-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel15
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać1
-
Artykuły„Fabryka szpiegów” – rosyjscy agenci i demony wojny. Polityczny thriller Piotra GajdzińskiegoMarcin Waincetel2
Biblioteczka
To moje pierwsze spotkanie z Szostakiem. O autorze słyszałem, ale jakoś mi się nie chciało sprawdzać, czy warto. Wreszcie dostałem szansę. "Sto dni bez słońca" przeczytałem szybko, w dwa dni. Podobało mi się. Przyjemna lektura, ale... Nic więcej. Może to dziwne, ale zabrakło mi wyjaśnienia zagadki Filipa Włócznika. Całościowo więc w porządku, można przeczytać, jednak nie znajdzie się na liście książek, które polecam.
To moje pierwsze spotkanie z Szostakiem. O autorze słyszałem, ale jakoś mi się nie chciało sprawdzać, czy warto. Wreszcie dostałem szansę. "Sto dni bez słońca" przeczytałem szybko, w dwa dni. Podobało mi się. Przyjemna lektura, ale... Nic więcej. Może to dziwne, ale zabrakło mi wyjaśnienia zagadki Filipa Włócznika. Całościowo więc w porządku, można przeczytać, jednak nie...
więcej mniej Pokaż mimo toPewnie to stąd, że zatrzymałem się na początku lat 90-tych na Ludlumie, ale jakoś tak się złożyło, że na Bagleya trafiłem przypadkiem kilka lat temu gdy potrzebowałem pilnie czegoś lekkiego do czytania, bo groziło mi oglądanie telewizora. Padło na "Na równoważni" i bardzo mi się spodobało. Później było coś jeszcze, a trzy dni temu z nudów wygrzebałem "Cytadelę w Andach". I znów mogę tylko pochwalić tego autora. W swoim gatunku prawdziwe mistrzostwo. Profilaktycznie - gdyby znów mi się nudziło - zamówiłem dziś po średnio 4,5 zł sztuka jeszcze kilka książek Bagleya.
Pewnie to stąd, że zatrzymałem się na początku lat 90-tych na Ludlumie, ale jakoś tak się złożyło, że na Bagleya trafiłem przypadkiem kilka lat temu gdy potrzebowałem pilnie czegoś lekkiego do czytania, bo groziło mi oglądanie telewizora. Padło na "Na równoważni" i bardzo mi się spodobało. Później było coś jeszcze, a trzy dni temu z nudów wygrzebałem "Cytadelę w Andach". I...
więcej mniej Pokaż mimo toTylko jedna opinia na temat tej wyśmienitej ksiązki. Cóż, widocznie mało kto czyta jeszcze tego rodzaju powieści. Trudno mi bowiem uwierzyć, że po jej lekturze człowiek, dla którego książki są czymś więcej niż tylko zlepkiem kartek, nie miałby ochoty zachęcić innych do sięgnięcia po "Powieść Jamesa A. Michenera". Naprawdę dawno już beletrystyka nie dała mi tyle przyjemności. Oby więcej takich przypadkowch perełek wpadało w moje ręce.
Tylko jedna opinia na temat tej wyśmienitej ksiązki. Cóż, widocznie mało kto czyta jeszcze tego rodzaju powieści. Trudno mi bowiem uwierzyć, że po jej lekturze człowiek, dla którego książki są czymś więcej niż tylko zlepkiem kartek, nie miałby ochoty zachęcić innych do sięgnięcia po "Powieść Jamesa A. Michenera". Naprawdę dawno już beletrystyka nie dała mi tyle...
więcej mniej Pokaż mimo toPrzeczytałem tę książkę przypadkiem. Zabrakło mi lektur na plażę i została tylko ta zabrana dla dzieci. Przeglądając ofertę z wakacyjnych namiotów z literaturą za 1 zł (w rzeczywistości trudno był znaleźć coś tańszego niż 10 zł) stwierdziłem, że wolę już nic nie czytać, niż katować się wystawionym tam chłamem. Na szczęście skusiłem się na "Giancarlo wkracza to akcji". Bardzo przyjemna, wciągająca lektura; naprawdę niekoniecznie dla najmłodszych. Ciekawy wątek kryminalny, sympatyczny główny bohater. Po prostu wciągające. Bardzo, bardzo lubię takie miłe niespodzianki i dlatego też polecam.
Przeczytałem tę książkę przypadkiem. Zabrakło mi lektur na plażę i została tylko ta zabrana dla dzieci. Przeglądając ofertę z wakacyjnych namiotów z literaturą za 1 zł (w rzeczywistości trudno był znaleźć coś tańszego niż 10 zł) stwierdziłem, że wolę już nic nie czytać, niż katować się wystawionym tam chłamem. Na szczęście skusiłem się na "Giancarlo wkracza to akcji"....
więcej mniej Pokaż mimo to
Przed chwilą dokończyłem tę książkę i choć daję jej ocenę 7, śmiało mogłyby być to i dwie gwiazdki więcej. Czyta się ją lekko, z przyjemnością, choć tematyka nie jest przecież ani lekka, ani specjalnie przyjemna. Druga wojna światowa, bitwy na Atlantyku.
