Najnowsze artykuły
- ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
- ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik253
- ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
- ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Popularne wyszukiwania
Polecamy
Michał Radoryski
Znany jako: Gabriel MaciejewskiZnany jako: Gabriel Maciejewski
5
7,1/10
Ten autor nie ma jeszcze opisu. Jeżeli chcesz wysłać nam informacje o autorze - napisz na: admin@lubimyczytac.pl
7,1/10średnia ocena książek autora
21 przeczytało książki autora
46 chce przeczytać książki autora
2fanów autora
Zostań fanem autoraSprawdź, czy Twoi znajomi też czytają książki autora - dołącz do nas
Książki i czasopisma
- Wszystkie
- Książki
- Czasopisma
Szkoła Nawigatorów nr 29 Oksytański
Gabriel Maciejewski, Michał Radoryski
6,0 z 3 ocen
7 czytelników 1 opinia
2022
Szkoła Nawigatorów NR 27, Genueński
Gabriel Maciejewski, Michał Radoryski
6,5 z 4 ocen
7 czytelników 1 opinia
2021
Komisarz Zdanowicz i pończochy guwarnantek
Michał Radoryski
9,6 z 8 ocen
37 czytelników 4 opinie
2020
Najnowsze opinie o książkach autora
Komisarz Zdanowicz i pończochy guwarnantek Michał Radoryski
9,6
Niesamowita książka i nieprawdopodobnie dobrze przemyślana fabuła tego kryminału. Co chwilę dziwowałem się doskonałemu przygotowaniu autora, który cytował nawet autentyczne donosy krakowian pisane do dyrektora cesarsko-królewskiej policji.
Ujęła mnie również nieprawdopodobna dbałość o szczegóły (pogoda nie ustabilizowała się na cztery miesiące jak to było na Islandii u jednego z polskich autorów- he, he, he). Szkoda mi jedynie mordowanych kobiet.
Polecam wielbicielom kryminałów i nie tylko, mam nadzieję, że autor pomyśli o kolejnych tomach z przygodami komisarzy krakowskiej policji z początków XX wieku.
Dziękuję za uwagę!
Zbigniew Nienacki vs Charles Dickens Michał Radoryski
7,7
Nie darzę Stephena Kinga jakąś specjalną atencją. Minęło wiele lat, odkąd zaczytywałem się wszystkim, co wychodziło pod szyldem Amber Horror, w więc tymi wszystkimi Misery, Miasteczkami Salem, To i Christine, choć akurat najlepszą jego książkę poznałem z wydania Iskier i to pod innym, wypartym teraz przez "Lśnienie" tytułem "Jasność". Gdy po grubo ponad dwudziestu latach coś mnie podkusiło i sięgnąłem po „Dallas `63”, pozostało mi tylko wzruszyć ramionami stwierdzając, że nie daję już rady znosić tego rodzaju młodzieżowych harlequinów fantasy. Z treści tej mocno pretensjonalnej, naiwnej i zupełnie niestrasznej oraz niewiarygodnej książki zapamiętałem jednak pewną bardzo fajną sentencję, którą gdzieś tam sobie zapisałem i teraz cytuję:
„I w literaturze pięknej, i w literaturze faktu jest tylko jedno pytanie i jedna odpowiedź. „Co się wydarzyło?” - pyta czytelnik. „Wydarzyło się to - odpowiada pisarz. - To... i to... i jeszcze to”. Trzeba iść prostą drogą do celu. Tylko tak można mieć pewność,że się nie zabłądzi.”
Nie wiem, czy dobrze odczytałem intencje Kinga, ale to nie jest takie ważne. Istotne, że odbieram zacytowaną wyżej myśl jako zachętę do tego, by pisać w sposób interesujący. Taki, by czytelnik nie mógł się oderwać i przewracając kartkę za kartką mruczał pod nosem „jeszcze tylko jedna strona i idę spać”, „jeszcze tylko jedna strona i idę spać”, „jeszcze tylko jedna...” i tak dalej aż do chwili, gdy zmorzy go sen tak nagły, że książka wypadnie mu z ręki, a z nosa zsuną się okulary. Uważam, że to podstawowe, a może nawet i jedyne kryterium oceny beletrystyki, czyli literatury z natury rzeczy rozrywkowej. Zatem albo autor sprostał wymogowi takiego połączenia liter w słowa, słów w zdania, zdań w akapity i akapitów w rozdziały, by czytelnik nie mógł się od nich oderwać albo nie. W tym drugim przypadku powinien po pierwsze się wstydzić, a po drugie dać spokój z pisaniem. I wcale nie jest tak, że sukces na polu tworzenia wciągającej treści może osiągnąć grafoman. Wręcz przeciwnie. Grafoman nie jest w stanie napisać tysiąca słów, których kompozycja byłaby w stanie kogokolwiek zainteresować, a już trwałe przyciągnięcie uwagi czytelnika na niebagatelnych, choć ciągle przecież objętościowo nędznych czterdziestu tysiącach znaków ze spacjami, jest dla niego wzywaniem niemożliwym. Oczywiście to, że grafomanowi pisanie może przychodzić łatwo niczego w tym względnie nie zmienia. Ja też potrafię z łatwością wymieszać, przyprawić, ugotować i podgrzać praktycznie dowolny zestaw składników, ale nie czyni mnie to przecież kucharzem. Odkąd jednak w wieku pięciu lat nauczyłem się czytać, jestem niestrudzonym konsumentem wszelkiej maści prozy, dla którego przekaz wizualny może nie istnieć, bo liczą się tylko drukowane litery. To czyni ze mnie domorosłego eksperta od słowa pisanego. Pytając bez przerwy w trakcie czytania „Co się wydarzyło?”, bez pudła widzę, czy naprawdę chcę to wiedzieć, czy tylko sam przed sobą udaje, bo ktoś mi powiedział, że to super wciągający kryminał, a jednak z każdej kolejnej kartki wyziera tylko Bonda z Mrozem. Gdy tak się dzieje, daję sobie na luz i odpuszczam dalszą lekturę. Skoro bowiem beletrystyka ma być rozrywką, nie może mnie męczyć i tyle.
