cofnięcie o stulecia, by triumfalnie *podpowiedzieć* potomkom za dziesięć tysięcy lat (!) powtórkę z XVIII-wiecznych oświeceniowych Encyklopedystów - wielotomowa (papierowa) Encyklopedia Galaktyczna! To ci dopiero *sensacja*...
Największym problemem jego ‘retro-futurystycznej’ techniki nie jest nawet brak wyobraźni, niepotrafiącej wybiec choćby na rok naprzód. Przyozdabiana na chybił-trafił ‘przyszłościowo-rakietowymi’ gadżetami, wypada żałośnie. Jak np. winda - choć "zerograwitacyjna", to wciąż z obsługującym ją windziarzem w środku - jedynym uprawnionym do naciskania guzików. Czy ‘wizjofon’, na którego ekranie trzeba prosić panienkę [wideo]telefonistkę o ręczne zestawienie połączenia... Gorsza jest ignorantna anty-naukowość. Ot, choćby: "stopa sześcienna kutego żelaza za stopę złota". Nigdy nie słyszał o gęstości czy równoważności masy i energii? Że na każdą stopę^3 złota potrzebowałby dwie i pół stopy żelaza, a żelazne spinki po *cudownej* transmutacji w złoto... skurczyłyby się nie do poznania?
Zgrzytają najprostsze współzależności pomiędzy dziedzinami techniki. I tak po zaniku wykorzystania energii jądrowej i powrocie do węgla i ropy, ogólnodostępne i masowe (!) podróże międzygwiezdne ze "skokami nadprzestrzennymi" trwają nadal - jak gdyby nigdy nic. Przeraźliwie płytkie, naiwnie prymitywne i nieprzemyślane są wyobrażenia o regresie do barbarzyństwa oraz warunkach dla odrodzenia kompetencji technicznych i bazy przemysłowej.
Słabo broni się koncept leżący u podstaw tej historyjki - sztywny (quasi-marksistowski?) determinizm historyczny. Jakoby *wymodelowana matematycznie* "psychohistoria" - biegnąca jednym jedynym, z góry przewidzianym torem, w mocno nieudolnym wykonaniu Asimova zasługuje tylko na wzruszenie ramion.
Ostatni z *merytorycznych* aspektów tej książki - mechanizmy polityki, dynamiki rozwoju i regresu społeczeństw, rażą taką samą płytkością, brakiem elementarnego realizmu i jakiegokolwiek głębszego namysłu, co w przypadku techniki.
Anemiczny wątek "fabularny" rozczarowuje jak wszystko inne. Historyjki, jak to Fundacja ogrywała "przeważające siły ciemnoty", uciekając się do *sprytu* przeciw sile i przemocy, zniesmaczają dziecinadą. Realne wydarzenia, których jesteśmy świadkami w coraz bardziej niespokojnym świecie, jednoznacznie zadają kłam jego prościutkim, naiwnym wyobrażeniom. Handel jako "recepta na konflikty zbrojne"? No niestety - nie...
Choć trwająca na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych "Złota Era SF" ewidentnie stawiała dość niskie wymagania książkom mającym uchodzić za *głębokie*, to Asimovskie "Science" już wtedy zasługiwało na najniższe noty. A jego "Fiction" to nudna, nierealistyczna i niewciągającą akcja, drewniany styl, przeraźliwie skrzypiące dialogi i brak bohaterów zdradzających choć pozory życia.
Krótko mówiąc - szkoda czasu na tę ramotkę, bo są dużo lepsze powieści SF z lat pięćdziesiątych warte czytania.
W 1951 roku seria opowiadań publikowanych w poprzedniej dekadzie została poskładana w powieść. Potem rozrosła się w cykl i franczyzę, ale to już inna historia. Choć ta pierwsza książka - z nie całkiem dla mnie jasnych powodów - zyskała "kultowy" status, bardzo źle się zestarzała.
Biorąc ją do ręki byłem przygotowany na marny styl literacki, bo Asimov to słaby pisarz....
Mylące pozycjonowanie gatunkowe, bo "fantastyki" w tym tyle, co kot napłakał.
