-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik254
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
Opowieść o Louisie, holenderskim dawcy spermy i jego dzieciach, które nazywają siebie Połówkami, i którym udało się odnaleźć dzięki rozwojowi medycyny i testom DNA, jest skonstruowana niezwykle misternie. Choć temat elektryzuje Kamil Bałuk nie goni za sensacją, stawia na konstrukcję. Książkę czyta się więc jak dobry kryminał. Nie ma zbrodni, ale są ofiary.
Nie mogłam się od tej książki oderwać, choć czytałam i się wkurzałam. Z równowagi wyprowadzała mnie bezmyślność matek, które decydują się na dziecko z dawcy spermy bez weryfikowania informacji przekazywanych im przez lekarza; doktor Karbaat, który przybywające do prowadzonej przez niego kliniki leczenia niepłodności pacjentki traktował jak klientki w sklepie; ojcowie, którzy, gdy okazuje się, że dzieci urodzone ze spermy dawcy mają ciemniejszy kolor skóry (miały mieć biały) odchodzą od rodziny; i, w końcu, tytułowy Louis - ojciec około dwusetki dzieci. Gdy już wydawało mi się, że zrozumiałam punkt widzenia którejś ze stron, pojawiały się argumenty, które wytrącały mnie z tego przekonania. Zresztą, podczas lektury Wszystkich dzieci Louisa mój punkt widzenia zmieniał się wielokrotnie. Ta płynność i trudność z odpowiedzią na pytanie kto jest pokrzywdzonym a kto krzywdzi to jeden z ważniejszych argumentów by po tę książkę sięgnąć. Zaraz obok tego, że po skończonej lekturze zostaje więcej pytań niż odpowiedzi.
Opowieść o Louisie, holenderskim dawcy spermy i jego dzieciach, które nazywają siebie Połówkami, i którym udało się odnaleźć dzięki rozwojowi medycyny i testom DNA, jest skonstruowana niezwykle misternie. Choć temat elektryzuje Kamil Bałuk nie goni za sensacją, stawia na konstrukcję. Książkę czyta się więc jak dobry kryminał. Nie ma zbrodni, ale są ofiary.
Nie mogłam się...
Świetnie, że Natalia Fiedorczuk napisała tę książkę. Jeszcze lepiej, że dostała za nią Paszport Polityki. Choć to nie jest książka wybitna, temat sprawia, że nie można się od niej oderwać. Wchłonęłam ją w pięć godzin.
W końcu ktoś powiedział głośno, że macierzyństwo to nie rozpływanie się nad swoim słodkim maleństwem, bobaskiem, cudem. To harówka, niezgoda na zmiany, które zachodzą w ciele przyszłej matki, w jej życiu, w głowie, w relacjach z innymi. To także bunt, który w zasadzie do niczego nie prowadzi, bo ciążę trudno odwołać, a dziecka nie odda się pod opiekę innych osób. Poza tym, w zasadzie nikt nie chce go oddawać, tylko nie do końca wiadomo jak się z tym nowym człowiekiem uporać, jak ułożyć swoje życie w nowej sytuacji, jak być dawną sobą (o ile w ogóle to jest jeszcze możliwe).
Jak pokochać centra handlowe Natalii Fiedorczuk mogę śmiało porównać do książki Małgorzaty Halber Najgorszy człowiek na świecie. Obie są niezwykle osobiste, napisane w podobnej, pierwszoosobowej narracji. Każdą z nich czyta się jednym tchem, jak pamiętnik. Każda dotyczy przełomowych momentów w życiu – książka Fiedorczuk, ciąży i pojawienia się dziecka na świecie, książka Halber – decyzji o podjęciu walki z nałogiem. Bohaterki Fiedorczuk i Halber miewają lepsze i gorsze momenty, ale – co ważne – przyznają się do swoich słabości i w końcu proszą o pomoc.
Niejedna przyszła lub świeżo upieczona matka miota się we własnych emocjach, których do końca nie rozumie. W tym pomieszaniu radości, strachu, ekscytacji i wyrzutów sumienia. Dobrze jeśli ma obok kogoś, kto jej wysłucha. Ale nie zawsze jest tak, że może liczyć na wsparcie. Nawet najbardziej wyrozumiały partner lub przyjaciółka mogą stracić cierpliwość, bo zwyczajnie nie rozumieją o co chodzi tej dotychczas roześmianej i radosnej dziewczynie, która płacze bez powodu drugi dzień z rzędu.
Lektura Jak pokochać centra handlowe z pewnością pomoże (przynajmniej częściowo) wejść w głowę młodej matki, zobaczyć świat jej oczami, poczuć to co ona. Jest to więc świetna książka dla znajomych świeżo upieczonych lub przyszłych matek, dla ich partnerów, teściów i rodziców, a – przede wszystkim – dla samych matek, które – być może – uświadomią sobie, że mają prawo odpuścić, że nie muszą być idealne, nie muszą ciągle od siebie wymagać, że pewnie i są oceniane przez wszystkich dookoła, ale to od nich zależy co zrobią z tymi opiniami. Mogą je przecież wyrzucić do kosza. A jeśli już zupełnie nie radzą sobie w nowej rzeczywistości powinny poszukać profesjonalnej pomocy. Pójść do psychiatry, psychologa. Zacząć się leczyć, bo depresja ciążowa i poporodowa są takimi samymi chorobami jak zapalenie gardła. Czyli normalnymi, powszechnymi i w pełni wyleczalnymi.
Świetnie, że Natalia Fiedorczuk napisała tę książkę. Jeszcze lepiej, że dostała za nią Paszport Polityki. Choć to nie jest książka wybitna, temat sprawia, że nie można się od niej oderwać. Wchłonęłam ją w pięć godzin.
W końcu ktoś powiedział głośno, że macierzyństwo to nie rozpływanie się nad swoim słodkim maleństwem, bobaskiem, cudem. To harówka, niezgoda na zmiany, które...
Utknęłam na 366 stronie. To było rok temu. Czytałam wtedy Morfinę Szczepana Twardocha. Do dziś zakładka nie przesunęła się ani o jedną kartkę. Tkwi na stronie 366.
