Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Najpierw ponarzekam, potem się pozachwycam. Co może się nie podobać: świat Arrakis jest owszem niezwykle ciekawy, ale mało realistyczny. Mnóstwo w nim fiction, mało w nim science. Czy ma aż tak wielki rozmach? Nie wiem, choć koncepcją, owszem, imponuje. Bohaterowie, choć ciekawi, są nieco standardowi i zbyt czarno-biali. Vladimir Harkonnen - do szpiku zły i brzydki, Jessika - podręcznikowy mistrz, którego przerasta uczeń, Paul - błyskający geniuszem młody McGyver, Fremeni - fajne tajemnicze ludki, kitrające pod dżubbą super-powers. Poza epizodem zdrady (nie spoileruję czyjej!), a i to bardzo nieznacznym, brak postaci wielowymiarowych, rozerwanych wewnętrznymi dramatami bohaterów. Wszyscy jak z podręcznika wycięci. Brak też jakichś głębszych podwalin samego świata; ani w tym filozofii, ani nauki (kapkę znajdziemy w dodatku: “Ekologia Diuny”). Ostatecznie niestety bliżej Diunie do Gwiezdnych Wojen z tym ich “wzium, bzik, ciach, ziuuu”, niż do potężnego, przemyślanego świata przyszłości - wszystko lata i strzela, bo przecież jest oczywistym, że musi latać i strzelać; jesteśmy w przyszłości, co tam fizyka i realizm. Do Hyperion Cantos Diunie kawał drogi.

A teraz plusy. Skoro już zahaczyłem o Hyperiona. Pierwsza refleksja to data powstania. Przecież Herbert pisał tę powieść ponad 50 lat temu! Gagarin dopiero co wrócił, a Armstrong i Aldrin jeszcze chyba nawet nie marzyli o swoim locie w kosmos! Simmons tworzył swój świat ćwierć wieku później. Owszem, totalnie zdetronizował Herberta, ale szedł po wytyczonej już ścieżce. Herbertowi należy się więc uznanie za to, że Diuna wtedy prezcierała szlaki, a dziś niemal w ogóle się nie zestarzała, co dla space opery łatwe nie jest. No dobra, Lem już wtedy pisał Solaris, ale Herbert chyba świadomie skupił właśnie na fikcji, a nie na nauce.

Ogromnym atutem jest też sama historia - nawet mimo pewnej czarno-białości mam wrażenie, że spokojnie można by ją umieścić w totalnie innym świecie (np. we współczesnym światku mafijnym, renesansowej powieści o walce rodów jak w Borgiach bądź w starożytnym Rzymie) i tak samo trzymałaby Czytelnika w napięciu. Herbert jest też totalnie inny od wzmiankowanego na obwolucie Tolkiena - książka to niemal w całości dialogi, świat opisują nam postaci, a nie przegadane bajdurzenie narratora. Kartki same lecą między palcami.

Podsumowując - żałuję, że nie czytałem będąc w liceum lub nawet wcześniej, trzymając w ręku kosmiczne serie klocków Lego Spyrius. Czy jednak dla ponadtrzydziestoletniego faceta jest za późno, aby po Diunę sięgnąć? Bynajmniej! Nie każdy się zakocha, ale ja pobawiłem się świetnie. Trochę, jakbym odkurzył te właśnie klocki.

Na zakończenie - sama książka na mocne 7 gwiazdek (chociaż zakończenie nieco rozczarowuje formą). Ale dorzucam ósmą dla Wydawnictwa. Obwoluta, ilustracje, okładka, papier. Świetne, przyjemnie wziąć w rękę, cieszy oko na półce. I najważniejsze - Rebisie! I dało się wydać książkę w dobrym tłumaczeniu (bardzo dobrym) i bez błędów gramatycznych? No dało się. A bardzo się tego u Was bałem. Tymczasem - brawa za całość!

Najpierw ponarzekam, potem się pozachwycam. Co może się nie podobać: świat Arrakis jest owszem niezwykle ciekawy, ale mało realistyczny. Mnóstwo w nim fiction, mało w nim science. Czy ma aż tak wielki rozmach? Nie wiem, choć koncepcją, owszem, imponuje. Bohaterowie, choć ciekawi, są nieco standardowi i zbyt czarno-biali. Vladimir Harkonnen - do szpiku zły i brzydki, Jessika...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie ocenię. Chyba dlatego, że uważam, że temat mnie nieco przerósł, więc nie będę zaburzał średniej ocen. Za to chętnie nieco opiszę. Książka jest niezwykle trudna. Mnie osobiście nie powaliła wcale opisami, choć sam język literacki - jak to u Lema - jest po prostu ładny. Za to umknęła mi jakoś myśl przewodnia. Wiele tu bardzo różnych postaci, ale brak moim zdaniem pointy. Nawet końcowa, mocna scena nie wyjaśnia poszczególnych wątków książki. Jedną z większych zagadek jest dla mnie Werkmistrz Woch, który został najpierw niezwykle ciekawie narysowany, by potem Autor właściwie o nim... zapomniał. Szkoda, podobnie jak niewyraźnie pociągniętego wątku Nosilewskiej. Jeden zaś z głównych filarów - monologo-dialogi z poetą - spokojnie mógłby się zamknąć w połowie tego, co zostało napisane, gdyż spora część jego wynurzeń wnosi wyłącznie powtórzenia lub nie do końca łączy się z jakąś szerszą myślą.

Na plus: posłowie w tym wydaniu - znów przydługie i także momentami dość abstrakcyjnie odnoszące się do samej książki, ale przytaczające treść kolejnych części Czasu nieutraconego i to w bardzo ciekawy sposób.

Można, ale początkującym Czytelnikom Lema nic się nie stanie, jak tę pozycję zostawią sobie na duuużo później.

Nie ocenię. Chyba dlatego, że uważam, że temat mnie nieco przerósł, więc nie będę zaburzał średniej ocen. Za to chętnie nieco opiszę. Książka jest niezwykle trudna. Mnie osobiście nie powaliła wcale opisami, choć sam język literacki - jak to u Lema - jest po prostu ładny. Za to umknęła mi jakoś myśl przewodnia. Wiele tu bardzo różnych postaci, ale brak moim zdaniem pointy....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ogromnie się zawiodłem i odpuściłem w połowie (a czynię to niezwykle rzadko). Książka, pomimo sporej bibliografii, to zbiór frazesów. Skończywszy szkołę podstawową, uważając choć trochę na lekcjach biologii i geografii człowiek winien już posiadać wiedzę, tu przedstawianą przez Autora, jako niesłychane prawdy objawione. Liczyłem na pogłębioną refleksję, a dostałem błahą opowiastkę o wędrówce homo sapiens po świecie i sposobach na urządzanie się w nim. Spośród obszernej gadaniny można co prawda z rzadka można wyłowić ciekawe refleksje (np. o konsekwentnie niszczycielskim wpływie homo sapiens na inne gatunki), ale trzeba się koszmarnie nabrnąć przez narrację przypominającą stylem bardziej bajdurzenie, ażeby coś z tego wyłuskać. Nadto, jak już Autor się na jakąś głębszą refleksję zdobędzie, to niestety czyni to totalnie jednostronnie (sprowadzanie np. praw człowieka lub systemów ekonomicznych wyłącznie do porządku wyobrażonego i niezauważanie ich roli w efektywnym zarządzaniu społeczeństwami jest już na granicy ignorancji).

Można by może jeszcze polecić tę książkę czwartoklasiście jako uzupełnienie lekcji przyrody. Szukający czegoś ambitnego - niech sobie odpuszczą. Nie polecam.

