-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik253
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2021-02-18
Colleen Hoover to jedna z tych autorek, po które sięgam
w ciemno, więc kiedy pojawiła się w zapowiedziach najnowsza
jej powieść w Wydawnictwie Otwartym, od razu wiedziałam, że
będzie moja :)
"Layla" nie była moją pierwszą stycznością ani ze stylem Colleen ani ze sposobem prowadzenia powieści. Sądziłam również, że autorka tym razem niczym mnie nie zaskoczy, jakież było moje zdziwienie po pierwszych rozdziałach... Kompletnie nie wiedziałam w jakim gatunku umieścić całość. Ni to horror, ni to thriller, ni też romans... Miałam ogromny mętlik w głowie i do ostatnich stron ten delikatny chaos gatunkowy mnie nie opuszczał. Myślę, że w przypadku "Layli" określenie romans paranormalny będzie najtrafniejszym umiejscowieniem.
Akcja opiera się na historii miłości Layli i Leedsa, która z
początku wydaje się być lekko wyidealizowana, jednak niech
nikogo nie zwiedzie ten rzekomy spokój. C. Hoover jest znana
z tego, że potrafi nieźle zmącić czytelnikiem. I tak jest z akcją.
Spokojnie prowadzona akcja z czasem przeradza się w pełną zawirowań zagadkę, czy też grę z życiem i śmiercią. Dla jednych może być to dość osobliwe zetknięcie z twórczością Hoover, inni ją pokochają.
Narracja jest przez pewien czas prowadzona dwutorowo - z perspektywy Leedsa oraz przesłuchania. Bardzo rzadko się stykamy z narracją ukazującą postrzeganie danej historii z męskiego punktu widzenia, stąd bardzo mnie ucieszyło, gdy okazało się, że to Leeds stał się tu rzekomo główną postacią napędzającą całą opowieść.
W "Layli" nie mamy zbyt wielu bohaterów, dzięki czemu
całość wydaje się mieć oddźwięk intymnej relacji między postaciami.
Przede wszystkim Leeds. Świetnie wykreowana, mocna postać,
która ciągnie niejako całą powieść. Momentami bardzo mi imponował i z czasem można dostrzec w nim zmianę.
Tytułowa Layla to postać złożona z pewnym bagażem wspomnień i doświadczeń. Czuć, że zachodzi w niej pewna przemiana przez wydarzenia dziejące się w powieści, a dzięki temu emocje w stosunku do tej postaci diametralnie mogą się zmienić :)
Willow moja ulubiona postać nie tylko ze względu na imię, ale głównie dzięki temu, że charakternie zdobyła moje serducho od samego początku. Jej złożoność i kompleksowość sprawiła, że nie dało się przejść obok niej obojętnie i z pewnością warto na nią zwrócić uwagę, bo w pewnym momencie gra drugie skrzypce w powieści.
Aż w końcu Sable pogubiona postać pomiędzy różnymi światami.
Myślę, że warto od początku na nią zwrócić uwagę :)
DLA KOGO?
Zdecydowanie dla każdej osoby, która uwielbia twórczość C. Hoover, ale również dla czytelników, którzy lubią być zaskakiwani zwrotami akcji, nieszablonowością i pomysłowością autora.
MOJA OCENA?
C. Hoover od samego początku mnie ogromnie zaskoczyła, do tego stopnia, że bałam się czytać "Laylę" po nocach. Ugryzła temat, który do tej pory kojarzył mi się jedynie dość negatywnie, a ona potrafiła wykreować świetny romans paranormalny. Colleen świetnie prowadzi całą opowieść i sprawia, że zakochujemy się w relacjach pomiędzy postaciami. Moim zdaniem 8/10! Mocno polecam!
W takim wydaniu jeszcze nie mieliście okazji się zetknąć z C. Hoover.
Colleen Hoover to jedna z tych autorek, po które sięgam
w ciemno, więc kiedy pojawiła się w zapowiedziach najnowsza
jej powieść w Wydawnictwie Otwartym, od razu wiedziałam, że
będzie moja :)
"Layla" nie była moją pierwszą stycznością ani ze stylem Colleen ani ze sposobem prowadzenia powieści. Sądziłam również, że autorka tym razem niczym mnie nie zaskoczy, jakież było moje...
2020-08-13
Kluczowym słowem jakie pierwsze przyszło mi na myśl po lekturze było “tajemniczość”. Historia w środku ma w sobie przegromny potencjał. Autorka wprowadza nas powoli w wykreowany przez siebie świat, który jest połączeniem młodzieżowej opowieści z elementami fantastyki(anioły, demony, tytułowy Cień czy też wiedźmy), co kupuję całą sobą - uwielbiam takie połączenie.
Ogromnym atutem “Cienia” jest dodatkowa warstwa opowieści - między innymi legenda o Ashrem, która wniosła do książki przeogromny walor, który sprawił że historia nabrała większego sensu i logiki postępowania niektórych bohaterów. Co prawda autorka nie zdradza nam w tej powieści wszystkich smaczków, jakie ukryła za słowem pisanym, ale dzięki temu mamy ochotę sięgnąć po kolejną część - mam nadzieję, że wkrótce wpadnie w ręce czytelników.
Kolejnym elementem, na którym chciałabym się skupić są bohaterowie. No cóż... Evelyn jest totalnym zaprzeczeniem postaci, z którą chcielibyśmy się zżyć. A przynajmniej na początku. Postępowanie dziewczyny momentalnie mnie bawiło, a jej logika powaliłaby niedźwiedzia - z drugiej strony zwalałam to na karb wieku (choć scena, w której chyba ze trzy razy na jednej stronie pojawia się słowo “pełnoletniość” również była zabawnie ironiczna). Na szczęście z czasem zauważyłam, że jej zachowanie delikatnie się zmieniało na jej korzyść. Możliwe, że ogromny wpływ miał na nią Lucas – od początku tajemniczy, mroczny – jego cechy charakteru mnie przekonały, bo takie postaci lubię. Stał w opozycji do dziewczyny.
Mimo delikatnych zgrzytów w tekście, autorka co chwilę wprowadza nowe postaci poboczne, akcja nabiera tempa, pojawiają się ciekawe zwroty akcji i powieść jako całość mnie przekonuje do tego, aby sięgnąć po kontynuację.
I choć “Cień. Mroczna Pokusa” Mariki Ciok jest debiutem, to moim zdaniem zdecydowanie warto po tę pozycję sięgnąć. Jeśli lubicie fantastykę młodzieżową o lekko mrocznym zabarwieniu, nie zawiedziecie się! Ze swojej strony gorąco polecam! Moja ocena? 7/10!
Kluczowym słowem jakie pierwsze przyszło mi na myśl po lekturze było “tajemniczość”. Historia w środku ma w sobie przegromny potencjał. Autorka wprowadza nas powoli w wykreowany przez siebie świat, który jest połączeniem młodzieżowej opowieści z elementami fantastyki(anioły, demony, tytułowy Cień czy też wiedźmy), co kupuję całą sobą - uwielbiam takie połączenie.
Ogromnym...
2019-02-05
więcej: CZYTAMIOGLADAM.PL
Dawno nie czytałam książki, która aż tak by mnie zaskoczyła pod względem różnicy opisu i treści. Spodziewamy się fajnej, lekkiej młodzieżówki/ya, a tak naprawdę w książce zawarta jest dość trudna tematyka dotycząca uzależnień: od seksu oraz alkoholu. Na całe szczęście całość została włożona w bardzo przystępny, lekki język i nie daje się odczuć, że autorstwo należy przypisać dwóm osobom.
W "Addicted. Podwójna namiętność" nie mamy poczucia zmęczenia treścią. Wręcz pochłaniamy stronę za stroną, chcąc się dowiedzieć jak wszystko się skończy.
Postać Lily i Lorena zaskoczyły mnie otwartością na własne potrzeby i uzależnienia. Nie wiem, czy w życiu są takie osoby, które potrafiłyby sprostać przyjacielskim oczekiwaniom. Para tkwi z początku w pewnym układzie, który ma na celu ukrycie ich tajemnych nałogów, jednak z czasem nałogi sprawiają, że rządzą one ich życiem.
