-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać2
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać2
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński14
Biblioteczka
2019-10-21
2019-05-15
Świetna, trzymająca w napięciu, ujawniająca wiele ciekawych faktów.
Świetna, trzymająca w napięciu, ujawniająca wiele ciekawych faktów.
Pokaż mimo to2019-07-08
Niesamowita książka, ukazująca, jak okrutni mogą być ludzie stojący ponad prawem, jak długo potrafią być rozwiązywane sprawy, których sprawców potrafi wskazać wiele osób, jak działa zastraszanie. Pokazuje również ból i niemoc rodziny Iwony, wiele razy musiał na chwilę przerwać czytanie, ze względu na szok, jaki wzbudza działanie policjantów ze Szczucina. Oby, jak najmniej takich przypadków. Polecam z całego serca.
Niesamowita książka, ukazująca, jak okrutni mogą być ludzie stojący ponad prawem, jak długo potrafią być rozwiązywane sprawy, których sprawców potrafi wskazać wiele osób, jak działa zastraszanie. Pokazuje również ból i niemoc rodziny Iwony, wiele razy musiał na chwilę przerwać czytanie, ze względu na szok, jaki wzbudza działanie policjantów ze Szczucina. Oby, jak najmniej...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-12-16
Marek Łuszczyna jest dziennikarzem, który poprzez „Igły” wykreował, przypomniał i sprawił, że na nowo ożyły zapomniane przez świat patriotki gotowe służyć z pełnym poświeceniem słusznej sprawie. Nie oczekiwały zaszczytów, pochwał i nagród. Za swoje zasługi nie zostały wyróżnione, odchodząc cicho w czeluście niepamięci. Często źle rozumiane przez społeczeństwo, w spokoju musiały uporać się z odrzuceniem i wyzwiskami.
Każda z przedstawionych historii mogłaby uciec w zapomnienie, okazać się klapą, gdyby nie styl w jakim są nam podane. Autor prostymi, rzeczowymi zdaniami ukazuje losy agentek. Jednocześnie wyposaża je w duży ładunek emocjonalny, momentami grożący wybuchem. Nie brak też miejsca na plastyczne opisy salonów, więzień czy niebezpiecznych lotów. Skupiając się na najważniejszych chwilach z życia kobiet-szpiegów, sprawia, że czujemy się z nimi silnie związani. Dobrym zabiegiem okazało się przedstawienie postaci kata, który czyhał na niejedną z opisywanych pań. Tytuł również jest bardzo adekwatny do roli, jaką odgrywały opisywane kobiety – każda z nich była igłą w okrutnych planach Hitlera i jego podwładnych, często niszcząc je z kretesem.
Dla mnie lektura „Igieł” jest szkieletem, wstępem do szerszych poszukiwań. Obudziła głód dokładniejszego poznania losów opisywanych kobiet oraz wyszukania innych, znaczących dla historii tajnych agentów. Czytajcie, bo warto. To nie jest książka, która tylko i wyłącznie ładnie prezentuje się na półce (choć przyznaję, że okładka mnie oczarowała), ale dużo daje z siebie, na długo pozostając w pamięci.
Marek Łuszczyna jest dziennikarzem, który poprzez „Igły” wykreował, przypomniał i sprawił, że na nowo ożyły zapomniane przez świat patriotki gotowe służyć z pełnym poświeceniem słusznej sprawie. Nie oczekiwały zaszczytów, pochwał i nagród. Za swoje zasługi nie zostały wyróżnione, odchodząc cicho w czeluście niepamięci. Często źle rozumiane przez społeczeństwo, w spokoju...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-12-02
Rzadko się zdarza, abyśmy otrzymali wiadomości z okresu II Wojny Światowej bazując na wspomnieniach małego dziecka. Dwa najbardziej znane przypadki młodych, którzy uwiecznili swoje przeżycia na papierze w trakcie trwania tego okrutnego terroru to Anna Frank i David Rubinowicz. Krystyna Chiger spisała swoje doświadczenia, już jako dorosła kobieta, jednakże nie zabrakło w nich dziecięcej spostrzegawczości, pragnień i strachu. To co umknęło jej pamięci uzupełniła wiadomościami z dziennika swojego ojca. W ten sposób powstała „Dziewczynka w zielonym sweterku”, którą Agnieszka Holland zekranizowała pod tytułem „W ciemności” – jeszcze nie oglądałam, ale jest to zaległość do szybkiego nadrobienia.
Jak to zwykle w bajkach bywa, początkowo mamy do czynienia z księżniczką. Lwów tętni życiem, świeci słońce, ptaszki śpiewają, niania dręczy, mama i tata kochają, jest też śliczny braciszek i piesek. Nawet służba, która małą Krzysię – jak zwracał się do dziewczynki tatuś – bardzo kocha. Są też oczywiście mendy społeczne, które myślą, że antysemityzm jest świetnym sposobem na życie i czasami zadręczają rodzinę Chigerów. Jednakże są to przypadki sporadyczne. Wszystko się diametralnie zmienia kiedy do małego raju naszej młodziutkiej narratorki przybywają rosyjscy żołnierze. Przychodzą rządy komuny, tata traci zakład, do domu wprowadzają się obcy ludzie. Rodzi się strach. Jednakże to nic w porównaniu z tym, co dzieje się z Krystyną i jej bliskimi, gdy Rosjan wypierają Niemcy… wtedy dopiero zaczyna się prawdziwa walka o życie.