Lekka współczesna literaturka młodzieżowo-obyczajowa. Trzy (jak dla mnie) dość przegadane, nieco nużące i mało wciągające wątki prowadzone przez troje pierwszoosobowych narratorów. Najpierw się o siebie ocierają, a w finale jakoś-tam splatają. W mojej subiektywnej, już od dawna nie-młodzieżowej ocenie (może to w tym problem?) - w sposób wymuszenie-naciągany i nie skłaniający do przesadnych zachwytów nad kunsztem autora.
Nie przekonał mnie do sięgnięcia po drugi tom cyklu.
Mylące pozycjonowanie gatunkowe, bo "fantastyki" w tym tyle, co kot napłakał.
Lekka współczesna literaturka młodzieżowo-obyczajowa. Trzy (jak dla mnie) dość przegadane, nieco nużące i mało wciągające wątki prowadzone przez troje pierwszoosobowych narratorów. Najpierw się o siebie ocierają, a w finale jakoś-tam splatają. W mojej subiektywnej, już od dawna nie-młodzieżowej...
Niewybaczalny grzech pierworodny tkwi już w punkcie wyjścia tej książki. Ziemianie mieliby dysponować wygodną techniką terraformowania odległych planet w zielone, kwitnące, gotowe do zamieszkania światy ("pod klucz"). Jednak zamiast sprowadzać kolonistów, mieliby na nie zrzucać (i to w osobnych kapsułach - a jakże!) małpy i wirusy "wspomagające" ich szybką ewolucję jako inteligentnych sług/wyznawców swych przyszłych (ale - jak_bardzo przyszłych?) "panów". Seeerio?
Wprost brak mi słów, jak ten pomysł jest bezdennie głupi, anty-logiczny i obraźliwie lekceważący elementarną inteligencję czytelników. Jednak bez tak żałosnej próby wetknięcia palca lewej nogi do prawego ucha, autor nie potrafił *wysnuć* (nomen omen...) swej historyjki o "wspomaganej" ewolucji pajęczej cywilizacji. Tym gorzej dla niej, bo jest jak u Hitchocka - po początkowym "trzęsieniu ziemi" skrajnego nonsensu i tak nie umie jej *snuć* dalej bez dodawania i kumulowania kolejnych warstw idiotyzmów. Jeszcze przed-techniczne pajęczaki *jakby* opanowują inżynierię (wręcz *wirtuozerię*!) genetyczną, z chemicznie tresowanymi mrówkami jako... sekwenserami DNA??? No lito-o-o-ości!
Kompletny brak wiarygodności, niedorzeczne antropomorfizowanie pajęczej cywilizacji (niezdolność oderwania się od schematów) i ciągłe kumulowanie nieprawdopodobnych głupot, w końcu zmusiły mnie do powiedzenia - dość!
Ciągnięta równolegle (w naprzemiennych rozdziałach) historyjka post-apokaliptycznej ludzkiej arki kolonizacyjnej Gilgamesz, bez sensu kręcącej się po kosmosie jak g**** w przeręblu, okazała się równie męcząca i nieciekawa.
W końcu oba wątki znudziły mnie tak samo. Wyłącznie irytując, a niczym nie wynagradzając wysiłku czytania i w efekcie kompletnie zniechęcając do sprawdzenia, co było dalej.
Szkoda czasu i lepszych książek czekających w kolejce na przeczytanie. To wystarczająco potężna porażka, by skreślić Tchaikovskyego z listy czytywanych autorów.
Niewybaczalny grzech pierworodny tkwi już w punkcie wyjścia tej książki. Ziemianie mieliby dysponować wygodną techniką terraformowania odległych planet w zielone, kwitnące, gotowe do zamieszkania światy ("pod klucz"). Jednak zamiast sprowadzać kolonistów, mieliby na nie zrzucać (i to w osobnych kapsułach - a jakże!) małpy i wirusy "wspomagające" ich szybką ewolucję jako...
więcej mniej Pokaż mimo to
Po przeczytaniu autorskiego wstępu, jak to dawno temu *zainspirowała* go gra X, a potem latami (!) mozolnie przerabiał, by *aż tak bardzo* nie przypominało gry Y, powinienem wziąć do serca to ostrzeżenie i od razu dać sobie spokój. Skoro mimo to zacząłem czytać, sam jestem sobie winien.