Ogromnie się zawiodłem i odpuściłem w połowie (a czynię to niezwykle rzadko). Książka, pomimo sporej bibliografii, to zbiór frazesów. Skończywszy szkołę podstawową, uważając choć trochę na lekcjach biologii i geografii człowiek winien już posiadać wiedzę, tu przedstawianą przez Autora, jako niesłychane prawdy objawione. Liczyłem na pogłębioną refleksję, a dostałem błahą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Krótko - umęczyłem się i zawiodłem. Dziwne, bo Nesbo w swojej lekkości tworzenia dobrego czytadła dotąd był dobrym adresem. Tu: zagadka wcale nie wciągająca, rozwiązanie niby niespodziewane, ale bez fajerwerków. Jedyny plus jest taki, że dzieje się tu ważna dla całej serii okoliczność, związana z Tomem Waalerem. Co więcej dzieje się całkiem widowiskowo (aż się można zastanowić, czy nie za bardzo). I dla tej ostatniej okoliczności zapewne fani serii przeczytać powinni. Ale poza tym - nie poleca się.

Krótko - umęczyłem się i zawiodłem. Dziwne, bo Nesbo w swojej lekkości tworzenia dobrego czytadła dotąd był dobrym adresem. Tu: zagadka wcale nie wciągająca, rozwiązanie niby niespodziewane, ale bez fajerwerków. Jedyny plus jest taki, że dzieje się tu ważna dla całej serii okoliczność, związana z Tomem Waalerem. Co więcej dzieje się całkiem widowiskowo (aż się można...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Udało się: Nesbo przebił u mnie 7 gwiazdek!

Bardzo cenię sobie ludzi, którzy niczego nie udają. Cenię, bo jest to uczciwe podejście do odbiorcy. Nesbo nie udaje wielkiej literatury i nie oszukuje, że oto stajemy przed jakimś kanonem. Nie jest Dostojewskim, ale nie wciska kitu, że chce nim być. Twórczość Nesbo jest prosta, i nie udaje, że ma ambicje wielkości. Jaka więc jest oferta Nesbo? Następująca: Czytelniku wrzucę Cię w wir historii, przy której odpoczniesz, bo... zapomnisz o bożym świecie. Tak! Taki jest "Trzeci klucz" - niesamowicie sprawie opowiedziany, bardzo pomysłowy i dzięki temu szalenie wciągający. Narracja zaś ma w sobie na tyle życia i rześkości, że proszę Jo o przyjęcie moich oklasków. Czyta się tak, jak ogląda się sprawny thriller akcji.

Gwoli ścisłości: skąd tym razem ósma gwiazdka? Ano stąd, że w pierwszej połowie książki domyśliłem się rozwiązania jednego z morderstw, a jednak Autor opowiedział jego historię na tyle sprawnie sprawnie, że chciało mi się czytać do końca (ba, nie mogłem przerwać!). I to jest chyba definicja Autora, który wie, jak zaserwować wcale rzetelną historię słowem pisanym.

Polecam na odprężenie umysłu. W swojej klasie zasłużone osiem gwiazdek.

Udało się: Nesbo przebił u mnie 7 gwiazdek!

Bardzo cenię sobie ludzi, którzy niczego nie udają. Cenię, bo jest to uczciwe podejście do odbiorcy. Nesbo nie udaje wielkiej literatury i nie oszukuje, że oto stajemy przed jakimś kanonem. Nie jest Dostojewskim, ale nie wciska kitu, że chce nim być. Twórczość Nesbo jest prosta, i nie udaje, że ma ambicje wielkości. Jaka więc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie będzie łatwo z oceną. Mój ukochany Simmons. Moja ukochana szanta "North-west passage" Stana Rogersa (i niczym jej nie ustępujący Smugglersi w wersji polskiej). Moja ukochana północ świata. A jednak znajdę kilka "ale".

Jednak najpierw niepodważalne zalety książki: ogrom roboty co do faktów będących podłożem, którą to robotę niezwykle rzetelnie wykonał Simmons, fantastyczne opisy okrętów (jako żeglarz czytałem z ogromnym zaciekawieniem, jak zbudowane były HMS Terror i Erebus). Nadto: fantastycznie narysowane postaci, świetnie oddany klimat północy.

Poszukując "ale" przyłączam się jednak do tych głosów, które twierdzą, że książka świetnie obyłaby się bez potwora z lodu. Owszem, ostatnie strony nawiązujące do inuickiej mitologii są fajne, ale Simmons chcąc napisać horror zbyt często opisuje po prostu postać potwora. I jest on taki "wrrr, grrr, och, ach, straszny, bo nas zeżre". A wystarczyłoby zostawić trochę lovecraftowskich niedopowiedzeń, pokazać nie to, co budzi grozę, a sam ludzki strach, połączyć to z klimatem morderczej Arktyki i wyszłoby perfekcyjnie. Potwór jest przyczyną "przydługawości" części środkowej książki - tam już czasem zaczyna się nużyć.

Ale "ale" nie znaczą, że książki nie należy przeczytać. Bynajmniej, bardzo trzeba! Kiedy już załogi zejdą z pokładów statków szukając drogi ucieczki strony przeskakują same między palcami. Śmierci poszczególnych członków załogi są opisane "strasznie" (znaczy: świetnie, bo przerażająco) - dojmujący ból, mróz i zmaganie się z potęgą lodu.

Podsumowując - mogło być jeszcze lepiej. Jest "tylko" świetnie. Plus dla wydawnictwa Vesper za świetne posłowie i fajną serialową okładkę (których wszak zazwyczaj nie lubię). Druga strona medalu jest taka, że np. do tramwaju czy do plecaka ciężko zabrać tę cegłę, ważącą ponad kilogram. Ale półkę zdobi wspaniale, a w fotelu cieszy swoim widokiem i dotykiem. A warto czasem kupić rzecz tak przyjemną w materialnym odbiorze.

PS. Serial trochę nie zgadza się z książką, ale w niczym nie przeszkadza mu to być również godnym zobaczenia. Warto tylko trzymać się zasady: "najpierw książka, potem film'.

Nie będzie łatwo z oceną. Mój ukochany Simmons. Moja ukochana szanta "North-west passage" Stana Rogersa (i niczym jej nie ustępujący Smugglersi w wersji polskiej). Moja ukochana północ świata. A jednak znajdę kilka "ale".

Jednak najpierw niepodważalne zalety książki: ogrom roboty co do faktów będących podłożem, którą to robotę niezwykle rzetelnie wykonał Simmons,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wymagające. Warte wysiłku. Zupełnie inne.

Nie będę opisywał treści rozważań - trzeba i warto sięgnąć po nie samemu. Wspomnę zaś, że po dość topornych bohaterach "Solaris" spotkałem w "Głosie Pana" postać, która wręcz urzeka i za którą należą się Lemowi oklaski na stojąco. Kreacja profesora Hogartha jest kapitalna - ów matematyk, świadom wielkości swego intelektu prowadzi narrację w książce ironicznie, piekielnie inteligentnie i z poczuciem humoru połączonym z niesamowicie trafnym ładunkiem sarkazmu, które to połączenie uwielbiam. Fragmenty, w których Hogarth wplata w rozważania także prywatne opinie, w tym o innych naukowcach, to prawdziwe smaczki. Całość dzieła trzeba zaś czytać na spokojnie i delektować się mnogością kierunków, w które płyną myśli.