Ciągłe przeprowadzki, walka o mały kąt, trochę jedzenia, w końcu getto, mordy, szalony Niemiec, strata praktycznie całej rodziny, ostateczny wywóz. Ile może znieść mała dziewczynka? A jej rodzice i najbliżsi? Czy są gotowi na kolejne wyrzeczenia? Ostateczną bitwę o życie? Ukrywanie się w śmierdzących śmiercią kanałach?
„Dziewczynka w zielonym sweterku” nie jest sprawozdaniem wypranym z uczuć, to nie praca naukowa, która podaje same liczby, suche fakty. To historia, która daje nam chociaż w jednej setnej obraz tego, jak wielkie poniżenie, strata oraz upodlenie spadło na Żydowskie rodziny w czasach II Wojny Światowej. Co najgorsze po Holocauście wcale nie przyszło wybawienie, które w myśli współczesnego człowieka jest naturalną koleją rzeczy.
Podczas czytania tej książki jest czas na zadumę, łzy, szok i niedowierzanie. To też paleta niezwykłych bohaterów – od szubrawców po anioły. Co więcej nie są to postaci, które autorka wykreowała, sama nadała im pewne cechy oraz historię – to czysta prawda, często wstrząsająca, zawsze poruszająca czułe struny.
Zgłębiając historię „Dziewczynki w zielonym sweterku” nie zwracałam uwagi na rzadko występujące literówki, czy nie do końca dobrze zbudowane zdania. W tym wypadku najważniejsze są fakty i emocje, jakie wywołują. Aczkolwiek nie urywam, że czasami się pojawiały.
Aby lepiej wyobrazić sobie ludzi ukrywających się w kanałach, do książki zostały dołączone fotografie. Dzięki temu wiemy, jak wyglądała Krzysia, jej rodzice oraz pracownicy kanałów, którzy pomogli im przeżyć okres II Wojny Światowej.
Jak na mój gust dodatki dotyczące losów krewnych bohaterów, są całkowicie zbędne, a nawet nużące. Szczególnie, gdy mowa o wnukach panów kanalarzy – w żaden sposób nie ubogaca to historii Krystyny Chiger. Wystarczyło poprzestać na tym co stało się z samą autorką, jej rodziną i wybawicielami.
Mimo wszystko “Dziewczynkę w zielonym sweterku” szczerze polecam. To dobry kawałek naszej historii, który nie tylko uświadamia i wstrząsa, ale także uczy. Książka w szczególności powinna przypaść do gustu miłośnikom biografii oraz czytelnikom lubującym się w poszerzaniu wiedzy na temat losów ludzi, muszących zmagać się z terrorem II Wojny Światowej.
Rzadko się zdarza, abyśmy otrzymali wiadomości z okresu II Wojny Światowej bazując na wspomnieniach małego dziecka. Dwa najbardziej znane przypadki młodych, którzy uwiecznili swoje przeżycia na papierze w trakcie trwania tego okrutnego terroru to Anna Frank i David Rubinowicz. Krystyna Chiger spisała swoje doświadczenia, już jako dorosła kobieta, jednakże nie zabrakło w...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-10-02
Jako, że to dziennik logicznym wywodem jest, iż nasz narrator to sam Jerzy Pilch. Pisarz osobą w polskim światku kulturalnym, jest znaną między innymi za sprawą licznych powieści, dramatów, scenariuszy oraz pracy dziennikarskiej w wielu poczytnych magazynach. Felietonista, dzięki „Dziennikowi” doszło mu nowe zaszczytne miano: memuarysta.
Książka obejmuje dwa ważne dla historii naszego narodu lata: 2010 i 2011. Plus wspomnienia autora z czasów gdy berbeciem i studencikiem mógł się mienić.
Nie będę wam streszczać zawartych w książce finezyjnych wypowiedzi, pełnej ciepła, dużej dawki sentymentu za utraconą młodością, który jest z kolei przykryty grubą pierzyną ironii, sprawiającej, że śmiałam się w głos podczas lektury.
Możecie zobaczyć, że o katastrofie smoleńskiej wcale nie trzeba pisać z namaszczeniem okraszonym dziesięciotomowymi teoriami spiskowymi. Nie trzeba też męczyć się polityką, krzyżowymi powstańcami i innymi tematami, które nawet dwudziestolatkę mogą doprowadzić do siwizny. Oprócz piłki nożnej. To już autora świętość wrodzona – nawet, jak chciał i już mocne postanowienie odprawy dla szlachetnego sportu wypracował, nie podołał. W tym temacie szczerze go rozumiem, bo sama piłkę bardzo lubię, tylko w naszym wydaniu oglądać nie mogę, bo trzy reakcje w ten czas walczą we mnie ze sobą: śmiać się, płakać – krzyczeć – kopać (dokładnie w takiej kolejności), czy serdecznie wypiąć cztery litery. Ze względu na to drugie mam zabronione przez rodzinę i światek mój cały oglądanie meczy. Tak, jakoś da się to przeżyć, bo w sumie żałować nie ma czego. Od Euro nie biorę. Oby tak dalej, autorowi też polecam odwyk piłkarski.
