-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel11
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać1
-
Artykuły„Fabryka szpiegów” – rosyjscy agenci i demony wojny. Polityczny thriller Piotra GajdzińskiegoMarcin Waincetel2
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2018-03-29
Nie skłamał opis na okładce - to nie jest książka o Związku Radzieckim, który znamy z filmów, literatury czy nawet szerzej: popkultury. Nie znajdziemy tu wielkiej, przytłaczającej władzy (pomimo wizyty na Kremlu), nie zobaczymy groźnej Armii Czerwonej (pomimo przekraczania pociągiem granicy radzieckiej), choć już w jednym z rozdziałów przygniecie nas ogrom tragedii przez to państwo spowodowanej (odwiedzimy Kołymę). Nawet jednak w tym ostatnim wypadku - zrobimy to nie z perspektywy wewnętrznej, nie z perspektywy bólu i cierpienia, strachu ani z perspektywy ogromu państwowości. Przeciwnie. Zobaczymy ZSRR oczami człowieka, który zajrzał w jego najdalsze zakątki, aby zobaczyć tam życie codzienne. Nie przestraszne narady kremlowskie, nie codzienność życia w łagrze. Ale codzienność oczami człowieka radzieckiego. Najczęściej nie przytłaczającą (bo zbyt wiele dzieje się wokół niego, aby z tym walczyć), ale codzienność człowieka pogodzonego z tkwieniem w tym ogromie i szukającego samego siebie. Z tej niezwykłej-zwykłej perspektywy poznamy zaś nie tyle historię ZSRR (bo nie o to tu chodzi), a ciekawe epizody, malownicze miejsca, interesujące mniejszości etniczne. Ujrzymy i historię zburzenia Soboru Chrystusa Zbawiciela wskazującą nie na motywację, ale na efekt (to historia o największym basenie Moskwy) i historie pojedynczych ludzi, takich jak Ormianie, którzy pomimo długiego życia pod znakiem sierpa i młota rozpaczliwie uchronili swoją kulturę. W ten niesamowicie ciekawy sposób zwiedzimy dalekie zakątki ZSRR, który wszak do Moskwy się nie ograniczał. Spojrzymy na niego co najmniej inaczej, najprawdopodobniej zaś zupełnie inaczej.
Jak to Kapuściński - wybitne dzieło reportażu. W swojej kategorii: 10 gwiazdek. Szukałem powodu by jedną choćby odjąć i nie znalazłem. Po prostu: warto czytać.
Nie skłamał opis na okładce - to nie jest książka o Związku Radzieckim, który znamy z filmów, literatury czy nawet szerzej: popkultury. Nie znajdziemy tu wielkiej, przytłaczającej władzy (pomimo wizyty na Kremlu), nie zobaczymy groźnej Armii Czerwonej (pomimo przekraczania pociągiem granicy radzieckiej), choć już w jednym z rozdziałów przygniecie nas ogrom tragedii przez to...
więcej mniej Pokaż mimo to
Opus magnum. Dzieło totalne, zupełne, kompletne i zachwycające rozmachem (przy czym nie o ilość stron tu chodzi).
Przeczytany kilka lat temu, "Lód" był moim pierwszym kontaktem z Dukajem; od tego czasu na półce przybyło mi jeszcze osiem jego pozycji i wiem, że jest to ten Autor, którego książkę kupię zawsze. Po tak długim czasie trudno napisać recenzję, ale mam tę przewagę, że poznałem Dukaja trochę lepiej - mogę więc pisać trochę w kontekście innej Autora twórczości.
"Lód" zdecydowanie jest jedną z łatwiejszych w czytaniu (sic) pozycji Autora. Wciąż jednak wymaga, szczególnie wiedzy ogólnej ale też sympatii Czytelnika do historii, logiki, chemii i fizyki.
Motywem powieści jest historiozofia i pytanie, czy historię można uprawiać, jak nauki ścisłe? Co więcej: czy poza postgnozą i diagnozą, historia może pełnić też funkcje prognostyczne? Co jeszcze więcej: czy da się nią sterować? Wokół tego motywu Autor stworzył świat totalny. Pojawienie się mrozu i lutych stymuluje bowiem ludzkość do - jakże naturalnie przedstawionych - reakcji na to zjawisko. Przemierzając z Benedyktem Gierosławskim trasę z Warszawy do skutego lodem Irkucka spotkamy więc cały przekrój poglądów i powiązany z nimi przekrój społeczny: od naukowców, którzy zjawisko to traktują zupełnie naturalnie, jako nowe i podlegające zbadaniu, po sekciarzy widzących w lodzie bądź to przejaw boskiego zbawienia, bądź piekielnego potępienia, w tle zaś widząc inwestorów, chcący lód wykorzystać, jako źródło nowej formy przemysłu oraz ludzi, rozgrywających swoje prywatne, małe i wielkie interesy.
W treści Autor odwraca zupełnie sposób postrzegania świata: sięga gdzieś do metafizyki, opisując barwne i pomysłowe "niemożliwości" fizyczne, zmusza do pytania: wiemy, że coś jest, bo to obserwujemy, wiemy jak działa, ale dlaczego tak jest? Dlaczego ciemność jest brakiem światła czy zimno brakiem ciepła, a nie wartością samoistną w nauce? To samo czyni z innymi naukami, w tym nawet historią. Dlaczego jej nie odwrócić? W każdym możliwym aspekcie (vide: niezwykle zabawna scena, gdy Gierosławski i Tajtelbaum - Tarski w barze warszawskim spotykają kolegę rewolucjonistę komunistycznego, który stwierdza, że jednak rewolucja w Rosji jest głupotą, skoro tam nie ma proletariatu i że z pewnością się nie uda, więc oto oni-komuniści najpierw chcą pozwolić wyrosnąć kapitalizmowi, żeby mieć co obalać). Cała podróż Benedykta jest jednym wielkim zabiegiem budowy alternatywnego świata właśnie odwróconego (choć jakże prawdziwego w swej naturalności): każda rozmowa, spostrzeżenie, opis: wszystko pokazuje Czytelnikowi, jak taki "odwrotny" świat, w każdym jego aspekcie mógłby wyglądać.
Wszystko to okraszone jest występowaniem postaci historycznych w taki sposób, że oto mamy wrażenie, że rzeczywiście jesteśmy w centrum świata Dukaja. Wraz z głównym bohaterem spotkamy bowiem Tarskiego, Teslę, czy Piłsudskiego. Zobaczymy ich jednak w zupełnie innych rolach, niż te które uwieczniły podręczniki. Tesla za życia zdobędzie uznanie, Piłsudski skończy jako podrzędny terrorysta syberyjski. Także i tu się przed nami odwróci. W każdym calu i zakamarku. W genialny sposób - jak w ćmiatle ćmieczki i jej świecieniach.