Jest to zdecydowanie jedna z tych książek, która może z początku czytelnika wrzucić w maliny. Zarówno opis jak i okładka zdradzają, że będzie dużo gorących scen erotycznych, jednak nic bardziej mylnego. Oczywiście, takowe się zdarzają, jednak nie one grają pierwsze skrzypce w tej powieści. Tutaj największy nacisk został położony na uzależnienie oraz w bardzo realistyczny sposób ukazana została ścieżka w kierunku świadomości stania się nałogowcem.
Autorki w bardzo ciekawy sposób podeszły do tematu ukazując wszelkie wady i zalety uzależnienia. Jestem bardzo zaintrygowana co też przyniesie kolejny tom z serii.
[...]
więcej: CZYTAMIOGLADAM.PL
Dawno nie czytałam książki, która aż tak by mnie zaskoczyła pod względem różnicy opisu i treści. Spodziewamy się fajnej, lekkiej młodzieżówki/ya, a tak naprawdę w książce zawarta jest dość trudna tematyka dotycząca uzależnień: od seksu oraz alkoholu. Na całe szczęście całość została włożona w bardzo przystępny, lekki język i nie daje się odczuć,...
2019-03-20
Od samego początku, od pierwszych stron, od przeczytania opisu, czułam podświadomie, że "Widać było tylko szczęście" G. Delacourt'a nie będzie należała do najłatwiejszych powieści, która wpadła w ręce.
Moja intuicja w tym przypadku mnie nie zawiodła i choć do lektury zabierałam się z lekkim ociąganiem, to teraz kompletnie nie żałuję czasu spędzonego w trudnym portrecie rodzinnym, który wciąga czytelnika w najgorsze zakamarki emocjonalnej karuzeli.
Z jednej strony jest to powieść o miłości. Zgadza się, ale pamiętajmy, że miłość ma wiele twarzy i nawet jeśli się tego nie spodziewamy, może nam zadać cios, po którym ciężko się będzie otrzepać i przejść do porządku dziennego.
Z drugiej zaś strony znajdziemy tu przebaczenie, które stanowi potężną drogę nie tylko oprawcy, ale też przede wszystkim ofiary. Ale przede wszystkim odkryjemy dwa różne spojrzenia na dzieciństwo, które kształtowały charaktery naszych bohaterów.
Język w powieści G. Dalacourt'a nie należy do najtrudniejszych, a wręcz da się z nim zaprzyjaźnić podczas czytania. Pochodzi on raczej z gatunku dosadnej narracji, która oprócz opowiadania rzeczywistości stara się w nadmierny sposób nie wpływać na nasze przeżycia wewnętrzne. Pozostawia nam pole do przemyśleń, do kontemplacji, niczego nam nie narzuca, a jednocześnie sprawia, że całą powieść przeżywamy w środku.
Ogromną zaletą w "Widać było tylko szczęście" jest, oprócz świetnej szaty graficznej na okładce, wartość techniczna tej pozycji. Krótkie rozdziały sprawiają, że połykamy książkę strona, za stroną, ani się oglądając kiedy docieramy do końca. Zdecydowanie, wpływają one na szybkość czytania czytelnika i nie męczą, bo trzeba tu zaznaczyć, jest w tej książce wiele fragmentów narracyjnych, przez co może niejedną osobę znużyć.
Zaskakujące było w tej powieści to, że niekiedy brakowało znaków interpunkcyjnych, przez co musiałam dwukrotnie dany fragment przeczytać, aby zrozumieć sens i aby jednocześnie odezwał się w mojej głowie głos czytające dane słowa. Po drugim przeczytaniu zwykle wyczuwałam intencję autora i wręcz rozumiałam skąd taki, a nie inny zamysł.
więcej: czytamiogladam.pl
Od samego początku, od pierwszych stron, od przeczytania opisu, czułam podświadomie, że "Widać było tylko szczęście" G. Delacourt'a nie będzie należała do najłatwiejszych powieści, która wpadła w ręce.
Moja intuicja w tym przypadku mnie nie zawiodła i choć do lektury zabierałam się z lekkim ociąganiem, to teraz kompletnie nie żałuję czasu spędzonego w trudnym portrecie...
2019-03-26
Japonia jest bardzo specyficznym krajem i jednocześnie typowym państwem wyspiarskim. Niby oddalone od stałego lądu, ale jednocześnie wpływy z innych kultur są wyczuwalne na każdym kroku. Kraj, który jednych będzie fascynował, natomiast innych zadziwiał.
Kiedy na rynku wydawniczym pojawiają się kolejne nowinki odnośnie Azji Dalekowschodniej, zawsze podnoszę obie ręce, że chcę daną pozycję koniecznie przeczytać, zapoznać się, zrecenzować! Tak też było z książką "Okagesama. Japoński przepis na dobre życie" autorstwa Y. Yazawa i wydanej nakładem Wydawnictwa Buchmann.
Pierwsze co się na pewno rzuca w oczy to samo wydanie. Minimalistyczna, przecudowna twarda okładka, z przepiękną wklejką w środku. Cała pozycja utrzymana jest według znanego architekta M. van der Rohe, który kiedyś powiedział "mniej znaczy więcej", co nie znaczy że tekstu samego w sobie jest mało. O nie! Oprócz mnóstwa informacji(konkretnej treści bez upiększania i lania wody) znajdziemy tu mnóstwo cudownych zdjęć oraz grafik. Całość jest przemyślana i mogę się jedynie wypowiadać w superlatywach na temat pomysłu odnośnie wydania.
Nie jest to typowy poradnik na temat danego kraju, czyli co zwiedzić, gdzie się udać do hotelu czy też gdzie zjeść. O nie... Tu znajdziemy przewodnik w postaci zarysu w pigułce powiększony o kulturę, sztukę a nawet o obyczaje danej społeczności. Książka ta sprawia, że przenosimy się dosłownie do kraju kwitnącej wiśni. "Okagesama..." wielu aspektów nie porusza, nie dowiemy się na temat wielu dziwactw Japończyków, ale skoro jest to książka o "przepisie na dobre życie" toteż zwalam to na karb tego właśnie hasła.
Każda kolejna strona przenosi nas w zakres innej tematyki okraszonej zdjęciem. Podczas jej lektury nie czuć kompletnie zmęczenia treścią oraz wielokrotnie miałam chęć delektowania się informacjami oraz zdjęciami.
Pozycja jest napisana prostym językiem, który będzie zrozumiały nawet dla laika nieobytego z państwem kwitnącej wiśni. Od razu w tekście są tłumaczone trudniejsze wyrazy, dzięki czemu nie musimy błądzić po tekście szukając przypisów.
więcej: czytamiogladam.pl
Japonia jest bardzo specyficznym krajem i jednocześnie typowym państwem wyspiarskim. Niby oddalone od stałego lądu, ale jednocześnie wpływy z innych kultur są wyczuwalne na każdym kroku. Kraj, który jednych będzie fascynował, natomiast innych zadziwiał.
Kiedy na rynku wydawniczym pojawiają się kolejne nowinki odnośnie Azji Dalekowschodniej, zawsze podnoszę obie ręce, że...
2018-11-19
W tego typu pozycjach, gdzie tematyką jest tło świąteczne, nie ma co oczekiwać cudów. Książki te przede wszystkim mają za zadanie przygotować nas do świat bożonarodzeniowych oraz wprowadzić nas w ten szczególny na strój.
Tak też było z "Miłością na gwiazdkę". Wiedziałam, że nie będzie to książka o rozbudowanej fabule z unikalnymi postaciami, którzy od pierwszych stron powaliliby nas złożonością charakteru.
Jeśli szukacie takiej książki, to lepiej nawet nie spoglądajcie na "Miłość na gwiazdkę".
Jest to przede wszystkim miła pozycja dla czytelnika, który już nie może się doczekać świątecznej gorączki. Szukając dla niej odpowiednika wśród filmów, pokusiłabym się o porównanie do "Love actually" czy naszych rodzimych "Listów do M."
W "Miłości na gwiazdkę" akcja dzieje się w jednym miejscu - cudownym pensjonacie Evergreen Inn, które prowadzi małżeństwo - marzące o idealnym małym hoteliku, w którym goście poczuliby się jak w domu. Jest w nim z pewnością sielsko, ciepło i przytulnie. Tuż przed Bożym Narodzeniem następuje załamanie pogody i do pensjonatu napływają goście, którzy mają swoje większe bądź mniejsze problemy.