Pisarz w sumie wszystko potrafi przekazać, tak że trudno się nie śmiać, choć temat ciężki, jak waleń. Przy tym nie męczy nas morałami, zamiast tego z jajem pokazuje co mu na wątrobie leży.
"Dziennik” polecam wszystkim bez wyjątku – czy kobieta, czy mężczyzna, szczyl bądź staruszek ze sztuczną szczęką – czytajcie, coś dla siebie na pewno znajdziecie.
Jako, że to dziennik logicznym wywodem jest, iż nasz narrator to sam Jerzy Pilch. Pisarz osobą w polskim światku kulturalnym, jest znaną między innymi za sprawą licznych powieści, dramatów, scenariuszy oraz pracy dziennikarskiej w wielu poczytnych magazynach. Felietonista, dzięki „Dziennikowi” doszło mu nowe zaszczytne miano: memuarysta.
Książka obejmuje dwa ważne dla...
2013-11-27
Prowincja. Mnie to niepozorne słówko kojarzy się z falującymi zbożami, pięknie pachnącym lasem, świeżymi wyrobami, pysznym serem od pani Ani, wielogodzinnymi spacerami, nieodśnieżonymi przez wiele dni drogami, kiepską komunikacją miejską, dużym podwórkiem, jednym słowem z domem. Innym może przychodzić na myśl tylko słoma w butach, polne drogi, niezbyt przyjemny zapach krowich odchodów, po prostu wieś. Czy tylko tym jest prowincja? Czy można tak też określić miasteczko, miasto, wielką aglomerację?
Według pana Bogdana Białka (wydawcy,dziennikarza, psychologa) każdy nosi w sobie własną prowincję. Miejsce, z którego się wywodzi, w którym się dobrze czuje i miło wspomina. Jednocześnie oddziela pojęcie prowincji od zadupia, które nijak przyjemnie się nie kojarzy.
Wspomnienia o naszej historii po II Wojnie Światowej obejmują głównie, co raz częściej pojawiające się opisy działań walki z komuną bądź jej poddaństwo, ukazują tajne organizacje, szmalcowników, opowieści o ścieżkach zdrowia, czasami trafią się wierszyki (“Kto Ty jesteś?/Zomo mały/Jaki znak twój?/Białe pały…) i oczywiście chwalebne zwycięstwo Solidarności. O tym co działo się później głucho wszędzie, cicho wszędzie… Dlaczego? Każdy z góry uznaje, że wydarzenia sprzed dwudziestu lat mamy na świeżo podawane przez rodziców? Są tak nudne, że prasa nie pragnie zaszczycić ich swą uwagą? Ówcześni oprawcy będący dziś dziadkami, chcą wieść życie cichego emeryta? Nie ma chętnych na przeczytanie bądź wysłuchanie informacji w tym temacie? Okazały się porażką,a nie spodziewanym sukcesem po wyzwoleniu?
Szczęśliwie w „Prowincjach” przygotowanych z okazji czterdziestolecia pracy dziennikarskiej Bogdana Białka, znajdziemy zbiór artykułów wybranych przez Piotra Żaka, dotyczących wczesno pokomunistycznych Kielc i Radomia.Co też, w moim przypadku było pierwszym wabikiem do sięgnięcia po tę pozycję, gdyż ze świętokrzyskiego pochodzę.
Patrząc na zbiór oczami człowieka, który urodził się w latach dziewięćdziesiątych, trudno myśleć, że to nie żart. Jedna z komedii Barei, w której absurd przeplata się z kolejnymi strajkami. Nie raz i nie dwa podczas czytania tej książki zastanawiałam się czy się śmiać, czy może płakać. Gdyby dziś opisywane w artykułach wydarzenia, ktoś przedstawił w formie powieści, krótkiego opowiadania czytelnik patrzyłby na nie z dużym dystansem, uznając, że autor przesadził z ironią i krętactwem, zbyt wyolbrzymiając cechy danej postaci. Z tymże tutaj bohaterzy to najprawdziwsi politycy, persony z wysokiego szczebla, byli komuniści, którzy bez problemów odnaleźli się w nowej rzeczywistości oraz jak zawsze najbardziej cierpiący przez głupotę ich rządów maluczcy, którzy często nie mają co do garnka włożyć ze względu na szerzące się bezrobocie. Patrząc na taki obraz ówczesnej rzeczywistości, nie dziwię się, że wielu chciało powrotu komuny.
Oprócz pokazania bezprawia działań politycznych, artykuły ukazują nam cichą bitwę Kościół kontra reszta świata, czyli gdy biskup rządził każdym oddechem wyborcy. Za pewne nie jeden księżulo tęskni za tymi czasami. Do tego mamy przykład na to, jak działały ówczesne organy prawa, dla których bardziej liczyły się pieniądze i kontakty niż popełnione przestępstwo.
