Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Według Charliego LeDuffa Detroit jest miastem, które wytyczyło szlak, którym powoli podąża reszta Ameryki. Mityczne już pięć dolarów za godzinę pracy, które oferował Henry Ford, pociągnęło za sobą lawinę wydarzeń, które doprowadziły miasto do zagłady. LeDuff nie chce określać stanu Detroit inaczej. Opisuje go tak, jakby miasto miało było w stanie agonalnym - miasto, którego mieszkańcy przyznają, że ich życie przypomina wegetację. Wyrwać się z niej można tylko w jeden sposób - umrzeć i czekać, aż ktoś znajdzie wystające spod pokrywy lodowej obute stopy.

LeDuff wychował się w Detroit w typowej dla tego miasta rodzinie - kochająca matka była uzależniona od kolejnych mężów, bracia nie mieli na siebie pomysłu lub zajmowali się tym, co i tak nie miało przyszłości, a siostra... siostra szybko zrujnowała życie sobie i pośrednio swojej córce. Charlie jest „jedynym, któremu się udało”, wyjechał i zdobył pracę w „The New York Timesie”. Po latach zdecydował się wrócić do korzeni i przekazać światu prawdę o Detroit.

Biografia autora jest istotną częścią tego reportażu. Jest on specyficznym reprezentantem swojego gatunku, ponieważ nie można jednoznacznie stwierdzić, co jest jgo głównym tematem: upadek Detroit czy obecność LeDuffa w Detroit w ostatecznej fazie jego upadku i to jaki wpływ miejsce jego urodzenia miało wpływ na jego życie. Reporter wyrusza wgłąb Detroit i wgłąb siebie i historii swojej rodziny.

Wiele rozdziałów rozdziałów tej książki przypomina pamiętnik reportera, a nie efekt jego pracy. Styl jest bardzo potoczny, momentami wulgarny i bardzo amerykański. Nie mam nic do zarzucenia tłumaczce, bo to nie jej wina, ale uważam, że „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki” jest na tyle obliczona na amerykańskiego odbiorcę, że w innych kulturach wypada sztucznie. Szczególnie widoczne jest to, jak już wspomniałam, w języku, jakim posługuje się autor - wiele z powiedzonek jego i jego bohaterów brzmi naturalnie w hollywoodzkich filmach, ale w naszej rzeczywistości już nie (vide: liczba i miejsce występowania przekleństw). Reporter cały czas balansuje na granicy między dosłownością i kiczem.

Praca LeDuffa jest bardzo upolitycznionym reportażem, jednymi z jego najważniejszych bohaterów są różnej maści politycy, którzy potwierdzają wszystko, co powszechnie sądzi się o ich profesji. Reporter daje im gorzką, także dla siebie, lekcję lokalnego patriotyzmu. Jego książka jest też ciekawym studium tego, jak bardzo zaangażowanie dziennikarza wzrasta wraz z czasem przebywania poza (korpo)redakcją i poza światem białych kołnierzyków.

Według Charliego LeDuffa Detroit jest miastem, które wytyczyło szlak, którym powoli podąża reszta Ameryki. Mityczne już pięć dolarów za godzinę pracy, które oferował Henry Ford, pociągnęło za sobą lawinę wydarzeń, które doprowadziły miasto do zagłady. LeDuff nie chce określać stanu Detroit inaczej. Opisuje go tak, jakby miasto miało było w stanie agonalnym - miasto, którego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Gdybym znalazł czarodziejską lampę i mógł wypowiedzieć jedno życzenie, chciałbym mieć normalną twarz, na którą nikt nigdy nie rzuci okiem. Kiedy idę ulicą, wolałbym, żeby przechodnie nie spoglądali na mnie i nie odwracali głów. Moim zdaniem sprawa przedstawia się tak: nie jestem zwykłym dzieckiem tylko dlatego, że nikt nie patrzy na mnie jak na zwykłe dziecko.”*

Dziesięcioletni August urodził się z wadą, która zdeterminowała całe jego życie. August jest bowiem odrażający. Biologia postanowiła zdeformować jego twarz w potworny sposób, co sprawiło, że chłopiec nie miał szans na normalne życie. Nadszedł jednak moment, gdy mama Augusta postanowiła przewrócić życie syna do góry nogami i posłać go do szkoły, w której chłopiec miał się uczyć wraz z rówieśnikami, „normalnymi”dziećmi, które, jak wiadomo, zazwyczaj są brutalnie szczere.

Na okładce tej książki widnieje zarys twarzy chłopca oraz dokładniej narysowane jedno jego oko. Jest to rewelacyjna zapowiedź fabuły powieści, która opiera się na mechanizmie zagadki. Przez kilkadziesiąt pierwszych stron nie wiadomo, jak wygląda August, wiadomo tylko, że jego twarz jest odrażająca. Ciekawość czytelnika jest podsycana ciągłym wspominaniem o brzydocie Augusta. Jest bardzo ważny element tej książki, ponieważ jest ona skierowana do dzieci. Zanim dowiedzą się, jak w rzeczywistości wygląda bohater, będą już na tyle zafascynowani jego historią, że nie będą chcieli przerwać lektury.

Powieść napisana jest w pierwszej osobie, choć ma kilku narratorów: Augusta, znajomych chłopca, jego siostrę oraz jej chłopaka i przyjaciółkę.. Brakuje mi narracji jednego z rodziców Augusta, choć biorąc pod uwagę wymowę tej książki, przyznaję, że nie jest ona konieczna. R.J. Palacio ukazuje życie chłopca, którego życie naznaczone jest piętnem wyjątkowej brzydoty, ukazuje je z kilku perspektyw i czyni to po to, by młodzi czytelnicy mogli sami ocenić postępowanie każdego z bohaterów i na tej podstawie zdecydować, jak oni zachowywaliby się, gdyby w ich szkole pojawił się August. Narracja rodziców nie jest konieczna z tego powodu, że nie jest to książka dla dorosłych, a dzieci mogłyby nie zrozumieć, z czym borykają się rodzice tak niezwykłego dziecka.

Wbrew dość poważnej tematyce, jest to zabawna i bardzo życiowa książka, przedstawiająca życie i problemy, przed którymi stoją współczesne dzieci. August interesuje się uniwersum „Gwiezdnych wojen”, jest bystrym chłopcem pozbawionym naiwnie przypisywanej tak skrzywdzonym dzieciom aniołkowatej dobroci. Jest to dzieciak z padawańskim warkoczykiem, który chce znaleźć przyjaciół i, ponieważ jest bardzo amerykańska powieść, oczywiście mu się to...

Na marginesie. Jest to pierwsza od lat przeczytana przeze mnie powieść przeznaczona dla dzieci i młodzieży. Po jej lekturze wiem, że w przyszłości chętnie będę sięgała po powieści dziecięce i młodzieżowe, nie tylko te klasyczne. Przekonałam się do tego gatunku i za to R.J. Palacio serdecznie dziękuję.

*R.J. Palacio, „Cud chłopak”, 2014, s. 11.

„Gdybym znalazł czarodziejską lampę i mógł wypowiedzieć jedno życzenie, chciałbym mieć normalną twarz, na którą nikt nigdy nie rzuci okiem. Kiedy idę ulicą, wolałbym, żeby przechodnie nie spoglądali na mnie i nie odwracali głów. Moim zdaniem sprawa przedstawia się tak: nie jestem zwykłym dzieckiem tylko dlatego, że nikt nie patrzy na mnie jak na zwykłe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Seria „Lektury nadobowiązkowe” powstawała z potrzeby docenienia literatury, która nie mieściła się na półkach z etykietkami „beletrystyka” i „najnowsza publicystyka”. Wisława Szymborska jako koneserka literatury wszelakiej przez ponad trzydzieści lat pisała felietony na temat książek, których nieznajomość nie groziła popełnieniem faux pas w rozmowie z obytymi kulturalnie znajomymi. Felietony ukazywały się w „Życiu literackim”, „Piśmie”, „Odrze” i w „Gazecie Wyborczej” i doczekały się kilku wydań książkowych, z których każde kolejne było rozszerzane o nowe teksty. W tym roku ukazały się „Wszystkie lektury nadobowiązkowe”.

Szymborska nie nazywała swoich tekstów recenzjami. O swoich umiejętnościach tworzenia takowych pisała: „Szybko połapałam się jednak, że recenzji pisać nie potrafię, a nawet nie mam na to chęci. Ze w gruncie rzeczy jestem i chcę pozostać czytelniczką amatorką, na której nie ciąży przymus bezustannego wartościowania”[1]. Szymborska miała jednak solidne przygotowanie polonistyczno-kulturalno-historyczne i mogła pozwolić sobie na te słowa. Jej felietony mają luźną strukturę, są zróżnicowane, nie mają w sobie zbyt wiele z recenzji, za to sporo z intelektualnego pamiętnika. Od notatnika przeciętnego czytelnika dzieli je to, że skrzą się humorem, ujmują ironią, zmuszają do zakochania się w ich autorce — są genialne. Na ich urodę składa się wiele czynników. Poniżej scharakteryzuję pokrótce część z nich, bo nie mogę sobie tego darować.

Bardzo ważny jest dobry początek. Szymborska miała niezwykły dar do układania pierwszych zdań, zarówno w przypadku poezji („Umrzeć - tego się nie robi kotu”), jak i mowy wiązanej. Oto przykład z felietonu na temat książki Marii Szypowskiej „Jan Matejko wszystkim znany”: „Układają mi się w myśli same tylko zdania początkowe — każde z perspektywą innego felietonu. [...] To, co powyżej napisałam, proszę traktować jako początek pierwszy. A oto początki inne: 2. Również Matejko był kiedyś malarzem młodym. To dziwne, ale w szkole nigdy mi o tym o nie mówiono. 3. Pewnego razu podpisał się w liście do przyjaciela: >>Jan, nadworny malarz króla polskiego<<. Zasłużył również na tytuły nadwornego strażnika zabytków i ministra propagandy”[2].

Jeszcze ważniejsze jest rozwinięcie tematu — nieoczywiste, ironiczne, w wielu przypadkach odbiegające od meritum. Tym razem nie podam przykładu, bo każdy felieton zasługuje przynajmniej na kilka linijek tekstu. W związku z tym chciałabym przejść do omówienia stylu felietonów. Niestety, ktoś zrobił to już przede mną, więc pozwolę sobie oddać w tej sprawie głos pewnemu autorytetowi: „Styl Szymborskiej zasługuje na uwagę przede wszystkim na wyrazy, jakich unika. >>Kontrowersyjny<< to dla niej ciągle sporny czy wątpliwy, >>finalny<< — końcowy albo ostateczny, a >>spektakl<< to po prostu przedstawienie oraz widowisko. Nie żeby miała jakiegoś fioła na punkcie wyrazów obcego pochodzenia. Uważa tylko, że należałoby się zastanowić, które z tych wyrazów są naprawdę potrzebne”[3]. Jako ciekawostkę dodam, że wspomnianym autorytetem jest osoba, z którą W.S. przebywała dzień za dniem od urodzenia, jadała z jednego talerza i nosiła wspólną parę butów, a w sprawie stylu zaznaczę, że zasługuje na osobny naukowy artykuł, a nie recenzję (sic!) na blogu.

Podsumowując, „Wszystkie lektury nadobowiązkowe” to książka wspaniała (ups, jej autorka nie lubiła tego słowa), nieszablonowa, pouczająca, zabawna, powtórzę — genialna. Serdecznie zachęcam do lektury i posiadania tego świetnie wydanego tomiszcza na własność. Amatorów śledzenia przyzwyczajeń Szymborskiej powinien zainteresować również niezwykle skrupulatny indeks omówionych tekstów oraz ich autorów, tłumaczy — taki, który na pewno zdobyłby uznanie piewczyni tego typu kategoryzacji. Żeby nie było nudno, do tej pochwały dodam łyżkę dziegciu, mianowicie od felietonu poświęconego „Kalendarzowi przeznaczeń”, Szymborska zaczęła tytułować swoje teksty, niestety i rozczarowująco zaskakująco — niezbyt oryginalnie. Ale „jest to jedyna nieprzyzwoitość na tej Planecie Krasomówców”[4].