– Ale Król jest inny – powiedziała koleżanka, która Morfinę kupiła dopiero po lekturze najnowszej książki Twardocha, i która Morfinę z trudem zmęczyła. A zmęczyła tylko dlatego, że lubi doczytywać książki do końca, więcej samozaparcia niż przyjemności było więc w tym czytaniu.
Sięgnęłam zatem po Króla. Początek, czyli jakieś trzydzieści, no może czterdzieści pierwszych stron, stawały mi okoniem w gardle. Nic nie chwytało, nie przyciągało. No nie klikało jak w przypadku przeczytanej wcześniej książki Cezarego Łazarkiewicza Żeby nie było śladów. Ale potem z Królem było już jakby lepiej. Zaczęłam nawet lubić Jakuba Szapiro, żydowskiego boksera, mordercę, apasza , zakapiora. Głównego bohatera. Wsiąkałam także w Warszawę lat 30-stych XX wieku – w Nalewki, w Wolę, w targowe życie na Kercelaku, w biedę i blichtr, w walkę o przerwanie i noce spędzane w burdelu u Ryfki, w rodzinne życie Jakuba i jego konkubiny Emilii. Poczułam tą historię, zaczęłam za nią podążać. Aż zapętliłam się w przemocy.
Przemoc, która jest – moim zdaniem – jednym z bohaterów książki, jest w Królu wszechobecna. Wali po głowie, bryzga krwią, bohaterowie się w niej rozsmakowują, sprawia im ona przyjemność, nie potrafią bez niej żyć. Zazwyczaj nie mają także wyrzutów sumienia, że komuś odrąbali rękę, obcięli nogi, a potem tak przygotowany kadłub pozbawili głowy. Przemoc jest częścią ich życia, tak jak są nią jedzenie czy oddychanie. Przemoc, oprócz wyrazistych i świetnie nakreślonych bohaterów, jest materią, z której Twardoch stworzył Króla. Dla mnie jednak chwilami było jej za dużo. Miałam wrażenie, że nie tylko wnosi nic nowego do historii, ale że z jej powodu opowieść wyhamowuje.
Chwilę za połową książki znużyła mnie ta przemoc okrutnie i już chciałam zaliczyć Króla do książek, których nigdy nie doczytam do końca, ale po kilku dniach dałam mu jeszcze jedną szansę. Przebrnęłam przez kartki, przez które trzeba się było przedrzeć i spotkała mnie nagroda. Akcja przyspieszyła, nastąpiło przełamanie, twist opowiadanej historii. Król mnie chwycił i trzymał już mocno do końca. Jednym słowem – warto.
Utknęłam na 366 stronie. To było rok temu. Czytałam wtedy Morfinę Szczepana Twardocha. Do dziś zakładka nie przesunęła się ani o jedną kartkę. Tkwi na stronie 366.
– Ale Król jest inny – powiedziała koleżanka, która Morfinę kupiła dopiero po lekturze najnowszej książki Twardocha, i która Morfinę z trudem zmęczyła. A zmęczyła tylko dlatego, że lubi doczytywać książki do...
Byłam przekonana, że to będzie nudna książka. Bo co nowego można napisać o śmierci, o której przez lata mówiła cała Polska. Po "Żeby nie było śladów" sięgnęłam więc tylko za sprawą pozytywnych recenzji i wyróżnień, które książka zdobyła. Chwała tym recenzjom i nagrodom, bo to świetna książka jest.
Opowieść, którą dzień po dniu, zaczynając od czwartku 12 maja 1983 roku, snuje Cezary Łazarkiewicz już od pierwszych stron trzyma w napięciu i powoduje ścisk żołądka. Poznajemy Grześka, radosnego chłopaka, który dopiero co zdawał maturę pisemną z języka polskiego i z historii, i który idzie z kolegami na Plac Zamkowy oblać prawdopodobny sukces. Wygłupiają się, wchodzą sobie na plecy i wpadają w oko patrolowi MO. Policjanci próbują wylegitymować licealistów, ale Grzesiek nie chce pokazać dowodu. Twierdzi, że nie ma go przy sobie. Nie ma? To jedzie na komisariat. Policyjna nyska wiezie go na ulicę Jezuicką. Tam zostanie pobity. Trzy dni później umrze.
To nie koniec, a początek książki.
W "Żeby nie było śladów" Cezary Łazarkiewicz odtwarza przebieg śledztwa, pokazuje jak działała machina propagandowa PRL-u, w którą zaangażowani byli między innymi, ówczesny minister spraw wewnętrznych Czesław Kiszczak czy rzecznik rządu Jerzy Urban. Machina, która próbowała odwrócić winę od policjantów i przekierować ją na sanitariuszy, kolegów Przemyka, a nawet na matkę. Na kogokolwiek kto feralnego dnia zetknął się z Grzegorzem. Machina, której celem było znalezienie rys w życiorysie Grzegorza (narkoman i alkoholik), jego matki (działaczka antypaństwowa, alkoholiczka) i kolegów (narkomani i alkoholicy mający konflikt z prawem). Machina, która kleiła i kojarzyła zupełnie absurdalne na pierwszy rzut oka fakty, i która, mimo zgrzytów i chwilowych trudności, idealnie spełniała swoją rolę.
"Żeby nie było śladów" przypomina, że zbrodnia nie zawsze pociąga za sobą karę, a opinią publiczną i wymiarem sprawiedliwości można właściwie dowolnie manipulować. Czytając tę książkę czułam bezsilność, wkurzenie i z każdą stroną większe zdziwienie. Ale także zaczynałam rozumieć osoby, które mają potrzebę rozliczenia przywódców komunistycznych. Przecież polecenia nie wydawały się same. Książka świetnie pokazuje, że jednostka była (jest?) nikim wobec systemu. Zniszczenie życia kilku niewinnym ludziom by osiągnąć założony cel i odpowiednio przekierować podejrzenia, nie ma żadnego znaczenia. Jest efektem ubocznym większego planu.
Choć dla mnie najbardziej interesującym wątkiem jest opowieść o Barbarze Sadowskiej, matce Grzegorza Przemyka. Zapomnianej poetce uznanej za wroga Polski Ludowej. Kobiecie, która bardzo kochała syna, ale równie mocno lubiła sztukę, spotkania z przyjaciółmi w oparach dumy papierosowego i przy alkoholu, która prowadziła dom otwarty i dawała synowi więcej wolności niż potrzebował. Osobie kruchej, ale niepozwalającej się złamać. Ojca Grzegorza poznajmy jakby w przelocie, pobieżnie. Nie jest szkalowany przez władzę, nie interesuje się nim prasa. Zupełnie jakby nie istniał. Ale istnieje i kocha syna. Dlaczego o niego nie walczy?