To wszystko Bogdan Białek podaje nam za pomocą prostego, obrazowego języka. Niektóre sytuacje okrasza delikatnie kpiną, w innych widzimy jego irytację, w każdej zaś czujemy bezradność i niedowierzanie, przemieszane z parowaniem mózgu i pytaniem: Jak to możliwe? Czy można wykazywać się tak wielką obojętnością i szujostwem?
Oprócz obserwacji ówczesnej Polski oczami autora, możemy zaznajomić się z opiniami wyklętych polityków, górujących ówcześnie biznesmenów, obywateli niszczonych dzięki rosnącemu przez beznadziejne decyzje bezrobociu oraz tych, którzy jeszcze toczą z góry przegraną walkę.
“Prowincje” to książka, która w pierwszej kolejności powinna znaleźć się w spisie lektur obowiązkowych, przynajmniej dla ostatniej klasy gimnazjum. Bądź zamiast ciągłego katowania wojnami punickimi, jako dodatek do lekcji historii czy wosu. Dość, że łatwiej byłoby zrozumieć, jaki wpływ wywiera na nas bliska przeszłość, to jeszcze zmniejszyłby się odsetek osób śpiących na lekcjach, gdyż temat jest ciekawy. Z racji tego, iż o szkole w której uczy się z głową mogę jeszcze długo marzyć, książkę z artykułami Bogdana Białka polecam zainteresowanym codziennością naszych dziadków i rodziców, która była dużo mniej szara niż dzisiejsza – z tego co widać w “Prowincjach” na bak wrażeń nie mogli narzekać. To również pozycja dla tych, którzy chcą napisać surrealistyczne opowiadanie, powspominać stare dobre czasy oraz tych, którzy lubią bawić się w socjologów – tutaj mają duży materiał badawczy.
“Prowincje” to po prostu ciekawa, warta uwagi książka.
Prowincja. Mnie to niepozorne słówko kojarzy się z falującymi zbożami, pięknie pachnącym lasem, świeżymi wyrobami, pysznym serem od pani Ani, wielogodzinnymi spacerami, nieodśnieżonymi przez wiele dni drogami, kiepską komunikacją miejską, dużym podwórkiem, jednym słowem z domem. Innym może przychodzić na myśl tylko słoma w butach, polne drogi, niezbyt przyjemny zapach...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-11-08
W codziennym pędzie, niektóre ważne sprawy umykają, błądząc sobie w wszechświecie. My biedni maluczcy, nieświadomi tego co działo się te pięćdziesiąt lat temu, dalej chodzimy do sklepów, pracy, czasem odwiedzimy babcię, która może mieć w zanadrzu ciekawą historię. Jeżeli nie z czasów II Wojny światowej, to przynajmniej co nie co wie o komunie. Niestety, musimy zrozumieć, że staruszka nie lubi do tych makabrycznych chwil strachu i terroru wracać. W ten sposób trafiają do nas wiadomości kilka tysięcy razy poddane obróbce przez polityków szczególnie tych krajów, które o zbrodniach swoich przodków chcą zapomnieć. Najlepszym sposobem, jest oczywiście zrzucenie winy, na inny naród, najlepiej ten gdzie wszystkie świństwa dochodziły do skutku.
Na szczęście są tacy ludzie, jak Szewach Weiss, zwany ambasadorem Izraela w Polsce i Polski w Izraelu (a nawet i całym Świecie), którzy mówią otwarcie o naszej najnowszej historii. Urodzony w Borysławiu (obecnie miejscowość ta znajduje się na Ukrainie), podczas trwania wojny ukrywał się w piwnicy, wraz z kuzynem i rodzicami. Następnie emigrował do nowo powstającego państwa Izrael, aby uczyć się życia w nowej rzeczywistości. Poznaje język hebrajski, uczy się jeździć na ursusie, zdobywa wysokie stanowiska, jednocześnie nie zapominając o swojej pierwszej ojczyźnie. Uzdolniony polityk, przewodniczący Knesetu (parlament Izraela) w latach 1992-1994, zostaje ambasadorem Izraela w Polsce. Po zakończonej kadencji, mimo wszystko zostaje w naszym kraju, aby wykładać na Uniwersytecie Warszawskim oraz dalej wypełniać swoją cichą misję pokojowego łączenia dwóch tak bliskich i jednocześnie odległych krajów.
W książce „Takie buty z cholewami” prowadzi rozmowę z panią Anną Jarmusiewicz. Cała lektura ma zresztą charakter luźnego dialogu, w którym wypowiedzi owej pani stanowią małe uzupełnienia tego co dowiadujemy się od pana Weissa. A jest tego wiele…
O II Wojnie Światowej powstało już tysiące, jeśli nie miliony publikacji. Polskie, niemieckie, francuskie, na nieszczęście nawet amerykańskie się panoszą. Jedne dotyczą bohaterskiej walki, inne smutnej przegranej, raz bohaterem jest niezwykłe dziecko, innym upadła kobieta… pamiętniki, romanse, powieści erotyczne, biografie – jest w czym wybierać. Jednakże gdzie przeczytamy coś konkretnego na temat zdarzeń okresu powojennego? W szczególności dotyczącego naszego kraju? Dopóki wszyscy ludzie, którzy byli tyranami w tamtym bujnym okresie przemocy wobec rodaka i coś w dzisiejszej Polsce znaczą, nie umrą. Szybciej zapewne nie ma co na sprawiedliwy kawałek prawdy liczyć. Pozostają nam jedynie mgliste powieści, w których jest mowa o tym, jak to byli obrońcy o wolność marnują teraz kraj… nuda porównywalna do wywodów ekonomicznych.