Bardzo podobało mi się w niej to, że autorka pokusiła się o ukazanie perypetii wszystkich gości, a nawet i właścicieli pensjonatu. I choć książka została napisana w trzecioosobowej narracji, to w żadnym wypadku treść nie jest męcząca - przepływa się przez wydarzenia i chce się dowiedzieć jak to wszystko się zakończy.
Z moich ulubionych wątków niewątpliwie stanowiły dwa: Molly i Marcus oraz Hannah i Luke. Od samego początku czuć było pomiędzy nimi iskierki i kibicowałam im do ostatnich stron.
Książka ta jest przede wszystkim przepełniona ciepłem, szczyptą szaleńczych decyzji dokonanych przez niektórych bohaterów(co może jednych od niej odtrącić, natomiast pozostali się zakochają), ale też przewidywalności. Jest to jedna z tych pozycji, w której nie doszukiwałabym się na siłę minusów. Ma w niej być przyjemnie, czytelnicy mogą poczuć przedsmak świąt i tyle.
Nie wiem tylko dlaczego, ale przez jakąś 1/4 książki myślałam, że akcja dzieje się w Anglii, a nie w USA i jeszcze jedna z dygresji: czytajcie ją tylko w momencie, kiedy macie pełne brzuchy, inaczej zgłodniejecie :)
więcej: czytamiogladam.pl
W tego typu pozycjach, gdzie tematyką jest tło świąteczne, nie ma co oczekiwać cudów. Książki te przede wszystkim mają za zadanie przygotować nas do świat bożonarodzeniowych oraz wprowadzić nas w ten szczególny na strój.
Tak też było z "Miłością na gwiazdkę". Wiedziałam, że nie będzie to książka o rozbudowanej fabule z unikalnymi postaciami, którzy od pierwszych stron...
2017-12-01
Mimo że jest to drugi tom z serii, możecie się za niego zabrać bez konieczności przeczytania pierwszej części. Jest to tak naprawdę seria książkowa o braciach Wright, jednak żadna z pozycji zbytnio nie nawiązuje do poprzedniej części. Każda książka z osobna to swego rodzaju nowa historia, dzięki czemu nie musimy się martwić, że coś przeoczyliśmy.
K. A. Linde ma lekki styl pisania, który sprawia przy takich pozycjach, iż czyta się dość szybko, a książka staje się przyjemną lekturą na jedno, maksymalnie dwa wieczory. Narracja jest utrzymana z dwóch perspektyw głównych postaci, co daje nam dwojakie spojrzenie na wydarzenia dziejące się w książce. Zdecydowanie bardziej wolę taki zabieg, niż domyślanie się, jakie przemyślenia ma druga postać, po przeciwnej stronie.
Zarówno Heidi jak i Landon mają swoje małe tajemnice, które powolutku są odkrywane przez autorkę powieści wraz z zagłębianiem się w powieść. Ponadto czuć pomiędzy nimi od samego początku chemię, namiętność i można się jedynie domyślać, że z czasem po prostu to, co jest nieuniknione stanie się realne, czyli wylądują w łóżku.
Ciekawie było przyglądać się Landonowi, który jest w tym przypadku postacią, która delikatnie się zmienia, której zależy na tworzącym się związku i który to, ma z tyłu głowy, że... jest z żoną w separacji i musi mądrze rozegrać ich rozstanie.
Z drugiej strony mamy Heidi. Ukrywająca jak się tylko da, relację ze swoim szefem - Landonem. Było to na swój sposób zabawne. Patrzenie na dwie osoby podążające niby innymi ścieżkami, a jednak potrafiący się dopasować, choć z drugiej strony ich miotnie się w matni wyborów oraz w pewnym sensie chaotyczność była denerwująca.
W "Dobrym wyborze" znajdziemy w zasadzie wszystko to, co dobry romans powinien posiadać. Ciekawie wykreowane postaci, interesujące wątki intryg i tajemnic, sceny łóżkowe, czarne charaktery i przyjaźnie z osobami, które potrafią wspomóc głównych bohaterów nie tylko dobrym słowem.
Z początku książka ta nie przypadła mi za bardzo do gustu, jednak po głębszym przemyśleniu stwierdzam, że po prostu po tej lekturze nie można się spodziewać cudów. Jest to typowa powieść nastawiona na wieczorny relaks, rozrywkę, aniżeli uczenie nas jakichś nowych zachowań, czy też prawd życiowych. Przy takim myśleniu, rzeczywiście pozycja ta, niejednej kobiecie może przypaść do gustu.
Mimo że jest to drugi tom z serii, możecie się za niego zabrać bez konieczności przeczytania pierwszej części. Jest to tak naprawdę seria książkowa o braciach Wright, jednak żadna z pozycji zbytnio nie nawiązuje do poprzedniej części. Każda książka z osobna to swego rodzaju nowa historia, dzięki czemu nie musimy się martwić, że coś przeoczyliśmy.
K. A. Linde ma lekki styl...
2018-10-18
Muszę przyznać, że Wydawnictwo Mando od samego początku zaskoczyło mnie wydaniem tego tytułu w dwóch okładkach, które jak się okazało, po przeczytaniu całej powieści, miały sens. Jedna bardziej utrzymana w klimacie caratu, druga nowocześniejsza. Mi się trafiła ta pierwsza z czego byłam ogromnie szczęśliwa.
Autorka ma niebywałą lekkość w tworzeniu tekstu, w którym przewagę stanowią opisy. Napiszę więcej, moim zdaniem w "Sekrecie Tatiany" to właśnie opisy stanowiły mocną stronę tej powieści. Narracja w całej powieści jest trzecioosobowa, ale dzięki zmienności czasowej wcale nie było nudno. Wręcz muszę przyznać, że dawno nie czytałam tak dobrze napisanej powieści, w której losy bohaterów trzymałyby w napięciu do samego końca.
Podobało mi się inne/alternatywne ujęcie żywotu carskiej elity. Mimo wszystko podobało mi się to, w jakim kierunku Gill Paul postanowiła zabrnąć. Stworzyła własny świat, który został oparty na elementach historycznych. Mimo iż jest książka usadawiana w gatunku romansu historycznego, to dla mnie była ona czymś więcej. Była powieścią, w której oprócz miłości, znajdziemy wątki o wybaczaniu oraz problemy z tym związane(nie zawsze owe wybaczanie jest łatwym elementem naszego życia), o znajdowaniu swojego miejsca w świecie, ale też zostaniemy postawieni w sytuacji, w której ciężko nam będzie ocenić postępowanie bohaterów, ponieważ nic nie jest czarno - białe, a każda decyzja ma swoje konsekwencje - tak jak w normalnym życiu. Każdy wątek został cudownie zawiązany, natomiast losy bohaterów zaskakująco ze sobą splecione!
Muszę Wam się przyznać, że z początku książka mnie nie wciągnęła. Miałam wręcz problem żeby się w nią wgryźć, ale nagle przyszedł taki dzień, że pochłonęłam pozostałą część dosłownie za jednym zamachem.
Podczas lektury były momenty kiedy bardziej wolałam świat i dzieje za czasów Romanowów, chcąc poznać historię oraz tytułowy sekret Tatiany, innym razem zdarzały się fragmenty, kiedy miałam większą ochotę na losy i odkrywanie wątku Kitty. Łapałam się niejednokrotnie na tym, że pędziłam dosłownie przez tekst, aby się dowiedzieć co będzie miało miejsce w następnym rozdziale.
"Sekret Tatiany" jest moim zdaniem książką w pełni spełniającą oczekiwania czytelnika. Tu nawet posłowie od samej autorki czyta się z pełnią nadziei i oczekiwań na jakiś tajemniczy zwrot wydarzeń. Bardzo podobało mi się to, jak autorka właśnie w posłowiu odpowiedziała na wiele pytań, które pojawiły się podczas lektury jej powieści.
I choć powieść nie należy do najłatwiejszych w odbiorze, to będzie jedną z moich ulubionych książek przeczytanych w tym roku!