[1] Szymborska W., Wszystkie lektury nadobowiązkowe, Kraków 2015, s. 5.
[2] Szymborska W., Wszystkie lektury nadobowiązkowe, Kraków 2015, s. 483.
[3] Szymborska W., Wszystkie lektury nadobowiązkowe, Kraków 2015, s. 571.
[4] Szymborska W., Wszystkie lektury nadobowiązkowe, Kraków 2015, s. 578.

Seria „Lektury nadobowiązkowe” powstawała z potrzeby docenienia literatury, która nie mieściła się na półkach z etykietkami „beletrystyka” i „najnowsza publicystyka”. Wisława Szymborska jako koneserka literatury wszelakiej przez ponad trzydzieści lat pisała felietony na temat książek, których nieznajomość nie groziła popełnieniem faux pas w rozmowie z obytymi kulturalnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tygodnik „Wędrowiec” powstał w 1863 roku i początkowo funkcjonował jako ambitne czasopismo zajmujące się tematyką geograficzno-etnograficzną. Dwadzieścia lat później, po zakupieniu przez Artura Gruszeckiego, stał się jednym z najważniejszych filarów polskiego dziennikarstwa kulturalnego, a to dzięki tekstom między innymi Antoniego Sygietyńskiego, Stanisława Witkiewicza, Adolfa Dygasińskiego. Program tego czasopisma, wyrastający z inspiracji francuskim naturalizmem i sztuką realistyczną, wywarł znaczny wpływ na ówczesny rozwój polskiej sztuki i krytyki sztuki. W swoim czasie z „Wędrowcem” związał się również Bolesław Prus, który na jego łamach wydał swoją pierwszą istotną powieść - „Placówkę”.

Za głównego bohatera tej powieści można uznać albo Józefa Ślimaka, albo Józefa Ślimaka z rodziną (jako bohatera zbiorowego). Józef jest pokornym chłopem, który wraz z żoną, dwoma synami, parobkiem Maćkiem i małą znajdą żyje na kawałku ziemi, którą od wieków uprawiali jego przodkowie. Teraz, dwadzieścia lat po uwłaszczeniu, ta ziemia oraz przypisany do niej inwentarz należą do niego wraz ze wszystkimi tego dobrodziejstwami i niekoniecznie dobrodziejstwami. Czasy nie są łaskawe, sąsiedzi nie są wyrozumiali i zawzięcie tępią tych, którym się powodzi, pan jest zapatrzony w panią, która z kolei niemiłosiernie się na wsi nudzi i czym prędzej chce przeprowadzić się do miasta. Państwo po otrzymaniu intratnej propozycji decydują się w końcu sprzedać majątek i zostawić chłopów samopas. Na dodatek we wsi pojawiają się niemieccy kolonizatorzy, którzy pod względem cywilizacyjnym wyraźnie górują nad mieszkańcami folwarku i czyhają na ich ziemie, chcąc rozbudować swoją osadę.

„Placówka” była kiedyś lekturą szkolną, co zostawiło swój ślad w jej licznych interpretacjach. Według wielu podręczników jest to powieść o bohaterskiej walce chłopa, prawdziwego patrioty, o polską ziemię. Jestem w stanie zaakceptować tę interpretację, ale po kilku jej poprawkach. Po pierwsze, Ślimak nie jest patriotą, z jego ust ani raz nie pada słowo „Polska” - jest chłopem, „tutejszym”. Po drugie, nie walczy o polską ziemię, a o swoją ziemię. Ślimaka można uznać co najwyżej za nieświadomego i nieco przypadkowego bojownika o polskość. Patrzenie na tę książkę przez pryzmat walki z zaborcą, zaciemnia jej rzeczywistą wymowę. O tym, jaka ona miała być najlepiej świadczą powiązania Prusa z „Wędrowcem”.

Późniejszy autor „Lalki” związał się z tym czasopismem dzięki przyjaźni ze Stanisławem Witkiewiczem i na miarę możliwości czerpał z jego programu. „Placówka” jest tego najlepszym dowodem, ponieważ jest to powieść na wskroś naturalistyczna. Bohaterowie reprezentują określone typy ludzkie, które spodziewalibyśmy się spotkać na XIX-wiecznej wsi i jednocześnie są obdarzeni indywidualnymi cechami i psychologiczną głębią (vide Maciej Owczarz - kulawy pachołek przerzucany z miejsca na miejsce, który po odnalezieniu azylu w domu Ślimaka, odwdzięcza mu się pracując na gospodarstwie ponad siły). Jest to jedna z pierwszych polskich powieści, w których chłopski bohater jest bohaterem z krwi i kości, a nie romantyczną kreacją chłopa.

Na dość jednolitym wizerunku tej książki pojawia się rysa w postaci dynamicznego i nieprawdopodobnego zakończenia. Ono też ma swoją funkcję, ale żeby ją opisać, musiałabym zdradzić wiele wątków fabularnych, a to mogłoby zepsuć przyjemność płynącą z lektury tej książki. Ważną cechą tej książki jest brak patosu. Prus wystrzegał się górnolotności (za co bardzo go lubię) i swoją „Placówkę” uczynił kroniką życia chłopskiej rodziny, na którą spadają kolejne nieszczęścia, także te z wątkiem ojczyźnianym w tle. Jest to książka zupełnie inna niż „Lalka”, z którą ten pisarz jest kojarzony i nie odważyłabym się ich porównywać, choć mają one jedną cechę wspólną - na ich temat można pisać kolejne książki, zwykła recenzja nie odda ich bogactwa.

Tygodnik „Wędrowiec” powstał w 1863 roku i początkowo funkcjonował jako ambitne czasopismo zajmujące się tematyką geograficzno-etnograficzną. Dwadzieścia lat później, po zakupieniu przez Artura Gruszeckiego, stał się jednym z najważniejszych filarów polskiego dziennikarstwa kulturalnego, a to dzięki tekstom między innymi Antoniego Sygietyńskiego, Stanisława Witkiewicza,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Japoński wachlarz” (którego nie miałam przyjemności czytać) był pierwszym wydanym jako książka przejawem oczarowania Joanny Bator Japonią. „Rekin z parku Yoyogi” jest „efektem zagęszczenia opisu” — naturalnego stanu rzeczy po czteroletnim pobycie w miejscu, które niezmiennie fascynuje i zadziwia. Dodatkowym impulsem do powstania tej książki było również tragiczne w skutkach trzęsienie ziemi oraz wywołane przez nie tsunami, które w 2011 roku nawiedziły Japonię i pozostały głęboko w podświadomości Japończyków oraz Joanny Bator, by stać jednym z głównych motywów kolejnej jej książki.

Tytułowy rekin pewnego dnia pojawił się w parku Yoyogi w dzielnicy Harajuku, budząc konsternację opinii publicznej i przez pewien czas burząc spokój psychiczny okolicznych mieszkańców. Wiadomo było, że ktoś tego rekina przyniósł i zostawił. Ale dlaczego to zrobił? Dlaczego przyniósł akurat rekina? Dlaczego do tego parku? Te zagwozdki skłoniły Joannę Bator do rozmyślań o literaturze, a konkretnie o realizmie magicznym i prozie Harukiego Murakamiego. Podobny schemat (japońskie „coś” jest pretekstem do rozważań o czymś głębszym niż spostrzeżenia podróżnika, nawet podróżnika-absolwenta kulturoznawstwa) występuje w esejach zaliczających się do dwóch pierwszych ścieżek, którymi Bator podąża ku oswojeniu Japonii zatytułowanymi kolejno „Niesamowitości” i „Alegorie”. Trzecia ścieżka „Heterotopie”jest inna, bardziej skupiona na sobie, a konkretnie na subkulturze otaku, miłośników mangi i anime.

Rozrzut tematyczny „Rekina z parku Yoyogi” jest niemały. Bator pisze zarówno o okresie Edo, podczas trwania którego Japonia była odcięta od świata, jak i o kosplejerkach czy panu, który porusza się po Tokio w stroju lolity. Wątki, które powtarzają się przynajmniej w kilku esejach to trzęsienie ziemi z 2011 roku, prostota powieści Murakamiego, kultura otaku. Inspirują one Bator, ponieważ nie pozwalają jej stworzyć pełnego obrazu Japonii. Przeszkadza jej w tym stara ciotka przyczepiona do pleców bohatera jednego z opowiadań autorstwa etatowego japońskiego kandydata do literackiej Nagrody Nobla czy nagłe zburzenie perfekcyjnego porządku społecznego przez fale tsunami. Bator przyznaje, że Japonia wciąż ją zadziwia, wymyka się wszelkim znanym jej klasyfikacjom, a jej opis wciąż nie jest wystarczająco zagęszczony. W książce czytamy więc o jej autorskim pomyśle na Japonię, a raczej o jej interpretacji japońskiej kultury, w której tworzeniu pomagają jej wielkie nazwiska, których nie trzeba znać przed lekturą tego tekstu, ale które dobrze jest znać w ogóle. Bator nie popisuje się swoim wykształceniem, elokwencją, obyciem, lecz co i raz wtrąca do tekstu zdania, które pozwalają przypuszczać, że niejedną dobrą książką w życiu przeczytała.

Niejednokrotnie porównuje się w tym tekście kultury polską i japońską. Zazwyczaj te porównania wypadają na niekorzyść kraju znad Wisły. Trudno stwierdzić, czy zawsze słusznie, w wielu przypadkach tak. Bator nazywa samą siebie „nabuzowaną emocjami Słowianką” i chyba dobrze jej z tym określeniem, lubi i nie wstydzi się go używać, choć przyznaje, że jak na japońskie standardy jej emocjonalność jest czymś prawdziwie niezwykłym.

„Rekin z parku Yoyogi” to zbiór esejów, z których część była wcześniej publikowana w „Gazecie Wyborczej” i w „Bluszczu”. Stąd pewnie wynika ich nieco gazetowo-felietonowy charakter: pobieżne ujęcie tematu i wyraźna puenta na końcu tekstu. Fakt ten nie zaważył jednak na poziomie literackim tej książki, który jest na tyle wysoki, że pozwala przypuszczać, że jej autorka dostała kiedyś jakąś nagrodę z dziedziny literatury i niejedną jeszcze dostanie.

„Japoński wachlarz” (którego nie miałam przyjemności czytać) był pierwszym wydanym jako książka przejawem oczarowania Joanny Bator Japonią. „Rekin z parku Yoyogi” jest „efektem zagęszczenia opisu” — naturalnego stanu rzeczy po czteroletnim pobycie w miejscu, które niezmiennie fascynuje i zadziwia. Dodatkowym impulsem do powstania tej książki było również tragiczne w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Po wojnie Edward Popielski ukrywa się w rządzonym przez Armię Czerwoną i Urząd Bezpieczeństwa Darłowie. Niespodziewanie w mieście pojawia się zwyrodnialec, który gwałci i gryzie kobiety, zarażając je przy tym śmiertelną chorobą. Popielski, chcąc nie chcąc, musi odnaleźć sprawcę tych zbrodni. Nie spodziewa się jednak tego, że budzący grozę morderca jest tylko trybikiem w machinie zła, które przyczaiło się w pozornie spokojnym nadmorskim miasteczku.

„Arena szczurów” to ostatni kryminał autorstwa Marka Krajewskiego, którego głównym bohaterem jest Edward Popielski i zarazem pierwszy, który przeczytałam (czytanie części cykli literackich w odpowiedniej kolejności zawsze sprawiało mi nieopisany trud), przez co nie mam możliwości porównania tej książki z jej poprzedniczkami. Tych, którzy planują pójść moim śladem i zapoznać się najpierw z finałem przygód „Łysego” uprzedzam, że znajomość poprzednich powieści o lwowskim policjancie nie jest konieczna, by móc bez przeszkód czytać o jego ostatnich doświadczeniach, ale przy tym ostrzegam, że zasadnicze wątki poprzednich części tego cyklu, zostały w jego zwieńczeniu skrupulatnie wyjaśnione.