Za to Szewach Weiss mówi nam o tym, co się działo w Izraelu, gdy opuścił Polskę. Żydzi, którym udało się przeżyć Holocaust pragnęli w końcu mieć swoją ojczyznę. Szczególnie po roku 1968 roku, kiedy to w sposób haniebny komuniści szerzyli antysemityzm. Tak więc, przedstawiciele narodu wybranego dostali kawałek ziemi, na którym zbudowali nowoczesne państwo. Nie obyło się bez walk przegranych i wygranych. Zanim wszyscy nauczyli się języka narodowego na ulicach Izraela rządził… polski. Ze względu na odcięcie Rzeczypospolitej od reszty Świata, wśród Żydów narodził się antypolonizm, sukcesywnie niwelowany po zniszczeniu komuny. Dopiero wtedy dwa narody, które łączy ponad 800 letnia tradycja zaczęły ponowny dialog. Do jego poszerzenia od wielu lat dąży pan Weiss, wyszukując Sprawiedliwych wśród Narodów, udzielając się na forum, swoim przykładem pokazując, że nawet największa przepaść jest do nadrobienia.
Jak już mówiłam wyżej, książka jest pisana luźnym stylem pogawędki dobrych znajomych, traktującej o ważnych i interesujących tematach. Czytając ją czułam się, jak trzecia osoba dialogu, siedząca w starym wysłużonym fotelu, z jakąś wiekową filiżanką pełną cieplutkiej, gęstej czekolady. Jednocześnie dużo podróżowałam. Odbijana niczym piłeczka pingpongowa byłam raz w Polsce, raz w Izraelu. Jeździłam na ursusie, brałam udział w wojnie o niepodległość, uczyłam się i poznawałam nowe zasady, którym odtąd mam się podporządkować. Przy tym byłam dumna ze swojego pochodzenia, co raz częściej myślałam o powrocie…
Plastyka języka, choć nie jest zbyt rozbudowana dobrze pobudza wyobraźnię, wyćwiczoną podczas zgłębiania wielu lektur. Obrazy Palestyny i małej piwnicy w Borysławskim domku, wciąż kołaczą mi się z lekka w głowie. Ciekawe, nieznane dotąd fakty, potrafią burzyć krew, poszerzają horyzonty i dają pojęcie o ówczesnym świecie, czego od dawna poszukiwałam. Jednak nie to stanowi o sile tej pozycji. Cóż więc takiego sprawia, że nie ginie na dnie niepamięci, wśród innych przeczytanych przeze mnie książek?
Uczucia. Pomiędzy kartami tej książki zawarty jest duży ładunek emocjonalny. Gdy mowa o matce, ojcu, bracie, ukochanym przyjacielu, zmarłej żonie… po prostu czujemy wielki smutek bądź radość autora.
Co najbardziej zaskakujące, książka jest napisana naprawdę prostym językiem, a mimo to przyciąga, nie nudzi i daje satysfakcję po zakończeniu lektury. Dobrą rekomendacją dla tej pozycji powinno być to, że praktycznie co drugiej stronie pozaginałam rogi (usilnie staram się z tym walczyć, ale czasami działa siła wyższa), tyle ciekawych faktów chciałam utrwalić. (Nie miałam, jak zapisać, bo czytałam głównie w autobusie).
Z racji tego, że już wchłonęłam kolejną książkę autora śmiało mogę wam powiedzieć, że recenzowana dziś pozycja jest jej świetnym prologiem. To co w „Takie buty z cholewami” jest mgliste, nie do końca wyjaśnione, czasami nawet pominięte, odnajdziemy dokładnie wyjaśnione w pozycji „Ludzie i miejsca”.
„Takie buty z cholewami” nie jest pozycją dla wszystkich. Po pierwsze, to książka dla zainteresowanych historią, jednakże nie ujętą w ścisłych ramach, bez encyklopedycznej dokładności . U pana Weissa tego nie znajdziemy. Po drugie to lektura dla… antysemitów. Moim zdaniem powinni po nią sięgnąć, aby uświadomić sobie, jaką głupotą są uprzedzenia rasowe, ciągłe obwinianie kogoś o niezawinione winy i własne porażki. Po trzecie to pozycja dla entuzjastów biografii lub tworów biografopodobnych oraz czytelników, którzy są ciekawi tego, co w trawie piszczy.
W codziennym pędzie, niektóre ważne sprawy umykają, błądząc sobie w wszechświecie. My biedni maluczcy, nieświadomi tego co działo się te pięćdziesiąt lat temu, dalej chodzimy do sklepów, pracy, czasem odwiedzimy babcię, która może mieć w zanadrzu ciekawą historię. Jeżeli nie z czasów II Wojny światowej, to przynajmniej co nie co wie o komunie. Niestety, musimy zrozumieć, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-11-08
Gdy ma się dwadzieścia lat wydaje się, że sześćdziesiątka to już piękny, wielki wiek. Wyobraźnia jeszcze nie pojmuje, że można tyle mieć ich na koncie. Myśli się, że wtedy pozostaje już tylko opieka nad wnukami, jedzenie ciapek ku przedłużeniu życia, walka ze strasznymi chorobami i ciche dreptanie w głośnym świecie. Co dopiero, gdy zbliżamy się do osiemdziesiątki…
Czy taki wiek, to już tylko czekanie na śmierć?