Muszę przyznać, że Wydawnictwo Mando od samego początku zaskoczyło mnie wydaniem tego tytułu w dwóch okładkach, które jak się okazało, po przeczytaniu całej powieści, miały sens. Jedna bardziej utrzymana w klimacie caratu, druga nowocześniejsza. Mi się trafiła ta pierwsza z czego byłam ogromnie szczęśliwa.
Autorka ma niebywałą lekkość w tworzeniu tekstu, w którym przewagę...
2018-10-07
Wychowałam się na klasyce typu "Dzieci z Bullerbyn" czy też "Chatka Puchatka" i jest mi niezmiernie miło, że mam co raz częściej tę okazję, aby zaczytywać się w obecnych pozycjach książkowych dla dzieci, które pojawiają się na naszym rodzimym rynku wydawniczym. Z każdą kolejną pozycją, przekonuję się, że książki te są tworzone z pasji, natomiast historie zawarte w środku nakreślają interesujące opowieści, które mogą nie tylko nas - dorosłych czytelników cofnąć do przepięknych czasów dzieciństwa, ale też dać pociechom atrakcyjny impuls do zabaw.
Choć najnowsza książka z serii "Ignacy i Mela na tropie" jest już piątym tomem, to w żadnym wypadku nie należy się obawiać, że coś przeoczyliśmy w poprzednich częściach. Każda powieść to nowa historia i całkiem inna zagadka. Bardzo fajne w każdej z książek jest to, że mamy wybór odnośnie zakończenia, z których możemy zadecydować jaki będzie finał historii. Podoba mi się to, kiedy książka wchodzi w interakcję z czytelnikiem i porywa w świat zabawy dzięki słowu pisanemu.
Historia opisana w środku wciąga nas w wir niespodziewanych i zaskakujących sytuacji. Z każdą kolejną stroną zbliżamy się wraz z bohaterami do rozwiązania zagadki i powiem Wam, że strasznie to było angażujące. Przeczytałam oczywiście dwa zakończenia, dzięki czemu miałam wgląd na totalnie różne zakończenia, których kompletnie się nie spodziewałam :)
Od strony graficzno - technicznej jestem zaskoczona, że książka została wydana w twardej oprawie, posiadała ładną wklejkę z kluczami, której kolorystyka mnie urzekła, natomiast duża czcionka z pewnością zachęci do spędzenia kilku wieczorów niejeden duet rodzicielsko - dziecięcy na czytaniu i uwierzcie mi, zabawa będzie przednia.
Dodatkowym atutem "Zagadki teatru" Zofii Staniszewskiej są ilustracje autorstwa Artura Nowickiego. Z jednej strony zaskakują prostotą oraz stonowaną paletą barwną - szarościami, ale z drugiej są trafione w punkt. Niekiedy jest to pełna strona, innym razem tylko drobny element. Bardzo mi się podobały i chyba zostanę fanką tego ilustratora.
więcej: czytamiogladam.pl
Wychowałam się na klasyce typu "Dzieci z Bullerbyn" czy też "Chatka Puchatka" i jest mi niezmiernie miło, że mam co raz częściej tę okazję, aby zaczytywać się w obecnych pozycjach książkowych dla dzieci, które pojawiają się na naszym rodzimym rynku wydawniczym. Z każdą kolejną pozycją, przekonuję się, że książki te są tworzone z pasji, natomiast historie zawarte w środku...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-09-21
Z panem Marcinem Mortką spotykam się po raz pierwszy w roli autora, a nie tłumacza i jest to spotkanie bardzo sympatyczne. Ma lekkie pióro, nawet w najtrudniejszych, wydawać by się mogło, momentach - jak choćby sceny wojen czy walk. I pomimo dość dużej ilości treści(ponad 500 stron!) nie odczuwa się zmęczenia i znużenia czytając powieść, która jest intrygująca przez co całkowicie pochłania czytelnika uwielbiającego szeroko pojętą fantastykę.
Bardzo mocnym punktem tej książki jest stworzony świat w niej zawarty. Znajdziemy tu nietuzinkowe postaci jak elfy, gnomy, druidy czy wspomniane w tekście, choć nie występujące póki co krasnoludy. Do tego należy wspomnieć ciekawe nazwy krain czy miast jak choćby Ugór, Przytulisko, czy też rzeka o nazwie Toporzysko. Świat przedstawiony jest bardzo mocną stroną tej pozycji. Kiedy tak dłużej nad nim myślę to mam skojarzenia z "Władcą pierścienia" choć historia w niej zawarta jest totalnie odmienna.
Kolejnym mocnym punktem w tej pozycji są bohaterowie, a w zasadzie jeden główny - Tankred Hansard, któremu towarzyszą przez dłuższą podróż gnomy. Jest on z początku człowiekiem dość zagubionym, momentami nieporadnym i dającym się wpakowywać w przysłowiowe maliny(przez co często musi się leczyć z różnych ran), jednak z czasem poznajmy go co raz lepiej i odnoszę wrażenie, iż z każdą kolejną stroną mężnieje oraz staje się bardziej odważny. Bardzo podobało mi się, że pod koniec potrafił stanąć przed królem przekazując mu swoje racje i odkrycia dotyczące intrygi knutej za jego plecami.
I wiecie co? Polubiłam gnomy, które podróżowały razem z Tankredem. Thanni, Grops i Thrugh ujęli mnie swoją bezpośredniością i typową bezradnością magicznych stworów, a ich powietrzny statek(łajba z przypiętym ogromnym balonem), wręcz mnie zauroczył i był ogromnym atutem tej powieści.
I na koniec jeszcze jeden plus tej lektury to akcja. Prawdę powiedziawszy nie znalazłam momentu, który by mnie wynudził czy sprawił, że miałabym dość zawartej w środku powieści. Książka od razu zaciekawia, wrzuca nas w środek bardzo ciekawej historii. Jednakże jeśli nie przepadacie za takim gatunkiem prozy, to nie będę Was na siłę namawiać, bo będzie się to mijało z celem.
Jedyny minus jaki dostrzegam w całości co może delikatnie odtrącić od "Królewskiej Talii", to z początku lekki chaos i zagubienie w rodach, których jest aż czternaście - mnie to z początku lekko przeraziło! Fakt, zwykle wspominane są może 2-3 rody w jednym momencie, ale niektórych nazwy są bardzo zbliżone co może wprowadzać w pewną kontemplację. Ważna informacja: wydawnictwo wraz z autorem zdecydowali się na 3 dodatki na końcu książki, które niewątpliwie ułatwiają odnalezienie się w powieści. Mamy tu ród Hanstarów w postaci drzewa genealogicznego, opisane wszystkie rody: czym się zajmują i jaki jest ich wpływ na Nowy Mandylion oraz dzieje Taliadu przed Mandyliończykami.
więcej: czytamiogladam.pl
Z panem Marcinem Mortką spotykam się po raz pierwszy w roli autora, a nie tłumacza i jest to spotkanie bardzo sympatyczne. Ma lekkie pióro, nawet w najtrudniejszych, wydawać by się mogło, momentach - jak choćby sceny wojen czy walk. I pomimo dość dużej ilości treści(ponad 500 stron!) nie odczuwa się zmęczenia i znużenia czytając powieść, która jest intrygująca przez co...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-18
Zwykle młodzieżówki są dość banalne i przewidywalne - ich tematem są bolączki natury sercowej. "Drugie bicie serca" zaprzecza tej teorii. W bardzo obrazowy sposób przybliża temat transplantologii, która niestety w Polsce kuleje. Poza tym oswaja czytelnika nie tylko z tematyką transplantacji. Pokazuje, iż koniec nie musi być definitywny. Że tak naprawdę może być dopiero początkiem pięknej przygody i nowego życia. Kolejną ważną kwestią omawianą przez autorkę jest zaufanie względem drugiej osoby. Czasem strach tak nami kieruje, że boimy się wyjawić prawdę, która może być bolesna dla drugiej osoby.
Jeszcze jedna ważna rzecz, jaką dostrzegłam w tej pozycji, to po prostu prawda stara jak świat. Należy dawać drugie szanse. Nie powinniśmy się zamykać, kiedy osoba, na której nam zależy popełnia jakiś błąd. Błądzić jest rzeczą ludzką i tego nie zmienimy.