Nadto zachwyca, że i forma i treść książki są żywcem wyjęte z belle epoque. "Lód", który miał być wyłącznie opowiadaniem i znaleźć się bodaj w zbiorze "Król bólu" Dukaja stał się XXI-wieczną powieścią na miarę dzieł XIX wieku. Mnóstwo w nim eksperymentów językowych: narracja bezosobowa (bardzo istotna w świetle rozważań głównego bohatera) i przepiękna archaiczna polszczyzna sprzed reformy gramatycznej z 1936 (bo i któż miałby ją przeprowadzić, skoro Polski nie ma?). Mnóstwo w niej też klasycznej powieści, której jakże brak w dzisiejszej literaturze. Oto Dukaj, jak Sienkiewicz czy Prus, opowiada nam świat bez pośpiechu, pozwala się w niego zagłębić, dopracowuje każdy milimetr tak, aby czytając Czytelnik zatonął w jego prawdziwości. Przez ponad tysiąc stron przeczytamy więc w istocie: i romans, i kryminał, i traktat filozoficzny. Wszystko to zaś nie metodą wymieszania stylów, jak to dziś w modzie - ale osobno. Kryminał przykładowo w zasadzie skończy się wraz z dojazdem do Irkucka. O romansie także na długo zapomnimy, mimo iż wcześniej towarzyszył nam będzie przez setki stronic. Autor w jednej bowiem powieści zawarł w istocie materiał, nadający się na kilka książek. I na wszystko znalazł odpowiednie miejsce.
Jak to u Dukaja jednak, należy poczynić zastrzeżenie: fabuła (choć wcale niezła) nie jest tu motywem przewodnim książki. Książka przedstawiać ma świat, a nie historię bohaterów. Bohaterowie są niejako służebni wobec prezentowania świata. Ci więc Czytelnicy, którzy oczekują choćby obszernej, ale niewymagającej literatury - poczują się zawiedzeni. Ci, którzy chcieliby głównego bohatera polubić i się z nim utożsamiać - będą narzekali. Ci wreszcie, którzy chcą wartkiej opowieści, która "łatwo wchodzi" - zapewne odrzucą dzieło od razu. I trudno, i wręcz dobrze - nie wszystko musi się wszystkim podobać. Ci jednak Czytelnicy, którzy cenią dobrą literaturę SF zatopią się w totalnie alternatywnym świecie, będą smakować każdą zagadkę myślową postawioną przez Autora, z lubością wrócą się o dwieście stron, aby przypomnieć sobie rozważanie, niezbędne do zrozumienia nowego wątku (tak, "Lód" to książka przy której wracać trzeba się często i sprawia to przyjemność) i odkryją, jak genialnie łączy się z dalszą historią. Dla tych Czytelników, którzy nie lubią czytać na czas i którzy "ogarną" ów świat alternatywny będzie "Lód" ucztą, jaka trafia się w literaturze niezwykle rzadko. Ukontentowani będą tym bardziej ci, których wykształcenie bliższe jest humanistyce, niż naukom ścisłym - docenią bowiem, że tzw. hard SF wciąż może zaoferować także dzieło, które składa hołd wiedzy innej, niż wyłącznie ta z politechniki.
Zawsze i każdemu więc "Lód" będę polecał, licząc się z tym, że nie zawsze i nie każdemu będzie dane się nim zachwycać. Nie szkodzi, nie ujmuje mu to opinii arcydzieła. Czajkowski czy Prokofjew również nie wygrają w popularnym radio z Lady Gagą i czy cokolwiek to zmienia?
Opus magnum. Dzieło totalne, zupełne, kompletne i zachwycające rozmachem (przy czym nie o ilość stron tu chodzi).
Przeczytany kilka lat temu, "Lód" był moim pierwszym kontaktem z Dukajem; od tego czasu na półce przybyło mi jeszcze osiem jego pozycji i wiem, że jest to ten Autor, którego książkę kupię zawsze. Po tak długim czasie trudno napisać recenzję, ale mam tę...
Torańska jest wzorem wywiadu: rzetelnego, do którego interlokutor jest przygotowany, gdzie pytający zadaje krótkie pytania i pozwala mówić, a nawet jeśli ocenia swojego rozmówcę, to w pełni pozostawia mu pole do przedstawienia jego wersji. Nieporównywalny format z obecnymi "dziennikarzami", którzy od k r y t y c z n e g o s ł u c h a n i a swojego rozmówcy wolą b e z k r y t y c z n e m ó w i e n i e do onego.
O książce: genialna! Od wstępu do ostatniego zdania genialna! Co prawda nie znajdziemy tam (jak się spodziewałem) wywiadów z przedstawicielami ówczesnej władzy, a z decydentami dawnymi, już strąconymi z wierchuszki: w stanie wojennym Torańska rozmawia bowiem z twarzami okresu stalinowskiego, więc wywiady te mają charakter powrotu do (nawet wtedy) dość dawnej przeszłości.
Czego dowiadujemy się z książki? Jak wspomniałem: Torańska słucha. Jest perfekcyjnie przygotowana, skrzy się wiedzą o swoim rozmówcy. To zaś pozwala jej pytać wnikliwie. Co więc usłyszymy w odpowiedziach na owe pytania? Wyłania się z nich fascynujący, niewiarygodny wręcz obraz ludzi, którzy po 1945 r. rozpoczęli swój marsz po władzę w Polsce. Ludzi, którzy - w zdecydowanej większości - przed wojną siedzieli w więzieniach Piłsudskiego, kolejno w około 1937 r. przeżyli stalinowskie czystki, łagry i enkawudowskie korytarze, a kolejno mimo wszystko wrócili do kraju i zdecydowali się tu przynieść komunizm.
Z jednym jedynym wyjątkiem (Julii Mincowej) wszyscy rozmówcy się niesłychanie trzeźwo myślący; mimo dawnego odsunięcia od władzy są niesamowicie przekonani o słuszności swoich działań, ale... jednocześnie w większości mają pełne przekonanie o tym, że wiele rzeczy było błędnych, co wszak nie zmienia ich samoocen, w których podkreślają, że działali zgodnie ze swoją ideą.
Można ową książkę przeczytać i po prostu się oburzyć. A można w niej znaleźć niezwykły obraz burzliwości tamtych czasów, m.in. lat '20, gdy komuniści w istocie czekali na wybuch światowej rewolucji, gdy przeciwstawiali się (abstrahując od tego, czy słusznie) kapitalizmowi, gdy ponad sprawami narodowymi widzieli ideę rewolucji międzynarodowej; można dojrzeć głębię i skomplikowanie ówczesnych stosunków społecznych i politycznych. I niezależnie od tego, czy czerwone komu bliskie, czy dalekie, tu pojawia się główne przesłanie książki: to byli ideowcy - książka zaś pokazuje jak straszliwą rzeczą jest idea, która przekształca się w ideologię, jak zaślepia ludzi (spośród których niektórzy, "na stare lata" przeglądają na oczy). Jest to więc opowieść o tym, jak tworzy się ustrój przeciw ludziom mającym w nim żyć, jak nagina się i kolejno łamie wszelkie reguły w imię wyższej słuszności, jak przejmuje się państwo w każdym jego aspekcie: niezawisłego sądownictwa, niezależnej prasy, kompetentnej administracji etc. Tym straszniejsza, iż wszystko dzieje się bezkrytycznie: partia wie, więc tak należy zrobić, wszelkimi środkami. Tym bardziej fascynująca, bo niezwykle rzetelnie uzasadniania przez rozmówców Torańskiej: każdy z nich ma mnóstwo argumentów, dlaczego tak się zachował, w tym jeden naczelny: partia zadecydowała, a z nią się nie dyskutuje.