Najistotniejsze jest jednak to, że przed tą lekturą nie wiedziałem zbyt dużo o wojnie na morzach i o oceanach, a po niej wiem całkiem sporo. Może nie na tyle, by się wymądrzać, ale wystarczająco, by mieć satysfakcję z odrobienia drobnej, spóźnionej lekcji.
Przed chwilą dokończyłem tę książkę i choć daję jej ocenę 7, śmiało mogłyby być to i dwie gwiazdki więcej. Czyta się ją lekko, z przyjemnością, choć tematyka nie jest przecież ani lekka, ani specjalnie przyjemna. Druga wojna światowa, bitwy na Atlantyku.
Najistotniejsze jest jednak to, że przed tą lekturą nie wiedziałem zbyt dużo o wojnie na morzach i o oceanach, a po niej...
Cała ta opowieść jest odrobinę naciągana. Ale tylko odrobinę. To detal, który nie sprawia, że miałbym ochotę wystawić jej niską ocenę. Najważniejsze bowiem jest to, że wydźwięk całości jest bardzo pozytywny. Autorka nie wciskała na siłę jakichś niepokojących zwrotów akcji, a i tak udało jej się przekuć moją uwagę i wzruszyć, choć do najmłodszych już nie należę. Niespecjalnie znam się na programie lektur, ale uważam, że dla czwartej-piątej klasy byłaby to książka jak znalazł.
Cała ta opowieść jest odrobinę naciągana. Ale tylko odrobinę. To detal, który nie sprawia, że miałbym ochotę wystawić jej niską ocenę. Najważniejsze bowiem jest to, że wydźwięk całości jest bardzo pozytywny. Autorka nie wciskała na siłę jakichś niepokojących zwrotów akcji, a i tak udało jej się przekuć moją uwagę i wzruszyć, choć do najmłodszych już nie należę....
więcej mniej Pokaż mimo toAleż to było dobre. Zwięzłe, wciągające. Takie książki lubię, Bez lania wody, choć przecież dałoby się rozdmuchać tę opowieść na dwadzieścia, trzydzieści albo i więcej arkuszy wydawniczych, a autorowi udało się ją zmieścić w skromnych niespełna czterech. I chwała mu za to. To science-fiction z elementami horroru, bo strach bohatera się udziela, zapewniam. Tak bardzo nie mogłem doczekać się zakończenia, że przeczytałem całość za jednym podejściem. Bałem się, że finał mnie rozczaruje, jednak niepotrzebnie. Był doskonały. Niby niedopowiedziany, ale tylko pozornie. Piękne domknięcie tej historii. Bardzo polecam. Chylę czoła przed Rzajewem Anarem Rasułem Ogłym.
Ależ to było dobre. Zwięzłe, wciągające. Takie książki lubię, Bez lania wody, choć przecież dałoby się rozdmuchać tę opowieść na dwadzieścia, trzydzieści albo i więcej arkuszy wydawniczych, a autorowi udało się ją zmieścić w skromnych niespełna czterech. I chwała mu za to. To science-fiction z elementami horroru, bo strach bohatera się udziela, zapewniam. Tak bardzo nie...
więcej mniej Pokaż mimo toNikt nie dał tej książce więcej niż 7 gwiazdek, a dla mnie to jedna z ważniejszych książek dzieciństwa. Czytałem ją wielokrotnie, także już jako dorosły i nie zmieniam zdania. Świetna opowieść o przyjaźni, ambicji, odpowiedzialności i wierze w coś więcej niż tylko pieniądze. Nie mogę się doczekać, kiedy dam ją synowi.
Nikt nie dał tej książce więcej niż 7 gwiazdek, a dla mnie to jedna z ważniejszych książek dzieciństwa. Czytałem ją wielokrotnie, także już jako dorosły i nie zmieniam zdania. Świetna opowieść o przyjaźni, ambicji, odpowiedzialności i wierze w coś więcej niż tylko pieniądze. Nie mogę się doczekać, kiedy dam ją synowi.
Pokaż mimo to
Nie mogę zacząć od tego, że męczy mnie ten tytuł. "Tragedia na przełęczy Diatłowa". Tę nazwę miejscu, gdzie zginęli turyści nadano później właśnie od nazwiska jednego z uczestników feralnej wyprawy. Ale żeby nie było: Męczy mnie, ale się nie czepiam. "Tragedia na przełęczy zwanej później przełęczą Diatłowa" brzmiałoby dziwnie i tyle.