Otóż nie. Jeżeli zdrowie w miarę dopisuje, pamięć nie szwankuje, a ciało wciąż jest skore do działania, można wykładać na uniwersytecie, uprawiać ogródek, albo… napisać książkę, w której zawarte będą wspomnienia z całego, prowadzonego intensywnie życia. Taki właśnie projekt przedstawia nam Szewach Weiss w zbiorze artykułów zatytułowanym, bardzo trafnie „Ludzie i miejsca”.
Przyznam szczerze, ze zaczynając tę książkę czułam zawód. Początkowo wszystko wydawało mi się identyczne, jak w “Takich butach z cholewami” – jedynie tytuł inny. Na szczęście było to chwilowe wrażenie.
Wszystko za sprawą wspominek o Galicji, ukrywaniu się podczas okupacji w piwnicy i powtarzaniu wciąż tych samych nazwisk. Jednakże okazało się, że wszystko szczęśliwie ma swój cel, a poprzednia książka jest swojego rodzaju wstępem przed tym, co teraz na mnie czyhało.
Artykuły są ułożone w miarę chronologicznym ciągu. Jako ambasador z misją pojednania narodu polskiego z żydowskim siłą rzeczy Szewach Weiss, pokazuje nam, jak wiele nas łączy. Trochę tego jest. W szczególności ludzie. Sławne persony, budujące dzisiejszy świat rozrywki, kultury czy polityki. Marka Edelmana raczej każdy kojarzy (kardiolog od wspomnień „Zdążyć przed Panem Bogiem”), Bruno Schulza pewnie też – jeśli nie, to zapraszam do szkoły średniej, póki rząd nie wyrzucił ich z kanonu lektur. Z tym uzdolnionym pisarzem jest związany pewien fragment, który dość że dosadnie obrazuje nam ówczesne (wojenne) realia, to jeszcze krew w żyłach mrozi i rozpala na przemian:
“Schulz trafił do willi, którą przywłaszczył sobie jeden z nich – gestapowiec Feliks Landau. Był tam zatrudniony jako “żydowski niewolnik”, żeby namalować freski – głównie w dziecięcym pokoju – które miały przedstawiać postacie z niemieckich legend. Tak dzięki Niemcom wyglądał wtedy świat: “Landau mieszkał w willi z żoną, miał dwoje dzieci. Rano wychodził do pracy, zabijał żydowskie dzieci, a wieczorem wracał do swoich dzieci i cieszył się, że śpią w takim ładnie pomalowanym pokoju”.
Bruna Schulz został zastrzelony 19 listopada 1942 roku przez gestapowca Karla Guenthera, z zemsty za to, że Landau zastrzelił dentystę Lowa… Dotąd nie ustalono, gdzie znajdują się szczątki wielkiego twórcy, pisarza, rysownika i malarza.” (1)
Takich historii znajdziemy w tej książce wiele. Jedne wstrząsające, inne budzące podziw, nostalgię, bunt – a wszystkie zgodne z prawdą historyczną. Oprócz pisarzy, spotkamy się także z muzykami – Jan Kiepura, producentami filmowymi, dowiemy się, jak powstało Warner Bros. (tak, ma coś z Polską wspólnego, mianowicie pochodzenie sławnych braci), słynne MGM (wytwórnia, której znakiem jest ryczący lew), zapoznamy się ze światowej sławy pedagogami – głównie wielbionym przez moją osobę Korczakiem, kompozytorami, wynalazcami, ambasadorami, politykami i innymi „–ami”, którzy coś znaczą, z Polską i Izraelem są związani, budzą dumę, choć nie wiedzieć czego, bo kto się z nimi utożsamia? Może Wajda, on w końcu jest rozpoznawalny.
Jeżeli lubicie tego typu wspominki, nie krępujcie się czytajcie. Mnie się podobało.
Weiss pisze poprawnie, choć nie zachwycająco – co można autorowi wybaczyć, gdyż jak sam mówi, z języka polskiego długo nie korzystał i jeszcze musi go porządnie naoliwić. Momentami opisy pewnych miejsc i zdarzeń są plastyczne, namacalne niemal, ale to raczej zależy od osoby, z którą autor w danym momencie współpracował, niż jego własnego talentu. Zdarza się mowa-trawa, czasami nużące przynudzanie, jednakże da się to znieść. Tym bardziej, że w większości treść jest interesująca i o świecie dużo uczy. Zresztą cała treść ma funkcję, głównie informacyjną, co by nasze horyzonty poszerzyć i uświadomić w swoim dziedzictwie narodowym. Piękne jest, ale niestety niedoceniane. Zresztą, jak ma być skoro (zwalając znów na szkołę) nas o tym nie uczyli – lepiej przez dziesięć lat tłuc wkuwanie o hemoroidach starożytnych Greków, niż o tożsamość narodową dzieci zadbać. W tym momencie poczułam się po prostu pokrzywdzona.