Podsumowując: lektura obowiązkowa! Klimat i treść nie do oddania w krótkiej recenzji, należy i warto przeczytać w całości.
Torańska jest wzorem wywiadu: rzetelnego, do którego interlokutor jest przygotowany, gdzie pytający zadaje krótkie pytania i pozwala mówić, a nawet jeśli ocenia swojego rozmówcę, to w pełni pozostawia mu pole do przedstawienia jego wersji. Nieporównywalny format z obecnymi "dziennikarzami", którzy od k r y t y c z n e g o s ł u c h a n i a swojego rozmówcy wolą b e z k r...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dukaj względem innych autorów jest jak niemal puste sudoku względem "połącz kropki", a czasem nawet kolorowanki. Wymaga. Zdaje się, że w tym wypadku wymaga najwięcej.
Informacje wstępne dla tych, którzy Autora nie znają/dopiero poznają.
Po pierwsze: nie warto bać się pierwszego rozdziału. Jest totalnie niezrozumiały i... nie szkodzi. A to dlatego, że...
...po drugie: jest to jedno z dzieł Jacka Dukaja, którego nie wystarczy przeczytać raz. Dobitnie świadczą o tym m.in. definicje quasi-encyklopedyczne, zawarte przed poszczególnymi rozdziałami. Dopiero gdy przeczytamy rozdział następny, nagle rozjaśnia nam się w głowie definicja, widniejąca przed poprzednim. I zapewniam - jest to celowy zabieg Autora.
Po trzecie wreszcie: u Dukaja nie chodzi jakoś szczególnie o fabułę; ona jest drugorzędna, służąc za tło dla kreowanego świata (a nie na odwrót). Jaki więc świat znajdujemy w Perfekcyjnej niedoskonałości?
Świat niesamowity, wielowymiarowy (w tym dosłownym, fizycznym rozumieniu); Autor pokazuje nam, jak może wyglądać ewolucja przyszłości. Już nie ta darwinowska, klasyczna, ale ewolucja samego umysłu, niemal przekraczająca znane nam stałe fizyczne. Zmiany w świecie nas otaczającym są zaś prawie wyłącznie uboczną pochodną. Motywem przewodnim całej powieści jest krzywa ewolucji i to takiej ewolucji, o której możemy po części sami zdecydować (stahs nie ma fizycznych przeszkód, aby "przepoczwarzyć" się w phoebe; no, gorzej może być z powrotem. Ale chyba nikt nie chce wracać. "Ciągnie w górę krzywej, co?" - pyta w pewnym momencie Zamoyski).
Jednocześnie towarzyszyć nam będzie refleksja nad tym, czy możemy opanować wymiary fizyczne i ile z nich da się ujarzmić. Gonitwa bohaterów po Saku będzie tylko swoistym odbiciem innych elementów poznawanego przez nas świata. Świat ten swoim uporządkowaniem jednocześnie jest zaś aż onieśmielający. Ogromną pracę włożyć musiał Autor w jego przemyślenie.
Lektura trudna, wymagająca, do przeczytania zdecydowanie nie tylko jeden raz (trochę jak z podręcznikiem na studiach: dopiero poznanie go w całości umożliwia rozumne go przeczytanie, więc zaczynamy od nowa, choć już nie od zera), ale zdecydowanie warta. Oczywiście wielu Czytelników odrzuci, wielu z nich powie, że nie ogarnia, nie rozumie i im się nie chce. Taka też jest uroda tego Autora, że nie pisze książek dla wszystkich. Tym jednak, którzy poszukują nie prostej rozrywki, a porządnej gimnastyki umysłu, dla tych którzy odpoczywają też włączając szare komórki, a nie je wyłączając (choć ja czasem również potrzebuję je wyłączyć i nie widzę w tym nic złego; trudno byłoby Dukaja czytać na co dzień i bez przerwy), dla tych którzy zdecydują się na trud zrozumienia tej książki wynagrodzi ona zdecydowanie ów wysiłek ogromną, kompletną wizją świata totalnie innego, totalnie też zadziwiającego a jednocześnie prawdziwego. Po przewróceniu ostatniej strony ci właśnie czytelnicy przeżyją "wow" i chcieć będą zacząć od razu czytać powtórnie.
Na zakończenie (po czwarte) - po tak ogromnej i trudnej wycieczce do światów przyszłości, aż strach myśleć co Autor umieści w kolejnych częściach tercji progresu. Te z kolei ponoć niestety się oddalają, ale wizja rajdu po innych wymiarach Czytelnika książek Jacka Dukaja kusi. Oby Pisarz wrócił w tej samej formie do kolejnych części Perfekcyjnej Niedoskonałości.
I jeszcze (po piąte) - warto być może też przygodę z Dukajem zacząć od nieco prostszych jego pozycji (Lód, Xavras Wyżryn). Jeśli początkujący Czytelnik jednak "rzuci się" na tę pozycję, to warto, zdecydowanie warto i wręcz koniecznie trzeba wytrwać i sprostać wyzwaniu Autora. I za owego początkującego z Dukajem Czytelnika zawsze trzymał będę kciuki. Jeśli mu się uda - pozna twórczość godną poświęconego jej czasu.
Dukaj względem innych autorów jest jak niemal puste sudoku względem "połącz kropki", a czasem nawet kolorowanki. Wymaga. Zdaje się, że w tym wypadku wymaga najwięcej.
Informacje wstępne dla tych, którzy Autora nie znają/dopiero poznają.
Po pierwsze: nie warto bać się pierwszego rozdziału. Jest totalnie niezrozumiały i... nie szkodzi. A to dlatego, że...
...po drugie: jest...
Wyborne! 10 gwiazdek, gdyż jest to w istocie arcydzieło w swoim gatunku.