Teraz do rzeczy. To bardzo dobra książka. Wciągająca, świetnie napisana. Nieprzegadana, niestarająca się niczego udowodnić na siłę. Nie wiem, kim jest autorka (a byłem przekonany, że Amerykanką, bo dopiero na koniec przeczytałem krótką notkę na jej temat...) ale naprawdę odwaliła kawał dobrej roboty. Śmiało polecam.
Nie mogę zacząć od tego, że męczy mnie ten tytuł. "Tragedia na przełęczy Diatłowa". Tę nazwę miejscu, gdzie zginęli turyści nadano później właśnie od nazwiska jednego z uczestników feralnej wyprawy. Ale żeby nie było: Męczy mnie, ale się nie czepiam. "Tragedia na przełęczy zwanej później przełęczą Diatłowa" brzmiałoby dziwnie i tyle.
Teraz do rzeczy. To bardzo dobra...
To jest świetna książka. Powiedziałbym wręcz, że wyśmienita. Ze względu na formę i treść, choć zdecydowanie nie dla każdego. Nie wyobrażam sobie, bym mógł przeczytać coś podobnego na przykład o muzyce reggae, której nie znoszę.
Ponieważ jednak od dawna coś mówią mi nazwiska takie, jak Lou Reed, Iggy Pop, Patti Smith lub Sid Vicious, a brzmienie zespołów w rodzaju The Stooges, The Velvet Underground czy Television jest mi milsze niż cały współczesny pop i rock, z przyjemnością pochłonąłem szybko te ponad 600 stron „Punkowej historii punka”.
Była to wszakże przyjemność gorzka.
Nie żebym miał wcześniej specjalne złudzenia co do tego, jakimi ludźmi byli prekursorzy i gwiazdy punk-rocka, tym niemniej sentyment do tego gatunku powodował, że trochę wybielałem ich samych oraz tworzony przez nich półświatek. Coś na zasadzie: No dobra, ćpali, chlali, poniżali innych, zachowywali się jak świnie itp., ale ta muza, starrrry…
Po tej lekturze to się zmieniło.
Muzyka pozostała, ale reszta już nie. Bo to w gruncie rzeczy bardzo smutna książką jest. Z tyłu okładki zacytowano Williama S.Borroughsa stwierdzającego : „To pierwsza książka w historii, która opowiada o tym, jak było naprawdę”.
Pierwsza może nie, ale faktycznie coś w tym stwierdzeniu jest.
To jest świetna książka. Powiedziałbym wręcz, że wyśmienita. Ze względu na formę i treść, choć zdecydowanie nie dla każdego. Nie wyobrażam sobie, bym mógł przeczytać coś podobnego na przykład o muzyce reggae, której nie znoszę.
Ponieważ jednak od dawna coś mówią mi nazwiska takie, jak Lou Reed, Iggy Pop, Patti Smith lub Sid Vicious, a brzmienie zespołów w rodzaju The...
2020-03-23
Nie darzę Stephena Kinga jakąś specjalną atencją. Minęło wiele lat, odkąd zaczytywałem się wszystkim, co wychodziło pod szyldem Amber Horror, w więc tymi wszystkimi Misery, Miasteczkami Salem, To i Christine, choć akurat najlepszą jego książkę poznałem z wydania Iskier i to pod innym, wypartym teraz przez "Lśnienie" tytułem "Jasność". Gdy po grubo ponad dwudziestu latach coś mnie podkusiło i sięgnąłem po „Dallas `63”, pozostało mi tylko wzruszyć ramionami stwierdzając, że nie daję już rady znosić tego rodzaju młodzieżowych harlequinów fantasy. Z treści tej mocno pretensjonalnej, naiwnej i zupełnie niestrasznej oraz niewiarygodnej książki zapamiętałem jednak pewną bardzo fajną sentencję, którą gdzieś tam sobie zapisałem i teraz cytuję:
„I w literaturze pięknej, i w literaturze faktu jest tylko jedno pytanie i jedna odpowiedź. „Co się wydarzyło?” - pyta czytelnik. „Wydarzyło się to - odpowiada pisarz. - To... i to... i jeszcze to”. Trzeba iść prostą drogą do celu. Tylko tak można mieć pewność,że się nie zabłądzi.”