Byłam przekonana, że to będzie nudna książka. Bo co nowego można napisać o śmierci, o której przez lata mówiła cała Polska. Po "Żeby nie było śladów" sięgnęłam więc tylko za sprawą pozytywnych recenzji i wyróżnień, które książka zdobyła. Chwała tym recenzjom i nagrodom, bo to świetna książka jest.
Opowieść, którą dzień po dniu, zaczynając od czwartku 12 maja 1983 roku,...
Gdy książka była na topie zastanawiałam się dlaczego wszyscy o niej mówią, ale jej nie przeczytałam, nie było nam po drodze. Teraz wpadłyśmy na siebie i już wiem skąd ten zachwyt. Otóż chodzi o szczerość, o publiczne pokazanie gojących się jeszcze ran. Nie, nie o celebrycki ekshibicjonizm, lecz o autentyczne wyznania, o brak udawania nawet przed samą sobą.
Najgorszy człowiek na świecie to zapiski trzydziestoletniej Krystyny, której można zazdrościć. Krystyna pracuje w telewizji, mieszka w warszawskiej kamienicy, ma chłopaka i dużo znajomych, jest inteligentna i fajnie pisze. Już na pierwszej stronie napisze, że zaczęła pić mając czternaście lat oraz, że się wstydzi. Potem jest już tylko smutniej. Krystyna próbuje rzucić picie, ale niemal od razu wpada w narkomanię, bo marihuana, którą pali kilka razy dziennie, pozwala jej się znieczulić tak samo dobrze jak alkohol. Miota się, bo chce rzucić i picie i palenie, ale jak żyć na trzeźwo. Życie jest przecież nudne i bez sensu. Od prywatnego terapeuty słyszy, że powinna pójść na terapię grupową. Taką darmową, sponsorowaną przez NFZ, na której pojawiają się prawdziwi, niewykształceni alkoholicy, a nie dziewczyny pracujące w telewizji.
Najgorszy człowiek na świecie to książka o próbie wyjścia z nałogu. O tym, że terapia wcale nie jest wspaniałym doświadczeniem, podczas którego osoba uzależniona doznaje oświecenia i z dnia na dzień zmienia swoje życie, lecz drogą przez mękę. To także książka o tym, że nałóg nie bierze się znikąd. Najczęściej wypełnia pustkę, pomaga rozładować emocje, których nie chce się nazwać albo z którymi nie wiadomo jak się zmierzyć. To również książka o pokoleniu trzydziestolatków, którzy nie chcą, lub nie wiedzą, jak dorosnąć. To książka smutna, emocjonalna, bliska wielu osobom. Bardzo potrzebna.
W wywiadzie, którego Małgorzata Halber udzieliła Wysokim Obcasom, przyznaje, że Krystyna to nie tylko kreacja literacka. Krystyna to także Małgorzata Halber. Ależ trzeba mieć odwagę by przelać na papier i wydać opowieść o swoich lękach. By pisać jak jest, a nie jak powinno być lub jak się innym wydaje, że jest. By się odsłonić. Chapeu bas.
Gdy książka była na topie zastanawiałam się dlaczego wszyscy o niej mówią, ale jej nie przeczytałam, nie było nam po drodze. Teraz wpadłyśmy na siebie i już wiem skąd ten zachwyt. Otóż chodzi o szczerość, o publiczne pokazanie gojących się jeszcze ran. Nie, nie o celebrycki ekshibicjonizm, lecz o autentyczne wyznania, o brak udawania nawet przed samą sobą.
Najgorszy...
Krall jest pasjonującą rozmówczynią. Nawet jeśli zdarza się, że kilka razy mówi to samo, robi to tylko po to, by czytelnik lepiej zapamiętał jej słowa.
Książka Jacka Antczaka „Reporterka. Rozmowy z Hanną Krall” to nie wywiad rzeka. To konwersacja upleciona z wywiadów prasowych, telewizyjnych, radiowych, których Hanna Krall udzielała przez lata. We wstępie Antczak pisze: „Z tymi rozmowami – najpierw ja, a potem, podczas autoryzacji, moja bohaterka – poczynaliśmy sobie dość swobodnie. Było opracowywane, skracane, pozbawiane pytań, skakały z miejsca na miejsce. A potem jeszcze poprawiane stylistycznie.” Przeczytałam te słowa i poczułam się oszukana. Oto dostaję jakiś zlepek, bajaderkę, ukręconą ze starych, zleżałych tekstów – pomyślałam.
Książka jest bardzo ładnie wydana, ale czarno białe fotografie, którymi przeplatane są kolejne obszary tematyczne, jakoś nie zachęciły mnie do czytania (nie przepadam za zdjęciami w książkach, zawsze mam wrażenie, że wydawca chce nimi odwrócić uwagę od tekstu). „Reporterka” zaległa więc na półce. Na szczęście nie na długo. Bo gdy już zaczęłam czytać, nie mogłam się oderwać. Miałam wrażenie, że Krall mówi tylko do mnie.
Każdy rozdział był jak drzwi, które pozwalają zajrzeć za kulisy jej pracy. Dowiedziałam się jak zbiera materiał do reportażu, jak otwiera rozmówcę, czy ma wyrzuty sumienia, że nie kontynuuje znajomości z bohaterami, jak długo pracuje nad książką, co ją inspiruje. „Reporterka” to świetny podręcznik dla początkujących reporterów. Podręcznik, w którym podkreśliłam wiele zdań, i który przeczytałam jednym tchem. Podręcznik, z którego dowiedziałam się, że Krall przyjaźniła się z Kieślowskim, że z Warlikowskim współpracowała nie tylko przy (A)polloni, że na Marka Edelmana trafiła przypadkiem, że niektórzy bohaterowie sami do niej przychodzą, że jeśli ktoś nie chce rozmawiać, nie ciągnie go za język. Podręcznik, w którym niektóre wątki powtarzają się kilka razy, ale nie na tyle często by zmęczyć czytelnika.