Z jednej strony żałuję, że poznaję Lema dopiero teraz, z drugiej cieszę się, że poczekał na mnie tyle czasu i że w sumie trafił w moją niejaką dojrzałość w fantastyce naukowej. Każdy ma swój czas. Jeśli więc, Czytelniku, jeszcze po Lema nie sięgnąłeś - po prostu to zrób.

Na koniec: nie jestem chyba godzien oceniać geniuszu Autora, którego dzieła przerosły swoje czasy i do dziś nie chcą się zestarzeć. Odstąpię więc od wyrażania dalszej oceny i pozostanę przy rekomendacji dla innych Czytelników. A brzmi ona: koniecznie!

Wymagające. Warte wysiłku. Zupełnie inne.

Nie będę opisywał treści rozważań - trzeba i warto sięgnąć po nie samemu. Wspomnę zaś, że po dość topornych bohaterach "Solaris" spotkałem w "Głosie Pana" postać, która wręcz urzeka i za którą należą się Lemowi oklaski na stojąco. Kreacja profesora Hogartha jest kapitalna - ów matematyk, świadom wielkości swego intelektu prowadzi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Datą "czerwiec 1959 - czerwiec 1960" podpisuje Lem ostatnie zdanie książki. Jeszcze raz: czerwiec 1960 roku. Zaledwie 5 lat temu ukończono Pałac Kultury i Nauki. W Warszawie wciąż na podwórkach potrafią leżeć powojenne gruzy, W Polsce Ludowej w telewizji (w programie pierwszym, drugi wystartuje za 10 lat) przemawia Władysław Gomułka. Przemawia na czarno-biało, bo pierwszy kolorowy program TVP nada za 11 lat. Amerykanom udało się już wprawdzie wysłać w kosmos małpę, która przeżyła, ale jeszcze nie wiemy, jak poradzi sobie tam człowiek - Gagarin poleci tam dopiero za rok. Związek Radziecki jeszcze nie wie, z jak zapartym tchem będzie słuchał relacji z jego lotu. O wyścigu na... księżyc jeszcze nikt nie myśli. Przecież na księżyc człowiek doleci dopiero za 9 lat. Świat nie zna jeszcze Freddiego Mercury'ego, bo ten ma dopiero 14 lat, w Polsce nie śpiewa jeszcze Niemen, bo dopiero dwa lata temu przyjechał - wysiedlony z Białorusi - do kraju. Philip Dick zapewne jeszcze nie wie o istnieniu Lema, bo dopiero za 6 lat ukończy "Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?", a dopiero za 14 lat zwątpi w ogóle w istnienie Lema, pisząc do FBI, że "LEM" to zapewne skrót od jakiejś radzieckiej komórki wywiadowczej. W 1960 r. Afryka jest jeszcze kolonialna, w Hiszpanii Francisco Franco ma przed sobą jeszcze 15 lat rządów, a Niemcy są już podzielone ale Mur Berliński... stanie dopiero za rok. Magnetowid powstał dopiero 4 lata temu, a kalkulator elektroniczny... powstanie za 13 lat. Płyty kompaktowe będę musiały poczekać 22 lata. Dopiero za 30 lat na orbitę wyniesiony zostanie teleskop Hubble'a.

Nie będę pisał recenzji, bo kimże ja jestem, żeby recenzować "Solaris". Zwrócę tylko, Czytelniku, Twoją uwagę na ten moment, gdy Lem swoje dzieło ukończył. W tym właśnie, powyżej nakreślonym czasie, w tamtym świecie Lem wybiegł do przodu wyobraźnią setki lat, opisując kontakt w sposób niesamowity i bijący na głowę ideą wszelkie późniejsze próby jego wyobrażenia. I zachwyca, po ponad pół wieku, do dziś.

Polecam.

Datą "czerwiec 1959 - czerwiec 1960" podpisuje Lem ostatnie zdanie książki. Jeszcze raz: czerwiec 1960 roku. Zaledwie 5 lat temu ukończono Pałac Kultury i Nauki. W Warszawie wciąż na podwórkach potrafią leżeć powojenne gruzy, W Polsce Ludowej w telewizji (w programie pierwszym, drugi wystartuje za 10 lat) przemawia Władysław Gomułka. Przemawia na czarno-biało, bo pierwszy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jakież to niedukajowe i dukajowe jednocześnie! W zasadzie "Inne pieśni" były ostatnią większą powieścią Dukaja, która została mi do przeczytania (no, jeszcze "Starość aksolotla"). Za mną już: niesamowity "Lód", zaskakujący "Xavras Wyżryn", genialna "Perfekcyjna Niedoskonałość", pociągające i przerażające jednocześnie koncepcją "Czarne Oceany". Z mniejszych rzeczy jeszcze połknąłem też "Extensę". W każdym z tych dzieł Autor wspinał się na niesamowite poziomy wyobraźni, budując niesamowicie kompleksowy i złożony fizyczny lub historyczny byt światów fantastycznych. Tym razem mamy skok w bok w filozofię i jednocześnie, omalże, w głębie metafizyki, traktowane dość luźno, bo w zamyśle Autora sięgające alchemii i innych rzeczy w naszym świecie niespotykanych. To dobrze. Szkoda natomiast, że Dukaj poskąpił głębszych refleksji o rzeczywistej i podstawowej przyczynie rzeczy. Miast tego wpadamy w świat, który jest równoległą alternatywą do świata rzeczywistego, ale w którym prawa natury są mocno odmienne. Owa odmienność jest ciekawa i znów bardzo sprawnie klei się na kolejnych kartach książki, ale niestety pozostawia wrażenie zbytniej powierzchowności. Jedynie fragmentami znajdziesz Czytelniku, tak uwielbiane przeze mnie rozmyślania Autora, gdy próbuje tłumaczyć podstawy tworzonego przez siebie świata (szczególnie fragmenty o naturach żywiołów i o ceferach alkimii są wyborne). Jednak w porównaniu z resztą dzieł Dukaja jest tego albo mało, albo bardzo mało. W konsekwencji, dla mnie jako wiernego czytelnika Dukaja - za mało.

Czy jednak dzieło czyta się źle? A gdzieżby! Dukaj nie ustrzegł się swojego standardowego błędu, a to niezbyt porywającego zakończenia. Jednakże tym razem fabułę dopiął niemal bezbłędnie. Oto wyszła Autorowi bardzo ciekawa powieść z pogranicza powieści przygodowej, osadzona w niezwykle ciekawym świecie. Akcja płynie wartko, postaci są świetnie narysowane. Paradoksalnie - oto najlepsza chyba fabularnie, choć słabsza w warstwie fantastycznej książka Dukaja.

Zaledwie 7 gwiazdek to nie informacja, iż książka mi się nie podobała w porównaniu z resztą dzieł Autora. Niech i innych Czytelników nie zniechęca. To jedynie sygnał, że brakuje tu ze trzystu stron przemyśleń z gatunku hard SF, które tak u Dukaja uwielbiam. Tym niemniej, niezmiennie Autora serdecznie polecam.