Nie wiem, czy dobrze odczytałem intencje Kinga, ale to nie jest takie ważne. Istotne, że odbieram zacytowaną wyżej myśl jako zachętę do tego, by pisać w sposób interesujący. Taki, by czytelnik nie mógł się oderwać i przewracając kartkę za kartką mruczał pod nosem „jeszcze tylko jedna strona i idę spać”, „jeszcze tylko jedna strona i idę spać”, „jeszcze tylko jedna...” i tak dalej aż do chwili, gdy zmorzy go sen tak nagły, że książka wypadnie mu z ręki, a z nosa zsuną się okulary. Uważam, że to podstawowe, a może nawet i jedyne kryterium oceny beletrystyki, czyli literatury z natury rzeczy rozrywkowej. Zatem albo autor sprostał wymogowi takiego połączenia liter w słowa, słów w zdania, zdań w akapity i akapitów w rozdziały, by czytelnik nie mógł się od nich oderwać albo nie. W tym drugim przypadku powinien po pierwsze się wstydzić, a po drugie dać spokój z pisaniem. I wcale nie jest tak, że sukces na polu tworzenia wciągającej treści może osiągnąć grafoman. Wręcz przeciwnie. Grafoman nie jest w stanie napisać tysiąca słów, których kompozycja byłaby w stanie kogokolwiek zainteresować, a już trwałe przyciągnięcie uwagi czytelnika na niebagatelnych, choć ciągle przecież objętościowo nędznych czterdziestu tysiącach znaków ze spacjami, jest dla niego wzywaniem niemożliwym. Oczywiście to, że grafomanowi pisanie może przychodzić łatwo niczego w tym względnie nie zmienia. Ja też potrafię z łatwością wymieszać, przyprawić, ugotować i podgrzać praktycznie dowolny zestaw składników, ale nie czyni mnie to przecież kucharzem. Odkąd jednak w wieku pięciu lat nauczyłem się czytać, jestem niestrudzonym konsumentem wszelkiej maści prozy, dla którego przekaz wizualny może nie istnieć, bo liczą się tylko drukowane litery. To czyni ze mnie domorosłego eksperta od słowa pisanego. Pytając bez przerwy w trakcie czytania „Co się wydarzyło?”, bez pudła widzę, czy naprawdę chcę to wiedzieć, czy tylko sam przed sobą udaje, bo ktoś mi powiedział, że to super wciągający kryminał, a jednak z każdej kolejnej kartki wyziera tylko Bonda z Mrozem. Gdy tak się dzieje, daję sobie na luz i odpuszczam dalszą lekturę. Skoro bowiem beletrystyka ma być rozrywką, nie może mnie męczyć i tyle.
Gdy więc sięgnąłem po książkę Michała Radoryskiego „Zbigniew Nienacki vs Charles Dickens” wiedziałem, że jedynym sprawdzianem jej jakości będzie zdolność do odciągnięcia mnie od innych zajęć. Było to o tyle trudne, że w tym czasie wciągnąłem się już dość mocno w fabułę liczącej ponad osiemset stron cegły pt. „Na południe od Brazos”, gdyby więc się okazało, że Radoryski mnie nie zachwyca, bez skrupułów wróciłbym do kowbojów z Lonesome Dove. Po stu sześćdziesięciu stronach, które zassałem w łącznie kilka godzin z przerwami na sikanie, mycie rąk i posiłek, nie miałem wątpliwości, że Dziki Zachód będzie musiał jednak poczekać. Strona za stroną, rozdział za rozdziałem przygody Zbigniewa Nienackiego z duchami łasiły się do mnie szeptając: „Psst, nie wygłupiaj się, że masz coś innego do roboty, przecież nie masz pojęcia, co będzie dalej”. Faktycznie, nie wiedziałem i tym sposobem skonsumowałem te mniej więcej czterysta stron w dwa dni i teraz już tylko oglądam sobie jej grzbiet na półce. Znalazła miejsce między „Ze 101 frontowych nocy” Janusza Przymanowskiego i „Dawidem Copperfieldem” Karola Dickensa w dwóch tomach. Poniżej stoi kilka mocno zaczytanych tomów przygód Pana Samochodzika z Wydawnictwa Pojezierze. Dodać mogę jeszcze, że choć kilka nazwisk pojawiających się na kartach „Nienackiego kontra Dickens” postaci mówi mi równie mało, co autorowi „Worka Judaszów” i razem z nim oczekuję wyjaśnień od duchów z którymi w sensie dosłownym ten się wozi, to wcale mi nie wstyd i już na pewno w niczym nie zakłócało mi to przyjemności z czytania, a wręcz dodawało jej dodatkowego smaczku. W końcu poznając lata temu, jako dziecko, kolejne tomy przygód Pana Samochodzika nie miałem pojęcia, co to na przykład Denar „Gnezdun civitas” lub kim był Jakub de Molay i nie stanowiło to dla mnie żadnego problemu.
To w zasadzie wszystko.