Rozpocząwszy czytanie książki można mieć wrażenie, że Orwell nieco przynudza; oprowadza bowiem Czytelnika po świecie brudnym, szarym, niezbyt ciekawym i w zasadzie monotonnym. Suma summarum - wszystko na pierwszy rzut oka dość przejaskrawione i niezbyt ciekawe w odbiorze. Aż do circa połowy książki (tym samym, Czytelniku, warto dobrnąć dalej!); wtedy nagle okazuje się, że klimat w który weszliśmy był niezbędny. Że cały brud, upodlenie i - kolokwialnie mówiąc - dziadostwo życia w Oceanii oraz niemal paranoiczne zgnębienie jej obywateli były nam niezbędne. Wtedy to bowiem rozpoczyna się walka Winstona Smitha przeciw zastanej dyktaturze. I oto nagle książka zaczyna wciągać, pożerać wręcz Czytelnika, bo zaczynają się dziać rzeczy niezwykłe. To nie pierwsze strony przedstawiają małość człowieka w walce z systemem; one jedynie obrazują jej okoliczności. Dopiero po ich poznaniu zostajemy wprowadzeni wgłąb machiny, rządzącej ludźmi. O ile pierwsze obrazy i opisy nie porywają, są wyłącznie smutnym i żmudnym pokazem biedy i metod niejako "zewnętrznych", o tyle dopiero gdy jednostka dostaje się w wewnętrzne tryby całej maszynerii dyktatury zaczynamy mieć ciarki na plecach. Wielki aparat wcale nie uosabia się w kolejnym bohaterze (aby nie spoilerować nie przytaczam nazwiska), lecz w Wielkim Bracie i w totalnej niemal anonimowości systemu. To zaś, do czego ów system dąży w istocie przeraża. I nawet metody, które dość szczegółowo i brutalnie Orwell opisuje nie są tu tak straszne - cierpieniem i torturami ludzkość posługuje się od jej zarania i, choć są one naganne, to nie wzbudzają lęku czy nie są - brutalnie mówiąc - "powiewem nowości" w totalitarnym systemie. Owym "powiewem" jest zaś cel, do którego dąży totalitarny system i fakt, że nie sposób go z nikim uosobić. Smith nie wie wszak nawet, z kim walczy. System jest wszędzie, widzi i czuwa nad każdym, jest wszechobecny i nic, totalnie nic nie jest w stanie mu zagrozić, gdyż jest tak niesamowicie odległy, tak chorobliwie wyższy od swoich obywateli. Zakończenie książki wręcz wbija w wygodny fotel, zmusza do refleksji nad tym, czy system "żyje", czy raz stworzony (choćby w zalążku) może w ogóle zostać zatrzymany w swoim piekielnym rozwoju, czy - jeśli pozwolimy sobie jako społeczeństwo na luksus obojętności - jest odwrót od totalitaryzmu, gdy już zacznie rosnąć i kto oraz jak miałby tego dokonać?
Po lekturze książki pozostaje więc wrażenie lęku, a jednocześnie podziwu dla Autora, który pisząc nie mógł tak dobrze historycznie znać szczegółów dwóch największych dyktatur Europy, bo jedna dopiero co upadła, a druga cały czas dopiero rosła w siłę, tak niesamowicie trafnie opisał poszczególne symptomy totalitaryzmu; appendix w postaci słownika nowomowy jest tylko jednym z wielu tego przykładów. Owe objawy rodzenia się totalitaryzmu warto z aptekarską precyzją cały czas przykładać do otaczającego nas świata.
Życzę Ci, Czytelniku, poważnej refleksji po lekturze, którą to lekturę szczerze polecam.
Wyborne! 10 gwiazdek, gdyż jest to w istocie arcydzieło w swoim gatunku.
Rozpocząwszy czytanie książki można mieć wrażenie, że Orwell nieco przynudza; oprowadza bowiem Czytelnika po świecie brudnym, szarym, niezbyt ciekawym i w zasadzie monotonnym. Suma summarum - wszystko na pierwszy rzut oka dość przejaskrawione i niezbyt ciekawe w odbiorze. Aż do circa połowy książki...
W tym właśnie tomie znajdziemy - w mojej ocenie - najlepsze opowiadanie Lovecrafta: Przypadek Charlesa Dextera Warda. Dlatego też gwiazdek zostawię dziesięć.
Sposób, w jaki Lovecraft buduje swoje światy to prawdziwa sztuka grozy. Niepozorny, chudawy człowiek, który - jak dowiemy się z opisów jego życia - niezbyt dużo świata zobaczył, potrafił jednak stworzyć arcydzieła literatury. Strach, szczególnie w wypadku Dextera Warda, wżera się w Czytelnika wszelkimi drogami. Nigdy jednak nie zobaczy go Czytelnik, bo zawsze będzie do nas odwrócony plecami. Dreszcz za plecami będzie. Dużo ciekawszy, niż straszenie niesamowitą niesamowitością np. u Kinga.
Co do samego wyboru opowiadań (którego nie dokonał Autor, a wydawca): poczyniony bardzo trafnie. Motyw przewodni w postaci snów rzeczywiście ładnie spaja całość. Jednocześnie był to mój pierwszy kontakt z Lovecraftem i - co wydaje mi się ważne - ów tomik pozwolił mi na dość sprawne zapoznanie się z (luźno, acz jednak powiązanym ze sobą) uniwersum Autora.
Polecam serdecznie i gorąco.
W tym właśnie tomie znajdziemy - w mojej ocenie - najlepsze opowiadanie Lovecrafta: Przypadek Charlesa Dextera Warda. Dlatego też gwiazdek zostawię dziesięć.
Sposób, w jaki Lovecraft buduje swoje światy to prawdziwa sztuka grozy. Niepozorny, chudawy człowiek, który - jak dowiemy się z opisów jego życia - niezbyt dużo świata zobaczył, potrafił jednak stworzyć arcydzieła...
Dzieło w swoim gatunku wybitne. Brak tu banałów, są za to wymagające nieco wyobraźni z zakresu fizyki (nautyka, aerodynamika) precyzyjne opisy wszelkich zjawisk, które żeglarzowi przydadzą się w trakcie jego przygody z żaglami. Zdecydowanie warte polecenia już od momentu szkolenia na żeglarza jachtowego. Odpowiedzi niemal na wszystkie pytania, do tego odpowiedzi dokładne, precyzyjne, logiczne, spójne i z dozą naukowości. Niesamowicie przyjemna lektura, okraszona nadto bardzo przejrzystymi ilustracjami.
Zdecydowanie warto przeczytać od deski do deski, zdecydowanie słusznie rekomenduje to także PZŻ przy szkoleniach. Polecam!
Dzieło w swoim gatunku wybitne. Brak tu banałów, są za to wymagające nieco wyobraźni z zakresu fizyki (nautyka, aerodynamika) precyzyjne opisy wszelkich zjawisk, które żeglarzowi przydadzą się w trakcie jego przygody z żaglami. Zdecydowanie warte polecenia już od momentu szkolenia na żeglarza jachtowego. Odpowiedzi niemal na wszystkie pytania, do tego odpowiedzi dokładne,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Że trudne, że jedno z pierwszych dzieł Dukaja i już przekombinowane, że ciężko pojąć, nadążyć i ogarnąć? Że się człowiek a męczy, a poci, a grzeje mu się w czaszce? Że w ogóle to odrzuca, bo żąda niemożliwego (in concreto: żąda od Czytelnika myślenia)? Że obrzydliwe, trudno uchwytne i dlaczego to nie gładkie, miłe pisarstwo w przyjemnej puchowej otoczce? Cóż, nie wszystko jest dla wszystkich. W niektórych wywiadach Sam Dukaj dziwi się, że jego Czytelnicy wciąż pozwalają mu na jego eksperymenty i - choć wie i boi się, że kiedyś "przegnie pałkę" - to wie też, że jeśli przestanie pisać "swoje", a zacznie pod żądania szerokiej publiki, to trzeba będzie pióro odłożyć, białą flagę wywiesić, ogłosić upadłość i kapitulację podpisać. Dobrze, że są jeszcze jednostki, które tak potrafią patrzeć na swoją twórczość (a jednocześnie nie są "impregnowani" na krytykę).
Ad rem. O książce: "Czarne oceany" to młody ówcześnie Dukaj zapowiadający swój przyszły geniusz. Oto przed Tobą, Czytelniku, świat niebanalny, świat, który tworzy dobrą fantastykę: świat którego nie znasz i który ciężko byłoby Ci samemu sobie wyobrazić.