Wbrew pozorom „Arena szczurów” nie jest typowym kryminałem. Zbrodnia kryminalna to drugo-, może nawet trzeciorzędny wątek, który został stworzony po to, by doprowadzić Popielskiego do tytułowej areny szczurów i wyprowadzić kluczowe dla tej powieści zagadnienie: czy można dla ocalenia własnego życia zabić niewinnych ludzi? Z odpowiedzią na to pytanie mierzył się nie tylko główny bohater, ale też, wiele lat po swoim ojcu, jego syn — Wacław Remus. Współczesność, przez którą prowadzi nas Remus jest drugorzędnym planem fabularnym w stosunku do przeszłości, a konkretnie roku 1948. Mimo to zagadka, którą próbuje rozwikłać syn detektywa, jest nie mniej ważna niż to, co dzieje się z Popielskim.

Krajewski zaznaczył, że dołożył wszelkich starań, by wiernie odwzorować powojenną darłowską rzeczywistość. Nietrudno jest dostrzec efekty jego wysiłków, ale nie są one wystarczające. Co prawda w lasach ukrywają się konkretne ugrupowania Żołnierzy Wyklętych, a Popielski spaceruje po rzeczywistych ulicach Darłowa, lecz są to jedynie przejawy poprawności faktograficznej. To za mało, by poczuć atmosferę powojennego nadmorskiego miasta. Kiepsko wypadają próby stylizowania wypowiedzi postaci na język przedwojennych inteligentów lub wręcz przeciwnie — chłopów ledwie oderwanych od pługa, którzy dostali od czerwonoarmistów trochę władzy. Stylizacja powinna być albo dokładna i skończona, albo wcale nie powinno jej być. W „Arenie szczurów” raz jest, a raz jej nie ma: tylko wybrane postacie posługują się jakąkolwiek gwarą lub odmianą języka, która zdradza ich pochodzenie lub stan społeczny, przez co ten zabieg wydaje się zbędny, a już na pewno niedopracowany.

Po lekturze tej książki wnioskuję, że Krajewski lubuje się w soczystych opisach przejawów okrucieństwa. W „Arenie szczurów” jest ich pod dostatkiem, a pewnym momencie jest ich tak dużo, że stają się one groteskowe, a nie przerażające. Pożegnanie Popielskiego przypomina raczej thriller, a nie klasyczny kryminał. Jest to typowy przykład literatury rozrywkowej bez drugiego dna, ale stosunkowo przyjemnej w odbiorze.

Po wojnie Edward Popielski ukrywa się w rządzonym przez Armię Czerwoną i Urząd Bezpieczeństwa Darłowie. Niespodziewanie w mieście pojawia się zwyrodnialec, który gwałci i gryzie kobiety, zarażając je przy tym śmiertelną chorobą. Popielski, chcąc nie chcąc, musi odnaleźć sprawcę tych zbrodni. Nie spodziewa się jednak tego, że budzący grozę morderca jest tylko trybikiem w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Anne Edwards tytułuje Marię Callas primadonną zaledwie stulecia, choć nie ma wątpliwości, że była ona jedną z największych diw operowych wszech czasów. We wstępie do swojej książki Edwards wspomina: „Po raz pierwszy zobaczyłam ją [Callas] na własne oczy w 1964 roku na scenie Royal Opera House w londyńskiej Covent Garden w roli Toski. Byłam oszołomiona. Oto śpiewaczka, która głęboko rozumiała nie tylko wykonywaną przez siebie muzykę, lecz również słowa i osobę, którą portretowała. (...) Na zawsze odmieniła oblicze opery”. Na śpiew Marii podobnie reagują słuchacze jej nagrań, choć Głos był tylko jednym z jej atutów, które pozwalały jej budować niezapomniane role. Pozostałe to gra aktorska, ogromne oczy (zawsze odpowiednio podkreślone) i wrodzony talent do odczuwania i interpretowania muzyki. Na scenie Maria była Toscą, Madame Butterfly, Normą. Kim była poza nią? Edwards w książce zatytułowanej „Maria Callas. Primadonna stulecia” próbuje odpowiedzieć na to pytanie, ale przyznaje, że Callas, jak przystało na damę, pozostawiła po sobie wiele niedomówień i niejasności.

Pierwszy rozdział tej biografii wprowadza nas w świat, na którym Maria miała się dopiero pojawić. W 1916 roku jej rodzice wzięli ślub. Dziewięć miesięcy później na świecie pojawiła się Hiakinta (Jackie), potem Vassilios, który zmarł w niemowlęctwie. Najmłodsza z nich, Anna Cecylia Zofia Maria w przeciwieństwie do swojego rodzeństwa nie urodziła się Grecji, lecz już w Ameryce, dokąd jej rodzice Litza i Georgios wyemigrowali za pieniędzmi. W tym i w kilku kolejnych rozdziałach zapoznajemy się z tym, co ukształtowało młodszą z sióstr Kalogeropoulou, przede wszystkim z postępowaniem jej matki, która początkowo wyrastała na główną bohaterkę tej książki. Trudno stwierdzić, czy Edwards celowo wysunęła ją na piedestał, czy był to przypadek, ale ostatecznie wyszło to jej książce na dobre. Usunięcie Marii w cień podkreśliło to, jak wielką rolę odgrywała w jej życiu despotyczna i toksyczna Litza, drugi i ostatni raz podobny zabieg został zastosowany (lub „tak wyszło”) w rozdziałach opisujących życie Marii, gdy ta pozostawała w związku z charyzmatycznym i bajecznie bogatym Arystotelesem Onassisem.

Edwards duży nacisk położyła na to, jak wielki wpływ na Callas mieli inni ludzie. Nawet po osiągnięciu oszałamiających sukcesów Maria szukała akceptacji w oczach partnerów i wybranych współpracowników, co miało wielki wpływ na większość jej życiowych wyborów. Edwards starała się też jak najdokładniej opisać to, co w danym momencie musiało dziać się w głowie Marii i tu w dużej mierze postawiła na swoją intuicję, ponieważ nawet w przypadku braku dowodów na to, co powodowało danymi poczynaniami Marii, Edwards bez zahamowań pisała, że Maria zdecydowała się na ten, a nie inny krok ponieważ wciąż rozmyślała o tym, jak to kiedyś zrobiła coś, co nie pozwalało jej teraz zachować się inaczej. Każdy biograf skazany jest na podobne domysły, ale w tej biografii są one podawane z taką pewnością, że zaczynają one wzbudzać podejrzenia. Szczęśliwie dotyczą one tylko psychiki Marii, a nie faktów z jej życia.

Fakty Edwards starała się podawać jak najrzetelniej, swoją pracę oparła w dużej mierze na książce Johna Ardoina (o czym wspomniała już na wstępie), ale też przeprowadziła wiele dodatkowych wywiadów, które potem kilkakrotnie przytaczała. Jak każdy biograf-miłośnik danej osoby, nie ustrzegła się ona przed gloryfikowaniem i usprawiedliwianiem swojej bohaterki, ale też nie wahała się kilka razy skrytykować jej zachowania. Co najważniejsze, starała się utrzymać swój tekst na pewnym poziomie, nie zniżając się do standardów, do których przyzwyczajają nas brukowce (jedyną jej wpadką na tym polu było kilkukrotne wspomnienie o seksualnych przyzwyczajeniach Marii i Arystotelesa, w tym o czysto łóżkowych preferencjach Onassisa z czasów, gdy nie znał on jeszcze Marii!). Polecam tę książkę wielbicielom talentu La Diviny, ale też proszę — nawet jeśli nie macie ochoty na lekturę tej biografii, wysłuchajcie kilku arii w wykonaniu Callas.

Anne Edwards tytułuje Marię Callas primadonną zaledwie stulecia, choć nie ma wątpliwości, że była ona jedną z największych diw operowych wszech czasów. We wstępie do swojej książki Edwards wspomina: „Po raz pierwszy zobaczyłam ją [Callas] na własne oczy w 1964 roku na scenie Royal Opera House w londyńskiej Covent Garden w roli Toski. Byłam oszołomiona. Oto śpiewaczka, która...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Stojąc w oknie, pomyślała: niech spadnie gwiazda. Była przesądna, wszyscy wtedy byli przesądni, każdy na swój własny, sobie tylko znany sposób”. Ida Fink nie zobaczyła spadającej gwiazdy, ale znalazła połówkę podkowy. Podobno tylko cała podkowa przynosi szczęście, ale Ida nie przejęła się tym, że jej znalezisko najprawdopodobniej straciło nie tylko część swojego fizycznego jestestwa, ale i nadnaturalną moc uszczęśliwiania innych. Wtedy jak nigdy potrzebowała znaków świadczących o tym, że będzie dobrze, bo gorzej już być nie mogło. W 1942 roku Ida i jej siostra Maria były jedynymi przedstawicielkami młodego pokolenia swojej rodziny. Reszta rozstała się z życiem jak większość żydowskich mieszkańców prowincjonalnego polskiego miasteczka, ocalałych czekał podobny los, jednak ani Ida, ani Maria, ani ich ojciec nie chcieli umierać. Ociec postanowił się ukryć, a córki zdecydował się wyprawić w podróż do najbezpieczniejszego miejsca dla dwóch młodych żydówek — do hitlerowskich Niemiec.

Wbrew pozorom nie był to straceńczy pomysł. Ówcześnie wiele Żydówek po wywalczeniu polskich papierów wyjeżdżało do Niemiec jako polskie wieśniaczki. Taki plan miały też Ida i Maria, panienki z dobrego żydowskiego domu. Maria była śniada, miała ciemne włosy i oczy, obie miały zadbane ręce, mówiły staranną polszczyzną. Nie wyglądały jak proste dziewczęta ze wsi. Musiały zabawić się w makabryczny teatr (tak swoje wojenne poczynania po latach wspominała Ida), obie zmieniały tożsamości, udawały, że uczą się języka niemieckiego, który miały perfekcyjnie opanowany, wiedziały, że ich tłumacze, zmieniają znaczenie ich słów, ale nie mogły oponować, a co najgorsze musiały zmierzyć z murem ludzkiej obojętności i nienawiści. Na raz.

Historia Idy i Marii jest przerażająca, wyciska łzy, uświadamia bezradność — jest dokładnie taka, jaka powinna być standardowa autobiografia z Holocaustem w tle. Przykro mi to pisać, ale jedynym plusem wielu wojennych powieści jest to, że są one rozdzierająco smutne. Ida Fink swoją „Podróżą” udowodniła, że o wojnie można pisać inaczej: bez emfazy, bez patosu, ale też nie czysto naturalistycznie i nie bohatersko. Fink była przede wszystkim pisarką, a dopiero potem ofiarą Holocaustu, była też niekwestionowaną mistrzynią narracji. To, w jaki sposób panowała nad każdym czasownikiem użytym w tej książce zasługuje na najwyższe uznanie, podobnie jak elegancki, zdystansowany styl pisarki. Przy jego pomocy całe napięcie, które towarzyszyło siostrom w najtragiczniejszych momentach przenosi się na czytelnika, czyniąc lekturę książki czynnością intymno-ekstremalną. Sama nazywała tę książkę fikcją autobiograficzną. Myślę, że każdy, kto przeczyta „Podróż” na swój sposób zrozumie, jaką rolę pełni w tym określeniu słowo „fikcja”.