Przyznam szczerze, że „Ludzie i miejsca” może też wprowadzić nas na drogę ku… kompleksom. Dobrze widzicie. Wszystko przez to, iż przedstawiciele Narodu Wybranego są osobami tak wszechstronnymi, pełnymi talentów, sprytu, a przy tym dobroci i chęci, że aż wstyd bierze. Za nim idzie też podziw – jak wy to robicie? Podpowiedz mi proszę autorze.
Tym którzy szukają chwilowej rozrywki, porywającej akcji i relaksu odradzam. W moim odczuciu, nie po to ta książka powstała żeby ją łyknąć i zapomnieć. Ona ma swoją cichą misję, którą warto docenić. Na mnie w pełni ją wypełniła. Choć antysemityzmu, a tym bardziej antypolonizmu nigdy na własnej, ani znanej mi skórze nie zaznałam, zdaję sobie sprawę, że problem ten istnieje. Zapewne bytować będzie jeszcze długo, póki więcej takich Weissów nie będzie chodzić po Świecie. Dlatego korzystajcie, z tego którego mamy, a nóż czegoś was nauczy?
(1) – “Ludzie i miejsca” Szewach Weiss, str. 134
Gdy ma się dwadzieścia lat wydaje się, że sześćdziesiątka to już piękny, wielki wiek. Wyobraźnia jeszcze nie pojmuje, że można tyle mieć ich na koncie. Myśli się, że wtedy pozostaje już tylko opieka nad wnukami, jedzenie ciapek ku przedłużeniu życia, walka ze strasznymi chorobami i ciche dreptanie w głośnym świecie. Co dopiero, gdy zbliżamy się do osiemdziesiątki…
Czy taki...
2013-10-02
Podczas czytania tejże recenzji proponuję wam włączyć sobie ścieżkę dźwiękową pochodzącą ze „Skyfall”. Nie przez przypadek oczywiście. Proszę was o to, gdyż przy okazji tego wpisu porozmawiamy sobie o pierwowzorze jednej z dziewczyn Bonda (występującej w tej części ekranizacji), urokliwej i pełnej życia, zacnej rodaczce narodu polskiego Krystynie Skarbek. Muzyka niekonieczna, choć z nią zawsze raźniej i klimatycznej robi się na duszy.
Pomimo tego, że bohaterka jest najpopularniejszą tajną agentką polskiego pochodzenia, jej postać do tej pory okryta jest mgiełką tajemnicy. Po świecie krążą wręcz mityczne opowiastki o odwadze, rzetelności i niezwykłym magnetyzmie Krystyny, Christine czy Pauline, jak nazywali ją Francuzi. Nawet w sprawie jej zabójstwa pojawiają się spekulacje, domysły i nutka niedowierzania…
Kim była naprawdę? Co popchnęło ją w ramiona tak wielu mężczyzn? Czym kierowała się przy ich wyborze? Co wpłynęło na jej decyzję o pracy w wywiadzie?
Mamy rok 1982. Komuna szerzy swe panowanie, niszcząc na każdym kroku próbę jakiegokolwiek samodzielnego myślenia. Z tego tez powodu Ewa K. traci pracę poczytnej dziennikarki – cenzura dopadła jej twórczość, kobieta donosić na innych nie chciała, więc wyleciała na bruk z masą pomysłów, wolnego czasu i rachunków. W dodatku po rozwodzie i bez nadziei na jakikolwiek uśmiech od losu. Jednym zdaniem – typowa bohaterka powieści pani Marii Nurowskiej: do cna zdeptana przez los, niby miękka, jak gąbka, a jednak potrafiąca wykiwać nieprzychylny los i dać mu przytyczka w nos (aż mi się zryw poetyczny z wrażenia załączył). Żeby w bezruch i rutynę dnia nadmiernie nie popadać dostaje wielką szansę od życia, projekt, który może zmienić wszystko – i zmienia.
Mianowicie nasza główna bohaterka, a zarazem narratorka otrzymuje zlecenie. Ma odnaleźć, jak największą liczbę materiałów na temat charyzmatycznej Krystyny Skarbek, tajnej agentki SOE, wielkiej polki, po wojnie zapomnianej przez świat. Od tego momentu zaczyna się niezwykła wyprawa po odmętach historii, która pochłonie nie tylko dziennikarkę, ale i czytelnika zafascynowanego i niemal opętanego przez energiczną działaczkę ruchu oporu.
„Miłośnica” to jakby dziennik w dzienniku. Pierwszym z nich są oczywiście opisy doświadczeń Ewy, drugim odnalezione zapiski Krystyny Skarbek, z którymi to związana jest ciekawa anegdotka. Jeden ze znanych pani Nurowskiej historyków po przeczytaniu powieści poprosił autorkę o udostępnienie rękopisów słynnej agentki, z tym, że… są one najnormalniejszą w świecie fikcją stworzoną na potrzeby opisywanej dziś książki.