Jednym słowem, „Reporterka” to książka, którą warto postawić na półce i do której warto wracać. Książka, w której – gdyby nie przypis przy każdym pytaniu, odsyłający do wywiadu, z którego ono pochodzi – nie zorientowałabym się, że to co czytam, jest efektem kompilacji.
Krall jest pasjonującą rozmówczynią. Nawet jeśli zdarza się, że kilka razy mówi to samo, robi to tylko po to, by czytelnik lepiej zapamiętał jej słowa.
Książka Jacka Antczaka „Reporterka. Rozmowy z Hanną Krall” to nie wywiad rzeka. To konwersacja upleciona z wywiadów prasowych, telewizyjnych, radiowych, których Hanna Krall udzielała przez lata. We wstępie Antczak pisze:...
Marcin Kołodziejczyk, reporter związany z tygodnikiem „Polityka”, słucha mieszczan. Słucha, by idealnie oddać ich język. Idealnie, nie znaczy dosłownie, bo „Dysforia” przerysowuje, kieruje światło na to co charakterystyczne. I sprawia, że nie można być wobec niej obojętnym.
Każdy z piętnastu reportaży to mini portret autochtonów, „słoików”, pracowników korporacji, robotników, którzy kładą kafelki w nowych – koniecznie mieszczących się ultra bezpiecznych, strzeżonych osiedlach – mieszkaniach pracowników korporacji. To portret accountów, managerów, uczestników grup terapeutycznych i leczących się samodzielnie, kolejnym drinkiem na balkonie (koniecznie w bloku z garażem podziemnym), nowych mieszczan polskich.
Dla mnie „Dysforia” to książka o braku. Braku więzi, marzeń, czasu na realizację tych nieistniejących marzeń. To także książka napisana językiem, który domaga się obecności, i który pokazuje, że reportaż można pisać inaczej, niż robią to autorzy skupieni wokół „Dużego Formatu”, czy publikujący w Czarnym. Mam jednak wrażenie, że „Dysforia” to książką hermetyczna. Pisana przez mieszczanina, o mieszczanach dla mieszczan. Książka, której nie czytałam „po kolei”. Losowałam jeden z niepowiązanych ze sobą reportaży i… różnie trafiałam. Były teksty świetne, w których przemawiało do mnie każe słowo, ale były i takie, których zupełnie nie poczułam. Ja, nowa polska mieszczanka. Słoik.
Dysforia – zaburzenie rozwojowe spowodowane brakiem odżywiania lub niewłaściwym odżywianiem tkanek lub narządów, prowadzące do powstawania w nich zmian zwyrodnieniowych, a w skrajnych przypadkach – zaniku (atrofii). Efektem ubocznym dystrofii jest spadek odporności na zakażenia.
Marcin Kołodziejczyk, reporter związany z tygodnikiem „Polityka”, słucha mieszczan. Słucha, by idealnie oddać ich język. Idealnie, nie znaczy dosłownie, bo „Dysforia” przerysowuje, kieruje światło na to co charakterystyczne. I sprawia, że nie można być wobec niej obojętnym.
Każdy z piętnastu reportaży to mini portret autochtonów, „słoików”, pracowników korporacji,...
Sięgając po tę książkę, znałam jej zakończenie. Wiedziałam, że Tomasz Beksiński popełni samobójstwo, a Zbigniew zostanie zamordowany. Wiedziałam też, że będzie dobra, ale nie sądziłam, że okaże się aż tak świetna. Nie potrafię przypomnieć sobie tytułu, od którego nie potrafiłam oderwać się do drugiej w nocy. A tak właśnie było przy „Beksińskich”. Książka jest potężna – 450 stron w nietypowym, dużym formacie, twarda oprawa, całość dopracowana wizualnie. Jest ciężka. Nie zabierałam jej do komunikacji miejskiej – czytałam w domu. A raczej wsiąkałam w świat Beksińskich.
Grzebałkowska zaczyna od starego, sanockiego domu Bekisńskich. Kończy też w domu, a właściwie w warszawskim mieszkaniu na Sonaty 6, w którym Zdzisław został zamordowany. Cały czas jest blisko bohaterów, ale nawet przez chwilę nie wchodzi w ich życie z butami. Towarzyszy. Nie osądza. Relacjonuje. Przedstawia równe punkty widzenia. Przygląda się relacjom Zbigniewa z żoną, z synem, z matką, z francuskim marszandem Piotrem Dmochowskim. Pokazuje Zbigniewa domowego, Zbigniewa nieznoszącego wyjazdów, wernisaży, przyrody. Zbigniewa, który kocha McDonalda, komputery, mieszkanie w warszawskim bloku. Zbigniewa, który troszczy się o Tomasza, ale nie wie jak okazać synowi swoje uczucia.
Beksińscy to portret podwójny. Jest ojciec, jest i syn – Tomasz Beksiński, prezenter radiowej Trójki, miłośnik muzyki rockowej, kolekcjoner płyt, wrażliwiec. Jego ciało się starzeje, a dusza i emocje zatrzymują się na etapie zbuntowanego nastolatka. Nastolatka samotnego, nierozumianego przez otoczenie, zamkniętego w swoim świecie, owładniętego chęcią śmierci (a raczej niemocą życia). Nastolatka, który podejmuje kilka nieudanych prób samobójczych. Nastolatka, który w wieku trzydziestu kilku lat zamawia u krawca czarną, wampirzą pelerynę z czerwoną podbitką i czasami biega w niej po schodach w bloku na Moniuszki 6 (mieszkanie kupili mu rodzice). Trzydziestolatka, którego nudzą kobiety w jego wieku – nie chcą z nim oglądać filmów, nie pozwalają mu się gryźć w szyję.
Skąd Grzebałkowska wie to wszystko? Udaje jej się dotrzeć do korespondencji, którą Zbigniew Beksiński prowadził przez lata (lubił pisać, wysyłał setki listów), rozmawia z jego znajomymi, z byłymi dziewczynami Tomasza, z przyjaciółmi rodziny. Dociera do dzienników fonicznych i wizyjnych Beksińskich, czyli rozmów, które Zbigniew najpierw nagrywał na magnetofonie, a w latach 90-tych rejestrował za pomocą kamery. Zresztą nie tylko do rozmów, bo Beksiński nagrywał dosłownie wszystko. Nie udaje jej się porozmawiać chyba tylko z Piotrem Handlerem – zabójcą Zbigniewa.