Poza tym Tamsyn Murray nie boi się tematu śmierci. Stara się ją w nieskomplikowany sposób wyjaśnić. Stwarza takie wątki i powoli prowadzi przez akcję, abyśmy zdali sobie sprawę, iż przy chorobie, śmierć zawsze czai się za rogiem.
Oprócz trudnych tematów znajdziemy tutaj przecudowny wątek miłosny. Bo czy nastoletnia miłość musi być zawsze w sztampowy sposób przedstawiona? "Drugie bicie serca" zaprzecza wszelkim teoriom. Ona - nadzwyczaj dojrzała, ekscentryczna. On - wariat komiksowy, nie potrafiący sobie do końca radzić wśród rówieśników przez to, że był zamknięty w szpitalu.
Książka została napisana z dwóch perspektyw - posiada niejako dwóch narratorów. Z jednej strony jest Jonny - chłopiec, który w zasadzie nigdy nie wyszedł ze szpitala. Z drugiej zaś - Niamh, która cierpi po stracie brata. Obie historie się ze sobą przeplatają, aby w pewnym momencie zawiązać się i stworzyć piękną, przejrzystą całość.
"Drugie bicie serca" Tamsyn Murray pomimo omawianych trudnych tematów, zachowała lekki i bardzo przyjemny styl pisania. Historia w żadnym wypadku nie męczy czytelnika, a wręcz pochłania się stronę za stroną w ekspresowym tempie.
Z elementów dodatkowych, na jakie zwróciłam uwagę i które to sprawiły, że milej się czytało, to były niewątpliwie rozmowy głównych bohaterów za pomocą wiadomości(jak w jakimś komunikatorze) - lubię takie smaczki, które odróżniają się od standardowej treści, jaką mamy w książkach. Poza tym każdy rozdział poprzedzała cudna grafika serca z imieniem bohatera, który w danym momencie jest narratorem.
Nie byłabym sobą, gdybym parę słów nie napisała na temat przecudownej okładki. Zakochałam się w jej kolorach, w pozszywanym, czerwonym sercu na tle niebieskiej nicości. Dodatkowego charakteru okładki daje jej uszlachetnienie. Serce wraz z napisem jest wypukłe, tworząc efekt 3d.
więcej: czytamiogladam.pl
Zwykle młodzieżówki są dość banalne i przewidywalne - ich tematem są bolączki natury sercowej. "Drugie bicie serca" zaprzecza tej teorii. W bardzo obrazowy sposób przybliża temat transplantologii, która niestety w Polsce kuleje. Poza tym oswaja czytelnika nie tylko z tematyką transplantacji. Pokazuje, iż koniec nie musi być definitywny. Że tak naprawdę może być dopiero...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-26
Słowem wstępu napiszę, że nie jest to pozycja banalna jakich wiele można znaleźć wśród typowych młodzieżówek. Wymaga myślenia i w subtelny sposób nawiązuje do znanej chyba wszystkim historii o Orfeuszu i Eurydyce.
Od pierwszych stron narratorką jest Clare. Opowieść została napisana tylko i wyłącznie z jej perspektywy. Niestety nie znamy myśli i powodów, jakimi była kierowana logika Elli Grey, ktorej serce skradł Orfeusz. Styl pisania jest lekki i co ważne David Almond z każdą kolejną stroną wciąga nas w historię przez siebie wykreowaną i namalowaną tekstem pisanym. Dodatkowym aspektem nadającym charakter młodzieży z północnej Anglii było dość dziwaczne słówko "ano", które pojawia się w większości dialogów. Porównałabym je do kaszubskiego "jo". Z początku lekko denerwujące, z czasem można się przyzwyczaić i stwierdzić, że autor przybliża nam namiastkę kultury danego regionu.
Samą treść odbieram w dwojaki sposób, przez co książka była dla mnie dość nierówna. Wszystko zależało od tego, w którym momencie historii się znajdowaliśmy. Z jednej strony "Pieśń dla Elli Grey" jest delikatna, melancholijna, wręcz poetycka, z drugiej zaś okrutna i burzliwa. W zasadzie można by całość porównać do morza, które w zależności od pogody potrafi być delikatne, płaskie jak jezioro, aby w innym momencie zaatakowało nas wzburzeniem i nieokiełznaniem. I taka właśnie jest ta powieść.
Ze scen, pojawiających się w książce na długo zapamiętam świetnie napisaną wędrówkę po zaświatach. Nie dość, że wyróżniona w postaci czarnych stron oraz charakterystycznej, przerażającej czcionki, które działają na wyobraźnię, to jeszcze w formie tak nieszablonowej i zaskakującej... Aż miałam ciarki na plecach przechodząc przez zaświaty, a moja wyobraźnia miała w tym momencie pole do popisu.
Poza tym warto również zwrócić uwagę na interesujący podział całej powieści - nie znajdziemy tutaj zwykłych rozdziałów. Pozycja ta została podzielona na części, a te na akty. Wygląda to bardzo zaskakująco i przed oczami można mieć starożytną tragedię.
"Pieśń dla Elli Grey" to nie tylko opowieść o miłości, która według mnie była totalnie z boku. Niestety, osobiście nie wyczułam chemii pomiędzy Ellą a Orfeuszem. W tej książce została przede wszystkim pokazana trywialność i małostkowość nastolatków, którzy to muszą ciągle "zakuwać", nie mogą się bawić pod gołym niebem na plaży, bo ciągle ktoś im w tym przeszkadza, a to policjanci, a to nauczyciele.
I już na sam koniec, parę słów o okładce, która jest przecudowna i dodaje tajemniczości. Utrzymana w szarościach z ostrym, czerwonym napisem. Dodatkowo uszlachetniona nadrukiem węża, którego można dojrzeć jedynie pod odpowiednim kątem patrzenia. Jak dla mnie strzał w dziesiątkę.
więcej: czytamiogladam.pl
Słowem wstępu napiszę, że nie jest to pozycja banalna jakich wiele można znaleźć wśród typowych młodzieżówek. Wymaga myślenia i w subtelny sposób nawiązuje do znanej chyba wszystkim historii o Orfeuszu i Eurydyce.
Od pierwszych stron narratorką jest Clare. Opowieść została napisana tylko i wyłącznie z jej perspektywy. Niestety nie znamy myśli i powodów, jakimi była...
2017-08-16
Pierwsze co zwraca uwagę w tej pozycji to jej wielkość i cudowny design. Urzeka od pierwszych stron skandynawski design, kolory, grafika. A fakt, że została wydana w twardej oprawie sprawia, że moje serce się raduje. Nie ma nic przyjemniejszego, jak dopracowana szata graficzna w tego typu książkach.
Sama książka została podzielona na siedem rozdziałów traktujących o lagom w różnych sferach życia, czy to w spędzaniu wolnego czasu, czy w jedzeniu, czy nawet w pracy. Zawsze musi być wszystko w sam raz - czyli lagom. Nie za dużo, nie za mało, a znalezienie tego balansu jest nie lada gratką.
Bardzo spodobało mi się twórcze podejście Szwedów do wychowania dzieci. Nie od dziś wiadomo, że dają im więcej luzu i pozwalają na kreatywność, a także dowolność w postrzeganiu świata. Do tego należy dodać piątek wieczór przekąskowy i słodką sobotę, kiedy to dzieciaki mogą przegryźć coś słodkiego.
Ciekawie też została opisana sfera ochrony środowiska. Wiedzieliście, że typowy Szwed zastanowi się dwa razy zanim coś wyrzuci? Np. ubranie? Będzie zdecydowanie bardziej wolał przerobić daną bluzkę w jakiś ekstrawagancki styl niż wyrzucić do śmieci. W środku znajdziemy również kilka bardzo cennych akcji jak choćby np. Kopstopp - czyli przez jakiś czas nie kupowanie konkretnej rzeczy(mi by się przydała z książkami) czy też kupowanie rzeczy na zapas, włącznie z jedzeniem.
Oprócz typowych tekstów odnośnie życia w Szwecji i tłumaczenia czym jest lagom, znajdziemy tu również kilka interesujących przepisów, które warto delikatnie wkomponować w codzienne menu. Sama z pewnością wypróbuję przepis na Kanelbullar czyli bułeczki cynamonowe, czy też na quiche serową.