Gdy więc sięgnąłem po książkę Michała Radoryskiego „Zbigniew Nienacki vs Charles Dickens” wiedziałem, że jedynym sprawdzianem jej jakości będzie zdolność do odciągnięcia mnie od innych zajęć. Było to o tyle trudne, że w tym czasie wciągnąłem się już dość mocno w fabułę liczącej ponad osiemset stron cegły pt. „Na południe od Brazos”, gdyby więc się okazało, że Radoryski mnie nie zachwyca, bez skrupułów wróciłbym do kowbojów z Lonesome Dove. Po stu sześćdziesięciu stronach, które zassałem w łącznie kilka godzin z przerwami na sikanie, mycie rąk i posiłek, nie miałem wątpliwości, że Dziki Zachód będzie musiał jednak poczekać. Strona za stroną, rozdział za rozdziałem przygody Zbigniewa Nienackiego z duchami łasiły się do mnie szeptając: „Psst, nie wygłupiaj się, że masz coś innego do roboty, przecież nie masz pojęcia, co będzie dalej”. Faktycznie, nie wiedziałem i tym sposobem skonsumowałem te mniej więcej czterysta stron w dwa dni i teraz już tylko oglądam sobie jej grzbiet na półce. Znalazła miejsce między „Ze 101 frontowych nocy” Janusza Przymanowskiego i „Dawidem Copperfieldem” Karola Dickensa w dwóch tomach. Poniżej stoi kilka mocno zaczytanych tomów przygód Pana Samochodzika z Wydawnictwa Pojezierze. Dodać mogę jeszcze, że choć kilka nazwisk pojawiających się na kartach „Nienackiego kontra Dickens” postaci mówi mi równie mało, co autorowi „Worka Judaszów” i razem z nim oczekuję wyjaśnień od duchów z którymi w sensie dosłownym ten się wozi, to wcale mi nie wstyd i już na pewno w niczym nie zakłócało mi to przyjemności z czytania, a wręcz dodawało jej dodatkowego smaczku. W końcu poznając lata temu, jako dziecko, kolejne tomy przygód Pana Samochodzika nie miałem pojęcia, co to na przykład Denar „Gnezdun civitas” lub kim był Jakub de Molay i nie stanowiło to dla mnie żadnego problemu.
To w zasadzie wszystko.
Tak bowiem jak od beletrystyki oczekuję rozrywki, tak za największą zbrodnię, jaką można uczynić czytelnikowi, którego się chce zachęcić do lektury, jest zdradzenie zbyt dużo w recenzji. To niestety nagminne i sam nie raz i nie dziesięć padałem tego ofiarą dowiadując się od razu czegoś, co przeczytałbym sam dopiero gdzieś na pięćdziesiątej stronie i szlag mnie trafiał, że jakiś idiota chcący zaszpanować swoją dogłębną znajomością dzieła, okradł mnie bezczelnie z przyjemności bycia zaskoczonym. Ja w każdym razie nie mam zamiaru do takich karygodnych bezeceństw ręki przykładać. Jeżeli więc ktoś potrzebuje lepszej, głębszej lub wręcz odnoszącej się do treści rekomendacji, to ani trochę nie jest mi przykro, a już na pewno nic na to nie poradzę.
Tytułem zakończenia dodam może jeszcze, że gdy czytam na forum poświęconym Zbigniewowi Nienackiemu, że książka Michała Radoryskiego to grafomania i w ogóle jeden z drugim tamtejszych ekspertów od Ferrari 410 Superamerica, ciotki Zenobii, brakteatu Jaksy, Horsta Soboty i Waldemara Batury ciekawsze rzeczy pisał z kolegami na przerwach w ósmej klasie podstawówki, to myślę sobie, że lepiej by było, gdyby wzorem Justyny z „Raz w roku w Skiroławkach” koszulą wytarł z wilgoci uda, wsunął stopy w filcowe długie buty i się oddalił, bo raz że wstydu w ogóle nie ma, a dwa, że taki z niego jak z magistra Pietruszki detektyw znawca literatury.