Fink nie zastosowała w swej książce konwencji doskonałej pamięci, wiele razy pyta samej siebie pamiętasz?”, przyznaje się do luk w pamięci, ale podaje przy tym szczegóły, które budują rzeczywisty klimat tej książki („Pierwsze szepty — Żydówki, Żydówki złapali...”). Pisze w kilku osobach, żadnej nie używa przypadkowo. Jej „Podróż” jest jakby utkana z żelaznej koronki. Fink rozrywa ją dopiero w ostatnim rozdziale, w którym opisuje drugą podróż, którą, już po wojnie, odbyła z mężem. Razem z nim odwiedzała miejsca, w których kiedyś ważyły się jej losy. Dopiero wtedy wyzbyła się opiekuńczej maniery starszej siostry i przyznała „mam dość”.

„Wybitna książka, bardzo osobista w szczegółach, a jednocześnie uniwersalna w swej wymowie”
The New York Times

„Stojąc w oknie, pomyślała: niech spadnie gwiazda. Była przesądna, wszyscy wtedy byli przesądni, każdy na swój własny, sobie tylko znany sposób”. Ida Fink nie zobaczyła spadającej gwiazdy, ale znalazła połówkę podkowy. Podobno tylko cała podkowa przynosi szczęście, ale Ida nie przejęła się tym, że jej znalezisko najprawdopodobniej straciło nie tylko część swojego fizycznego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czesi są przez nas uważani za zabawny, trochę nierozgarnięty naród. Pepiki mówią przecież śmiesznym językiem, są sympatyczni i... mają Szwejka! Tak głupiutki bohater raczej nie miałby szans przedrzeć się do panteonu polskich herosów literatury, ale literatura czeska bez wahania przyjęła na swoje łono idiotę z urzędu. Postać wykreowana przez Jaroslava Haska bawi i jednocześnie uczy na kartach powieści „Losy dobrego żołnierza Szwejka czasu wojny światowej”, wcześniej znanej pod tytułem „Przygody dobrego wojaka Szwejka czasu wojny światowej”. Inicjatorem zmiany tytułu oraz autorem nowego przekładu tej książki jest Antoni Kroh, jak się okazało w czasie lektury - czechofil pełną gębą.

Szwejk jest poczciwym sprzedawcą psów i wielbicielem opowiadania anegdot. Przed laty był także żołnierzem, ale został superarbitrowany z wojska z powodu wrodzonego idiotyzmu. Los chciał, że ponownie musiał zawitać w szeregi armii austro-węgierskiej, ponieważ wybuchła wojna światowa. Gdy już zorientował się, że zabito TEGO Ferdynanda, a nie Ferdynanda Kokoskę i nie drogistę Prusi, jako przykładny obywatel Szwejk postanawił bronić ojczyzny (czymkolwiek by ona nie była i jakich terenów nie obejmowała). Tak to zaczeła się jego (anty)wojenna przygoda.

Szwejk jest bohaterem wyrazistym, nakreślonym grubą krechą. Wbrew pozorom (i zapewnieniom głównego zainteresowanego) nie jest skończonym idiotą. Przemawia przez niego przysłowiowa ludowa mądrość, nie można też odmówić mu bystrości. Wiele w nim samego Haška; autor najbardziej znanej czeskiej powieści był świetnym gawędziarzem, satyrykiem, niezbyt walecznym żołnierzem, ateistą, bolszewikiem. Niektóre jego cechy i przekonania zostały bezpośrednio przelane na Szwejka, inne są przez niego przekazywane pośrednio, najczęściej poprzez komizm. Hašek szczególną awersją darzył wojsko i tzw. obywatelskie obowiązki. Szwejk jest za to oddanym żołnierzem, który wytrwale próbował dotrzeć do swojej jednostki. Nie jest to przejawem hipokryzji pisarza, dlatego że wierne oddanie Szwejka przełożonym jest tylko okazją do ukazania absurdu ich rozkazów oraz w ogóle porządku panującego w wojsku. Podobnie rzecz ma się z innymi poglądami Haška. Uważa się, że jego alter ego w tej książce jest Jednoroczny Ochotnik - kolejna, po Szwejku, postać, dla której warto przeczytać tę powieść.

Wspomniany już komizm oraz niewspominany pospolity humor zostały w tej książce użyte w dwojakim celu. Po pierwsze, dla ukazania czegoś ważniejszego i po drugie, jako cel sam w sobie.Trudno orzec, które użycie jest częstsze. Hašek robił wszystko, by wyśmiać pseudoheroizm i wojenne hasła, tak często rzucane w jego czasach. Najłatwiej było mu je atakować poprzez komizm. „Losy dobrego żołnierza Szwejka czasu wojny światowej” wciąż śmieszą, bo ich ludyczność jest oparta na schematach i ludowym humorze, który, odpowiednio użyty, jest wręcz ponadczasowy. Podobnie jak najsłynniejsza powieść czeskiego giganta literatury humorystycznej.

Czesi są przez nas uważani za zabawny, trochę nierozgarnięty naród. Pepiki mówią przecież śmiesznym językiem, są sympatyczni i... mają Szwejka! Tak głupiutki bohater raczej nie miałby szans przedrzeć się do panteonu polskich herosów literatury, ale literatura czeska bez wahania przyjęła na swoje łono idiotę z urzędu. Postać wykreowana przez Jaroslava Haska bawi i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Rosja jest wielką miłością wielu dziennikarzy, reporterów, miłośników literatury i podróży. Annę Wojtachę można śmiało zaliczyć do każdej z tych grup. Wyrazem szczególnego uczucia, jakim darzy ona ten kraj jest jej druga książka Zabijemy albo pokochamy. Opowieści z Rosji. Opowieści z Rosji to w zasadzie historie o ludziach, których dziennikarka spotkała na swojej drodze: o moskiewskiej prostytutce, bezdomnym, kobiecie skazanej na życie bez perspektyw, żołnierzu Specnazu. Wojtacha wielokrotnie przyznaje, że jako reporterka jest zainteresowana przede wszystkim tzw. zwykłymi ludźmi, którzy rzadko zwracają na siebie uwagę osób innych niż członkowie ich rodzin i przyjaciele. Oprócz pospolitości łączy ich także swego rodzaju alienacja od reszty społeczeństwa. Czasami obyczajowa, czasami geograficzna, czasami materialna lub kulturowa. W wielu przypadkach jest ona tym, co skłoniło Wojtachę do kontaktu z wybranymi osobowościami.

Trudno stwierdzić, czy bohaterowie tej książki w jakikolwiek sposób wyróżnają się od sobie podobnych mieszkańców Rosji, ale Wojtacha traktuje i opisuje ich tak, że nie waham się nazwać ich osobowościami. Dziennikarka analizuje zachowania swoich towarzyszy, stara się wejść w ich psychikę, przedstawia ich jako jednostki zwykło-niezwykle. Na ich przykładach stara się w jakiś sposób przybliżyć czytelnikowi współczesną Rosję.

Niestety najważniejsza w tym tekście jest sama Anna Wojtacha, przez co jej książce bliżej jest do pamiętnika, niż do reportażu. Całe strony poświęcone są raczej zwyczajom podróżniczym i towarzyskim autorki, a nie specyfice Rosji. Przez całą książkę przewija się wątek jej romansu z Ogim, wspomnianym żołnierzem Specnazu, który pojawił się już w poprzedniej książce dziennikarki - Kruchym lodzie. I o ile jego postać jest ważna nie tylko w poświęconym mu rozdziale, to liczba pocałunków, które wymienił ze swoją ukochaną, już niekoniecznie.

Przeżycia i przemyślenia dziennikarki zostały wyrażone w stylu, który wyjątkowo do nich pasuje. Wojtacha pisze bez ogródek, używa niewybrednego słownictwa, nie stosuje przemilczeń. Często wtrąca uwagi o swoim zawodzie i jego wpływie na codzienne życie dziennikarzy, nierzadko wspomina o swojej miłości do poezji Josifa Brodkiego. Podsumowując, w Zabijemy albo pokochamy jest równie dużo Rosji, co Wojtachy. Po książkę śmiało mogą więc sięgnąć wielbiciele obu pań.

Rosja jest wielką miłością wielu dziennikarzy, reporterów, miłośników literatury i podróży. Annę Wojtachę można śmiało zaliczyć do każdej z tych grup. Wyrazem szczególnego uczucia, jakim darzy ona ten kraj jest jej druga książka Zabijemy albo pokochamy. Opowieści z Rosji. Opowieści z Rosji to w zasadzie historie o ludziach, których dziennikarka spotkała na swojej drodze: o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Polakami byli, uwaga, Matka Boska voodoo, Kolumb, Kuba Rozpruwacz, James Bond, Drakula, Stalin, Frankenstein, Golem, Indiana Jones i przedwojenny Ronaldo. Właściwie to nie byli, ale mogli nimi być. Prawdopodobnie.

Adam Węgłowski, dziennikarz znany przede wszystkim z łamów magazynu ,,Focus Historia", uważa, że tropienie śladów polskości tam, gdzie nikt się ich spodziewa, sprzyja odnalezieniu poczucia wspólnoty i odpowiedzialności za nasze historyczne dziedzictwo. Jego zdaniem warto dywagować, nawet jeśli nasze przypuszczenia nie raz. nie dwa prowadzą nas na manowce. Zdaje się, że wie to z własnego doświadczenia.

Tytuły rozdziałów zaczynają się nazwiskiem/pseudonimem danej postaci, do którego dołączany jest sensacyjny dopisek „był Polakiem”. Jest on mylący, ponieważ wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że żadna z wymienionych w pierwszym akapicie osobistości albo nie była polskiego pochodzenia, ale miała jakieś związki z Polską, albo nigdy nie miała nic wspólnego z naszym krajem. Autor zazwyczaj sam obala tezę postawioną przez siebie w tytule, albo przynajmniej z nią dyskutuje.

Najmocniejszą stroną tej książki jest duża liczna przytaczanych teorii. Ma ona też swój minus, ponieważ wiele spośród wymienianych hipotez, którym autor poświęca dużo miejsca i czasu, jest fałszywa i, jak się wydaje, służy tylko zwiększeniu objętości tej publikacji. Zaletą jest dlatego, że dzięki niej zapoznajemy się z sylwetkami Polaków zapomnianych przez masy, a godnych pamięci nie tylko w pewnych kręgach. Szczególnie interesujący pod tym względem jest rozdział o Indianie Jonesie, który jest pełen nazwisk zasłużonych polskich archeologów i podróżników, którzy odkryli nawet więcej niż syn filmowego Henry'ego Jonesa Seniora (Malinowski, Michałowski, Ossendowski). Inna sprawa, że ten rozdział, podobnie jak rozdział o Jamesie Bondzie i Frankensteinie jest wybitnie naciągany.

Okazuje się, że „Bardzo polska historia wszystkiego” nie jest tak polska, jak byśmy sobie tego życzyli. Adam Węgłowski sam zastanawia się, czy jego książka „nie jest tylko zbiorem pobożnych życzeń i niesprawdzalnych hipotez mających leczyć nasze polskie kompleksy”. Trochę jest, ale nie całkiem. Znacznie lepiej niż jako sensacyjne opracowanie parahistoryczne sprawdza się, jako popularnonaukowa pozycja traktująca o Polakach, którzy dokonali czegoś wielkiego, ale nie istnieją w zbiorowej pamięci współczesnych rodaków.

Polakami byli, uwaga, Matka Boska voodoo, Kolumb, Kuba Rozpruwacz, James Bond, Drakula, Stalin, Frankenstein, Golem, Indiana Jones i przedwojenny Ronaldo. Właściwie to nie byli, ale mogli nimi być. Prawdopodobnie.

Adam Węgłowski, dziennikarz znany przede wszystkim z łamów magazynu ,,Focus Historia", uważa, że tropienie śladów polskości tam, gdzie nikt się ich spodziewa,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Fotoplastikon, czy też fotoplastykon, to wieloboczny przyrząd optyczny przeznaczony do prezentowania widzom stereoskopowych fotografii. Zasada jego działania polega na tym, że nakłada on na siebie dwa występujące w orientacji poziomej obrazy, przez co wydają się one trójwymiarowe. Podobnie działać ma na czytelników „Fotoplastikon” Jacka Dehnela - album zawierający sto fotografii i sto towarzyszących im miniatur prozatorskich. Każdemu zdjęciu przysługuje zamieszczony obok niego tekst. Zdjęcie i jego opis/wyjaśnienie/dopełnienie w oczach czytelnika powinny nakładać się na siebie, tworząc współczesny fotoplastikon.