Sięgając po tę książkę, znałam jej zakończenie. Wiedziałam, że Tomasz Beksiński popełni samobójstwo, a Zbigniew zostanie zamordowany. Wiedziałam też, że będzie dobra, ale nie sądziłam, że okaże się aż tak świetna. Nie potrafię przypomnieć sobie tytułu, od którego nie potrafiłam oderwać się do drugiej w nocy. A tak właśnie było przy „Beksińskich”. Książka jest potężna – 450...
więcej mniej Pokaż mimo to
Synowie zachęcają matkę do korzystania z internetu. Ona namawia ich do większej otwartości na drugiego człowieka, uczy zrozumienia. Szamil i Raszid mieszkają w miasteczku w Alpach. Ich matka – Lara, w gruzińskiej dolinie Pankisi. Oni uciekli do Europy, by uniknąć powołania do armii i znaleźć schronienie przed wojną. Ona została w Gruzji, by zaopiekować się schorowanymi rodzicami. Rozmawiać mogą przez telefon lub przez Skypa. Wybierają Skypa, bo poza fonią daje obraz, a przecież Lara nie widziała synów od czterech lat, czyli odkąd wysyła ich do, mieszkającego już wtedy w Europie, ojca.
Historię Lary i jej synów poznajemy dzięki Larze właśnie. Kobieta opowiada o swoim życiu, a przy okazji mówi o zmianach, które w ciągu ostatnich 20 lat zaszły w Gruzji, Czeczenii i Syrii. Jej dzieciństwo to konflikt gruzinsko-rosyjski. Młodość – to miłość. Zakochuje się w młodym Czeczenie, wyjeżdżają do Groznego, zamieszkują na dziewiątym piętrze w bloku przy jednym z głównych placów miasta. Lara rodzi dwóch synów, gra w teatrze. Żyją szczęśliwie do czasu gdy na Grozny spadają pierwsze bomby. Wtedy wraz z synami wraca do Pankisi. Jej mąż zostaje w Groznym. Już więcej się nie zobaczą.
W Pankisi nie ma nic. Szamil i Raszid nudzą się więc niemiłosiernie. Jedynym miejscem, w którym coś się dzieje, jest pobliski meczet, ale nie ten stary, liczący ponad sto lat, meczet Kistów, tylko ten nowy – „wielki, z czerwonej cegły, z minaretem pokrytym srebrzystą blachą i przylegającą do świątyni medresą, domem imama i szkołą języka arabskiego”. Meczet wznieśli Czeczeni. „Stanął w Duisi, największej spośród wsi w dolinie, przy głównej drodze, tuż obok szkoły średniej”. Za budowę „zapłacili arabscy posłańcy, którzy coraz liczniej przybywali do doliny”. Na dziedzińcu młodzi ćwiczą, dyskutują i słuchają opowieści czeczeńskich partyzantów, którzy nazywają siebie mudżahedinami, czyli świętymi wojownikami. Szamil i Raszid też słuchają. Z zapartym tchem. Lara, czuje, że z tego słuchania może wyjść coś złego – dotychczas Kistowie zwracali się po radę do starszyzny, a nie do młokosów noszących broń. Czuje także, że tak jak kiedyś nad Groznym, tak teraz wojna kręci się nad dolina Pankisi. „(…) uświadomiła sobie, że jeśli zostanie z dziećmi w dolinie, nie spostrzeże się nawet, kiedy jej starszy syn, już pełnoletni, postanowi zaciągnąć się do partyzantki. I nic nie poradzi, nie będzie w stanie go powstrzymać”. Wysyła więc chłopców, nie pytając ich o zdanie, do Europy, do ich ojca, który niespodziewanie, po czterech latach milczenia, nawiązuje z nią kontakt. Urządził się „na zachodzie”. Żyje mu się dobrze. Jeśli chcą – mogą do niego przyjechać. Jadą Szamil i Raszid.
Czy Europa uchroni ich przed wstąpieniem na drogę świętej wojny? Po co Lara pojedzie do Syrii? Jak będzie postrzegać miasteczko w Alpach, w którym żyje jej mąż? O tym wszystkim opowie Wojciechowi Jagielskiemu, z którym spotkała się w McDonaldzie w Tbilisi. Jagielski nałoży na te historie swoją wiedzę i doświadczenie, i stworzy wspaniałą książkę. Książkę, która pokazuje, że świat nie jest czarno-biały, a człowiek może podnieść się nawet po najgorszych doświadczeniach. Ala także książkę, która próbuje tłumaczyć w jaki sposób tworzą się radykalizmy i co sprawia, że młodzi chłopcy są gotowi zabijać w imię religii i boga, którego wyznają.
Synowie zachęcają matkę do korzystania z internetu. Ona namawia ich do większej otwartości na drugiego człowieka, uczy zrozumienia. Szamil i Raszid mieszkają w miasteczku w Alpach. Ich matka – Lara, w gruzińskiej dolinie Pankisi. Oni uciekli do Europy, by uniknąć powołania do armii i znaleźć schronienie przed wojną. Ona została w Gruzji, by zaopiekować się schorowanymi...
więcej mniej Pokaż mimo to
Po 12 godzinach pracy, wraz z milionami innych głów podąża shinkansenem do mieszkania lub kapsułkowego hotelu. Po drodze, w automacie na jednym z setek skrzyżowań, kupuje majtki, które jakiś czas temu nosiła gimnazjalistka. Być może wstąpi do salonu pachinko, by w niesamowitym harmidrze, zrelaksować się przy ulubionej grze. To nie nadczłowiek z najnowszej produkcji 3D, a z pozoru zwyczajny, nudny i przewidywalny Japończyk, którego portret Rafał Tomański maluje w „Tatami kontra krzesła”. Bohater, któremu Tomański poświęca prawie 300 stron nie ma jasno określonej tożsamości, nie poznamy jego imienia ani nazwiska, choć pewnie moglibyśmy wybrać je samodzielnie spośród 120 tysięcy nazwisk zarejestrowanych w kraju kwitnącej wiśni.