Tak bowiem jak od beletrystyki oczekuję rozrywki, tak za największą zbrodnię, jaką można uczynić czytelnikowi, którego się chce zachęcić do lektury, jest zdradzenie zbyt dużo w recenzji. To niestety nagminne i sam nie raz i nie dziesięć padałem tego ofiarą dowiadując się od razu czegoś, co przeczytałbym sam dopiero gdzieś na pięćdziesiątej stronie i szlag mnie trafiał, że jakiś idiota chcący zaszpanować swoją dogłębną znajomością dzieła, okradł mnie bezczelnie z przyjemności bycia zaskoczonym. Ja w każdym razie nie mam zamiaru do takich karygodnych bezeceństw ręki przykładać. Jeżeli więc ktoś potrzebuje lepszej, głębszej lub wręcz odnoszącej się do treści rekomendacji, to ani trochę nie jest mi przykro, a już na pewno nic na to nie poradzę.
Tytułem zakończenia dodam może jeszcze, że gdy czytam na forum poświęconym Zbigniewowi Nienackiemu, że książka Michała Radoryskiego to grafomania i w ogóle jeden z drugim tamtejszych ekspertów od Ferrari 410 Superamerica, ciotki Zenobii, brakteatu Jaksy, Horsta Soboty i Waldemara Batury ciekawsze rzeczy pisał z kolegami na przerwach w ósmej klasie podstawówki, to myślę sobie, że lepiej by było, gdyby wzorem Justyny z „Raz w roku w Skiroławkach” koszulą wytarł z wilgoci uda, wsunął stopy w filcowe długie buty i się oddalił, bo raz że wstydu w ogóle nie ma, a dwa, że taki z niego jak z magistra Pietruszki detektyw znawca literatury.
Nie darzę Stephena Kinga jakąś specjalną atencją. Minęło wiele lat, odkąd zaczytywałem się wszystkim, co wychodziło pod szyldem Amber Horror, w więc tymi wszystkimi Misery, Miasteczkami Salem, To i Christine, choć akurat najlepszą jego książkę poznałem z wydania Iskier i to pod innym, wypartym teraz przez "Lśnienie" tytułem "Jasność". Gdy po grubo ponad dwudziestu latach...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-03-16
Nie pamiętam teraz, który dokładnie był to rok. Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty piąty? Być może. Miałem około dziesięciu, jedenastu lat. Z niecierpliwością obserwowałem wiszący w przedpokoju trzypokojowego mieszkania z wielkiej płyty zegar z kukułką. Dochodziła ósma. Za chwilę w telewizorze Rubin pokazana zostanie plansza z napisem „Film tylko dla dorosłych” i zacznie się „Wielki Szef” albo „Wejście Smoka”.
Także i tego już sobie nie przypomnę.
Istotne, że jestem dzieckiem i na pewno nie jest to film dla mnie. Pewne jest za to, że jeżeli rodzice zabronią mi go oglądać, mój świat legnie w gruzach. Wiem, że nic gorszego nie może mnie w tym momencie spotkać.
To, że dziś w telewizji będzie Bruce Lee jest najważniejszą wiadomością w całej szkole. Wśród chłopaków oczywiście, choć może i dziewczyny (ale te nas nie interesują ani trochę) inne tematy nie istnieją. Wiemy wszyscy, że Bruce Lee nie żyje, że zabito go tajnym ciosem, że naprawdę miał takie szramy na twarzy i klacie i nabył je walcząc ze Złym Bosem. Wiem też, że nieomal nie udusiłem starszej o kilka lat kuzynki, gdy wybłagałem ją, by namalowała mi na plecach smoka, a ta nabazgrała wielki smoczek i zaczęła się śmiać, gdy zerknąłem do lustra. Miała wiele szczęścia, bo gdy ją dopadłem płacząc z wściekłości i upokorzenia, obroniła ją babcia.
To były inne czasy.
W telewizji nie było nic. I gdy nadawano wreszcie jakiś film, każdy chciał go zobaczyć. A Bruce Lee nie był człowiekiem, tylko nieomal nieśmiertelnym półbogiem, który – skoro zginął – musiał paść ofiarą jakiejś potężnej, złowrogiej siły nie z tego świata. Każdy chłopak, który nie bawił się z dziewczynami, a więc nie był tym, co współczesne dzieciaki potrafią nazwać z łatwością, a my musieliśmy jeszcze poczekać na Dynastię by wiedzieć, że to Stiwen po prostu, chciał być jak on. Wyłączając jeszcze pupilków pani - Ananiaszy w okularach – każdy marzył o tym, by walczyć jak Bruce Lee. Ja poszedłem nawet dalej: zacząłem pisać książkę o Wojownikach z Klasztoru Paulinów, żeby nie było, że zżynam coś o tych z Shaolin. Piękna czasy…
Z wiekiem mi oczywiście przeszło.