W tym dziele zapowiedziana zostaje jedyna wada późniejszego Dukaja - pewna niedoskonałość w budowaniu fabuły (i za to gwiazdka mniej). W tym też dziele widzimy obietnicę przyszłych wielkich dzieł - otóż niezależnie od tego, czy fabuła Ci się spodoba, ogrom wizji zawsze wciśnie w fotel i wypierze, wykrochmali i przemagluje komórki mózgowe. A chwilę potem, gdy już trochę się Czytelniku otrzepiesz, gdy już stwierdzisz, że chyba ogarnąłeś tę myśl, Dukaj stwierdzi, że to generalnie było mało, więc eksperyment myślowy przeniesie na kolejny poziom abstrakcji, gdzie okaże się, że dotychczasowe rozdziały to był tylko element większej całości. I znów w przyjdzie Ci Czytelniku, w pocie czoła raz w pośpiechu gonić myśl Autora, a raz żmudnie tropić jej podstawy. Cudowna gimnastyka dla umysłu i totalnie inny wymiar czytelnictwa!
Jedno kluczowe zdanie na początku książki: "ja im znajdę Boga" zostaje rozwinięte do granic niemożliwości. Są i wątki "przedziwaczone", ale znów urzeka i pomysł i język (ach, epizodzik WINNIE_THE_POOH jest genialny!).
Czytajcie Dukaja. Warto, bo można być dumnym, że takie rzeczy powstają tu, na naszym małym, rodzimym podwórku skądinąd pełnym chłamu i paździerzu.
Że trudne, że jedno z pierwszych dzieł Dukaja i już przekombinowane, że ciężko pojąć, nadążyć i ogarnąć? Że się człowiek a męczy, a poci, a grzeje mu się w czaszce? Że w ogóle to odrzuca, bo żąda niemożliwego (in concreto: żąda od Czytelnika myślenia)? Że obrzydliwe, trudno uchwytne i dlaczego to nie gładkie, miłe pisarstwo w przyjemnej puchowej otoczce? Cóż, nie wszystko...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ku refleksji. Bardzo trafna i ostra metafora systemu panującego przez niemal wiek za naszą wschodnią granicą. Poprzez odniesienie do wydarzeń prawdziwych (ot choćby upadek Trockiego) i wzorowane postaci na historycznych, nie sposób czytać tej książki inaczej, jak napisanej o komunizmie - bo tak jest. Jednakże Orwell - jak to Orwell zresztą - stworzył dzieło, którego przesłanie znów okazuje się uniwersalne. Metafora w postaci buntu zwierząt jest pomyślana kapitalnie. Owa uniwersalność przekazu pozwala zaś odnieść mechanizm to każdego w zasadzie systemu, w którym zbyt wielką władzę uzyskuje jednostka. I w mojej ocenie właśnie o tej jednostce Orwell pisze; o ile w "Roku 1984" znajdujemy świat kręcący się wokół pojedynczego obywatela, próbującego przeciwstawić się systemowi i całość oglądamy jego oczami, o tyle "Folwark" pozwala nam oglądać makiaweliczną drogę na szczyt wieprza Napoleona; to wierchuszka władzy jest tu perspektywą dla czytelnika. Traktując "Folwark" szerzej, niż wyłącznie krytykę komunizmu pierwszej połowy XX w. - a książka aż się o to prosi - znów warto czynić to, co u Orwella wydaje się naturalnym: warto przykładać miarę przedstawioną w tym krótkim dziełku do każdej siły, która próbuje w państwowych szatach władać człowiekiem. Warto porównywać i odnosić każdą władzę do tej, przedstawionej przez Autora. Ot tak choćby dla zasady, choćby profilaktycznie. Tak dla zweryfikowania, czy czegoś z tutejszej fabuły przypadkiem nie znajdziemy jako zwyczajny news w radiu, telewizji, na ekranach komputerów. Warto, abyśmy przypadkiem nie skończyli, jak Bokser.
Lektura obowiązkowa, również ze względu na niewielki rozmiar i przystępność.
Ku refleksji. Bardzo trafna i ostra metafora systemu panującego przez niemal wiek za naszą wschodnią granicą. Poprzez odniesienie do wydarzeń prawdziwych (ot choćby upadek Trockiego) i wzorowane postaci na historycznych, nie sposób czytać tej książki inaczej, jak napisanej o komunizmie - bo tak jest. Jednakże Orwell - jak to Orwell zresztą - stworzył dzieło, którego...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-25
Wymagające. Warte wysiłku. Zupełnie inne.
Nie będę opisywał treści rozważań - trzeba i warto sięgnąć po nie samemu. Wspomnę zaś, że po dość topornych bohaterach "Solaris" spotkałem w "Głosie Pana" postać, która wręcz urzeka i za którą należą się Lemowi oklaski na stojąco. Kreacja profesora Hogartha jest kapitalna - ów matematyk, świadom wielkości swego intelektu prowadzi narrację w książce ironicznie, piekielnie inteligentnie i z poczuciem humoru połączonym z niesamowicie trafnym ładunkiem sarkazmu, które to połączenie uwielbiam. Fragmenty, w których Hogarth wplata w rozważania także prywatne opinie, w tym o innych naukowcach, to prawdziwe smaczki. Całość dzieła trzeba zaś czytać na spokojnie i delektować się mnogością kierunków, w które płyną myśli.
Z jednej strony żałuję, że poznaję Lema dopiero teraz, z drugiej cieszę się, że poczekał na mnie tyle czasu i że w sumie trafił w moją niejaką dojrzałość w fantastyce naukowej. Każdy ma swój czas. Jeśli więc, Czytelniku, jeszcze po Lema nie sięgnąłeś - po prostu to zrób.
Na koniec: nie jestem chyba godzien oceniać geniuszu Autora, którego dzieła przerosły swoje czasy i do dziś nie chcą się zestarzeć. Odstąpię więc od wyrażania dalszej oceny i pozostanę przy rekomendacji dla innych Czytelników. A brzmi ona: koniecznie!
Wymagające. Warte wysiłku. Zupełnie inne.
Nie będę opisywał treści rozważań - trzeba i warto sięgnąć po nie samemu. Wspomnę zaś, że po dość topornych bohaterach "Solaris" spotkałem w "Głosie Pana" postać, która wręcz urzeka i za którą należą się Lemowi oklaski na stojąco. Kreacja profesora Hogartha jest kapitalna - ów matematyk, świadom wielkości swego intelektu prowadzi...
2018-06-29
Bardzo, ale to bardzo przystępnie przedstawiony temat meteorologii żeglarskiej. Świetnie opisane w szczególności ruchy mas powietrza, tworzenie się niżów i wyżów. Doskonałe rysunki Autora, którym w ogóle nie przeszkadza to, że są czarno-białe.
Jedyna rzecz trochę do rozbudowania to przewidywanie pogody na podstawie istniejących chmur (rozdział o chmurach zawiera ich opis co do wyglądu, ale brakuje wyraźnego oraz rozbudowanego wskazania, jakie zjawiska atmosferyczne mogą im towarzyszyć; innymi słowy - przydałoby mi się trochę tak "krowie na rowie").
Tym niemniej - polecam. Zapoznałem się już z kilkoma pozycjami, dotyczącymi żeglarskiej meteorologii i ta wydaje się jedną z bardziej użytecznych.