O ile *ekranizacje* dzieł literackich w rodzaju instrukcji naprawy odkurzacza jeszcze mają sens (pełno ich na Youtube), to kierunek odwrotny - *beletryzacje* gier z kosmicznymi nawalankami w "literaturę" (określenie BARDZO na wyrost) żadnego sensu nie mają i muszą owocować absolutnymi knotami.
Tojza udowadnia to bardzo przekonująco. Dzieło, którego nie udało mi się zmęczyć, tonie w infantylizmie. Jest ko[s]miczne wyłącznie w sposób niezamierzony.
W uniwersum, w którym jakoby lata się między systemami z zawrotnymi prędkościami *podprzestrzennym*, oto nagle "cywilny statek kolonizacyjny" stanął sobie (?) ot, tak gdzieś w kosmosie. Ani chybi tylko po to, by jego nieziemski dowódca mógł beztrosko, z lubością wypić kubek ziemskiej kawy. W podprzestrzeni chyba tak dobrze nie smakuje? Gdy "Oni" wykorzystują właśnie tę (!) chwilę jego słabości do zaskakująco-błyskawicznego, niszczycielskiego ataku, dowódca-kofeinofil rozkazuje natychmiast wypuszczać myśliwce ze wszystkich hangarów! Czyli idyllicznie tkwiący w przestrzeni "cywilny statek kolonizacyjny" (a nie lotniskowiec?) miał hangary pełne zatankowanych i uzbrojonych myśliwców, z pilotami non-stop przesiadującymi w gotowości w kabinach? Ani chybi - jako *asekuracja* - zawsze kiedy dowódca akurat chce się napić ukochanej ziemskiej kawy. Jasne.
W świetle powyższego nie dziwi że tam, gdzie MIAŁA być (zamierzona) lekkość i humor, da się znaleźć jedynie wymęczoną żenadę w stylistyce szkolnego wypracowania. Nie do podrobienia.
Choć można sobie wyobrazić, że grupą docelową pozbawioną odruchu rzucenia tym o ścianę mogliby być nastoletni (8-16?) nałogowi gracze, uwielbiający seryjne rozwalanie łbów kosmicznym potworom ogniem ciągłym ze sraserów, mam wątpliwości, czy warto o nich zabiegać - czy taka grupa cokolwiek czyta?
Bo jeśli chodzi o samego autora, tę wątpliwość wyjaśnił mi następujący fragment:
"Jest napędzany ośmioma zespołami silników impulsowych zasilanych przez reaktory fuzyjne na bazie deuteru. Ma jednak na wyposażeniu też kilka reaktorów termojądrowych, z czego jeden z nich znajduje się na rufie zwanej głownią."
Czyli Tojza nie wie, że to jedno i to samo: fuzja deuteru = reakcja termojądrowa. Byłem przekonany, że zbitkę pojęciową "fuzja termojądrowa" człowiek musi wyczytać i wyoglądać absolutnie WSZĘDZIE. Żeby o takim dość podstawowym fakcie naukowym nigdy się NIE dowiedzieć, trzeba niczego nie czytać ani nie oglądać. Zapewne szkoda było na to czasu, który można przecież poświęcić na granie?
Czujcie się ostrzeżeni.
Po przeczytaniu autorskiego wstępu, jak to dawno temu *zainspirowała* go gra X, a potem latami (!) mozolnie przerabiał, by *aż tak bardzo* nie przypominało gry Y, powinienem wziąć do serca to ostrzeżenie i od razu dać sobie spokój. Skoro mimo to zacząłem czytać, sam jestem sobie winien.
O ile *ekranizacje* dzieł literackich w rodzaju instrukcji naprawy odkurzacza jeszcze...
Zaczęło się nawet poprawnie. Na skolonizowanej przez ludzi planecie, prestiżowy rejs na starą Ziemię, po raz pierwszy w historii, niespodziewanie wygrywa przedstawiciel tubylczej rasy, a nie człowiek. Potem akcja przenosi się na statek zmierzający stamtąd do eksploracji kolejnej obiecującej planety do zasiedlenia.