Dorastałem, zmieniały się moje cele i priorytety, ale twórca Jeet Kune Do na trwale zapisał się w mojej świadomości. Nie powiem, żebym zaprzątał sobie nim zbyt często głowę, ale gdy trafiam na jakąś powtórkę hongkońskich klasyków z jego udziałem nie zmieniałem kanału. Sceny walki – być może i nędzne w porównaniu z tym, co potrafi zaoferować współczesne kino – niezmiennie przykuwają moją uwagę. Nie dostarczają już (aż) tylu emocji, ale wywołują wspomnienia. Przyjemne, bo takie było moje dzieciństwo.
Gdy dowiedziałem się więc, że wyszła biografia Bruca Lee nie zastanawiałem się specjalnie. Musiałem ją przeczytać i dziś dotarłem do końca. Nie chcę pisać, że była to fascynująca lektura, bo tego rodzaju ekscytacja zalatuje mi zawsze lekkim fałszem, ale te 520 stron bez przypisów skonsumowałem błyskawicznie. A szybkość czytania jest dla mnie zawsze wyznacznikiem jakości beletrystyki. Jeżeli bowiem z książką ze swej natury rozrywkową trzeba się męczyć, znak to wyraźny, że autor nie sprostał i nie warto.
Ale to tylko taka dygresja.
Ważne, że biografia Wielkiego Bruce’a nie nuży. Być może wynika to stąd, że nie jest to książka o nic mnie nie obchodzącym dajmy na to Keanu Reevesie, tego już jednak nie jestem w stanie rozstrzygnąć. Nie sądzę zresztą by sięgnął po nią ktoś, komu Bruce Lee zwisa niczym mnie Danny DeVito. To lektura dla fanów aktora. Nawet tak umiarkowanych jak ja, ale za to pełnych wspomnień z dzieciństwa. Tych ona na pewno nie zawiedzie, choć w sumie odbrązawia mocno tę postać. Nie chcę zdradzać czegokolwiek, więc tylko napomknę, że Mały Smok nie grzeszył zbytnią skromnością i wiernością małżeńską. Był jednak naprawdę tytanem pracy; obdarzonym niesamowitym talentem ruchowym mistrzem sztuk walki, który nie powtarzał jak małpka wyuczonych na użytek konkretnej sceny, odpowiednio sfilmowanych ciosów, ale faktycznie potrafił uderzyć lub kopnąć bardzo celnie mocno i szybko. Stworzyć swój własny, przemyślany styl. Przy zaledwie trochę ponad stu siedemdziesięciu centymetrach wzrostu i skromnej wadze, był doskonale wytrenowaną górą mięśni bez tłuszczu.
Zresztą o czym ja piszę...
Jaki jest Bruce Lee każdy widzi.
W tym roku skończyłby osiemdziesiąt lat. Dożył tylko trzydziestu dwóch i jeżeli ktoś tak jak ja czuje przynajmniej lekkie drżenie serca na wspomnienie jego masakrujących ciosów, bardzo mu tę książkę polecam.
Nie pamiętam teraz, który dokładnie był to rok. Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty piąty? Być może. Miałem około dziesięciu, jedenastu lat. Z niecierpliwością obserwowałem wiszący w przedpokoju trzypokojowego mieszkania z wielkiej płyty zegar z kukułką. Dochodziła ósma. Za chwilę w telewizorze Rubin pokazana zostanie plansza z napisem „Film tylko dla dorosłych” i zacznie się...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-15
Dobra, nie mam wyjścia, muszę dać bardzo wysoką ocenę. Skończyłem czytać przed chwilą tę dość pokaźną, bo liczącą ponad 570 stron książkę, choć zacząłem ją zaledwie cztery dni temu. A nie jest tak, że leżę cały dzień w domu. Zatem, już choćby tylko to jest niezłą rekomendacją moim zdaniem. Najlepsze jednak było to, że przystąpiłem do tej lektury bez jakichkolwiek informacji o fabule i tym samym także i oczekiwań. To pozwoliło mi być zaskakiwanym. I wciąganym strona po stronie. Świetna, rozrywkowa beletrystyka jednym słowem. Przyszło mi właśnie do głowy, że gdyby na okładce widniało Stephen King, popularność Zygzaka byłaby dużo większa. Ale na szczęście to José Carlos Somoza. Ten sam, którego znałem dotąd tylko z krótkiego i zupełnie innego Namalowanego Okna. Wygląda na to, że dam sobie kilka dni przerwy na coś zupełnie innego i szybko zacznę nadrabiać zaległości z nim związane. Jaskinia filozofów? Nie, tę zostawię sobie na koniec.