Bardzo, ale to bardzo przystępnie przedstawiony temat meteorologii żeglarskiej. Świetnie opisane w szczególności ruchy mas powietrza, tworzenie się niżów i wyżów. Doskonałe rysunki Autora, którym w ogóle nie przeszkadza to, że są czarno-białe.
Jedyna rzecz trochę do rozbudowania to przewidywanie pogody na podstawie istniejących chmur (rozdział o chmurach zawiera ich opis...
2019-01-02
Datą "czerwiec 1959 - czerwiec 1960" podpisuje Lem ostatnie zdanie książki. Jeszcze raz: czerwiec 1960 roku. Zaledwie 5 lat temu ukończono Pałac Kultury i Nauki. W Warszawie wciąż na podwórkach potrafią leżeć powojenne gruzy, W Polsce Ludowej w telewizji (w programie pierwszym, drugi wystartuje za 10 lat) przemawia Władysław Gomułka. Przemawia na czarno-biało, bo pierwszy kolorowy program TVP nada za 11 lat. Amerykanom udało się już wprawdzie wysłać w kosmos małpę, która przeżyła, ale jeszcze nie wiemy, jak poradzi sobie tam człowiek - Gagarin poleci tam dopiero za rok. Związek Radziecki jeszcze nie wie, z jak zapartym tchem będzie słuchał relacji z jego lotu. O wyścigu na... księżyc jeszcze nikt nie myśli. Przecież na księżyc człowiek doleci dopiero za 9 lat. Świat nie zna jeszcze Freddiego Mercury'ego, bo ten ma dopiero 14 lat, w Polsce nie śpiewa jeszcze Niemen, bo dopiero dwa lata temu przyjechał - wysiedlony z Białorusi - do kraju. Philip Dick zapewne jeszcze nie wie o istnieniu Lema, bo dopiero za 6 lat ukończy "Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?", a dopiero za 14 lat zwątpi w ogóle w istnienie Lema, pisząc do FBI, że "LEM" to zapewne skrót od jakiejś radzieckiej komórki wywiadowczej. W 1960 r. Afryka jest jeszcze kolonialna, w Hiszpanii Francisco Franco ma przed sobą jeszcze 15 lat rządów, a Niemcy są już podzielone ale Mur Berliński... stanie dopiero za rok. Magnetowid powstał dopiero 4 lata temu, a kalkulator elektroniczny... powstanie za 13 lat. Płyty kompaktowe będę musiały poczekać 22 lata. Dopiero za 30 lat na orbitę wyniesiony zostanie teleskop Hubble'a.
Nie będę pisał recenzji, bo kimże ja jestem, żeby recenzować "Solaris". Zwrócę tylko, Czytelniku, Twoją uwagę na ten moment, gdy Lem swoje dzieło ukończył. W tym właśnie, powyżej nakreślonym czasie, w tamtym świecie Lem wybiegł do przodu wyobraźnią setki lat, opisując kontakt w sposób niesamowity i bijący na głowę ideą wszelkie późniejsze próby jego wyobrażenia. I zachwyca, po ponad pół wieku, do dziś.
Polecam.
Datą "czerwiec 1959 - czerwiec 1960" podpisuje Lem ostatnie zdanie książki. Jeszcze raz: czerwiec 1960 roku. Zaledwie 5 lat temu ukończono Pałac Kultury i Nauki. W Warszawie wciąż na podwórkach potrafią leżeć powojenne gruzy, W Polsce Ludowej w telewizji (w programie pierwszym, drugi wystartuje za 10 lat) przemawia Władysław Gomułka. Przemawia na czarno-biało, bo pierwszy...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jeśli Autorowi wierzyć, to jego bliskiemu przodkowi dane było naprawdę obserwować zjawisko niesamowite. Lekarzem nie jestem, ale książka przekonująco przedstawia pogląd, iż medycynę można podzielić na tę przed i po narkozie (oraz niemal równolegle powstającej aseptyce). Ów niesłychany przełom wspaniale dokumentuje opowiadanie (czy może szereg historii), które znajdujemy w książce. Treść jest brutalna i bezlitosna. Wprawdzie im dalej, tym mniej dramatyzmu ściśle medycznego nas czeka, ale Autor nie żałuje sobie barwnych opisów cierpień pacjentów. Tym niemniej wszystko to jest tylko tłem dla wydarzeń, które ja osobiście uważam za właściwą treść niniejszego dzieła.
Otóż w ogromnej części "Stulecie chirurgów" opisuje walkę postępu z zacofaniem; walkę z jednej strony niejako odwieczną i niezbyt oryginalną, bo zapewne można ją przyłożyć do każdego zawodu, a wręcz do każdej dziedziny życia. Walkę jednak szczególną, bo o ile np. opóźnienie w rozwoju kartografii i nawigacji spowodowane ogólną ciemnotą, przekonaniem o smokach na krańcach oceanów i niewiarą w kulistość ziemi mogło mieć wpływ "tylko" na tempo odkryć geograficznych, o tyle hołd zacofaniu w medycynie wpływał zdecydowanie na życie setek tysięcy ludzi, na ich ból czy przedwczesną śmierć. Jest więc to dzieło w szczególności o tym, jak bardzo (i jak wielkim, cudzym kosztem) ludzie bronią się przed postępem; co więcej - dobitnie pokazuje ono, jakim złem potrafią być inne, bardziej pierwotne wytwory myśli człowieka, takie jak religia z jej antynaukowymi dogmatami czy paradoks autorytetów, broniących upadających paradygmatów. Tym dobitniej Autor przedstawił te kwestie, gdyż pokazał ich brutalne tło.
Na tle owych dramatów pośrednich, ale odnoszących się do tysięcy pacjentów pokazał też Autor jeszcze jedną, niezwykle istotną rzecz: bezpośrednie dramaty pojedynczych pionierów. Tych, którzy niosąc światełko wiedzy spotykali się po pierwsze z nieuczciwością kolegów, chcących przywłaszczać sobie ich osiągnięcia, po wtóre - i jeszcze gorsze zaś - z dążeniem do ich zniszczenia przez środowisko.
Jest to więc książka o cenie; cenie, jaką rodzaj ludzki musi zapłacić sam wobec siebie za chęć pokłonienia się nauce. Szczęśliwie jest to w końcu opowieść o owej nauki triumfie, o święcie wiedzy i o przełomie geniuszu. Wszystko to jednak musi zostać okupione przerażającym kosztem. Całość podana zaś przez Autora w formie zgrabnej i wciągającej; bez przesadzonych terminologii, językiem zrozumiałym dla osób spoza branży, a jednocześnie dającym przyjemne poczucie, iż czyta się człowieka mądrego.
Może i nieco brakło książce do dziesięciu gwiazdek, ale jest to doprawdy wybitne świadectwo potężnej wojny rozumu z ciemnotą, zabobonami i zwyczajną głupotą ludzką. Warto przeczytać, by z tyłu głowy znaleźć pytanie: jak to w ogóle możliwe, że ludzkość osiągnęła tak wiele, skoro pojedyncze, wybitne jednostki musiały zawsze przebywać tak ciernistą drogę?