Lektura książki pokazuje, że stereotypy i konstrukty myślowe, które tworzymy, pozwalają co prawda zredukować i uporządkować rzeczywistość, ale bardzo ją zubożają. Bo co przeciętny Polak wie o Japonii? Zapewne kojarzy kraj z wysokim rozwojem technologicznym, po trzęsieniu ziemi z 2011 roku być może pamięta, że leży on na styku płyt tektonicznych oraz czerpie energię z elektrowniami atomowych. Pewnie słyszał o gejszach i samurajach.
Dzięki Tomańskiemu czytelnik zanurza się w świecie zdecydowanie różnym od tego znanego, europejskiego. Autor próbuje uchwycić jak żyje ten 130 milionowy naród. Opowiada jak Japończycy mieszkają, co czytają i oglądają, jakie diety stosują, czego się boją, gdzie najchętniej pojechaliby na wakacje oraz co ich najbardziej podnieca. Tłumaczy dlaczego nie pokochali iPhona, wyjaśnia tajniki kanji, hiragany i katakany, przygląda się cosplayerom, opisuje zjawisko ijime. Zwraca także uwagę na japońskie reklamy, szczególnie te, w których występuje Brat Pitt, Nicole Kidman, George Clooney, Pierce Brosnan czy Halle Berry. Mimo, że książka zawiera bardzo dużo, chwilami wręcz encyklopedycznych, informacji czyta się ją jak dobrą powieść – jednym tchem, od deski do deski. I ma się ochotę na jeszcze.
Po 12 godzinach pracy, wraz z milionami innych głów podąża shinkansenem do mieszkania lub kapsułkowego hotelu. Po drodze, w automacie na jednym z setek skrzyżowań, kupuje majtki, które jakiś czas temu nosiła gimnazjalistka. Być może wstąpi do salonu pachinko, by w niesamowitym harmidrze, zrelaksować się przy ulubionej grze. To nie nadczłowiek z najnowszej produkcji 3D, a z...
więcej mniej Pokaż mimo to
– Tak w największym skrócie, to książka o rynku mieszkaniowym w Polsce – zareklamowałam 13 pięter koleżance – a ona popatrzyła na mnie z politowaniem.
– Jak można polecać książkę o rynku mieszkaniowym?
– Jeśli napisał ją Springer, to można.
Wzrok przyciąga genialnie zaprojektowana okładka. Szybkie kartkowanie zawartości i w oczy rzucają się trzy zdjęcia. Pierwsze na początku, drugie w połowie książki i ostatnie – zamykające narrację. Czyli będą dwie części. Są. Pierwsza – historyczna. Springer zabiera nas do Warszawy lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku. Nie zwiedzamy jednak tej pięknej bogatej, rozwijającej się stolicy, lecz tę codzienną – brudną, pozbawioną kanalizacji, z jednoizbowymi mieszkaniami, w których tłoczy się czasami po siedem osób. Springer pisze: „Dwa pokoje, kuchnia i przedpokój – osiemnaście osób. Pięć lokali – czterdzieści osób, cztery – czterdzieści dwie osoby. W Warszawie lat trzydziestych te liczby właściwie nikogo nie dziwią. Biedota, czyli głównie stanowiący ponad połowę mieszkańców miasta robotnicy, mieszka ciasno.” Opowiada także o marzeniach Teodora Toeplitza i Bolesława Bieruta, którzy chcą budować spółdzielcze osiedla robotnicze; o problemach z finansowaniem tych inwestycji; o robotnikach, których nie stać na opłacenie rachunków za media podłączone do mieszkań, stąd czasami szukają lokali bez prądu i kanalizacji. Wszystkie te historie są ciekawe, choć chwilami mam wrażenie, że jest ich zbyt dużo. Męczą opisy kolejnych nieudanych pomysłów zaszczepienia spółdzielczości na polski grunt. Czasami mam ochotę przekartować klika stron, ale Springer pisze zbyt dobrym stylem, by rezygnować z lektury.
Druga część 13 pięter mówi o nas. To znaczy o mnie i moich znajomych, którzy już wzięli kredyt, zastanawiają się czy go brać lub po prostu wiedzą, że nigdy nie zapożyczą się w banku (zdecydowana mniejszość, uchodząca za dziwaków. „Po co wynajmować i płacić komuś czynsz, skoro wydając tyle samo możesz spłacać hipotekę”. – tłumaczą im ci już zapożyczeni). Springer przytacza różne historie. Jest para, która kupiła wspólnie mieszkanie. Po dwóch latach się rozstali, ale nie dla banku. Teoretycznie mogą sprzedać mieszkanie i spłacić zobowiązania, w praktyce wartość kredytu, zaciągniętego w erze taniego franka, zdecydowanie przewyższa wartość nieruchomości. Mieszkają więc razem (ona w sypialni, on w wydzielonym z kuchnio-jadalni pokoju) i czekają kiedy ten koszmar się skończy. Zostało im jeszcze 25 lat kredytu. Znajdziemy też historię dziewczyny wynajmującej suterenę, chłopaka, który przeprowadzał się ponad trzydzieści razy, i kilkanaście innych opowieści ludzi nie mających swojego miejsca na ziemi. Springer rozmawia także z deweloperami i pośrednikami sprzedaży mieszkań, którzy otwierają butelki szampana, gdy rząd ogłasza program „Rodzina na swoim”. Spiskowa teoria dziejów? Raczej nie. Książka krok po kroku, pokazuje kto zyskuje, a kto traci i dlaczego.
Jeśli myślisz o wzięciu kredytu, koniecznie przeczytaj 13 pięter, by wiedzieć na co się piszesz. Jeśli już masz kredyt – sięgnij po tę książkę, by przekonać się, że inni mają podobnie a nawet gorzej. Jeśli posiadasz własne mieszkanie odziedziczone po dziadkach/kupione przez rodziców/wygrane w totka – zapewne stać cię na to, by nabyć 13 pięter i dowiedzieć się jakim jesteś szczęściarzem. Jeśli decydujesz się na wynajem, a nie na kredyt – po przeczytaniu 13 pięter zyskasz nowe argumenty, gdy usłyszysz „Po co wynajmować i płacić komuś czynsz, skoro wydając tyle samo możesz spłacać hipotekę”.
– Tak w największym skrócie, to książka o rynku mieszkaniowym w Polsce – zareklamowałam 13 pięter koleżance – a ona popatrzyła na mnie z politowaniem.