Jakież to niedukajowe i dukajowe jednocześnie! W zasadzie "Inne pieśni" były ostatnią większą powieścią Dukaja, która została mi do przeczytania (no, jeszcze "Starość aksolotla"). Za mną już: niesamowity "Lód", zaskakujący "Xavras Wyżryn", genialna "Perfekcyjna Niedoskonałość", pociągające i przerażające jednocześnie koncepcją "Czarne Oceany". Z mniejszych rzeczy jeszcze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Że trudne, że jedno z pierwszych dzieł Dukaja i już przekombinowane, że ciężko pojąć, nadążyć i ogarnąć? Że się człowiek a męczy, a poci, a grzeje mu się w czaszce? Że w ogóle to odrzuca, bo żąda niemożliwego (in concreto: żąda od Czytelnika myślenia)? Że obrzydliwe, trudno uchwytne i dlaczego to nie gładkie, miłe pisarstwo w przyjemnej puchowej otoczce? Cóż, nie wszystko jest dla wszystkich. W niektórych wywiadach Sam Dukaj dziwi się, że jego Czytelnicy wciąż pozwalają mu na jego eksperymenty i - choć wie i boi się, że kiedyś "przegnie pałkę" - to wie też, że jeśli przestanie pisać "swoje", a zacznie pod żądania szerokiej publiki, to trzeba będzie pióro odłożyć, białą flagę wywiesić, ogłosić upadłość i kapitulację podpisać. Dobrze, że są jeszcze jednostki, które tak potrafią patrzeć na swoją twórczość (a jednocześnie nie są "impregnowani" na krytykę).

Ad rem. O książce: "Czarne oceany" to młody ówcześnie Dukaj zapowiadający swój przyszły geniusz. Oto przed Tobą, Czytelniku, świat niebanalny, świat, który tworzy dobrą fantastykę: świat którego nie znasz i który ciężko byłoby Ci samemu sobie wyobrazić.

W tym dziele zapowiedziana zostaje jedyna wada późniejszego Dukaja - pewna niedoskonałość w budowaniu fabuły (i za to gwiazdka mniej). W tym też dziele widzimy obietnicę przyszłych wielkich dzieł - otóż niezależnie od tego, czy fabuła Ci się spodoba, ogrom wizji zawsze wciśnie w fotel i wypierze, wykrochmali i przemagluje komórki mózgowe. A chwilę potem, gdy już trochę się Czytelniku otrzepiesz, gdy już stwierdzisz, że chyba ogarnąłeś tę myśl, Dukaj stwierdzi, że to generalnie było mało, więc eksperyment myślowy przeniesie na kolejny poziom abstrakcji, gdzie okaże się, że dotychczasowe rozdziały to był tylko element większej całości. I znów w przyjdzie Ci Czytelniku, w pocie czoła raz w pośpiechu gonić myśl Autora, a raz żmudnie tropić jej podstawy. Cudowna gimnastyka dla umysłu i totalnie inny wymiar czytelnictwa!

Jedno kluczowe zdanie na początku książki: "ja im znajdę Boga" zostaje rozwinięte do granic niemożliwości. Są i wątki "przedziwaczone", ale znów urzeka i pomysł i język (ach, epizodzik WINNIE_THE_POOH jest genialny!).

Czytajcie Dukaja. Warto, bo można być dumnym, że takie rzeczy powstają tu, na naszym małym, rodzimym podwórku skądinąd pełnym chłamu i paździerzu.

Że trudne, że jedno z pierwszych dzieł Dukaja i już przekombinowane, że ciężko pojąć, nadążyć i ogarnąć? Że się człowiek a męczy, a poci, a grzeje mu się w czaszce? Że w ogóle to odrzuca, bo żąda niemożliwego (in concreto: żąda od Czytelnika myślenia)? Że obrzydliwe, trudno uchwytne i dlaczego to nie gładkie, miłe pisarstwo w przyjemnej puchowej otoczce? Cóż, nie wszystko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Użytkownicy lubimyczytac.pl, moi Przedmówcy, w większości swych opinii obiecali, że Ubik wykręci mi synapsy na drugą stronę, odwiruje szare komórki i rozpaćka umysł po suficie. Taaak?

Zacznijmy od tego, że warto doczytać do końca, bo zakończenie trochę nadrabia - jest naprawdę dobre. Ale jak prezentuje się całość? Cóż… zastanawiam się, czy to wina wieku książki (zaraz minie pół wieku od pierwszego wydania), że zachwyt mnie ominął? Może, bo przecież najtrudniej być prekursorem. Ci, którzy przychodzą później mają już inspirację. Pewnie więc miał Dick te prawie 50 lat temu dużo bardziej pod górę. Ale czy stworzył dzieło, które tak oszałamia? No nie wiem. Owszem, pomysł jest i to ciekawy, ale czy aż tak niesamowity? Nie. Nadto wydaje się, że niezamierzony “chaos treści” dominuje nad zamierzoną “treścią o chaosie”. Autor próbuje zwodzić umysł czytelnika i ideę na to ma niezłą. Wykonanie jednak wyszło dość topornie.

Literacko książka mocno kuleje (ach, dawno nie czytałem tak drewnianych dialogów. Spróbowałbym zrzucić na tłumaczenie, ale sam układ wypowiedzi sugeruje winę Autora), fabuła ledwo się klei, bohaterowie są miałcy i zachowują się z subtelnością pijanego kowala; nadto działają z pożałowania godną logiką. Postaci naprawdę prowadzą dialogi w stylu:
“- Ona jest u mnie w gabinecie. Nie chcesz tam iść - zaczął Joe.
- Co się stało?
- Chodźmy do mnie do gabinetu - rzekł Joe”,
albo:
“- Przecież możemy płacić tymi pieniędzmi - zaczął Al.
- Tego nie wiemy.
- To prawda. Nie możemy nimi płacić - zauważył trzeźwo Al.”.
Serio? Tak, serio. Taki jest tu poziom literacki. I proszę nie tłumaczyć mi, że ideą książki jest właśnie chaos i dezorientacja. Niech sobie jest. Tylko dlaczego wszystko jest napisane z gracją równą klepaniu schabowych?

To jednak nie byłby problem, bo w SF chodzi o pomysł wszakże. Pomysł zaś jest, pointa nawet nieźle się broni ale mindfucku nie ma. Owszem, jest dosyć oryginalnie, ale tylko “dosyć”. Jak na rzekomą ilość narkotyków, które Autor spożył celem rozwinięcia swojej twórczości, to trochę rozczarowująco. Więcej tu "fiction", niż "science"; warstwy naukowej i logiki kreowanego świata w zasadzie brak. Daleko Ubikowi do hard science fiction. To raczej pokręcona opowiastka, choć napisana z pewną pomysłowością, to jednak rozmywająca się w kiepskiej narracji.

Mało tego - bez spoilerów, ale wspomnę o mojej wielkiej skardze: Dick wręcz zapomniał (sic!) wyjaśnić jeden z najważniejszych wątków książki! Rola jednej z postaci (a w zasadzie wszystkich inercjałów) nagle, totalnie nagle… zanika i pozostawia wielki niedosyt. Ogromna para z narysowaniem postaci i jej znaczenia całkowicie poszła w gwizdek.

Słów kilka o samym wydaniu: wizualnie wydawnictwo Rebis zrobiło kawał roboty. Pięknie oprawiona książka, nadto w estetycznej obwolucie cieszy oczy. Całość okraszona jest świetnymi rysunkami Wojciecha Siudmaka. I za samo wydanie chętnie dodałbym gwiazdkę, gdyby nie… rażące błędy językowe, sugerujące, że pieniądze na oprawę pochodziły z obcięcia wynagrodzenia korekty. Nosz doprawdy, żeby aż tak? Tu okładka cieszy, a tam tekst kłuje w oczy. “Nie” z przymiotnikami piszemy łącznie (co ciekawe przymiotniki napisane z “nie” w różny sposób potrafią pojawić się tuż obok siebie)! A jest tego więcej, stąd dodatkowej gwiazdki nie będzie. Nawiasem - sporo błędów było także i w “Problemie trzech ciał” tegoż wydawnictwa. Niechlujstwo. Rebisie, może warto zacząć czytać to co się drukuje?