Dobór fotografii do tego tomu jest oczywiście subiektywny, choć na pewno nie przypadkowy. Zdjęcia są pretekstem do uwiecznienia na kartach książki rozmyślań o fotografii, przestrzeni, czasie, przemijaniu, zabawie, wpływie jednej kategorii na inną, braku wpływu danych kategorii na siebie itd. Każda fotografia wydaje się odmienną historią, ale Dehnel w taki sposób kieruje uwagę czytelnika, by ten odnosił kolejne refleksje do innych zdjęć, ponieważ nikt, poza bohaterami danych zdjęć, nie wie, kiedy, dlaczego, przez kogo została zrobiona fotografia i kogo ona przedstawia (w całej książce są od tej zasady bodajże trzy czy cztery wyjątki). Zadaniem i autora, i czytelnika jest pozostająca bez klucza odpowiedzi próba odgadnięcia historii danego zdjęcia.

Zabawa z fotografią nie jest łatwa, ponieważ trudno jest odgadnąć jej rzeczywisty temat. Drugie zdjęcie w tej książce przedstawia trzech mężczyzn, w tym jednego karła, oraz dziecko. Uwagę odbiorcy może ściągnąć karzeł - z powodu swojej fizjonomii oraz chłopiec - ze względu na swoją białą koszulkę. Który z nich jest tematem? A może jest to zdjęcie rodzinne? Pudło. Dopiero Dehnel zwraca uwagę na znajdujący się obok nóg chłopca kamień - „coś, co warto było upamiętnić zdjęciem, a co straciło znaczenie”. Zabawa trwa dalej. Dlaczego ten kamień jest taki ważny (a może to przerośnięta bulwa jakiegoś warzywa?)? Czy chłopiec uznał, że ma on niezwykły kształt i dlatego zasługuje na uwiecznienie i spoczęcie na szmatce, a nie na gołej ziemi, w przeciwieństwie do samego dziecka? Pytań jest wiele, odpowiedzi brak. Większość osób na tej fotografii zostało zidentyfikowanych, bezimienni pozostali chłopiec oraz jego skarb. Chcecie wiedzieć, kim był chłopiec? Bawcie się dalej.

Każdy z tekstów w tej książce można nazwać bajdurzeniem. Autor nie ma prawa zaprzeczyć, ani się obrazić, ponieważ cały czas zmyśla i ciągle zadaje pytania retoryczne (raczej sobie, niż czytelnikowi). Interpretacja fotografii jest dowolna - Dehnel proponuje swoją, wyjątkowo wnikliwą. Można jej jednak zarzucić kilka usterek. Są to (kolejność przypadkowa): nadmierne zwracanie uwagi na sferę seksualną przedstawionej rzeczywistości lub szukanie seksu tam, gdzie nie ma przesłanek, by się go doszukiwać oraz pompatyczny, protekcjonalny styl. Pomimo początkowego entuzjazmu, te cechy języka Dehnela sprawiają, że to dla fotografii kontynuuje się lekturę książki, a towarzyszące im teksty traktuje się jedynie jako dodatek.

„Fotoplastikon” to niecodzienna książka, do której można wielokrotnie wracać. Niestety, jak już wspomniałam, raczej dla zdjęć, niż dla tekstu. Fotografie zamieszczone w tomie, pomimo tego, że większość na pierwszy rzut oka nie wygląda zbyt atrakcyjnie, zostały świetnie wyselekcjonowane - każda zawiera jakiś element, wokół którego można napisać całą historię, Trzeba to jednak zrobić dobrze, bo łatwo jest przekroczyć niewidzialną granicę wyniosłości, co grozi utratą zaufania czytelników. Dehnel na niej balansuje.

Fotoplastikon, czy też fotoplastykon, to wieloboczny przyrząd optyczny przeznaczony do prezentowania widzom stereoskopowych fotografii. Zasada jego działania polega na tym, że nakłada on na siebie dwa występujące w orientacji poziomej obrazy, przez co wydają się one trójwymiarowe. Podobnie działać ma na czytelników „Fotoplastikon” Jacka Dehnela - album zawierający sto...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Literaturę faktu od literatury pięknej różni to, że ta pierwsza oparta jest na faktach, a druga to w większości czysta fikcja. Ta uproszczone rozróżnienie między typami tego, co my - mole książkowe - kochamy najbardziej, opiera na się na kategorii fikcji. Z założenia w literaturze faktu nie powinno być jej wcale, ale taki postulat może być realizowany co najwyżej w sprawozdaniu. Reportaż nie jest tak kategoryczny i dopuszcza wiele uchybień na tym poziomie, przez co stawia w trudnej sytuacji samego reportera, który musi zająć w tej sprawie stanowisko: stanowczo odrzucić wszelkie elementy fikcjonalne albo śmiało umieszczać je w swoich tekstach (oczywiście w granicach reporterskiej przyzwoitości). Ta zagwozdka, z którą muszą zmierzyć się wszyscy zainteresowani tworzeniem reportaży jest jednym z zagadnień, o które Agnieszka Wójcińska pyta swoich rozmówców w książce zatytułowanej przewrotnie „Reporterzy bez fikcji”.

Na tę publikację składa się siedemnaście około piętnastostronicowych wywiadów z najgłośniejszymi reporterami ostatniego dwudziestolecia, związanymi głównie z „Dużym Formatem”. Rozmówcy Wójcińskiej to Małgorzata Szejnert, Magdalena Grochowska, Angelika Kuźniak, Wojciech Tochman, Wojciech Jagielski, Krystyna Kurczab-Redlich, Barbara Pietkiewicz, Włodzimierz Nowak, Anna Biknot, Joanna Szczęsna, Mariusz Szczygieł, Irena Morawska, Lidia Ostałowska, Katarzyna Surmiak-Domańska, Jacek Hugo-Bader, Paweł Smoleński i Witold Szabłowski.

Każdy z wywiadów poprzedza zdjęcie danego reportera, jego nota biograficzna oraz fragment jednego z jego tekstów. Ów fragment jest punktem wyjścia do dalszych rozważań we właściwej części wywiadu. Wójcińska pyta swoich rozmówców zarówno o ich warsztat, jak i o teorię reportażu. Interesują ją przede wszystkim takie kwestie jak relacje miedzy fikcją i prawdą (czyli na ile można sobie pozwolić w reportażu), treścią i formą (która kategoria powinna być nadrzędna) oraz reporterem i bohaterami jego tekstów. Jej rozmówcy nie są zgodni w żadnej z tych kwestii. Mariusz Szczygieł przyznał, że gdy kupuje nową książkę, zwraca przede wszystkim uwagę na to jak, a nie o czym jest napisana. Dla Szejnert ważniejsza jest sama treść. Wojciech Tochman angażuje się w życie swoich bohaterów, nawet gdy reportaż na ich temat jest już zakończony, zaś Wojciech Jagielski uważa, że bezpośrednie pomaganie nie jest zadaniem reportera przy pracy- ten powinien swoimi tekstami zwracać uwagę odpowiednich ludzi na pewne sprawy, a nie próbować samemu zmieniać świat.

Z założenia „Reporterzy bez fikcji” zostali przeznaczeni do odbiorców mniej lub bardziej zainteresowanych reportażem, jednak dzięki kilku trikom zastosowanym przez Wójcińską mogą być też idealną podstawą do zapoznania się z tym gatunkiem. W notach biograficznych reporterów autorka wymieniła tytuły ich najważniejszych tekstów (a należy pamiętać, że nie rozmawiała z reporterskimi młokosami), co w połączeniu z fragmentem wybranego reportażu danego twórcy zachęca do wyjścia poza wywiady Wójcińskiej i pomaga wybrać reportera, którego styl pisania i podejmowana tematyka najbardziej nam odpowiada.

Bez względu na to, co interesuje Was w tej książce - dobór rozmówców, zróżnicowana tematyka wywiadów, logo wydawnictwa na okładce - najprawdopodobniej się na niej nie zawiedziecie. „Reporterzy bez fikcji” to przemyślana całość, która, jak przyznaje autorka, powstała z czystej ludzkiej ciekawości, która w tym wypadku z pewnością nie jest pierwszym stopniem do piekła.

Literaturę faktu od literatury pięknej różni to, że ta pierwsza oparta jest na faktach, a druga to w większości czysta fikcja. Ta uproszczone rozróżnienie między typami tego, co my - mole książkowe - kochamy najbardziej, opiera na się na kategorii fikcji. Z założenia w literaturze faktu nie powinno być jej wcale, ale taki postulat może być realizowany co najwyżej w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jane Eyre to narratorka powieści „Dziwne losy Jane Eyre” autorstwa Charlotte Brontë. Poznajemy ją, gdy zwierza się Czytelnikowi, że nie lubi spacerów, zwłaszcza z przewyższającymi ją zdolnościami fizycznymi kuzynami. Jane jest bowiem sierotą wychowywaną przez ciotkę panią Reed, która nie przepada za swoją podopieczną, ale za to świata nie widzi poza swoimi dziećmi: rozpuszczonym Johnem, upartą i samolubną Elizą oraz kapryśną Georgianą. Jane okazała się jednak najgorsza z nich wszystkich, ponieważ czytała książki z rodzinnej biblioteczki i raczyła porównać Johna do rozbójnika i rzymskich cesarzy.


Źródło ilustracji: http://www.vivarium.com.pl/k/93510/Dziwne-losy-Jane-Eyre.
Pani Reed postanawia pozbyć się niewdzięcznej wychowanki i oddać ją do katolickiej szkoły w Lowood, w której Jane spędza osiem lat - ostatnie dwa już jako nauczycielka. Po osiągnięciu dorosłości podejmuje decyzję o rozpoczęciu pracy jako guwernantka. Na jej ogłoszenie w gazecie odpowiada pani Fairfax, gospodyni majątku Thornfield, w którym rozegra się to, co stanowi swoiste clou całej powieści. W Thornfield Jane poznaje pana Rochestera, rozpoczyna samodzielne życie, buduje swoje pierwsze poważne relacje z innymi ludźmi niż kuzynostwo, współpracownicy i dzieci oraz styka się z tajemnicą, której inni zdają się nie dostrzegać, by w końcu...

Jane szybko ujawnia się jako narratorka tej powieści, od początku przemawia w pierwszej osobie, a czasami wyraźnie zaznacza, że kieruje swe słowa do Czytelnika, a nie notesu. Swoją historię snuje już jako dojrzała kobieta, a więc wydarzenia ze swojego życia ocenia z perspektywy czasu, choć robi wiele by nie oddać tego w tekście. Styl pisania stara się dostosowywać do opisywanej sytuacji oraz wieku, w jakim ówcześnie była. Bardzo ważną cechą jej twórczości jest oddanie charakteru postaci poprzez język, jakim się posługuje. Pan Rochester wyraża się więc niczym wyrafinowany dandys, Adelka, podopieczna Jane, mówi jak większość dziewczynek w jej wieku - emocjonalnie i dużo, a St. John tak jak przystało na człowieka o wielkim umyśle. Styl całej powieści można opisać jako wysublimowany i dopracowany, jakby z wielką dokładnością utkany z koronki.