I tak krok po kroku... sensu w obu tych podzielonych historiach stopniowo, acz nieubłaganie ubywa i ubywa. Aż nie pozostanie go ani trochę. Za to coraz więcej scen, wątków i postaci pojawiających się i zawisających smętnie w powietrzu bez jakiegokolwiek zauważalnego pomysłu czy pożytku dla fabuły. Widać jak na dłoni, że autor rozpisywał się w detalach, kompletnie nie potrafiąc połączyć ich w spójne, choć trochę sensowne historie. Nie trzyma się to kupy, ni logiki.
Urywającą się ni w pięć ni w dziewięć, niezborną i coraz bardziej infantylną opowiastkę raptownie zakorkowano pożal się Boże "epilogiem" - mimowolnym manifestem fabularnej bezradności tfu!rcy.
No nie kleiło się. Temu autorowi już dziękujemy.
Zaczęło się nawet poprawnie. Na skolonizowanej przez ludzi planecie, prestiżowy rejs na starą Ziemię, po raz pierwszy w historii, niespodziewanie wygrywa przedstawiciel tubylczej rasy, a nie człowiek. Potem akcja przenosi się na statek zmierzający stamtąd do eksploracji kolejnej obiecującej planety do zasiedlenia.
I tak krok po kroku... sensu w obu tych podzielonych...
Napisana w 1990 roku (wydana w 1997) książka o Nowym Jorku z roku... 2023! Pomyślałem, że to ostatnia chwila by szybko przeczytać, bo za trzy miesiące będzie już po ptokach. Co więcej, w tej wizji przyszłości Ruffa pasażerski odrzutowiec uderzył w ikoniczny drapacz chmur Manhattanu. Prorok?
Ale...
Niepokojącym sygnałem ostrzegawczym powinna być dla mnie Kraina Lovecrafta tego samego autora. Co prawda nie czytałem książki, tylko obejrzałem pierwszy odcinek serialu HBO i… powalił mnie głupotą. Bezdenną.
Nie lepiej jest w Ściekach. Też [bez]dennych... Infantylna błazenada i pajacowanie - to określenia najlepiej pasujące po bardzo mozolnym domęczeniu się do 106 strony. Postacie, humor i środki wyrazu najbardziej kojarzą się z burleskowymi amerykańskimi filmami niemymi z lat dwudziestych poprzedniego wieku. A typowy dla tego gatunku rodzaj komizmu - w stylu podskakiwania z nogą utkwioną w wiadrze - jakoś nie jest moim ulubionym. Oględnie mówiąc.
W dodatku chorobliwa amerykańska obsesja rasizmu/antyrasizmu, która wydaje się być osią, a może wręcz jedyną treścią (?) tfu!rczości Ruffa, (i Nory K. Jemisin) mnie nie-Amerykanina i nie-rasistę pozostawia głęboko obojętnym i jakoś nie daje przebrnąć dalej niż ta pechowa 106 strona u obojga wspomnianych autorów.
Do tego miejsca zyskałem pewność, że Matt Ruff uczy, bawi i nadaje na kompletnie nie moich częstotliwościach i w jego dziełach nie znajdę nic, co by mnie zainteresowało.
Napisana w 1990 roku (wydana w 1997) książka o Nowym Jorku z roku... 2023! Pomyślałem, że to ostatnia chwila by szybko przeczytać, bo za trzy miesiące będzie już po ptokach. Co więcej, w tej wizji przyszłości Ruffa pasażerski odrzutowiec uderzył w ikoniczny drapacz chmur Manhattanu. Prorok?
Ale...
Niepokojącym sygnałem ostrzegawczym powinna być dla mnie Kraina Lovecrafta...
Ciekawa i ważna książka opisująca i analizująca wielki rozłam i polaryzację społeczeństw, zabójcze dla demokracji i otwierające drogę autorytaryzmom. Rozłam zaskakująco podobnie dzielący i paraliżujący (czasem w poprzek dawnych podziałów politycznych i społecznych) tak różne i odległe od siebie kraje, jak USA, Wielka Brytania czy Polska. Mowa jest też o innych, ale te trzy są autorce szczególnie bliskie i dobrze znane: W pierwszym z nich się urodziła i wychowała, w drugim studiowała, a w naszym mieszka od kilkudziesięciu już lat.