Poza tym, prawda jest taka, że bardzo nam - Polakom - blisko do Szwedów, co było dla mnie zaskoczeniem, kiedy nieświadomie zaczęłam niektóre rzeczy porównywać. Choćby w sferze wchodzenia do lasów, zbierania tego, co nam daje natura i robienia zapasów słoikowych na zimę, bądź też w miłości do prowadzenia własnej działeczki.
Natomiast w jednej wartości troszkę się zatraciliśmy, my - Polacy. Brakuje takiej szwedzkiej misji w pomaganiu sobie wzajemnie(może w tej kwestii warto wrócić do PRL?). Brakuje sąsiedzkiej przyjaźni, spotkań. My raczej patrzymy na sąsiada spod byka, a czy nie lepiej byłoby zorganizować grilla czy nawet przeprowadzić krótką, sąsiedzką pogawędkę?
Całość książki "Lagom. Szwedzka sztuka życia." dopełniają rady samej autorki. Są lagom, czyli w sam raz - krótkie zwięzłe i na temat. Autorka ich nie narzuca, ale pozwala nam je delikatnie przemycić do codziennego życia. Kiedy opisuje daną sferę życia, małymi kroczkami naprowadza i pokazuje, co należy wykonać, aby nasze życie w pełni było bliżej lagom.
Książka "Lagom. Szwedzka sztuka życia." jest tak przepięknie wydana, że aż szkoda iż nie jest grubsza. Cudowna szata graficzna, sporo interesujących porad. Sięgnijcie po nią, jeśli chcecie się przekonać jak to jest z tym szwedzkim Lagom :)
wiecej: czytamiogladam.pl
Pierwsze co zwraca uwagę w tej pozycji to jej wielkość i cudowny design. Urzeka od pierwszych stron skandynawski design, kolory, grafika. A fakt, że została wydana w twardej oprawie sprawia, że moje serce się raduje. Nie ma nic przyjemniejszego, jak dopracowana szata graficzna w tego typu książkach.
Sama książka została podzielona na siedem rozdziałów traktujących o lagom...
2017-07-17
Kiedy sięgałam po tę pozycję wiedziałam już na samym początku, że muszę inaczej podejść do tej recenzji z racji tego, że książka jest skierowana do młodszego czytelnika, choć gdzieś podświadomie czułam, że mi się spodoba. Lubię od czasu do czasu przeczytać coś lżejszego; książkę, która będzie odskocznią od poważniejszych tematów i spędzę z nią mile czas. I tak też się stało z "Błękitem" autorstwa Lisy Glass. Użyty język w tej pozycji jest lekki, przystępny, co sprawia, że pochłania się stronę za stroną w zawrotnym tempie.
Książka ta jest przyjemną lekturą na jedno, maksymalnie dwa popołudnia, gdzie przed oczami będziemy mieć słoneczne plaże, fale, surfing i w tle ciekawie napisaną historię miłosną z jej upadkami oraz wzlotami, pewnymi niedomówieniami czy też nawiedzającymi duchami przeszłości w postaci byłych partnerów.
Jednoznacznie muszę stwierdzić, że jest to zdecydowanie "najgorętsza historia lata" jak reklamuje hasło z tyłu książki i nie będzie to slogan na wyrost. Głównych bohaterów wręcz nie da się nie lubić. I choć Iris w niektórych momentach działała mi na nerwy, to zwalam to na karb jej młodego wieku i braku doświadczenia. Natomiast Zeke i jego rodzina totalnie mnie ujęła. Wiele "akcji" przez nich organizowanych, jak i dialogów doprowadziło do uśmiechu na mojej twarzy. Dzięki nim ponowie poczułam się jak nastolatka. Żyłam wręcz ich życiem i chciałam jak najszybciej doczytać do końca, aby dowiedzieć się jak potoczą się losy Iris i Zeke'a. I choć końcówka odrobinę mnie zawiodła - zbyt cukierkowa jak na mój gust - to i tak uważam, że książka jest warta przeczytania.
Do tego wszystkiego ta okładka. Jestem zdecydowanie sroką książkową... Uśmiechający się pełnią życia młody surfer ujął mnie i nie ukrywam, że to był jeden z tych powodów, dla których zdecydowałam się przeczytać tę pozycję. Okładka jest optymistyczna, słoneczna, utrzymana w kolorach lata, że aż chce się wyjść na plażę i popływać morzu!
Naprawdę warto sięgnąć po tę książkę, nawet jeśli już dawno wasz nastoletni wiek minął, choćby po to, aby przypomnieć sobie czasy totalnej beztroski. Uważam, że "Błękit" Lisy Glass zasługuje na wysoką ocenę i nie będzie ona na wyrost. Polecam, szczególnie teraz, kiedy lato w pełni i można się za tracić w tym cudownym romansie!
Kiedy sięgałam po tę pozycję wiedziałam już na samym początku, że muszę inaczej podejść do tej recenzji z racji tego, że książka jest skierowana do młodszego czytelnika, choć gdzieś podświadomie czułam, że mi się spodoba. Lubię od czasu do czasu przeczytać coś lżejszego; książkę, która będzie odskocznią od poważniejszych tematów i spędzę z nią mile czas. I tak też się stało...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-09-21
Kasie West "znam" od pierwszej książki wydanej w Polsce. W zasadzie, chyba oprócz jednej pozycji nieprzeczytanej, każdą jej książkę połykam z zawrotną prędkością.
Zdecydowanie, zarówno z opisu jak i prowadzonej akcji, jest to inna Kasie West, niż ta, do której ona sama zdążyła nas przyzwyczaić. Jeżeli ktoś miał ochotę, na lekką powieść dla młodzieży, to częściowo może się zawieść. Do "Dziewczyny, która wybrała swój los" trzeba zachować dystans i przede wszystkim skupić się, ponieważ każda drobna nieuwaga, może nas zwieść w czarną dziurę, po której ciężko będzie się połapać o co chodzi. Oczywiście, autorka swój charakterystyczny styl pisania utrzymała, ale momentami brakowało mi w tej powieści akcji, która była elementem wyróżniającym na tle innych autorek, piszących młodzieżówki.
Bardzo fajny zamysłem był sam pomysł na książkę. Podobały mi się te elementy rodem z filmów sci-fi. Opcja ze zdolnościami wybranych ludzi była całkiem udana, przez co podczas czytania na myśl przychodzili mi "x-meni". Kolejnym elementem, który przypadł mi do gustu, to ciekawe postaci oraz interesujące wątki.
Addison Coleman nie da się nie lubić. Jest to taka typowa bohaterka z wcześniejszych książek Kasie West. Jest miła, zabawna, sympatyczna, każdy w niej z pewnością znajdzie przyjaciółkę. Zarówno Trevor jak i Duke byli dla niej idealnymi dopasowaniami, choć moim skromnym zdaniem ten pierwszy jakby bardziej mi przypadł do gustu, pomimo tego że był tylko Normalsem. Czułam między nim a Addie przysłowiową chemię i ten rodzaj iskierki pomiędzy bohaterami, po której wiesz, że oni muszą być razem - innego wyjścia nie ma.
Ciekawym aspektem w książce był podział historii na dwa odrębne wątki, które nam towarzyszyły naprzemiennie przez całą powieść. Nie będę ukrywać. Miałam szczerą nadzieję, że bohaterka nie złamie mi serca i wybierze słuszną ścieżkę, ale dzięki temu, że postąpiła inaczej, mam też świadomość, iż będzie kontynuacja, której już doczekać się nie mogę. Autorka zostawiła nas w takim miejscu, w momencie tylu niedopowiedzeń, że zamykając książkę, czułam ogromny niedosyt.