Jane Eyre jest modelem nowoczesnej kobiety swoich czasów, projektem Charlotte Bronte, która nie zgadzała się z realiami swojej epoki, ale też nie odrzucała ich w całości. Wątki społeczno-obyczajowe są kluczowe dla zrozumienia twórczości Charlotte i przewijają się przez całą jej sztandarową powieść. Panna Eyre już jako dziewczynka śmiało protestowała przeciwko wysokiej pozycji Johna w Gateshead i krzyczała: „Pana! Jakim sposobem on jest moim panem? Czyż ja jestem jego służącą?”[str,11]. Był to pierwszy komentarz Charlotte dotyczący wiktoriańskiej obyczajowości. Problem oceniania ludzi według majątku i urodzenia jest kluczowy dla całej tej powieści; to on jest praprzyczyną występowania wielu innych reguł, którym pisarka otwarcie się sprzeciwia: zawieraniu małżeństw z ludźmi z odpowiedniego stanu, katolickim obłudnikom i ich wątpliwej dobroczynności i wielu innym podobnym kwestiom. Jednocześnie Charlotte wydaje się odnajdywać w rzeczywistości jasne jej strony. Kierownikowi szkoły w Lowood panu Brocklehurstowi przeciwstawia szlachetnego St. Johna. Swawolnej, chcącej bawić się życiem Georgianę samą Jane, która, choć stawiana jako pewien wzór, jest spokojna, rozważna i, jakkolwiek by to nie zabrzmiało, świadoma zajmowanego przez siebie miejsca w hierarchii społecznej.

Najstarsza z sióstr Brontë równie zawzięcie protestowała przeciwko wiktoriańskiej obłudzie, co broniła pewnych standardów. Jej twórczość jest równie dualistyczna: z jednej strony czerpiąca z romantyzmu to, co w nim najlepsze, z drugiej zakorzeniona w klasycznej angielskiej poetyce. Typowo romantyczne są wątki gotyckie reprezentowane m.in. przez thornfieldowską tajemnicę, której rozwiązanie wpłynie na losy tytułowej bohaterki oraz symbolika natury i miejsca w ogóle. W twórczości Charlotte natura nie jest tylko tłem, a materiałem symbolicznym, niosącym ze sobą pewien sens, zaś miejsce, rozumiane jako dowolnej wielkości przestrzeń, wymaga wystąpienia pewnego typu postaci, czy określonych zachowań (Gateshead Hall jako typowy szlachecki angielski dworek i rodzina Reed, oddalone od dużych skupisk ludzkich Marsh End/Morr House i spokojny żywot jego mieszkańców).

„Dziwne losy Jane Eyre” są wielowymiarową powieścią, którą czytać, i o której pisać i mówić można bez końca. Można tę książkę po prostu przeczytać, śledząc jedynie losy głównych bohaterów, a można studiować ją pod względem chrześcijańskiej filozofii głównej bohaterki czy feministycznej postawy pisarki. Każdy z nich będzie dobry i każdy udowodni nam, że mamy do czynienia z arcydziełem najwyższej próby.

Jane Eyre to narratorka powieści „Dziwne losy Jane Eyre” autorstwa Charlotte Brontë. Poznajemy ją, gdy zwierza się Czytelnikowi, że nie lubi spacerów, zwłaszcza z przewyższającymi ją zdolnościami fizycznymi kuzynami. Jane jest bowiem sierotą wychowywaną przez ciotkę panią Reed, która nie przepada za swoją podopieczną, ale za to świata nie widzi poza swoimi dziećmi:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czytając recenzje powieści historycznych często natykam się na sformułowania typu „szkoda, że podręczniki do historii nie są tak napisane”, „szkoda, że nie uczą o tym w szkołach”, „nienawidziłam lekcji historii, ale ta książka wydaje się fajna”. Wniosek nasuwa się jeden - nauczyciele historii źle uczą swojego przedmiotu i nie potrafią dotrzeć do swoich młodych uczniów (inną sprawą są często przerażająco ograniczone możliwości poznawcze i wąskie horyzonty myślowe dzieciaków). Wynika z tego potrzeba napisania historii na nowo, albo inaczej, przepisania jej w taki sposób, by dzieciaki uwierzyli, że jest fajna (bo jest!).

Jan Wróbel, historyk i nauczyciel, podjął się tego zadania i stworzył serię książek „Historia Polski 2.0”, której pierwszy tom „Polak, Rusek i Niemiec... czyli jak psuliśmy plany naszym sąsiadom” niedawno ukazał się na rynku. Opisuje on „psujstwa”, których nasi przodkowie dopuszczali się na przestrzeni ostatnich czterystu lat i historie o tym, „jak nasi rodacy dawali w kość sąsiadom”.

Wróbel przytacza siedemnaście psujstw: zaczyna od dymitriad, kończy na obaleniu komunizmu. Przez psujstwa rozumie przede wszystkim psucie krwi sąsiadom, bez względu na to, czy przy okazji szkodziliśmy też sobie, czy przypadkiem nie (rzadko się to zdarzało). Nie wszystkie przywołane wydarzenia wyszły na złe naszym sąsiadom, niektóre najbardziej zaszkodziły nam, a naszym znajomym zza miedzy co najwyżej odbiły się rykoszetem (za przykład niech posłużą rozdziały dotyczące powstań listopadowego i styczniowego).

„Polak, Rusek i Niemiec... czyli jak psuliśmy plany naszym sąsiadom” nieprzypadkowo nie zawiera zbyt wielu dat, a jeśli takowe się pojawiają, to tylko w charakterze orientacyjnym. Jest to celowy zabieg mający zachęcić kandydatów na amatorów historii do lektury. Jest to również konsekwencja zrezygnowania z wykładania wiedzy z zakresu historii na rzecz ogólnego zarysowywania tła danego wydarzenia, wykazywania prostych związków przyczynowo-skutkowych i podrzucania ciekawostek. Jan Wróbel przyznaje, że seria „Historia Polski 2.0” nie ma na celu zwiększenia świadomości historycznej Polaków, a przekonanie ich do tego, że historia jest arcyciekawa i warto poznawać ją dla rozrywki. Nie licząc wymienionych wyżej sposobów, jego receptą na osiągnięcie sukcesu jest uatrakcyjnienie tekstu komiksami, fabrykowanymi na potrzeby chwili tweetami i wpisami na facebooku,, które miały wnieść do lektury powiew świeżości, nowoczesności i przede wszystkim humoru, bo książka Wróbla humorem stoi!

Humor ten przejawia się przede wszystkim w grafikach autorstwa Joanny Wójcik, z której stylem możecie się zapoznać spoglądając na okładkę recenzowanej przeze mnie książki. Opracowanie graficzne jest na tyle ważną częścią tej książki, że wyraźnie wiedzie prym nad treścią, którą ilustruje. Jest to ukłon w stronę młodych odbiorców tej książki, dla których coraz częściej kultura obrazkowa wydaje się jedyną słuszną. Starszych czytelników taka konwencja może drażnić. Wracając jednak do ilustracji, są one spójne i nieoderwane od tekstu, często wprowadzają autokomentarz autora, słowem - to one wprowadzają humor. Ocena jego poziomu, jak mi się wydaje, zależy głównie od wieku odbiorcy. Dla dzieciaków jest on odkrywczy, dla dorosłych - przewidywalny.

Gdy wspominam o potencjalnych odbiorcach tej książki, używam opozycji młodzież-dorośli. Są to umowne terminy, którymi nazywam kolejno uczniów gimnazjum, liceum i tych, którzy oczekują lektury zawierającej konkretne informacje wyłożone w klasyczny, pozbawiony ozdobników sposób. Celowo pominęłam podstawówkę, ponieważ uważam, że tom „Polak, Rusek i Niemiec... czyli jak psuliśmy plany naszym sąsiadom” wymaga pewnego zasobu informacji, bez których treść nie jest całkiem zrozumiała. Ci, którzy posiadają tę wstępną, podstawową wiedzę najprawdopodobniej potraktują tę książkę jako ciekawy pedagogiczno-literacki eksperyment, a po skończonej lekturze będą bogatsi w informację m.in. o tym, jak z brakiem śniegu poradził sobie pewien polski magnat...

Czytając recenzje powieści historycznych często natykam się na sformułowania typu „szkoda, że podręczniki do historii nie są tak napisane”, „szkoda, że nie uczą o tym w szkołach”, „nienawidziłam lekcji historii, ale ta książka wydaje się fajna”. Wniosek nasuwa się jeden - nauczyciele historii źle uczą swojego przedmiotu i nie potrafią dotrzeć do swoich młodych uczniów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W 1942 roku obchodząca właśnie trzynaste urodziny Anne Frank dostała w prezencie zeszyt. Dziewczynka postanowiła prowadzić w nim dziennik, którego charakter znakomicie oddaje pierwszy zawarty w nim wpis.

„Sądzę, że będę Ci mogła wszystko powierzyć, tak jak jeszcze nigdy nikomu, i mam nadzieję, że będziesz dla mnie wielkim oparciem.”[s.13]

Młodziutka Anne z początku była uroczo-irytującą trzpiotką. W swoim zeszycie opisywała kolegów i koleżanki z klasy, wyliczała adoratorów, wyznawała zamiłowanie do ping-ponga itp. Wojna toczyła się gdzieś obok niej, ważniejsze było chociażby wręczenie świadectw w Teatrze Żydowskim. Dopiero 6 lipca 1942 toku w reakcji na list wzywający Margot, starszą siostrę Anne, do obozu pracy, rodzina Franków oraz ich przyjaciele von Pelsovie przenieśli się do kryjówki, w której spędzili następne dwa lata - wyszli z niej, a właściwie zostali z niej wyprowadzeni dopiero 4 sierpnia 1944 roku. Wojnę przeżył tylko ojciec Anne Otto i to on zadbał o dziedzictwo swojej córki.

Przez cały dziennik Anne przewijają się dwie zasadnicze dla młodej pamiętnikarki kwestie. Pierwszą z nich jest poczucie osamotnienia - Anne wychowywała się w pełnej rodzinie i miała wielu przyjaciół, ale, jak stwierdza w przytoczonym wyżej cytacie, nie miała nikogo, komu mogłaby się zwierzyć ze swoich sekretów i przemyśleń. Drugą kwestią, silnie związaną z pierwszą, jest towarzyszące dziewczynce poczucie wyobcowania i odmienności od innych, zwłaszcza od matki i siostry. Sposób w jaki Anne wyrażała swoje uczucia zmieniał/dojrzewał się pod wpływem czasu, zresztą jak ona sama. W czasie pisania swojego dziennika, Anne z dziecka zmienia się w nastolatkę/kobietkę: przechodzi okres buntu, nie znajduje kontaktu z rodziną, zakochuje się, dostaje pierwszej miesiączki, odkrywa swoje pierwsze fascynacje seksualne i poznaje swoje ciało, planuje przyszłość, odkrywa swoje pasje. Treść tego dziennika stanowią głównie przeżycia i przemyślenia nastolatki, której przyszło dorastać w czasie II wojny światowej, w ograniczonej przestrzeni, z grupą bliskich, a jednak obcych jej ludzi. To ważne spostrzeżenie, ponieważ „Dziennik” jest powszechnie określany jako jedna z najlepszych książek poświęconych Holocaustowi, podczas gdy wojna jest w nim jedynie jednym z wielu motywów.

Anne w trakcie pisania swojego dziennika była nastolatką, dość dojrzałą jak na swój wiek, ale jednak nastolatką. Trudno pozbyć się wrażenia, że ze względu na jej wiek, tragiczne okoliczności oraz wielokrotnie wyrażane pragnienie zostania pisarką - czyli po prostu kontekst sytuacyjny - jej wspomnienia zyskały rangę o wiele wyższą, niż na to zasługują. Anne pisała tak, jak pisze większość dziewczyn w jej wieku - zwyczajnie. Peany na cześć jej rzekomego talentu uważam za mocno przesadzone - równie często co arcydługich zdań, Anne używała króciutkich wykrzyknień, nie stroniła od wyliczeń i typowych porównań, stosowała podstawową frazeologię. Wszystkie te uchybienia można zrzucić na kark jej młodego wieku, ale śmiem zaryzykować twierdzenie, że upływ czasu by ich nie wyeliminował.