Mam też problem z przedmową Orbitowskiego. Bo, że zniechęca do czytania Ubika to nie szkodzi, ostrzeżenie o średniej jakości treści Ubika by się przydało. Ale ów Przedmówca robi to w niesamowicie nudny sposób; zamiast odnieść się do książki uznał za stosowne poczynić nudny wykład na temat substancji, które ćpał Dick.

Podsumowując: kolejny raz naostrzyłem sobie zęby na Dicka i kolejny raz nie przeżyłem oczekiwanego szału. Niezmiernie zaś ciekawi mnie - jak Ubik był odbierany w latach sześćdziesiątych, gdy Dick był dopiero jednym z pierwszych na scenie pisarzy SF? Kto wie, może wtedy był to kamień milowy? Jeśli jednak tak, to zestarzał się ze średnią godnością. Myślę, że 6 gwiazdek będzie wystarczające, bo książka jest akurat: “dobra”.

Użytkownicy lubimyczytac.pl, moi Przedmówcy, w większości swych opinii obiecali, że Ubik wykręci mi synapsy na drugą stronę, odwiruje szare komórki i rozpaćka umysł po suficie. Taaak?

Zacznijmy od tego, że warto doczytać do końca, bo zakończenie trochę nadrabia - jest naprawdę dobre. Ale jak prezentuje się całość? Cóż… zastanawiam się, czy to wina wieku książki (zaraz...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Manewry w porcie krok po kroku Klaus Andrews, Lars Bolle
Ocena 6,0
Manewry w porc... Klaus Andrews, Lars...

Na półkach: ,

Spodziewałem się nieco więcej. Pierwszym problemem książki jest to, że opisywane manewry nie są logicznie poszeregowane (szczególnie brak konsekwentnego podziału na podejście: z wiatrem, pod wiatr, z wiatrem bocznym, skośnym; odejście: z wiatrem, pod wiatr, z wiatrem bocznym, skośnym, etc. - są tylko średnio udane próby takiej systematyzacji). Kolejnym problemem jest to, że nic tu odkrywczego, a i to podane w sposób średni. Następnym: omówienie - często niestety jest dość niejasne. Co więcej - treść przystosowana jest w zasadzie wyłącznie do pływania morskiego. Brak zaś omówienia niektórych zagadnień manewrowania sprawia, że ma się wrażenie niekompletności. Książka dobra, ale dla kogoś, kto z manewrówką w ogóle nie miał praktycznego do czynienia, a nie dla kogoś, kto miał i chce poszerzyć wiedzę. Co do pozostałych manewrów - nieźle, z wyjątkiem MOB: no cóż, z tej książki ciężko wyrozumować, jak należy podejmować człowieka.


Omówić wypada także formę książki, bo jest niecodzienna. Zdjęcia są owszem świetne, ale wydaje się, że tylko wizualnie. Koncepcja wydania książki, jak kolorowe czasopismo (książka przypomina i wielkością i rodzajem papieru bardziej wydanie miesięcznika "Jachting", czy "Żagle") i okraszenie jej zdjęciami z topu masztu jest koncepcją i świetną i stanowiącą przerost formy nad treścią. Przyjemne to dla oka, ale w zasadzie nic nie wnosi; niczym poza "ładnością" nie przerasta zwykłych rysunków. Nadto trochę to nieporęczne.

Hasła reklamowe przesadzają - opisy wcale nie są tak szczegółowe i dokładne. Cena książki jest dość duża i wydaje mi się, że więcej wiedzy wynieść można ze świetnej pozycji tria: Czajewski, Dąbrowski, Berkowski: "Manewrowanie jachtem żaglowym", wydawnictwa Almapress. Taniej, lepiej.

Spodziewałem się nieco więcej. Pierwszym problemem książki jest to, że opisywane manewry nie są logicznie poszeregowane (szczególnie brak konsekwentnego podziału na podejście: z wiatrem, pod wiatr, z wiatrem bocznym, skośnym; odejście: z wiatrem, pod wiatr, z wiatrem bocznym, skośnym, etc. - są tylko średnio udane próby takiej systematyzacji). Kolejnym problemem jest to, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Konsekwentnie: cały czas Nesbo zbiera u mnie tylko i aż 7 gwiazdek. Ani nie chce spaść niżej, ani nie umie (nie chce?) przekroczyć tego progu.

Znów wyszła Autorowi książka sprawna, zgrabna (żeby nie powiedzieć wręcz, że "gibka"). Znów intryga się klei, Harry wygląda jako postać literacka świetnie (choć stał się nieco mniej odpychający, co stwierdzam z pewnym żalem). Kolejny też raz poczekać trzeba, aż wszystko złoży się w świetną całość i ponownie czekać warto (ach, pomysł na fabułę jest tu naprawdę dobry!).

Ale jednocześnie znowuż Nesbo nie chce być wielkim literatem, a pozostaje tylko dobrym pisarzem. Uprawia, bardzo wszak rzetelne, ale wciąż tylko rzemiosło, a nie sztukę. W pełni się zgodzę z moim Kolegą z pracy, który mawia, że Nesbo to prawie gotowe scenariusze filmowe: wszystko opisane tak prostym językiem, że na wyobraźnię Czytelnika niestety często brakuje miejsca. Bardziej się książkę "ogląda", niż "przeżywa".

Czy więc jest źle? No gdzieżby! Przecież 7 gwiazdek to ocena "bardzo dobra". I kolejny raz tak właśnie jest: bardzo dobra, przyjemna książka, którą spokojnie można czytać a to w pociągu, a to w tramwaju, bo nie wymaga skupienia. Odpręża, łatwo wchodzi (choć pewnie i równie łatwo zacznie w pamięci zanikać), nie boli. Jeśli więc szukasz, Czytelniku, lektury prostej, łatwej i przyjemnej - oto właściwy adres.

Co w tym wszystkim jest jeszcze istotne to fakt, że Nesbo w ogóle nie udaje, że jego twórczość ma ambicję na więcej. Uczciwie i bez fałszywych póz podaje nam na talerzu kolejną książkę "taką jak jest". Blurby nie krzyczą o "kanonach", "klasyce". Obiecują tylko i aż dobrą zabawę i to właśnie raczy się sprawdzać. Również za tę uczciwość i Autora i Wydawcy 7 gwiazdek się należy.

Konsekwentnie: cały czas Nesbo zbiera u mnie tylko i aż 7 gwiazdek. Ani nie chce spaść niżej, ani nie umie (nie chce?) przekroczyć tego progu.

Znów wyszła Autorowi książka sprawna, zgrabna (żeby nie powiedzieć wręcz, że "gibka"). Znów intryga się klei, Harry wygląda jako postać literacka świetnie (choć stał się nieco mniej odpychający, co stwierdzam z pewnym żalem)....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo, ale to bardzo przystępnie przedstawiony temat meteorologii żeglarskiej. Świetnie opisane w szczególności ruchy mas powietrza, tworzenie się niżów i wyżów. Doskonałe rysunki Autora, którym w ogóle nie przeszkadza to, że są czarno-białe.

Jedyna rzecz trochę do rozbudowania to przewidywanie pogody na podstawie istniejących chmur (rozdział o chmurach zawiera ich opis co do wyglądu, ale brakuje wyraźnego oraz rozbudowanego wskazania, jakie zjawiska atmosferyczne mogą im towarzyszyć; innymi słowy - przydałoby mi się trochę tak "krowie na rowie").