Dobra, nie mam wyjścia, muszę dać bardzo wysoką ocenę. Skończyłem czytać przed chwilą tę dość pokaźną, bo liczącą ponad 570 stron książkę, choć zacząłem ją zaledwie cztery dni temu. A nie jest tak, że leżę cały dzień w domu. Zatem, już choćby tylko to jest niezłą rekomendacją moim zdaniem. Najlepsze jednak było to, że przystąpiłem do tej lektury bez jakichkolwiek informacji...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-01
Mam ten komfort, że nie czytałem żadnej z uznawanych za najwybitniejsze książek Llosy. Więcej. Jego nazwisko nie robiło na mnie dotąd specjalnego wrażenia, bo nawet nie pamiętałem, że lata temu przewinęły mi się przez ręce jego "Zeszyty don Rigoberta".
W każdym razie do lektury "Pochwały macochy" przystąpiłem bez całego bagażu oczekiwań.
Zacząłem czytać i... przestałem gdy dotarłem do ostatniej strony. Fakt, nie jest to grube tomiszcze, jednak wymaga kilku godzin skupienia. Te minęły błyskawicznie.
Próbuję odpowiedzieć możliwie precyzyjnie na pytanie dlaczego i dochodzę do wniosku, że chyba wynika to głównie stąd, że to ten rodzaj erudycji, który nie mierzi swoją pretensjonalnością. To również nieoczywiste zakończenie, a uwielbiam być w ten sposób zaskakiwany.
Stąd właśnie ta wysoka ocena.
Dodam może jeszcze, że "Dyskretny bohater" Llosy - dorwałem się do niego zaraz po "Pochwale macochy" - również mnie nie zawiódł. Wyśmienita lektura.
Ciekawe, czy podobne wrażenie wywrze na mnie "Rozmowa w Katedrze" i "Święto kozła". Już czekają na swoją kolej.
Mam ten komfort, że nie czytałem żadnej z uznawanych za najwybitniejsze książek Llosy. Więcej. Jego nazwisko nie robiło na mnie dotąd specjalnego wrażenia, bo nawet nie pamiętałem, że lata temu przewinęły mi się przez ręce jego "Zeszyty don Rigoberta".
W każdym razie do lektury "Pochwały macochy" przystąpiłem bez całego bagażu oczekiwań.
Zacząłem czytać i... przestałem gdy...
2019-03-15
Bardzo mnie zmęczyła właśnie skończona książka „Gra w życie. Opowieść o Bohumilu Hrabalu". Wyobrażam sobie, że podobnie do tego, jak ja teraz musi czuć się nauczyciel języka polskiego sprawdzający kolejną pracę maturalną trójkowego ucznia mocno przeciętnego liceum wieczorowego. Za jedyną zaletę "Gry w życie" mogę uznać jej skromną objętość. Około 170 stron niewielkiego formatu, z czego jakieś 20 stanowią cytaty z innych pozycji. Podane na dodatek w taki sposób, że niejednokrotnie odnosiłem wrażenie, że czytam jakąś notkę biograficzną lub wręcz właśnie pracę maturalną licealisty chcącego pochwalić się wyśmienitą znajomością źródeł.
Autor stawia w prologu pytanie, jak w końcu było z tym Hrabalem. Wypadł z okna czy wyskoczył. Myślę, że nikomu nie popsuję przyjemności czytania zdradzając, że na koniec, w epilogu, przychyla się do drugiej wersji. Świetnie, ma do tego prawo. Pomiędzy wypadałoby jednak jakoś tę postać zarysować, a Kaczorowski robi to tak nijako i chaotycznie, że przynajmniej ja nie byłem w stanie wykrzesać w sobie żadnych emocji...
Nie należę do wielbicieli twórczości Hrabala, ale też nie jestem nastawiony do niej negatywnie. Ot, chciałem się dowiedzieć czegoś o jego życiu. Pamięć mam niezgorszą, lecz niewiele zostało mi w głowie po tej lekturze.
Dlatego też, choć nie będę się upierał, że pan Kaczorowski zrobił autorowi "Obsługiwałem angielskiego króla" krzywdę, śmiem powątpiewać, czy kogokolwiek zachęcił do zapoznania się ze spuścizną słynnego czeskiego pisarza.
Ja w każdym razie nikomu tej opowieści o Bohumile Hrabalu nie będę rekomendował.
Bardzo mnie zmęczyła właśnie skończona książka „Gra w życie. Opowieść o Bohumilu Hrabalu". Wyobrażam sobie, że podobnie do tego, jak ja teraz musi czuć się nauczyciel języka polskiego sprawdzający kolejną pracę maturalną trójkowego ucznia mocno przeciętnego liceum wieczorowego. Za jedyną zaletę "Gry w życie" mogę uznać jej skromną objętość. Około 170 stron niewielkiego...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10-30
Dokończyłem przed chwilą. To bez wątpienia najlepsza z tegorocznych lektur. Żeby była jasność: nie jestem okazjonalnym czytelnikiem, choć nie da się zaprzeczyć, że sięgając po książki z różnych półek, niestety regularnie trafiam na porażające nędzą fabuły. Sporo w tym mojej winy. Po prostu zbyt często daję się nabrać na przeciętny chłam sprzedawany w ładnym opakowaniu.