„Dziennik” to książka stworzona przez okoliczności, które mają wielki wpływ na jej odbiór. Tragiczna historia Anne sprawiła, że prowadzony przez nią dziennik dochrapał się miana arcydzieła literatury wojennej, na które, ze względu na wyznaczniki czysto literackie, nie zasługuje. Treść dziennika Anne odbieram jako tragiczną nie ze względu na to, co zawiera, ale ze względu na to, że zanim przeczytałam tę książkę, wiedziałam, jak potoczyły się losy mieszkańców Oficyny. „Dziennik” jest jednak kulturowym symbolem swoich czasów i warto go przeczytać właśnie z tego powodu, niekomicznie dla jego literackich wartości.

W 1942 roku obchodząca właśnie trzynaste urodziny Anne Frank dostała w prezencie zeszyt. Dziewczynka postanowiła prowadzić w nim dziennik, którego charakter znakomicie oddaje pierwszy zawarty w nim wpis.

„Sądzę, że będę Ci mogła wszystko powierzyć, tak jak jeszcze nigdy nikomu, i mam nadzieję, że będziesz dla mnie wielkim oparciem.”[s.13]

Młodziutka Anne z początku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Sądzę, że zbrodnia na Polakach mieszkających w ZSRR to dla polskiej historii w XX w. nie mniej ważny epizod niż powstanie warszawskie, Holocaust polskich Żydów czy wojna polsko-bolszewicka. Tymczasem nie ma o niej nawet wzmianki w podręcznikach szkolnych. Każde dziecko w Polsce wie, co to Katyń - a przecież w latach 30. oprawcy Stalina wymordowali pięć razy więcej Polaków niż potem w Katyniu. Nie chodzi zresztą tylko o liczby - po prostu mówimy o zbrodni wcale nie mniej odrażającej.”[1]

Nikołaj Iwanow to rosyjski historyk mieszkający w Polsce od lat 80. i czynnie zajmujący się w swojej pracy zawodowej historią mniejszości polskiej w ZSRR. Powyższy cytat to fragment wywiadu, jakiego udzielił jednemu z portali internetowych podczas promocji swojej najnowszej książki zatytułowanej „Zapomniane ludobójstwo. Polacy w państwie Stalina <<Operacja polska>> 1937-1938”. Iwanow twierdzi, że operacja polska jest zagadnieniem pomijanym przez polskie media oraz polskich historyków (poza nielicznymi wyjątkami)) i próbuje to zmienić, tworząc na jej temat swoistą monografię.

Lata 30. XX wieku to w ZSRR czas stopniowego przekształcania państwa bolszewickiego w państwo Stalina. Przyszły radziecki Generalissimus wyjątkowo sprawnie dążył do zasłużenia na ten przydomek, między innymi usuwając ze swojej drogi zarówno pojedyncze jednostki (np. zasłużonych bolszewików), jak i całe grupy etniczne i narody (Polaków, Niemców, Greków, Łotyszy...). Stosunkowo szybko uznał, że niebezpieczny element zaczęli w jego państwie stanowić Polacy i aby się ich pozbyć, zaplanował wieloetapową akcję, której efektem była śmierć ponad 100 tysięcy ludzi. Skali represji sprzyjało zaangażowanie w nią Nikołaja Jeżowa, który jednak, podobnie jak większość innych radzieckich katów tamtych lat, stracił poparcie Stalina i został rozstrzelany.

Kto słyszał wcześniej o operacji polskiej, ręka w górę! Ponad 100 tys. ofiar zostało niemalże zapomnianych. Trudno czyta się o tego rodzaju okrucieństwie i równie trudno się o nim pisze. Iwanow swoją narracją zdradza propolskie (choć w tym wypadku jest to synonim słowa „proludzkie”) nastawienie i emocjonalne podejście do tematu. W książce pojawiają się fragmenty wyróżnione wytłuszczonym drukiem - są to zazwyczaj emocjonalne podsumowania większych partii tekstu lub zaznaczenia ważnych, według autora, informacji, które niestety często się powtarzają. Są to zazwyczaj wiadomości dotyczące liczby ofiar, okrucieństwa katów i sądów oraz niedoceniania znaczenia operacji polskiej przez współczesne media. Iwanow zajmuje się tym zagadnieniem od ponad dwudziestu lat - nietrudno zauważyć w tekście jego zaangażowanie w tę sprawę.

Zakres tematyczny tej publikacji jest szerszy, niż wskazuje na to jej tytuł. „Zapomniane ludobójstwo” składa się z trzech rozdziałów, które dalej dzielą się na mniejsze rozdzialiki. Rozdziały główne noszą tytuły „Polacy w Związku Sowieckim”, „Wielki terror a Polacy” i „Operacja polska” - łatwo rozpoznać, że Iwanow zajmuje się w tej książce ogółem zjawisk związanych z obecnością Polaków w ZSRR, a nie tylko jej głównym tematem. Nie nazwałabym tego jednak rozrzutem tematycznym, ponieważ wszystkie treści niedotyczące bezpośrednio operacji polskiej zostały jej podporządkowane, innymi słowy - zostały one omówione w taki sposób, który ma za zadanie wykazać ich związek albo z operacją polską, albo z dziejami polskiej mniejszości w ZSRR, czyli z kształtowaniem się przyczyn takiego a nie innego stosunku urzędników państwowych i Stalina do Polaków.

Operacja polska rzeczywiście stanowi zapomniany epizod polskiej historii i martyrologii. Nikołaj Iwanow swoją kolejną publikacją na ten temat próbuje zainteresować tą tematyką opinię publiczną - niestety, bez rezultatu. Szkoda, bo „naród, który nie zna własnej przeszłości, nie ma szans na napisanie nowej historii”, choć znana jest i inna wersja tego powiedzenia, której jednak nie mam odwagi przytoczyć.

[1]http://wiadomosci.onet.pl/prasa/prof-nikolaj-iwanow-zbrodnia-na-polakach-byla-wzorcowa/3wwkl [dostęp 07.04.2015]

„Sądzę, że zbrodnia na Polakach mieszkających w ZSRR to dla polskiej historii w XX w. nie mniej ważny epizod niż powstanie warszawskie, Holocaust polskich Żydów czy wojna polsko-bolszewicka. Tymczasem nie ma o niej nawet wzmianki w podręcznikach szkolnych. Każde dziecko w Polsce wie, co to Katyń - a przecież w latach 30. oprawcy Stalina wymordowali pięć razy więcej Polaków...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W 1943 roku Norman Lewis został przydzielony do 312. sekcji FSS, którą dokoptowano do sztabu amerykańskiej 5. Armii zmierzającej właśnie do Salerno. Amerykańscy przyjaciele Lewisa już na samym początku ich znajomości dali mu przedsmak tego, czym jest wojna we Włoszech i czym różni się ona od wojny w północnej części kontynentu. Najpierw jankescy pokerzyści pozbawili go całej wygranej z poprzedniego roku, a następnie uznali, że ich racje żywnościowe są zbyt nudne i monotonne i postanowili za pomocą karabinów maszynowych upolować dorodną włoską krowę, by zakończyć swoje dzieło zniszczenia, zestrzeliwując trzy spitefire'y sprzymierzonych wojsk brytyjskich. Absurd? Z naszego punktu widzenia tak, z punktu widzenia neapolitańczyków takie zachowania nie uchodziły za nic szczególnego. To dopiero Neapol nadał słowu „absurd” zupełnie nowe znaczenie.

Lewis spędził we Włoszech ponad rok. Co kilka dni sumiennie sporządzał w swoim dzienniku stosowne notatki i po latach wydał je pod tytułem „Neapol '44”. Tytuł ten jest pewnym uproszczeniem w stosunku do tego, co znajdziemy w tej książce. Po pierwsze Lewis przebywał we Włoszech nie tylko w roku 1944. Jak już wspomniałam, pisarz przybył do Salerno w 1943 roku, dokładnie 9 września (pierwsza notatka została sporządzona dzień wcześniej). Po drugie, nie tylko Neapol. To prawda, że pisarz spędził w tym mieście większość czasu, ale nie należy zapominać o jego służbie w Benewencie, który to okazał się nie mniej groteskowy niż stolica Kampanii.

Jak wskazuje podtytuł tej książki („Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch”) „Neapol '44” pod względem gatunkowym jest, a przynajmniej powinien być, pamiętnikiem. Jest to gatunek literacki, który zakłada, że autor był świadkiem lub uczestnikiem zdarzeń, które przytoczył i że jego relacja została spisana z perspektywy czasu. Nie jestem w stanie stwierdzić, jaki dystans czasowy dzieli dane wydarzenie i jego opis, ale z pewnością relacje Lewisa nie były spisywane „na gorąco”, choć na bieżąco już tak. Wydawca zapewnia, że wyjeżdżając z Włoch pisarz miał ze sobą „dziennik (!) pełen wspomnień o niezwykłym mieście i jego mieszkańcach”. Ta drobna nieścisłość między podtytułem książki i jej opisem wskazuje na to, że czytelnik nie powinien sugerować się żadnym z tych elementów wydania i nie sytuować „Neapolu '44” na tej podstawie w ścisłych ramach żadnego z wymienionych gatunków. Mimo to nawet pobieżna lektura tego tekstu wystarczy, by zauważyć, że „wpisy” Lewisa zostały starannie zredagowane, najprawdopodobniej przez niego samego. Przez redakcję nie rozumiem poprawiania różnego rodzaju błędów, a zadbanie o staranną kompozycję tekstu. Większość dziennych notatek Lewisa to kompozycje quasi-zamknięte, które wieńczy celna uwaga podsumowująca dany wpis lub skrząca się ironią uwaga do wspominanego wydarzenia. Spomiędzy przyjemnego w odbiorze języka i stylu pisarza przenika dbałość o to, żeby czytelnik cały czas był zainteresowany lekturą. Lewis osiąga to między innymi za pomocą odpowiedniego rozmieszczenia w notatce scen tragicznych (wkomponowanie ich w komiczną dotychczas narrację sprawia, że są one dla czytelnika wyjątkowo szokujące).

Pomimo tego, że „Neapol '44”jest książką w pewien sposób poświęconą wojnie, wojny w naszym, środkowoeuropejskim, pojmowaniu tego zjawiska jest jak na lekarstwo. Lewisowska wojna we Włoszech przypomina raczej przygody Franka Dolasa niż Alka, Zośki i Rudego. Niektóre zachowania neapolitańczyków z naszego punktu widzenia są komiczne, podobnie jak rozkazy przełożonych Lewisa. Łatwo zapomnieć, że za tym komizmem kryją się ludzkie tragedie. Fragment o próbach zatrzymania potoków lawy rzeźbą świętego i jednoczesnym trzymaniu w pogotowiu statuy innego świętego (nie można „użyć” obu tych rzeźb jednocześnie, gdyż święci mogliby się na mieszkańców obrazić, że ci nie wierzą w ich moc) w ironicznej relacji Anglika na początku wydaje się parodią w najczystszej postaci. Obiór tej sceny zmienia się, gdy weźmiemy pod uwagę sytuację, w której znaleźli się ówcześni Włosi - wojna trwała w najlepsze, brakowało jedzenia, kobiety były zmuszane do sprzedawania się za wojskowe konserwy a tu jeszcze wybuchł wulkan. Nic dziwnego, że zabobon trwał w najlepsze.

W skrócie można opisać tę książkę za pomocą trzech słów, które padły już w tej recenzji. Słowa te to: „groteska”, „absurd” i „ironia”. Poczynania przyjaciół, interesantów i przełożonych autora oraz spotkanych przez niego przypadkowych osób w większości zakrawają na absurd. Wojna, którą Lewis znał z kilku bombardowań oraz plotek to jawna groteska, którą dodatkowo uwydatnił ironiczny styl narracji. Całość to szokujące połączenie wojennego nieszczęścia i włoskiego dolce vita okraszone dodatkowo nutką specyficznego brytyjskiego humoru - nie tylko dla italofilów.