Tym niemniej - polecam. Zapoznałem się już z kilkoma pozycjami, dotyczącymi żeglarskiej meteorologii i ta wydaje się jedną z bardziej użytecznych.

Bardzo, ale to bardzo przystępnie przedstawiony temat meteorologii żeglarskiej. Świetnie opisane w szczególności ruchy mas powietrza, tworzenie się niżów i wyżów. Doskonałe rysunki Autora, którym w ogóle nie przeszkadza to, że są czarno-białe.

Jedyna rzecz trochę do rozbudowania to przewidywanie pogody na podstawie istniejących chmur (rozdział o chmurach zawiera ich opis...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Okładka książki jest oklejona “ochami” i “achami” z blurbów jak szyba samochodu muchami po zjeździe z autostrady. Brzydko to wygląda, ale trochę podświadomie apetyt ostrzy. Więc jak wyszło? Skoro to książka SF, to oceńmy ją w owych dwóch płaszczyznach: literackiej i fantastycznej.

Najpierw wizja Autora: zamysł fantastyczny jest bardzo, bardzo dziwny i nierealistyczny. Nie sposób Cixinowi odmówić wiedzy, ale pomysłowość jakby utknęła mu w pół drogi - oparcie się o fizyczny problem trzech ciał jest świetne, ale jego rozwinięcie to marnotrawstwo koncepcji. Wielka machina zdarzeń, które dzieją się w książce w sumie nie prowadzi do niczego oszałamiającego. Istotny element książki, jakim jest spojrzenie na ludzkość jest momentami wręcz banalny. Autor niezbyt też może się zdecydować czy pisze SF filozoficzno-społeczną czy ścisłą i w efekcie nie wychodzi mu ani jedno, ani drugie. Całość wizji generalnie trzyma się kupy, ale niczym nie zaskakuje i nie wywołuje zachwytu Czytelnika. O tym zaś, że Autor ma potencjał, którego nie wykorzystuje przekonać można się gdy pod koniec książki (spokojnie, aby nie było spoilera napiszę niewiele) opisuje kapitalnie eksperyment z rozwijaniem protonu. Trzeba jednak przebrnąć 400 stron, żeby na ostatnich 40 znaleźć porządne (choć wcale nie takie hard) SF. Hmmm… trochę późno...

Kolejno wartość literacka: nie wydaje mi się to winą tłumaczenia (bo wynika z samej treści książki) - niestety całość subtelna jest jak holenderskie chodaki. Wymiana myśli w dialogach ma w sobie sznyt “autentyczności” z takich “dzieł” telewizyjnych, jak “Sędzia Anna Maria Wesołowska” czy “M jak miłość”. Na przypadłość braku logiki cierpią też związki przyczynowo-skutkowe wydarzeń. I znów: ma Autor potencjał, bo potrafi zawrzeć sceny (jak choćby pierwsza z nich z Ye Zhentaiem), które wstrząsają i są autentyczne. Ale to niestety rzadkość. W większości czujemy się jak w kiepskiej sztuce.

Całość: nie jest to zła książka. Ale nie jest też wybitna. Stanowczo nie zgadzam się i sprzeciwiam temu, aby stawiać ją “w kanonie klasyki SF”. Na kanon trzeba zasłużyć, a niestety mam wrażenie, że o “Problemie trzech ciał” Cixina (w przeciwieństwie do dzieł Asimova, Dicka, Simmonsa czy Clarka) za 30 lat nikt nie będzie pamiętał. Wbrew blurbom: nie jest to “bardzo oryginalna książka”, nie jest to “science fiction z najwyższej półki”, nie jest dowodem, że “chińska SF osiągnęła już najwyższy poziom eksperymentów myślowych”, nie jest to “najbardziej przyprawiająca o zawrót głowy książka” itd.

Czy więc “Problem…” można przeczytać? Można. Czy trzeba? Niekoniecznie. Ja chyba kolejne części sobie odpuszczę.

Okładka książki jest oklejona “ochami” i “achami” z blurbów jak szyba samochodu muchami po zjeździe z autostrady. Brzydko to wygląda, ale trochę podświadomie apetyt ostrzy. Więc jak wyszło? Skoro to książka SF, to oceńmy ją w owych dwóch płaszczyznach: literackiej i fantastycznej.

Najpierw wizja Autora: zamysł fantastyczny jest bardzo, bardzo dziwny i nierealistyczny. Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zacznijmy od tego, że „Hyperion” i „Upadek…” są jednym dziełem, podzielonym wyłącznie ze względów wydawniczych (informacja za Wikipedią angielską). Nie dziwota - jest to spory kawałek literatury. Po lekturze „Upadku…” stwierdzam, że w istocie nie sposób oceniać ich oddzielnie.

Dzieło Simmonsa nie jest hard science fiction; to raczej przyjemna i łatwo przyswajalna opowieść o względnie dalekiej przyszłości. Jednakże „pieśń” o Hyperionie potrafi zaprzeć dech. Literacko delikatnie tkany opowieściami pielgrzymów świat Hegemonii w drugiej części przyspiesza i funduje porządną space operę z należytym rozmachem; Simmonsowi nie brakuje przy tym najważniejszej cechy pisarza fantastycznego: ma zamysł i wizję. Futurologi trochę jest, więc będzie Czytelnik świadkiem sporej liczby wynalazków, ale przede wszystkim książkę tworzy myśl Autora, koncepcja wojny i fantastyczne wykorzystanie motywów naszej obecnej kultury. „Hyperion” (oceniany jako całość) jest genialną literaturą, pełną zwrotów akcji i intryg, ze świetnie narysowanymi bohaterami. W całej tej świetnej otoczce towarzyszy zaś Czytelnikowi perfekcyjnie nakreślone dążenie Autora do wyjaśnienia postawionego na wstępie pytania: czym jest Hyperion w wielkiej układance przeszłości i przyszłości? Książka bardzo sprawnie odsłania poszczególne elementy odpowiedzi i daje Czytelnikowi przyjemne „ach” za każdym razem, gdy dorzucona zostaje kolejna cegiełka. Wywracania neuronów ciężką fizyką nie będzie, ale temat do przemyśleń bardziej społeczno-ewolucyjnych – jak najbardziej.

Skoro Simmons tak doskonale zbudował przemyślane s-f i mieszczący je świat to dlaczego ująłem gwiazdkę? Bez zdradzania szczegółów: za rozwiązanie. Ogrom wyobraźni Autora jakby nie do końca został przelany na papier na ostatnich stronach. Kilka spraw zostało niedopowiedzianych (i, choć niedopowiedzenia bywają fajne, w tym wypadku szkoda), kilka urwało się zbyt prosto.

W żadnym jednak wypadku nie przesłania to całego, świetnego obrazu książki. Ogrom wyobraźni Autora jest godzien podziwu. Wizja, którą wysnuł o przyszłości potrafi pochłonąć bez reszty. „Upadek Hyperiona” to wspaniałe zakończenie podróży pielgrzymów, gdzie każdy przecinek i myślnik z pierwszej części/tomu okazuje się istotny. Dodaję do ulubionych, składając Autorowi podziękowanie za wspaniały czas, który przeżyłem zanurzając się w Hyperion Cantos.

Zacznijmy od tego, że „Hyperion” i „Upadek…” są jednym dziełem, podzielonym wyłącznie ze względów wydawniczych (informacja za Wikipedią angielską). Nie dziwota - jest to spory kawałek literatury. Po lekturze „Upadku…” stwierdzam, że w istocie nie sposób oceniać ich oddzielnie.