Ale do rzeczy: Powieść Cercasa wciąga. I wbrew temu, co piszą na jej temat, Prędkość Światła nie jest opowieścią o wojnie. Kwestia Wietnamu jest tam trzeciorzędna. Nieważne, że to właśnie on spowodował traumę przyjaciela narratora. Równie dobrze mogło być to cokolwiek innego. Bo to nie jest historia o żołnierzach i zabijaniu, ale o przyjaźni. O sławie, egoizmie, pisaniu, miłości i śmierci. Niekoniecznie w tej kolejności. Ważne - dla mnie - że wreszcie z przyjemnością przekładałem kolejne strony.
Dokończyłem przed chwilą. To bez wątpienia najlepsza z tegorocznych lektur. Żeby była jasność: nie jestem okazjonalnym czytelnikiem, choć nie da się zaprzeczyć, że sięgając po książki z różnych półek, niestety regularnie trafiam na porażające nędzą fabuły. Sporo w tym mojej winy. Po prostu zbyt często daję się nabrać na przeciętny chłam sprzedawany w ładnym opakowaniu.
Ale...
2018-10-19
Największym problemem książki Paolo Coelho pt. Hipis jest… jej autor. Rzecz jasna nie dla siebie samego, ale dla czytelników. Tych, którzy już ją przeczytali, ale też dopiero zamierzają. To właśnie „renoma” Brazylijczyka kładzie się cieniem na ocenach jego nowej, fabularyzowanej autobiografii.
Jestem bowiem przekonany, że gdyby na okładce można było znaleźć nazwisko William S. Burroughs, Jack Kerouac lub Ken Kesey i dopisek: „Nigdy wcześniej niepublikowane wspomnienia kultowego beatnika”, ochom i achom nie byłoby końca. To znaczy, przepraszam, owszem, aż tak różowo nie mogłoby być. Zachwyty przeplatano by pełnymi znawstwa uwagami w stylu: nie jest to może Nagi Lunch/W Drodze/Lot Nad Kukułczym Gniazdem (niepotrzebne skreślić), tym niemniej znać pióro mistrza. Wspaniale, że znów możemy poczuć klimat tamtych szalonych czasów. Chcemy więcej!
OK, może przesadzam, ale co do zasady będę się upierał, że mam rację.
Żeby jednak była jasność: nie twierdzę, że to arcydzieło, ale też nie jest to jakiś egzaltowany gniot. Ot, fajna, wciągająca opowieść o całkiem ciekawych latach ubiegłego wieku, opowiedziana przez człowieka, który coś tam przeżył i postanowił o tym opowiedzieć.
Pech, że nazywa się Coehlo, choć jak zaznaczyłem na początku nie jego, tylko czytelników i ich wyświechtanych schematów oraz stereotypów.
PS Gdyby Hipisa napisał Murakami… Aż strach pomyśleć. "Kultowość" rozumiałaby się niejako z definicji, sama przez się.
Największym problemem książki Paolo Coelho pt. Hipis jest… jej autor. Rzecz jasna nie dla siebie samego, ale dla czytelników. Tych, którzy już ją przeczytali, ale też dopiero zamierzają. To właśnie „renoma” Brazylijczyka kładzie się cieniem na ocenach jego nowej, fabularyzowanej autobiografii.
Jestem bowiem przekonany, że gdyby na okładce można było znaleźć nazwisko...
Ujdzie. Czy to uczciwa ocena? A może nie dostrzegam głębi tej książki? Niewykluczone. Istotne, że wysłuchałem jej do końca i chyba nawet klika razy się wzruszyłem. Ale to wszystko. Niestety najbardziej w głowie utkwiło mi to, że syn z ojcem byli okutani. W koc, plandekę, cokolwiek. Miałem wrażenie, że ciągle się okutają. Nie mam jak tego policzyć, ale tlumacz okutał ich chyba ze dwadzieścia razy. Jak nie lepiej... Czy to jest poważny zarzut? Raczej nie. Nic jednak nie poradzę na to, że ten głupi detal utkwił mi w głowie. Podsumowując zatem polecam, choć nie jakoś gorąco, ksiązkę McCarthy'ego pt. "Droga Okutanych".
Ujdzie. Czy to uczciwa ocena? A może nie dostrzegam głębi tej książki? Niewykluczone. Istotne, że wysłuchałem jej do końca i chyba nawet klika razy się wzruszyłem. Ale to wszystko. Niestety najbardziej w głowie utkwiło mi to, że syn z ojcem byli okutani. W koc, plandekę, cokolwiek. Miałem wrażenie, że ciągle się okutają. Nie mam jak tego policzyć, ale tlumacz okutał ich...
więcej Pokaż mimo to