W 1943 roku Norman Lewis został przydzielony do 312. sekcji FSS, którą dokoptowano do sztabu amerykańskiej 5. Armii zmierzającej właśnie do Salerno. Amerykańscy przyjaciele Lewisa już na samym początku ich znajomości dali mu przedsmak tego, czym jest wojna we Włoszech i czym różni się ona od wojny w północnej części kontynentu. Najpierw jankescy pokerzyści pozbawili go...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Z powodu silnej burzy piaskowej załoga misji Ares 3 musi ewakuować się z powierzchni Marsa już w szóstym solu swojego pobytu na tej planecie. Niestety, jeden z jej członków, biolog i zarazem inżynier-mechanik Mark Watney, zostaje odcięty od reszty, przez co nie udaje mu się na czas dotrzeć do MAV-u. Zarówno jego niedawni towarzysze, jak i NASA uznają go za martwego, a co za tym idzie, nie mają zamiaru organizować misji ratunkowej. Mark jednak żyje i robi wszystko, by jego marsjańska przygoda nie skończyła się tragicznie wraz z pierwszą usterką systemu podtrzymującego życie. W dramatycznej walce o przetrwanie towarzyszy mu dziennik, sprzęt-który-nie-wiadomo-czy-działa oraz muzyka disco z lat 70. pozostawiona na Marsie przez komandor porucznik Lewis.

„Marsjanin” to książka z gatunku science fiction, która w zeszłym roku szturmem wdarła się na listy bestsellerów na całym świecie. Jej sukces nie polega jednak na tym, że sięgnęli po nią miłośnicy gatunku, ale na tym, że przypadła ona do gustu także tym czytelnikom, którzy w przyszłość wybiegają co najwyżej do najbliższego urlopu. Jej autor, Andy Weir, postanowił stworzyć fikcję, która w kwestii merytoryczności naukowej nie będzie ustępowała jego dotychczasowej pracy. Weir bowiem od piętnastego roku życia pracuje jako programista i, jak możemy przeczytać na jego stronie internetowej: „he is also a lifelong space nerd and a devoted hobbyist of subjects like relativistic physics, orbital mechanics, and the history of manned spaceflight”. Poświęcenie tak dużej uwagi naukowej stronie poczynań swojego bohatera nie powinno przysporzyć Weirdowi czytelników, a jednak stało się wręcz odwrotnie. Czyżby amerykański programista odkrył sposób na szybkie i bezbolesne zainteresowanie tysięcy ludzi nauką?

„[12.04] JPL: (...) Proszę, uważaj na swój język. Wszystko, co napiszesz, nadajemy na żywo na cały świat.[12.15] WATNEY: Patrzcie! Cycki! ==>> (.Y.)”[s.137]

Na podstawie powyższego cytatu można łatwo scharakteryzować dwie najważniejsze, czy też po prostu najbardziej rzucające się w oczy cechy tej książki. Pierwszą jest wspomniana wyżej skrupulatność w opisie naukowo-technicznych podstaw wszystkich poczynań bohaterów, zaś drugą jest humor, czasami dość prymitywny (patrz wyżej), ale raczej nie wulgarny. Humor ma wielkie zasługi w tym, że mnogość rozbudowanych opisów działania różnych urządzeń nie przytłacza czytelnika, a wtłacza się w narrację, stając się ważną jej częścią. To ważne, ponieważ te opisy stanowią zauważalną część książki. Zanim Mark nawiązał połączenie z JPL (Laboratorium Napędu Odrzutowego) musiał dotrzeć do innej marsjańskiej bazy, zadbać o swoją plantację ziemniaków, zmodyfikować urządzenie umożliwiające mu skomunikowanie się z Ziemią itp. Każdy jego krok jest dokładnie zaplanowany i czytelnik jest informowany o tym, dlaczego Mark zrobił to co zrobił. Na tej postawie można zaryzykować stwierdzenie, że „Marsjanin” jest efektem zamiłowania Weira do współczesnej kosmonautyki.

Większą część akcji tej książki poznajemy z relacji samego Marka, który dzieli się z nami swoimi zapiskami z dziennika. Ten rodzaj narracji towarzyszy nam przez ponad sto pierwszych stron, potem pojawia się narrator auktorialny („wszechwiedzący”), który zapoznaje nas z tym, co dzieje się w siedzibie JPL-u, na konferencjach prasowych i na statku niedawnych towarzyszy tytułowego Marsjanina. Wprowadzenie innego rodzaju narracji znacznie uatrakcyjniło tę historię, gdyż relacja Marka była monotematyczna i po kilkudziesięciu pierwszych stronach zaczynała nużyć. Niestety, Weir nie wydobył z niej tego, co jest jej największą zaletą - możliwości dokładnego przedstawienia uczuć bohatera. Mark jest sam na obcej planecie, jego rodzina i przyjaciele myślą, że nie żyje, więc wydaje się, że analiza jego psychiki powinna stanowić ważną część tej książki. Cóż, wydaje się. Główny bohater rzadko wspomina swoje życie na Ziemi, ważniejsze jest dla niego tu i teraz. Już po lekturze kilku pierwszych rozdziałów można zauważyć, że taka właśnie jest konwencja, którą przyjął Weir - przede wszystkim akcja, uczucia bohatera można sprowadzić do tego, że raz jest mniej, a raz bardziej dumny z kolejnego swojego dzieła.

Początkującemu pisarzowi i zarazem doświadczonemu programiście opłaciło się przyjąć takie założenie, ponieważ pomogło ono odnieść jego książce gigantyczny komercyjny sukces, którego potwierdzeniem jest to, że Ridley Scott kręci na jej podstawie film. Wydawnictwo nie omieszkało umieścić tej informacji na okładce „Marsjanina”, przez co dało czytelnikom podpowiedź, czego można się spodziewać po tej książce. A spodziewać się można solidnej podstawy pod scenariusz filmu science-fiction okraszonej typowo jankeskim humorem i mnóstwem informacji naukowo-technicznych, której lektura zajmuje maksymalnie dwa wieczory.

Z powodu silnej burzy piaskowej załoga misji Ares 3 musi ewakuować się z powierzchni Marsa już w szóstym solu swojego pobytu na tej planecie. Niestety, jeden z jej członków, biolog i zarazem inżynier-mechanik Mark Watney, zostaje odcięty od reszty, przez co nie udaje mu się na czas dotrzeć do MAV-u. Zarówno jego niedawni towarzysze, jak i NASA uznają go za martwego, a co za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Najpierw rzut oka na jej książki. Były tam powieści Edith Wharton, ułożone nie według tytułów, lecz chronologicznie według daty wydania; były wszystkie dzieła Henry'ego Jamesa z serii Modern Library, prezent od ojca na dwudzieste pierwsze urodziny; studenckie lektury w miękkich oprawach, z pozaginanymi stronami, sporo Dickensa, odrobina Trollope'a, a także solidne porcje Jane Austen, George Eliot i znamienitych sióstr Bronte. Całe mnóstwo czarno-białych broszurowych wydań z serii New Directions, głównie poezja takich twórców jak H.D. lub Denise Levertow. Były też powieści Colette, które czytała po kryjomu.[1]”

Tak z czytelnikami swojej najnowszej książki zatytułowanej „Intryga małżeńska” wita się Jeffrey Eugenides. Wspomniana „ona” to Madeleine, którą poznajemy w ostatnim dniu jej studiów na Uniwersytecie Browna, ale dzięki lubującemu się w przeskokach fabularnych narratorowi mamy okazję towarzyszyć jej również podczas pisania pracy licencjackiej czy uczestniczenia w kursie „Semiotyka 211”. Oprócz kursu prowadzonego przez Michaela Zippersteina, Madeleine swego czasu uczęszczała też na kurs „Intryga małżeńska ─ wybrane powieści Austen, Eliot i Jamesa”. Te dwa szkolenia nie tylko wpłynęły na jej literacką wrażliwość oraz temat pracy licencjackiej, ale stanowią też ważny element książki, której skromna dziewczyna jest bohaterką.

Intryga małżeńska to bodajże najważniejszy fabularny składnik klasycznej XIX-wiecznej powieści. Najważniejszą powinnością każdej damy było ówcześnie odpowiednie zamążpójście. Po ślubie jej postać znikała, nie miała prawa się rozwijać, ponieważ bohaterka stawała się żoną, zamkniętą księgą. Jeden z profesorów Madeleine sformułował tezę, że „forma powieści osiągnęła apogeum wraz z rozwojem intrygi małżeńskiej i nigdy się nie podniosła po jej zaniku”[2]. Eugenides sprawdza tę teorię i bawi się nią, każąc swoim bohaterom grać jej składnikami. Pisarz stworzył trójkąt miłosny, zmuszając Madeleine do wyboru pomiędzy genialnym lekkoduchem Leonardem a nieśmiałym, uduchowionym Mitchellem. W pewnym momencie bohaterka wiąże się z jednym z nich, a nawet wychodzi za niego za mąż. Historia wydaje się zakończona. Tylko dlaczego do końca książki zostało kilkaset stron?

Eugenides polemizuje i z teoretykami „French studies” (to czytelnik nadaje książkom treść i znaczenie) i ze schematem XIX-wiecznej powieści obyczajowej. Miłosne dylematy Madeleine nie są fabularnym celem samym w sobie, lecz pretekstem do ukazania skomplikowanych relacji młodego człowieka z innym młodym człowiekiem, który zmaga się z chorobą psychiczną, która jest na tyle poważna, że nie można przejść nad nią do porządku dziennego i zarazem na tyle lekka, że cierpiących na nią nie można nazwać wariatami i zamknąć w ośrodku. Umieszczenie w powieści naturalistycznych opisów stanu chorego jest jawnym złamaniem konwenansów tak ważnych dla literatury oraz rzeczywistości lat 1801-1900.

Akcja „Intrygi małżeńskiej” rozgrywa się we wczesnych latach 80. Tło społeczno-obyczajowe tych czasów nie jest tak ważne, jak chociażby literackie wybory najważniejszych postaci, więc nie doczekamy się opisów początku prezydencji Ronalda Reagana. Pewne smaczki obyczajowe możemy dostrzec w przedstawieniach wybranych postaci. Ojciec Mad Alton w połowie lat 60. był rektorem jednego z uniwersytetów w czasie, gdy studenci buntowali się przeciwko wszystkim i wszystkiemu, a starsza siostra dziewczyny jest zgorzkniałą żoną i matką, ponieważ, jak twierdzi Madeleine, dorastała w latach 60. i nie oszczędzono jej „wstrząsu spowodowanego tym, że w jednej chwili jest się maoistką, a w następnej gospodynią domową na przedmieściach Beverly w stanie Massachusetts[3]”. W niektórych przypadkach stosunek postaci do zastanej rzeczywistości czy najnowszych mód jest jedynym elementem ich charakterystyki. Mimo to, są one tak dopracowane, jak tylko być mogą, podobnie jak cała ta książka. Zaręczam, że jeśli lubicie czytać, „Intryga małżeńska” z pewnością przypadnie Wam do gustu, zaś jeśli kochacie literaturę, pokochacie i tę powieść.

[1] - Jeffrey Eugenides, „Intryga małżeńska”, Kraków 2013, s. 11.
[2] - Jeffrey Eugenides, „Intryga małżeńska”, Kraków 2013, s. 33.
[3] - Jeffrey Eugenides, „Intryga małżeńska”, Kraków 2013, s. 229.

„Najpierw rzut oka na jej książki. Były tam powieści Edith Wharton, ułożone nie według tytułów, lecz chronologicznie według daty wydania; były wszystkie dzieła Henry'ego Jamesa z serii Modern Library, prezent od ojca na dwudzieste pierwsze urodziny; studenckie lektury w miękkich oprawach, z pozaginanymi stronami, sporo Dickensa, odrobina Trollope'a, a także solidne porcje...

więcej Pokaż mimo to