Dzieło Simmonsa nie jest hard science fiction; to raczej przyjemna i łatwo przyswajalna opowieść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytałem tę pozycję "sto lat temu", ale postaram się skrobnąć krótką a treściwą recenzję. Co znajdziemy w książce? Typowego Bukowskiego czyli: wulgarny język, sporo obrzydliwości, brak ciekawych wątków, mnóstwo epizodów które nie chcą się trzymać kupy oraz... trochę (ani dużo, ani mało) trafnych i zabawnych bon motów. To trochę jak w polskiej komedii lat '90: organizm lepiej przyjmuje fragmenty (a nawet wycinki fragmentów), niż całość. Bukowski wypada identycznie: lepiej wyglądają krótkie cytaty, niż perspektywa całości utworu.

Generalnie Bukowski nie reprezentuje sobą nic poza bezrefleksyjnym nihilizmem, czasem jednak w barwnym wydaniu; bywa nawet, że wcale zabawnym. Jeśli komuś się baaaardzo nudzi: od biedy przeczytać można. Jeśli ktoś szuka lektury by zaspokoić potrzebę wartościowego czytelnictwa - omijać.

Summa sumarum - NACIĄGNIĘTE 4 gwiazdki.

PS. Zaraz po lekturze książka nie wydała mi się taka zła. Ale z czasem zacząłem się zastanawiać - po co ja kiedyś traciłem czas na tego typu rzeczy... I to Cię Czytelniku czeka. To nie znaczy, że nie wolno Ci do tej książki sięgnąć. Ale przemyśl dwa razy, zanim sięgniesz.

Przeczytałem tę pozycję "sto lat temu", ale postaram się skrobnąć krótką a treściwą recenzję. Co znajdziemy w książce? Typowego Bukowskiego czyli: wulgarny język, sporo obrzydliwości, brak ciekawych wątków, mnóstwo epizodów które nie chcą się trzymać kupy oraz... trochę (ani dużo, ani mało) trafnych i zabawnych bon motów. To trochę jak w polskiej komedii lat '90: organizm...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ku refleksji. Bardzo trafna i ostra metafora systemu panującego przez niemal wiek za naszą wschodnią granicą. Poprzez odniesienie do wydarzeń prawdziwych (ot choćby upadek Trockiego) i wzorowane postaci na historycznych, nie sposób czytać tej książki inaczej, jak napisanej o komunizmie - bo tak jest. Jednakże Orwell - jak to Orwell zresztą - stworzył dzieło, którego przesłanie znów okazuje się uniwersalne. Metafora w postaci buntu zwierząt jest pomyślana kapitalnie. Owa uniwersalność przekazu pozwala zaś odnieść mechanizm to każdego w zasadzie systemu, w którym zbyt wielką władzę uzyskuje jednostka. I w mojej ocenie właśnie o tej jednostce Orwell pisze; o ile w "Roku 1984" znajdujemy świat kręcący się wokół pojedynczego obywatela, próbującego przeciwstawić się systemowi i całość oglądamy jego oczami, o tyle "Folwark" pozwala nam oglądać makiaweliczną drogę na szczyt wieprza Napoleona; to wierchuszka władzy jest tu perspektywą dla czytelnika. Traktując "Folwark" szerzej, niż wyłącznie krytykę komunizmu pierwszej połowy XX w. - a książka aż się o to prosi - znów warto czynić to, co u Orwella wydaje się naturalnym: warto przykładać miarę przedstawioną w tym krótkim dziełku do każdej siły, która próbuje w państwowych szatach władać człowiekiem. Warto porównywać i odnosić każdą władzę do tej, przedstawionej przez Autora. Ot tak choćby dla zasady, choćby profilaktycznie. Tak dla zweryfikowania, czy czegoś z tutejszej fabuły przypadkiem nie znajdziemy jako zwyczajny news w radiu, telewizji, na ekranach komputerów. Warto, abyśmy przypadkiem nie skończyli, jak Bokser.

Lektura obowiązkowa, również ze względu na niewielki rozmiar i przystępność.

Ku refleksji. Bardzo trafna i ostra metafora systemu panującego przez niemal wiek za naszą wschodnią granicą. Poprzez odniesienie do wydarzeń prawdziwych (ot choćby upadek Trockiego) i wzorowane postaci na historycznych, nie sposób czytać tej książki inaczej, jak napisanej o komunizmie - bo tak jest. Jednakże Orwell - jak to Orwell zresztą - stworzył dzieło, którego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jeśli Autorowi wierzyć, to jego bliskiemu przodkowi dane było naprawdę obserwować zjawisko niesamowite. Lekarzem nie jestem, ale książka przekonująco przedstawia pogląd, iż medycynę można podzielić na tę przed i po narkozie (oraz niemal równolegle powstającej aseptyce). Ów niesłychany przełom wspaniale dokumentuje opowiadanie (czy może szereg historii), które znajdujemy w książce. Treść jest brutalna i bezlitosna. Wprawdzie im dalej, tym mniej dramatyzmu ściśle medycznego nas czeka, ale Autor nie żałuje sobie barwnych opisów cierpień pacjentów. Tym niemniej wszystko to jest tylko tłem dla wydarzeń, które ja osobiście uważam za właściwą treść niniejszego dzieła.

Otóż w ogromnej części "Stulecie chirurgów" opisuje walkę postępu z zacofaniem; walkę z jednej strony niejako odwieczną i niezbyt oryginalną, bo zapewne można ją przyłożyć do każdego zawodu, a wręcz do każdej dziedziny życia. Walkę jednak szczególną, bo o ile np. opóźnienie w rozwoju kartografii i nawigacji spowodowane ogólną ciemnotą, przekonaniem o smokach na krańcach oceanów i niewiarą w kulistość ziemi mogło mieć wpływ "tylko" na tempo odkryć geograficznych, o tyle hołd zacofaniu w medycynie wpływał zdecydowanie na życie setek tysięcy ludzi, na ich ból czy przedwczesną śmierć. Jest więc to dzieło w szczególności o tym, jak bardzo (i jak wielkim, cudzym kosztem) ludzie bronią się przed postępem; co więcej - dobitnie pokazuje ono, jakim złem potrafią być inne, bardziej pierwotne wytwory myśli człowieka, takie jak religia z jej antynaukowymi dogmatami czy paradoks autorytetów, broniących upadających paradygmatów. Tym dobitniej Autor przedstawił te kwestie, gdyż pokazał ich brutalne tło.

Na tle owych dramatów pośrednich, ale odnoszących się do tysięcy pacjentów pokazał też Autor jeszcze jedną, niezwykle istotną rzecz: bezpośrednie dramaty pojedynczych pionierów. Tych, którzy niosąc światełko wiedzy spotykali się po pierwsze z nieuczciwością kolegów, chcących przywłaszczać sobie ich osiągnięcia, po wtóre - i jeszcze gorsze zaś - z dążeniem do ich zniszczenia przez środowisko.

Jest to więc książka o cenie; cenie, jaką rodzaj ludzki musi zapłacić sam wobec siebie za chęć pokłonienia się nauce. Szczęśliwie jest to w końcu opowieść o owej nauki triumfie, o święcie wiedzy i o przełomie geniuszu. Wszystko to jednak musi zostać okupione przerażającym kosztem. Całość podana zaś przez Autora w formie zgrabnej i wciągającej; bez przesadzonych terminologii, językiem zrozumiałym dla osób spoza branży, a jednocześnie dającym przyjemne poczucie, iż czyta się człowieka mądrego.