– Jak można polecać książkę o rynku mieszkaniowym?
– Jeśli napisał ją Springer, to można.
Wzrok przyciąga genialnie zaprojektowana okładka. Szybkie kartkowanie zawartości i w oczy rzucają się trzy zdjęcia. Pierwsze na...
„Sońka rozpaliła u pieczy. Przygotowała zupę mleczną z zacierką i solą. Zagrzała wody na herbatę. Zrobi mocną. Później weźmie się za kapustę z grzybami, jeśli starczy czasu i sił. W domu święto: gość, anioł, jak z wizyty u Abrahama.
Usiłuje sobie przypomnieć, jak ta wizyta się skończyła.
Chyba jakoś niedobrze.”
A zaczęła się całkiem zwyczajnie. Sonia wracała do domu, na łańcuch prowadziła krowę. Szedł wieczór, czyli pora udoju. Na drodze, przed domem Sońki, stał młody mężczyzna. Za nim mercedes klasy S. Gość w tych stronach, rzecz niezwyczajna. Przyczynę wizyty wyjaśniała komórka „w bardzo najnowszym modelu” i brak zasięgu, czyli problem z wezwaniem assistance. Sońka jest już za stara, by znać się na samochodach, ale wystarczająco dużo przeżyła, by wiedzieć, że strapionemu wędrowcowi, należy pomóc. Zaprasza więc młodzieńca do domu, na ciepłe mleko. Siadają przy stole. Sońka opowiada – gość słucha. Wspomina dzieciństwo, śmierć matki, życie z ojcem i braćmi, i dzień, w którym ubrała najładniejszą, błękitną sukienkę i siadła na ławce przed chałupą. Pamięta go dobrze, bo nie zapomina się dnia w którym poznaje się miłość życia.
Miał na imię Joachim, piękne, niebieskie oczy, jasne włosy, twarz jak ciosaną, skórę różową. Był Niemcem, ona Białorusinką. Ławka stała na podlaskiej wsi Słuczanka*. Był 1941 rok. Wojsko kilka dni stacjonowało w tym regionie, Sońka i Joachim mogli się więc spotykać. Ich schadzki na moście były jak wyjęte z harleqina, ale w powietrzu wisiało już zło i niepewność. Mistrzostwo suspenu.
Sońka niby siedzi przy stole i opowiada, ale jakbyśmy oglądali ją w teatrze. Igor niby słucha, ale w głowie ustawia aktorów na scenie. Wszystko dlatego, że miejsc i czasów akcji w Sońce jest kilka. Jest czas spotkania z Igorem, czas wojenny i czas, który dopiero nastąpi – premiery sztuki teatralnej, opartej na życiu Sońki. Czasy te przenikają się, istnieją obok siebie.
Nic w tej książce nie jest oczywiste, choć niektórzy uważają, że niemal wszystko jest przewidywalne, odpowiadające na literacką modę http://www.dwutygodnik.com/artykul/5262-krowa-a-literatura.html.
Być może, ale ja dałam się tym zabiegom uwieść.
Siedziałam z Sońką w chacie, karmiłam z nią kury, stałam obok gdy mówiła ojcu i braciom, że jest w ciąży. Byłam z nią i w tych złych chwilach, bo drastycznych scen przemocy jest w książce wiele. Uważnie patrzyłam także na jej historię przetworzoną na sztukę teatralną, bowiem zabiegi, które stosuje Karpowicz, nie tylko nie pozwalają odróżnić prawy opowiadanej od prawdy odgrywanej, ale pokazują, w jaki sposób popkultura przekłada historię jednostki na rzecz ogólnie dostępną i podlegającą ocenie. Recenzenci sztuki wyreżyserowanej przez Igora, nie skupiają się na tym co przeżyła Sońka, nie współczują jej. Oceniają jak wyglądała premiera, czy w opowieści zachowano parytet, jak przedstawiono Żydów, jak Polaków, jak Niemców, a jak Białorusinów. Opisują kostiumy i rekwizyty.
Poza totalnym wsiąknięciem w świat opisywany przez Karpowicza, nie mogłam się pozbyć myśli, że Igor „wykorzystuje” Sońkę, tak jak reporter „wykorzystuje” swojego bohatera. Siedzi, słucha, namawia do wspomnień, bierze z nich to co najlepsze. Pisze. Potem znajduje kolejnego bohatera, znów słucha, namawia do zwierzeń, pisze. Potem odchodzi. Ale tak, jak dzięki Sońce dowiadujemy się, wielu rzeczy o Igorze, tak reporterzy często wybierają bohaterów z jakiegoś powodu, który mówi wiele o nich samych.
„Sońka rozpaliła u pieczy. Przygotowała zupę mleczną z zacierką i solą. Zagrzała wody na herbatę. Zrobi mocną. Później weźmie się za kapustę z grzybami, jeśli starczy czasu i sił. W domu święto: gość, anioł, jak z wizyty u Abrahama.
Usiłuje sobie przypomnieć, jak ta wizyta się skończyła.
Chyba jakoś niedobrze.”
A zaczęła się całkiem zwyczajnie. Sonia wracała do domu, na...
Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia Witolda Szabłowskiego to książka, której nie można wchłonąć. Przynajmniej ja nie potrafiłam. Zło, które czai się na kolejnych kartkach, chwyta za gardło, dusi, oblepia, śni się w nocy. Głowa potrzebuje wytchnienia, czasu by przetrawić to co przeczytała.
Ale Sprawiedliwi zdrajcy to przede wszystkim książka szalenie ważna, po którą trzeba sięgnąć. Reporter opowiada w niej historię rzezi wołyńskiej z 1943 roku. Historię, z którą rozum chwilami nie potrafi sobie poradzić. Bo jak tu przekonać swój umysł, że ukraiński mąż zabija swoją polską żonę, z którą przez lata żył w zgodzie, morduje swoje dzieci, w których żyłach płynie i polska i ukraińska krew, nie oszczędza swoich polskich teściów. Jak tu uwierzyć w to, że sąsiad przebija widłami sąsiada, że Ukraińcy napadają na polskie wsie nie litując się nad nikim – ani nad dziećmi, ani nad starcami, ani nad noworodkami. I to wszystko w imię narodowości?