Znajdziemy tu wnikliwą i trafną analizę przyczyn (rewolucja informacyjna) i skutków (niszczycielskich) dla politycznych, instytucjonalnych i społecznych struktur opisywanych krajów.
Jest też gorzki osobisty rozrachunek z dawnymi przyjaciółmi, z którymi w młodości łączyły ją "stare, dobre" konserwatywne przekonania, a którzy z biegiem czasu (przestawszy odbierać telefony...) stali się hojnie opłacanymi tubami populistycznych narracji, nakręcającymi poczucie strachu i zagrożenia w masach zaszczutych propagandą oblężonej twierdzy.
Ciekawa i ważna książka opisująca i analizująca wielki rozłam i polaryzację społeczeństw, zabójcze dla demokracji i otwierające drogę autorytaryzmom. Rozłam zaskakująco podobnie dzielący i paraliżujący (czasem w poprzek dawnych podziałów politycznych i społecznych) tak różne i odległe od siebie kraje, jak USA, Wielka Brytania czy Polska. Mowa jest też o innych, ale te trzy...
więcej mniej Pokaż mimo to
Oj, nudne to było. Słabe, zaskakująco mocno spróchniałe i rozczarowujące.
Powieścidełko zbudowane na klasycznym schemacie: Ludzkość napotyka tajemniczy artefakt Obcych. Dzielni Astronauci krok po kroku próbują go badać. Odkryją to, zaskoczy ich tamto, z narażeniem życia wypuszczą się hen... I z każdym krokiem pytań raczej przybywa, zamiast ubywać.
Przez niemal półwiecze zainteresowań fantastyką przeczytałem już mrowie dzieł opartych na tym właśnie schemacie, zaczynając (chyba?) od zapomnianych już Borunia & Trepki. Ale po tysiąc pierwszym wciąż takim samym, sztampowym i nie wyróżniającym się niczym na plus, chciało się tylko jęknąć: Dosyć!
Na pewno nie sięgnę już po kolejne (jeszcze słabiej oceniane) pozycje z cyklu Ramy.
Dziełko Clarke jest literacko toporne, nudne i niewciągające nawet bardziej niż smętna przeciętna. Tempo niespiesznej, rachitycznej akcji dodatkowo rozbijają i spowalniają liczne wtręty z obrad biurokratycznych decydentów. Jeszcze stokroć nudniejsze od wydarzeń we wnętrzu Ramy i nic nie wnoszące do fabuły.
Niektóre z dywagacji Clarke wprost powalają żenadą. Jak na przykład dziaderskie erotomamidła o kobietach w nieważkości...
Jeśli cokolwiek mnie zaskoczyło to fakt, że książka sprawia wrażenie dużo_bardziej archaicznej i nadgryzionej zębem czasu, niż miała prawo wyglądać fantastyka wydana w roku 1973.
Jakoś ostatnio zachciało mi się sprawdzać, czy w pomijanych przeze mnie dotychczas "klasycznych" i "kultowych" pozycjach Asimova i Clarke kryje się cokolwiek więcej, niż w badziewiu, które już czytałem. Podejrzewałem, jaki będzie wynik, i niestety - zero zaskoczeń. Isaac Asimov i Artur C. Clarke to para bodaj najbardziej przecenianych i przereklamowanych anglosaskich pisarzy SF wszechczasów. Popularni, "obsypywani" i wychwalani pod niebiosa, byli przeraźliwie słabi literacko, na granicy grafomanii. Można się jedynie spierać, po której_stronie tej granicy...
To lektura dla czytelników z zacięciem badacza historii literatury SF. Dla pozostałych może być stratą czasu.
Oj, nudne to było. Słabe, zaskakująco mocno spróchniałe i rozczarowujące.
więcej Pokaż mimo toPowieścidełko zbudowane na klasycznym schemacie: Ludzkość napotyka tajemniczy artefakt Obcych. Dzielni Astronauci krok po kroku próbują go badać. Odkryją to, zaskoczy ich tamto, z narażeniem życia wypuszczą się hen... I z każdym krokiem pytań raczej przybywa, zamiast ubywać.
Przez niemal półwiecze...