Może i nieco brakło książce do dziesięciu gwiazdek, ale jest to doprawdy wybitne świadectwo potężnej wojny rozumu z ciemnotą, zabobonami i zwyczajną głupotą ludzką. Warto przeczytać, by z tyłu głowy znaleźć pytanie: jak to w ogóle możliwe, że ludzkość osiągnęła tak wiele, skoro pojedyncze, wybitne jednostki musiały zawsze przebywać tak ciernistą drogę?

Jeśli Autorowi wierzyć, to jego bliskiemu przodkowi dane było naprawdę obserwować zjawisko niesamowite. Lekarzem nie jestem, ale książka przekonująco przedstawia pogląd, iż medycynę można podzielić na tę przed i po narkozie (oraz niemal równolegle powstającej aseptyce). Ów niesłychany przełom wspaniale dokumentuje opowiadanie (czy może szereg historii), które znajdujemy w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To i straszne i wspaniałe, że człowiek długo żyje nie wiedząc o istnieniu takich książek. Straszne, bo gotów je przeoczyć; wspaniałe, bo gdy już myśli, że niewiele go zaskoczy, to po odkryciu takiej książki wraca wiara w to, że zasoby doskonałej literatury wciąż pozostają nieodkryte a szczęka długo pozostaje niezebrana z podłogi.

Jak ja uwielbiam książki, które nigdzie się nie spieszą! Książki, które chcą pozwolić Czytelnikowi zanurzyć się w stworzonym świecie. I jednocześnie robią to w sposób nie przegadany, bez zbędnych habilitacji nad każdym listkiem na drzewie, ale w których jest 100% zajmującej treści. Tak właśnie czyta się „Hyperion”.

Metodą, jaką Autor przyjął, by Czytelnikowi ów świat przedstawić jest sześć (mimo, iż pielgrzymów jest siedmiu) opowieści niezwykle od siebie odległych, ale w genialny sposób splatających się i to nie co do głównych wątków, ale co do świata właśnie. W każdej z opowieści znajdziemy okruchy światów istotnych w kolejnej. Co więcej – Autorowi towarzyszy w tej formie bardzo trafny zamysł: nie jest to chaotyczne kapanie informacji, a bardzo przemyślane i konsekwentne odkrywanie poszczególnych zagadnień odległych od siebie planet Sieci. Świat Simmonsa poznajemy więc płynnie i w sposób niezwykle ciekawy.

Jaki jest sam świat Simmonsa? Kapitalny i niezwykle ciekawy. Wprawdzie więcej, niż science jest fiction, ale pomysły technologiczne nieźle się bronią (nawet transportale). Co zaś najważniejsze - jest tu element decydujący o klasie fantastyki naukowej – wizjonerstwo Autora, które stanowi o ponadczasowości dzieła (wszak wydanego w 1989 roku; nie bez powodu ostatnie wydanie znajduje swe miejsce w serii „Artefakty”); książka nie zestarzała się ani trochę. Przeciwnie – zachwyca tym, że np. datasfera czy komlogi w zasadzie są dziś już w naszych kieszeniach. Ale, ale: najistotniejsza wizja Autora to nie technologia, ale autentyczne życie jego światów: polityczne, społeczne, historyczne. Mimo, iż „Hyperion” jest trochę space-operą, to daleko mu do bezsensownego międzygalaktycznego rajdu bez przesłania, wypełnionego laserowymi strzelankami (tak, celowo nawiązuję do płytkości utworów pokroju „Gwiezdnych Wojen”). Bynajmniej! „Hyperion” to misternie utkana opowieść o świecie przyszłości XXVIII wieku. Wątki polityczne i idea wojny międzygatunkowej są stworzone wręcz kapitalnie. Świat jest kompletny i totalny, wielość form istnienia cudowna, różnorodność i szczegółowość opisu charakterystyk planet urzekająca. Motywacje trzech głównych ośrodków władzy porażająco prawdziwe i zajmujące. Wizja Autora to genialny pomysł, aby na tym tle zderzyć ze sobą rozwój cywilizacyjny i tajemnicze starodawne legendy i wierzenia. Uosabiający ten dugi element Dzierzba to postać narysowana wręcz przegenialnie! Idealnie do całego owego świata (opisanego w dylogiach Hyperiona i Endymiona) pasuje urokliwie określenie: „Hyperion Cantos”.

Nie sposób uciec w ocenie samego „Hyperiona” od krótkiej choćby oceny poszczególnych sześciu opowieści pielgrzymów, które składają się na rdzeń książki. Napiszę krótko i łącznie: są świetne. Może opowieść pułkownika nie urzeka przesadnie, ale historie pozostałych, z księdzem na czele są materiałami godnymi wręcz odrębnych książek (nawiasem: wydaje mi się, że historia cybryda będzie miodem dla miłośników technologii).

Wszystko to zamknięte jest w naprawdę świetnej jakości literaturze, w tym opisane ładnym językiem. Nadto w wydaniu Wydawnictwa MAG oprawione w kapitalną okładkę, którą chętnie bierze się do ręki.

Zastrzec jednak trzeba, że "Hyperion" to tak naprawdę nie odrębna książka, a wyłącznie tom 1. opowieści o losach splatających się wokół Dzierzby, o czym wspomina i sam autor (sic!), mówiąc iż o rozdziale na dwa tomy zadecydowały względy wydawnicze, głównie jak mniemam objętość (por. przypis nr 3 i 10 w angielskiej wersji Wikipedii dla tematu: Hyperion Cantos). Trochę to utrudnia ocenę całości, bo historia pozostaje zupełnie niedokończona. Pewnie więc lepszy ogląd uzyskam po przeczytaniu drugiej części (po którą natychmiast sięgam). Tym niemniej, już jako wprowadzenie do świata Sieci, jest "Hyperion" wyborną formą narracji, przedstawiającej doskonałą wizję. Całość zaś opowieści pozwolę sobie ocenić przy recenzji "Upadku Hyperiona".

Podsumowując: książka to kawał doskonałej literackiej roboty; arcydzieło i to nie tylko w swoim gatunku. Powiem więcej: jest to utwór po prostu piękny i zastanawiam się, czy nie stanie się moim ulubionym (bo „jednym z” jest już na pewno). Polecam, bo zakochałem się w wyobraźni Simmonsa.

Post scriptum. Muszę stanąć w zdecydowanej obronie tłumacza wydawnictwa MAG, Pana Wojciecha Szypuły. W Internecie rozgorzała wojna o to, dlaczego w Jego tłumaczeniu znany z pierwszych wydań Chyżwar stał się Dzierzbą. Otóż – jak wiadomo – Dzierzba (ang. Shrike) swe imię powziął od naśladowania pewnego brutalnego zwyczaju ptaka o identycznej nazwie. Zbrodnią jest więc pozbawianie tej postaci tak znaczącego powiązania i chrzczenie go jakimś „Chyżwarem”, co symbolizuje zupełnie nic. Jeśli zaś komuś samo określenie „dzierzba” się nie podoba (mnie podoba się bardzo), to pretensje należy mieć do języka polskiego, a nie do Tłumacza, który rzetelnie wykonał swoją pracę.

To i straszne i wspaniałe, że człowiek długo żyje nie wiedząc o istnieniu takich książek. Straszne, bo gotów je przeoczyć; wspaniałe, bo gdy już myśli, że niewiele go zaskoczy, to po odkryciu takiej książki wraca wiara w to, że zasoby doskonałej literatury wciąż pozostają nieodkryte a szczęka długo pozostaje niezebrana z podłogi.

Jak ja uwielbiam książki, które nigdzie się...

więcej Pokaż mimo to