Jeśli Autorowi wierzyć, to jego bliskiemu przodkowi dane było naprawdę obserwować zjawisko niesamowite. Lekarzem nie jestem, ale książka przekonująco przedstawia pogląd, iż medycynę można podzielić na tę przed i po narkozie (oraz niemal równolegle powstającej aseptyce). Ów niesłychany przełom wspaniale dokumentuje opowiadanie (czy może szereg historii), które znajdujemy w...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-04-22
Zacznijmy od tego, że „Hyperion” i „Upadek…” są jednym dziełem, podzielonym wyłącznie ze względów wydawniczych (informacja za Wikipedią angielską). Nie dziwota - jest to spory kawałek literatury. Po lekturze „Upadku…” stwierdzam, że w istocie nie sposób oceniać ich oddzielnie.
Dzieło Simmonsa nie jest hard science fiction; to raczej przyjemna i łatwo przyswajalna opowieść o względnie dalekiej przyszłości. Jednakże „pieśń” o Hyperionie potrafi zaprzeć dech. Literacko delikatnie tkany opowieściami pielgrzymów świat Hegemonii w drugiej części przyspiesza i funduje porządną space operę z należytym rozmachem; Simmonsowi nie brakuje przy tym najważniejszej cechy pisarza fantastycznego: ma zamysł i wizję. Futurologi trochę jest, więc będzie Czytelnik świadkiem sporej liczby wynalazków, ale przede wszystkim książkę tworzy myśl Autora, koncepcja wojny i fantastyczne wykorzystanie motywów naszej obecnej kultury. „Hyperion” (oceniany jako całość) jest genialną literaturą, pełną zwrotów akcji i intryg, ze świetnie narysowanymi bohaterami. W całej tej świetnej otoczce towarzyszy zaś Czytelnikowi perfekcyjnie nakreślone dążenie Autora do wyjaśnienia postawionego na wstępie pytania: czym jest Hyperion w wielkiej układance przeszłości i przyszłości? Książka bardzo sprawnie odsłania poszczególne elementy odpowiedzi i daje Czytelnikowi przyjemne „ach” za każdym razem, gdy dorzucona zostaje kolejna cegiełka. Wywracania neuronów ciężką fizyką nie będzie, ale temat do przemyśleń bardziej społeczno-ewolucyjnych – jak najbardziej.
Skoro Simmons tak doskonale zbudował przemyślane s-f i mieszczący je świat to dlaczego ująłem gwiazdkę? Bez zdradzania szczegółów: za rozwiązanie. Ogrom wyobraźni Autora jakby nie do końca został przelany na papier na ostatnich stronach. Kilka spraw zostało niedopowiedzianych (i, choć niedopowiedzenia bywają fajne, w tym wypadku szkoda), kilka urwało się zbyt prosto.
W żadnym jednak wypadku nie przesłania to całego, świetnego obrazu książki. Ogrom wyobraźni Autora jest godzien podziwu. Wizja, którą wysnuł o przyszłości potrafi pochłonąć bez reszty. „Upadek Hyperiona” to wspaniałe zakończenie podróży pielgrzymów, gdzie każdy przecinek i myślnik z pierwszej części/tomu okazuje się istotny. Dodaję do ulubionych, składając Autorowi podziękowanie za wspaniały czas, który przeżyłem zanurzając się w Hyperion Cantos.
Zacznijmy od tego, że „Hyperion” i „Upadek…” są jednym dziełem, podzielonym wyłącznie ze względów wydawniczych (informacja za Wikipedią angielską). Nie dziwota - jest to spory kawałek literatury. Po lekturze „Upadku…” stwierdzam, że w istocie nie sposób oceniać ich oddzielnie.
Dzieło Simmonsa nie jest hard science fiction; to raczej przyjemna i łatwo przyswajalna opowieść...
Kapitalna opowieść, niemal kompletna w każdym wątku. Co istotne - pokazuje bardzo rzeczową, wręcz chłodną relację ze wszystkich zawartych w niej wydarzeń. Nikt w książce nie jest wybielany, wszyscy bohaterowie popełniają ludzkie błędy i jednocześnie czynią rzeczy niezwykłe. Po lekturze pozostają interesujące (wręcz dziwne) wrażenia: po pierwsze Eichmann jest pokazany rzeczywiście, jako ów "księgowy Holocaustu". Wydaje się, że to kolejny z trybików maszyny śmierci, który bezpośrednio nie ubrudził sobie rąk, ale niechybnie przyczynił się do jej przerażającego działania. Tym niemniej wręcz zaskakuje jego "zimne" podejście do "obowiązków". Po wtóre: obraz powojennego świata, w szczególności Niemiec Zachodnich i wcale nie taka gorączkowa chęć do tropienia nazistów przez samych Niemców. Czytając książkę widać wyraźnie, jak totalitaryzm wgryza się i trawi tkankę państwową, jak niesamowicie, na kształt złośliwego nowotworu, trudno pozbyć się go z organizmu jeśli tylko pozwolić mu urosnąć. Jednocześnie na tym tle widzimy, jak potrafi powstać niemal z niczego - o samym Eichmannie przeczytamy tu bowiem, że przez długi czas jego pomysły na eliminację Żydów nie miały postaci eliminacji przez zabijanie, a raczej przez deportacje. I nagle, niemal znikąd okazuje się dla niego oczywiste, że w sumie dlaczego by nie eksterminować? Ten zaś przykład można odnieść do całych nazistowskich Niemiec, które po wojnie i pierwotnej denazyfikacji raczej chciały, żeby dać im spokój i nie interesować się, czy czasem jeszcze jakieś trybiki nie pozostały. Bauer ścigający nazistów ze swego urzędu jest przerażająco wręcz osamotniony.
Po trzecie wreszcie: główny temat książki - wytropić Eichmanna. Autor pokazuje niesamowity obraz wywiadu lat '60. Mossad nie jest wcale najlepszym wywiadem świata, dopiero pracuje na tę opinię, m.in. akcją znalezienia Eichmanna. I często robi to w sposób niekoniecznie profesjonalny; to z kolei dlatego, że i na swoich ziemiach Izrael posiadał ogrom problemów, w szczególności związanych z wojnami arabskimi i zwyczajnie był zajęty utrzymaniem państwowości Izraela, zaś na tego typu misje brakowało zasobów ludzkich i organizacyjnych. Kiedy zaś zabiera się już z całą mocą za poszukiwanie to techniki wywiadowcze często są dość proste. I to jest niezwykła siła książki - opowiada o normalnych czynnościach, często pokroju podchodów, często banalnych wręcz obserwacji. Żadnego Jamesa Bonda, żadnych niesamowitych wynalazków. Bardzo organiczna praca u podstaw. Wpływa to zaś na wrażenie "jakbyśmy tam byli" i stąd rzeczywiście przy każdym co ryzykowniejszym posunięciu Mossadu sami (znając wszak zakończenie misji) czytamy w napięciu, oczekując niecierpliwie - czy się uda.
Zgadzam się z przedmówcami, iż książkę czyta się jednym tchem. Wciąga i to niesamowicie, czytelnik chce wytropić Eichmanna razem z bohaterami. Kapitalna opowieść. Plus za rzetelne opracowanie źródeł i obudowanie przypisami. Polecam.