Kolejnym interesującym elementem w książce "Dziewczyna, która wybrała swój los" było multum wątków, o których muszę tu wspomnieć. Zważywszy na to, że książka została podzielona na dwie historie, to znajdziemy tu między innymi wątki miłosne, przyjaźni, rozwiniętych zdolności mózgowych, a nawet tajemniczego mordowania niewinnych dziewczyn! Tak, to jest książka Kasie West, a autorka postanowiła zaszaleć :)
Zapewne, gdybym Kasie West nie znała z poprzednich książek, to stwierdziłabym, że ta książka jest fantastyczna i zasługuje na maksymalną ocenę. Niestety, wiem na co ją stać i czuję pewien niedosyt, tym bardziej, że Kasie skończyła swoją opowieść w takim momencie, że zakrawa to na typowe znęcanie ;)
więcej: czytamiogladam.pl
Kasie West "znam" od pierwszej książki wydanej w Polsce. W zasadzie, chyba oprócz jednej pozycji nieprzeczytanej, każdą jej książkę połykam z zawrotną prędkością.
Zdecydowanie, zarówno z opisu jak i prowadzonej akcji, jest to inna Kasie West, niż ta, do której ona sama zdążyła nas przyzwyczaić. Jeżeli ktoś miał ochotę, na lekką powieść dla młodzieży, to częściowo może się...
2017-03-29
Napiszę szczerze, bez zbędnego słodzenia. Książka na początku była dla mnie strasznie nijaka. W zasadzie sielankowy klimat osady rybackiej wbija w fotel i sprawia, że mamy ochotę lekturę odłożyć na inny, lepszy dzień. Jednakże warto przebrnąć przez początek, ponieważ z każdą kolejną stroną nastrój staje się bardziej mroczny i historia Maxa sprawia, że chcemy dobrnąć do końca.
Muszę przyznać, że odniosłam kilkukrotnie wrażenie, że chyba nie do końca ktoś ją poprawnie oznaczył. To, że występują tam dzieci nie do końca sprawia, że jest to w moim odczuciu książka dla młodszego czytelnik. Podejrzewam, że właśnie dlatego sam autor na początku zaznacza, iż również dorosły odnajdzie się w tej pozycji. Na szczególną uwagę zasługują cytaty, nad którymi niewątpliwie warto przysiąść i się chwilę zastanowić.
Jest to moja pierwsza książka tego autora i po lekturze "Księcia Mgły" chętnie sięgnę po kolejne jego tytuły. Zafon bardzo dobrze buduje napięcie i wprowadza w swój świat czytelnika. Pisze bardzo obrazowo, mroczna atmosfera jest bardzo wyczuwalna i niemal namacalna. Mi kilkukrotnie włos się zjeżył czytając np. scenę na cmentarzu bądź podczas nurkowania Maxa z Rolandem.
Jedyny minus i zastrzeżenie jakie posiadam to do końcowej sceny. Po prostu zabrakło mi tam czegoś zaskakującego. Poza tym ta scena z Kainem była słabo opisana w stosunku do pozostałej treści. Nie chcę zdradzać za wiele tym, którzy nie czytali dlatego ten wątek oceny pozostawię bez zakończenia...
Morał książki jest dość ciężki do przełknięcia. Jeśli coś chcemy od życia bądź pragniemy, musimy poświęcić inną rzecz/sprawę/osobę. Bardzo przykre i dosadne, a jednocześnie prawdziwe.
więcej opinii: czytamiogladam.pl
Napiszę szczerze, bez zbędnego słodzenia. Książka na początku była dla mnie strasznie nijaka. W zasadzie sielankowy klimat osady rybackiej wbija w fotel i sprawia, że mamy ochotę lekturę odłożyć na inny, lepszy dzień. Jednakże warto przebrnąć przez początek, ponieważ z każdą kolejną stroną nastrój staje się bardziej mroczny i historia Maxa sprawia, że chcemy dobrnąć do...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-06
Prawdę powiedziawszy po książkę sięgnęłam, ponieważ dostałam ją na Boże Narodzenie 2016r. w formie prezentu, w innym wypadku prawdopodobnie bym na nią nawet nie spojrzała - wstyd się przyznać!
Pozycja Marcina Wichy to swego rodzaju połączenie autobiograficznych wspomnień z dzieciństwa z historyczną przygodą pośród otaczającego nas designu w formie plakatu, przedmiotów użytkowych czy reklamy przez ostatnich trzydzieści lat: począwszy od PRL a skończywszy na czasach obecnych.
Książka ta jest utrzymana w formie krótkich anegdot i opowieści prosto z życia. Są do tego stopnia interesujące, że każdą kolejną stronę dosłownie się pochłania i ani się człowiek obejrzy a już połowa książki przeczytana.
Na ogromny plus zasługuje oprócz wartościowej treści, obwoluta. Jest biała, nie wyróżniająca się na tle innych pozycji, ale gdy się ją zdejmie, przed nami ukazuje się rażąca w oczy mocno fioletowa okładka.
Nie jest to pozycja dla każdego, bo nie każdy zrozumie humor sytuacyjny wąskiej grupy projektantów, ale na pewno warto by było, aby każda osoba mająca pośrednią styczność z designem ją przeczytała. Może dzięki tej lekturze niektórzy zrozumieliby pewne zawiłe kwestie projektowania a i być może udałoby się Polaków uwrażliwić na otaczającą brzydotę w szczególności w dużych miastach.
więcej opinii znajdziesz na stronie czytamiogladam.pl
Prawdę powiedziawszy po książkę sięgnęłam, ponieważ dostałam ją na Boże Narodzenie 2016r. w formie prezentu, w innym wypadku prawdopodobnie bym na nią nawet nie spojrzała - wstyd się przyznać!
Pozycja Marcina Wichy to swego rodzaju połączenie autobiograficznych wspomnień z dzieciństwa z historyczną przygodą pośród otaczającego nas designu w formie plakatu, przedmiotów...
2017-03-24
Przyznajcie się, która z nas nigdy nie marzyła będąc małą dziewczynką, aby uratował nas książę na białym rumaku albo żeby przenieść się do czasów pięknych bali, etykiety, cudownych sukien, wspaniałych manier? Marzenia... Dobrze, że dzięki książkom możemy dostać namiastkę naszych dziecięcych pragnień.
Na książkę "Dama w opałach" trafiłam zupełnie przez przypadek w antykwariacie. Zaintrygowała mnie głównie okładka i fakt, że miała dość sporo stron. Dobra, przyznaję - książki nie powinno się oceniać po okładce i jej grubości, ale w tamtym okresie, gdy się na nią natknęłam, miałam ochotę na jakąś większą pozycję, niekoniecznie uderzającą w mój portfel. Dopiero potem przeczytałam hasło na samej jej górze: Czy lepiej być rozważną czy romantyczną? Klasnęłam trzy razy w łapki i stwierdziłam, że MUSZĘ ją koniecznie przeczytać.
"Dama w opałach" jest prowadzona w dwóch prędkościach - jeśli można tak to ująć. Początek wlekł się niemiłosiernie i chciałam kilkukrotnie dać sobie już spokój z jej przeczytaniem, ale moja uparta natura nie chciała odpuścić. I dobrze, bo od momentu gdy nasza bohaterka wchodzi do programu, narracja dostaje jakby drugiego kopniaka, dzięki czemu staje się bardziej interesująca i zabawna. Po czym końcówka znowu zwalnia.
Jest to książka przede wszystkim dla fanek twórczości Jane Austen, dla osób lubiących naiwne romanse, okraszone zabawnymi sytuacjami.
Na plus zasługuje na pewno koncepcja fabuły - reality show, gdzie wszyscy zachowują się i wyglądają jakby żyli w epoce prosto z książek Jane Austen. Gdy skończyłam ją czytać naszła mnie refleksja, że niewątpliwie pozycja ta nadaje się do nakręcenia filmu na jej podstawie.
Książka sama w sobie nie zachwyca, bo i nie jest z rodzaju tych wybitnych. Nie rozstrzyga trudnych problemów świata, ani też nie nakreśla sposobu ich rozwiązania. Nie napiszę, że jest nijaka, bo taka też nie jest. Na pewno ujmuje lekkością, angielskim poczuciem humoru o zabarwieniu romantycznym. Jest wręcz idealna na zimowy wieczór przy gorącym kubku parującej herbaty, bo bardzo szybko się ją czyta ze względu na prosty język.
więcej opinii znajdziesz na stronie czytamiogladam.pl
Przyznajcie się, która z nas nigdy nie marzyła będąc małą dziewczynką, aby uratował nas książę na białym rumaku albo żeby przenieść się do czasów pięknych bali, etykiety, cudownych sukien, wspaniałych manier? Marzenia... Dobrze, że dzięki książkom możemy dostać namiastkę naszych dziecięcych pragnień.