Wspomniałam o tej książce podczas rodzinnej uroczystości. Zrobiłam to celowo – wiedziałam, że babcia mojej bratowej urodziła się na terenie dzisiejszej Ukrainy. Nie mieszkała na Wołyniu, lecz w jednym z przyległych do niego województw. Siedziałyśmy niedaleko siebie, w rogu stołu, chciałam by opowiedziała o tamtych czasach, by powiedziała jak zapamiętała Ukraińców. Mówiła o ucieczce. Ktoś ostrzegł jej rodziców, że Ukraińcy mogą mordować. Nie czekali na rozwój wydarzeń. Załadowali swój dobytek na rampę kolejową służącą do przewozu drewna i po kilku dniach jazdy, w 1941 roku, przekroczyli Bug. Mówiła to, co powtarzało wielu rozmówców Szabłowskiego, za Bugiem było już bezpiecznie. Mówiła także, że nie ma dobrych Ukraińców, że Ukrainiec to morderca.
W Sprawiedliwych zdrajcach Szabłowski opisuje ogrom zbrodni wołyńskiej. Pokazuje sąsiadów morderców. Nie epatuje jednak okrucieństwem, nie dokonuje wiwisekcji morderstw. Skupia się na historiach konkretnych ludzi. Rozmawia z tymi, którzy rzeź przeżyli. Przeżyli, bo na przykład, tak jak pani Hania, zostali uratowani przez Ukraińskie małżeństwo. Witold Szabłowski jeździ na Wołyń by odszukać śladów sprawiedliwych. Bo ratowanie to bardzo ważny element tej książki – zresztą już sam tytuł Sprawiedliwi zdrajcy sygnalizuje, że nie otrzymamy obrazu czarno-białego. Byli bowiem Ukraińcy, którzy mordowali, ale byli też tacy, którzy, z narażeniem życia swojego i swojej rodziny, pomagali Polakom, bo jak powie jeden z bohaterów książki nie morduje nacja ani religia. Mordować może człowiek i to człowieka należy winić. Warto o tym pamiętać w czasach podsycanego przez media poczucia zagrożenia ze strony imigrantów. Zresztą, to nie jedyne zdanie z książki, które w niepokojący sposób odnosi się do czasów współczesnych. Jakaś wrogość między ludźmi tliła się już dobrych kilka lat przed wojną. – mówi jedna z bohaterek książki. A jej słowa mogą służyć za przestrogę.
Ukraińcy, którzy ratowali Polaków często sami ginęli z rąk banderowców. Jeśli cudem przeżyli, po wojnie zostali uznani za zdrajców. Co więcej, przez lata żyli w jednej wiosce z mordercami, a że zazwyczaj mordowała większość, sprawiedliwych traktowano jak trędowatych. Niby byli u siebie, ale całe życie pozostali obcy. Przez lata czekali także na wieści od uratowanych Polaków – nie oczekiwali wdzięczności, byli ciekawi czy uratowani żyją, jak potoczyły się ich losy. Wielu, jeśli nie większość ocalonych, nigdy ponownie nie spotkała się ze swoimi wybawicielami. Być może nie chcieli wracać do drastycznych wspomnień, może czasy były za trudne, może nie pamiętali kto ich ratował. Nie mamy prawa tego oceniać. Żal tylko ściska serce, że nikt sprawiedliwym i ich rodzinom do dziś nie podziękował za ratunek.
Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia Witolda Szabłowskiego to książka, której nie można wchłonąć. Przynajmniej ja nie potrafiłam. Zło, które czai się na kolejnych kartkach, chwyta za gardło, dusi, oblepia, śni się w nocy. Głowa potrzebuje wytchnienia, czasu by przetrawić to co przeczytała.
Ale Sprawiedliwi zdrajcy to przede wszystkim książka szalenie ważna, po którą...
Z Garwolina, Żelechowa, Kałuszyna, Ostrowca, Warszawy wyruszali do Kostaryki. W latach 20. i 30. XX wieku w poszukiwaniu lepszego życia, w latach 40. – by przeżyć. W XXI wieku ich tropem podąża Anna Pamuła, która sprawdza, dlaczego Żydzi w Kostaryce nazywają się „Polacos”. Sprawdza i snuje niezwykle ciekawą opowieść, nie tylko o Żydach, ale także o Polakach, zarówno tych żyjących ponad siedemdziesiąt lat temu, jak i tych współczesnych.
Polacos. Chajka płynie do Kostaryki to świetnie udokumentowana książka. Dowiemy się z niej, który z polskich Żydów przypłynął do Kostaryki jako pierwszy, czym zajmowali się przybysze, co zabierali ze sobą w podróż, jak wyobrażali sobie ten odległy kraj, czy i jak często kontaktowali się z rodzinami pozostałymi w ojczyźnie, jak przebiegała ich asymilacja na Kostaryce i dlaczego część z nich była przekonana, że statek, na którym podróżują dotarł właśnie do Ameryki. By odpowiedzieć na te pytania autorka wraz z trzema staruszkami z San Jose, prowadzi drobiazgowe śledztwo. Dopuszcza do niego czytelnika. Sprawia to, że książkę czyta się trochę jak powieść, w której narratorka jest przewodniczką.
Polacos. Chajka płynie do Kostaryki to klasycznie napisany reportaż, w którym można wyróżnić trzy części: historyczną, opowieści Żydów z czasów około wojennych w Polsce i w Kostaryce oraz współczesną – wizytę autorki w Żelechowie. Wszystkie te elementy idealnie ze sobą współgrają, a wątek współczesny pokazuje jak bardzo żywy i dla niektórych kontrowersyjny jest, w dalszym ciągu, temat żydowskich mieszkańców polskich miast i miasteczek.
Z Garwolina, Żelechowa, Kałuszyna, Ostrowca, Warszawy wyruszali do Kostaryki. W latach 20. i 30. XX wieku w poszukiwaniu lepszego życia, w latach 40. – by przeżyć. W XXI wieku ich tropem podąża Anna Pamuła, która sprawdza, dlaczego Żydzi w Kostaryce nazywają się „Polacos”. Sprawdza i snuje niezwykle ciekawą opowieść, nie tylko o Żydach, ale także o Polakach, zarówno tych...
więcej Pokaż mimo to