Kapitalna opowieść, niemal kompletna w każdym wątku. Co istotne - pokazuje bardzo rzeczową, wręcz chłodną relację ze wszystkich zawartych w niej wydarzeń. Nikt w książce nie jest wybielany, wszyscy bohaterowie popełniają ludzkie błędy i jednocześnie czynią rzeczy niezwykłe. Po lekturze pozostają interesujące (wręcz dziwne) wrażenia: po pierwsze Eichmann jest pokazany...
więcej mniej Pokaż mimo to
To i straszne i wspaniałe, że człowiek długo żyje nie wiedząc o istnieniu takich książek. Straszne, bo gotów je przeoczyć; wspaniałe, bo gdy już myśli, że niewiele go zaskoczy, to po odkryciu takiej książki wraca wiara w to, że zasoby doskonałej literatury wciąż pozostają nieodkryte a szczęka długo pozostaje niezebrana z podłogi.
Jak ja uwielbiam książki, które nigdzie się nie spieszą! Książki, które chcą pozwolić Czytelnikowi zanurzyć się w stworzonym świecie. I jednocześnie robią to w sposób nie przegadany, bez zbędnych habilitacji nad każdym listkiem na drzewie, ale w których jest 100% zajmującej treści. Tak właśnie czyta się „Hyperion”.
Metodą, jaką Autor przyjął, by Czytelnikowi ów świat przedstawić jest sześć (mimo, iż pielgrzymów jest siedmiu) opowieści niezwykle od siebie odległych, ale w genialny sposób splatających się i to nie co do głównych wątków, ale co do świata właśnie. W każdej z opowieści znajdziemy okruchy światów istotnych w kolejnej. Co więcej – Autorowi towarzyszy w tej formie bardzo trafny zamysł: nie jest to chaotyczne kapanie informacji, a bardzo przemyślane i konsekwentne odkrywanie poszczególnych zagadnień odległych od siebie planet Sieci. Świat Simmonsa poznajemy więc płynnie i w sposób niezwykle ciekawy.
Jaki jest sam świat Simmonsa? Kapitalny i niezwykle ciekawy. Wprawdzie więcej, niż science jest fiction, ale pomysły technologiczne nieźle się bronią (nawet transportale). Co zaś najważniejsze - jest tu element decydujący o klasie fantastyki naukowej – wizjonerstwo Autora, które stanowi o ponadczasowości dzieła (wszak wydanego w 1989 roku; nie bez powodu ostatnie wydanie znajduje swe miejsce w serii „Artefakty”); książka nie zestarzała się ani trochę. Przeciwnie – zachwyca tym, że np. datasfera czy komlogi w zasadzie są dziś już w naszych kieszeniach. Ale, ale: najistotniejsza wizja Autora to nie technologia, ale autentyczne życie jego światów: polityczne, społeczne, historyczne. Mimo, iż „Hyperion” jest trochę space-operą, to daleko mu do bezsensownego międzygalaktycznego rajdu bez przesłania, wypełnionego laserowymi strzelankami (tak, celowo nawiązuję do płytkości utworów pokroju „Gwiezdnych Wojen”). Bynajmniej! „Hyperion” to misternie utkana opowieść o świecie przyszłości XXVIII wieku. Wątki polityczne i idea wojny międzygatunkowej są stworzone wręcz kapitalnie. Świat jest kompletny i totalny, wielość form istnienia cudowna, różnorodność i szczegółowość opisu charakterystyk planet urzekająca. Motywacje trzech głównych ośrodków władzy porażająco prawdziwe i zajmujące. Wizja Autora to genialny pomysł, aby na tym tle zderzyć ze sobą rozwój cywilizacyjny i tajemnicze starodawne legendy i wierzenia. Uosabiający ten dugi element Dzierzba to postać narysowana wręcz przegenialnie! Idealnie do całego owego świata (opisanego w dylogiach Hyperiona i Endymiona) pasuje urokliwie określenie: „Hyperion Cantos”.
Nie sposób uciec w ocenie samego „Hyperiona” od krótkiej choćby oceny poszczególnych sześciu opowieści pielgrzymów, które składają się na rdzeń książki. Napiszę krótko i łącznie: są świetne. Może opowieść pułkownika nie urzeka przesadnie, ale historie pozostałych, z księdzem na czele są materiałami godnymi wręcz odrębnych książek (nawiasem: wydaje mi się, że historia cybryda będzie miodem dla miłośników technologii).
Wszystko to zamknięte jest w naprawdę świetnej jakości literaturze, w tym opisane ładnym językiem. Nadto w wydaniu Wydawnictwa MAG oprawione w kapitalną okładkę, którą chętnie bierze się do ręki.
Zastrzec jednak trzeba, że "Hyperion" to tak naprawdę nie odrębna książka, a wyłącznie tom 1. opowieści o losach splatających się wokół Dzierzby, o czym wspomina i sam autor (sic!), mówiąc iż o rozdziale na dwa tomy zadecydowały względy wydawnicze, głównie jak mniemam objętość (por. przypis nr 3 i 10 w angielskiej wersji Wikipedii dla tematu: Hyperion Cantos). Trochę to utrudnia ocenę całości, bo historia pozostaje zupełnie niedokończona. Pewnie więc lepszy ogląd uzyskam po przeczytaniu drugiej części (po którą natychmiast sięgam). Tym niemniej, już jako wprowadzenie do świata Sieci, jest "Hyperion" wyborną formą narracji, przedstawiającej doskonałą wizję. Całość zaś opowieści pozwolę sobie ocenić przy recenzji "Upadku Hyperiona".
Podsumowując: książka to kawał doskonałej literackiej roboty; arcydzieło i to nie tylko w swoim gatunku. Powiem więcej: jest to utwór po prostu piękny i zastanawiam się, czy nie stanie się moim ulubionym (bo „jednym z” jest już na pewno). Polecam, bo zakochałem się w wyobraźni Simmonsa.
Post scriptum. Muszę stanąć w zdecydowanej obronie tłumacza wydawnictwa MAG, Pana Wojciecha Szypuły. W Internecie rozgorzała wojna o to, dlaczego w Jego tłumaczeniu znany z pierwszych wydań Chyżwar stał się Dzierzbą. Otóż – jak wiadomo – Dzierzba (ang. Shrike) swe imię powziął od naśladowania pewnego brutalnego zwyczaju ptaka o identycznej nazwie. Zbrodnią jest więc pozbawianie tej postaci tak znaczącego powiązania i chrzczenie go jakimś „Chyżwarem”, co symbolizuje zupełnie nic. Jeśli zaś komuś samo określenie „dzierzba” się nie podoba (mnie podoba się bardzo), to pretensje należy mieć do języka polskiego, a nie do Tłumacza, który rzetelnie wykonał swoją pracę.
To i straszne i wspaniałe, że człowiek długo żyje nie wiedząc o istnieniu takich książek. Straszne, bo gotów je przeoczyć; wspaniałe, bo gdy już myśli, że niewiele go zaskoczy, to po odkryciu takiej książki wraca wiara w to, że zasoby doskonałej literatury wciąż pozostają nieodkryte a szczęka długo pozostaje niezebrana z podłogi.
więcej Pokaż mimo toJak ja uwielbiam książki, które nigdzie się...