Na książkę "Dama w opałach" trafiłam zupełnie przez przypadek w...
2018-05-27
Ostatnio z Colleen mam tak, że za co się nie wezmę z jej dorobku literackiego, to gdzieś podskórnie czuję, że będzie dobrze. I wiecie co? Jest nawet lepiej.
Tym razem autorka zaskakuje przede wszystkim nieszablonowym stylem pisania. Podczas lektury wielokrotnie miałam wrażenie, jakbym stała obok i przyglądała się losom zwariowanej rodzinki albo uczestniczyła w jakiejś produkcji filmowej. Mimo, że przez całą książkę towarzyszymy jednej postaci i widzimy świat tylko z jej perspektywy, bo narracja jest pierwszoosobowa, to jednak poprzez tę nieszablonowość oraz specyficzne prowadzenie akcji, mamy wrażenie jakbyśmy świetnie ją znali. Autorka wprowadza wiele odniesień głównej postaci do jej wcześniejszego życia, przez co człowiek ma ogromną ochotę się z Merit zaprzyjaźnić.
Colleen postanowiła pójść drogą narracji, w której bardzo powoli zdradza kolejne aspekty z życia głównej bohaterki, a co za tym idzie również całej szalonej rodzinki. Z pewnością nie można się nudzić przy takim natłoku wątków i kolejnych pojawiających się problemach rodzinnych.
Przyznam się Wam, że już dawno nie czytałam książki, która tak by mną zakręciła w sensie emocjonalno - wątkowym. Z jednej strony mamy losy zwariowanej rodzinki mieszkającej w litrze Vossów, gdzie każdy z jej członków posiada odrębną historię ukrytą pod płaszczem tajemnic i sekretnych niedopowiedzeń, z drugiej zaś ukazane są na tym tle problemy jednostki - w tym przypadku naszej Merit.
Główną postacią w "Without Merit" jest oczywiście Merit :) Siedemnastolatka zmagająca się z młodzieńczymi problemami, lekko zwariowana, z ekscentrycznym podejściem do życia. Colleen w bardzo interesujący sposób ją wykreowała, ponieważ pod płaszczem niekiedy złośliwej, samolubnej i zołzowatej osoby, mamy tu tak naprawdę kruchą i czułą postać, które to cechy potrafiły się ukazywać w wątkach młodzieńczego zauroczenia. Co mnie najbardziej dotknęło, to przede wszystkim fakt, że każdy w tej rodzinie zajmował się sobą, swoimi rozterkami i przez to nie potrafili ze sobą rozmawiać. Bardzo brakowało mi swego rodzaju empatii i zwrócenia uwagi na pewnego rodzaju strapienie drugiej osoby, przez co poczucie stabilizacji oraz bezpieczeństwa było dosłownie na granicy wytrzymałości poszczególnych osób.
Takim drobnym światełkiem w tunelu, który potrafił zauważyć pewne symptomy niekoniecznie dobrego kierunku, jakim się podążała Merit, był Luck oraz po części Sagan - dwaj młodzi mężczyźni, których niespodziewana obecność w jej życiu w pewnym sensie była jak powiew świeżego powietrza,a przede wszystkim spojrzenia na otoczenie. Powiem więcej, dla mnie te dwie męskie postaci były szalenie interesujące i z wielkim utęsknieniem czekałam, aż ponownie się pojawią na kartach powieści.
"Without Merit" autorstwa C. Hoover okazała się bardzo miłym zaskoczeniem i wydaje mi się, że nawet osoby nieprzepadające za tą autorką powinny dać szansę tej pozycji. Odnajdziemy w niej drogę ku wybaczaniu, ale też zwrócenie uwagi, iż problemy jednostki i nieprzemyślane decyzje mogą mieć odzwierciedlenie w przyszłości. Pozycja ta pokazuje, że bardzo łatwo zatracić się w pędzie
codzienności oraz że najtrudniej jest tak naprawdę wykonać pierwszy krok względem przebaczenia.
Jedyna rzecz do jakiej można by było się przeczepić to jej zakończenie. Odniosłam wrażenie, jakby autorka urwała historię w momencie, kiedy tak naprawdę wszystko mogło zostać rozpoczęte. Oczywiście, pewne wątki pozamykała, ale zostało kilka niedopowiedzeń, przez które jestem ogromnie zła i chciałabym poznać odpowiedzi na moje rozterki :)
więcej na czytamiogladam.pl
Ostatnio z Colleen mam tak, że za co się nie wezmę z jej dorobku literackiego, to gdzieś podskórnie czuję, że będzie dobrze. I wiecie co? Jest nawet lepiej.
Tym razem autorka zaskakuje przede wszystkim nieszablonowym stylem pisania. Podczas lektury wielokrotnie miałam wrażenie, jakbym stała obok i przyglądała się losom zwariowanej rodzinki albo uczestniczyła w jakiejś...
Gdybym na początku roku pomyślała, że jedna książka tak zmieni moje nastawienia do pewnego gatunku literackiego, nie uwierzyłabym. Paulina Jurga dokonała czegoś nieosiągalnego - przekonała mnie do romansu mafijnego, przed którym dotychczas się wzbraniałam i opierałam jak tylko potrafiłam.
Zawsze myślałam, że romanse mafijne są płytkie, stanowią rozrywkę na raz. Nic bardziej mylnego - trylogia P. Jurgi sprawiła, że nie mam ochoty, żegnać się z jej książkami i pragnę wręcz więcej!
Zarówno "Matrioszka" jak i "Marionetka" ukazywały świat widziany oczami głównej bohaterki - Marty oraz Nikołaja. W kończącej trylogię książce "Matnią" autorka postanowiła się zabawić z czytelnikiem i stworzyła narrację z trzech punktów widzenia - Marty, Izjasława i Nikołaja. Moim zdaniem jest to o tyle ważna kwestia, że w końcu mogliśmy lepiej poznać najczarniejszy z czarnych charakterów - Izka - jego uczucia, przemyślenia, czy też motywy działania. Izjasław jest postacią złożona, rozbudowaną, manipulatywną - moim zdaniem to idealny przykład psychopaty, który wraz z Martą i Niko stworzył swoisty trójkąt emocjonalny. Przy czytaniu jego fragmentów czułam się wyjątkowo nieswojo i moje poczucie bezpieczeństwa zostało wielokrotnie zachwiane.
Moim zdaniem "Matnia" była idealnym zakończeniem dla całej trylogii. Od początku trzymała wysoki poziom emocjonalny, ale też wartka akcja szczególnie z początku oraz przy finalnych rozdziałach sprawiły, że czuję pewnego rodzaju satysfakcję z przeczytanej lektury.
Nie ma w tej powieści elementu, do którego można by się przyczepić. Autorka zadbała o najmniejszy detal, aby czytelnik nie czuł się oszukany. Jeśli jest scena z morderstwem to krew się leje strumieniami, jeśli których z bohaterów nadużyje alkoholu czy narkotyków, to widzimy tego konsekwencje, jeśli pojawia się scena tortur to czujemy ból razem z bohaterami . Do tego należy dodać świetnie wykonaną pracę w formie reaserchu odnośnie mafii czy obrządków prawosławnych i mamy hit gwarantowany!
Dla mnie cała seria to totalne zaskoczenie tego roku i polecić mogę go każdemu, kto jeszcze nigdy nie czytał romansu mafijnego a chciałby od czegoś zacząć swoją przygodę to "Matrioszka", "Marionetka" i kończąca trylogię "Matnią" idealnie się do tego nada!
Polecam ogromnie! 10/10 bez dwóch zdań!
Gdybym na początku roku pomyślała, że jedna książka tak zmieni moje nastawienia do pewnego gatunku literackiego, nie uwierzyłabym. Paulina Jurga dokonała czegoś nieosiągalnego - przekonała mnie do romansu mafijnego, przed którym dotychczas się wzbraniałam i opierałam jak tylko potrafiłam.
więcej Pokaż mimo toZawsze myślałam, że romanse mafijne są płytkie, stanowią rozrywkę na raz. Nic...