Nic dziwnego, że badacz się pomylił skoro pisarka tak świetnie oddaje charakter Krystyny Skarbek oraz osób jej znanych, głównie byłych kochanków i kobiety, która stała się cichą rywalką wielbionej przez mężczyzn działaczki.
Podążając przez tę fabularyzowaną biografię czytelnik zastanawia się, które z wydarzeń jest naprawdę prawdziwe, a które zbudowała wyobraźnia autorki, tak płynnie się ze sobą przeplatają. Co do jednego możecie być pewni – osoby związane z bohaterką (głównie kochankowie), z którymi spotkała się Ewa, są zapisane w prawdziwych teczkach podziemia wojennego. W książce przewija się nawet nazwisko słynnej południowoafrykańskiej biografki Krystyny Skarbek, pani Masson, której twórczość jest potraktowana z przymrużeniem oka i dużym dystansem.
Podczas zgłębiania plastycznych opisów niezwykłych krain, niebezpiecznych akcji dywersyjnych, cudem pomyślnie zakończonych działań, powoli przed nami wyłania się postać kobiety znękanej emocjonalnie, pozostawionej na pastwę świata, w którym po wojnie nie było już dla niej miejsca – bo czy osoba kochająca ryzyko, wręcz od niego uzależniona, w spokoju odda się pracy kelnerki?
Pani Nurowska podjęła się naprawdę trudnego zadania – jak ukazać w pełnym świetle, jednocześnie niczego za bardzo nie koloryzując i nie ujmując osobę, która zapisała się na kartach historii wielu państw (o dziwo, a może i nie, najmniej Polski, która to Krystynę odrzuciła paszał wont do brytyjskiego konta). Do tego, jak zrobić to tak, aby nie wyszła na kobietę nadmiernie rozwiązłą (jest na granicy – dwóch mężów, stu kochanków), okrutną dla kochających ją osób (zdarzało się) i bawiącą się ludzkim, męskim, biednym serduchem, jak ulubioną zabawką, która z wiekiem się nudzi (legendy mówią, że nawet Ian Fleming został trafiony strzałą Amora na widok tajnej agentki). Wydaje mi się, że nad tym najtrudniej było autorce zapanować. W końcu nie buduje postaci zupełnie nowej, lecz bazuje na prawdziwej kobiecie z krwi i kości – choć momentami, gdy o niej czytam (przecie musiałam się Skarbkowym bakcylem zarazić, jakże by inaczej) wydaje mi się zjawą, motylem, panterą… szybkim zwierzęciem, które trudno okiełznać, troszkę się go boimy, a jednak i tak coś nas do niego przyciąga. Taką Krystynę ukazała nam Nurowska i bardzo jestem jej za to wdzięczna.
Postawę kokietki, która była uznawana za atrakcyjną kobietę z magnetyzmem w oku i „tym czymś”, nie zaś skandalicznie skończoną piękność, łagodzi ukazanie jej energicznej natury i miłości do zwierząt, równoważącą się z zamiłowaniem do ryzyka. Taki charakter i już. Dzięki niemu stała się ulubioną agentką Churchila, więc nie ma co psioczyć.
Autorka stworzyła postać, właściwie przywróciła życie zapomnianej bohaterce, która rozpala zmysły do czerwoności, pobudza wyobraźnię do granic możliwości i co tu dużo mówić wzbudza sporą dozę zazdrości, gdy myślę o moim szaraczkowym życiu osoby, która do tej pory boi się przechodzić przez mosty – Skarbek je wysadzała w biegu.
Póki nie wczujemy się w całą historię, mogą z lekka razić błędy powtórzeniowe (mój uraz z podstawówki, choć sama konsekwentnie je popełniam) oraz brak oddzielenia zapisków Krystyny od głównej narracji – co się często w powieściach Nurowskiej zdarza i zaczyna mnie irytować w stopniu umiarkowanym (póki co). Jednakże te małe niedoskonałości w pełni rekompensuje nam budowanie napięcia (naprawdę dużego i bardzo kopiącego), pełne zwrotów akcji zdarzenia (aż dziw bierze, że po części napisała je historia), opis uczucia które łączy na wieki (tak Krystyna romansująca na każdym kroku, kochała kogoś miłością niezapomnianą, do końca życia trwającą) oraz więź emocjonalna, jaką pisarka łączy nas ze swoją wybitną bohaterką (jest to powróż okrutnie mocny, bynajmniej w moim przypadku).
Nie mam wyjścia, po prostu muszę ją polecić. Czytajcie, może tak jak ja zaczniecie skrycie marzyć o byciu tajną agentką… tyle, że w kapciach i przed komputerem, ewentualnie na podwórku. Naprawdę można jej troszkę pozazdrościć, ociupinkę. Znowu mnie wzięło. Koniec. Polecam.
Podczas czytania tejże recenzji proponuję wam włączyć sobie ścieżkę dźwiękową pochodzącą ze „Skyfall”. Nie przez przypadek oczywiście. Proszę was o to, gdyż przy okazji tego wpisu porozmawiamy sobie o pierwowzorze jednej z dziewczyn Bonda (występującej w tej części ekranizacji), urokliwej i pełnej życia, zacnej rodaczce narodu polskiego Krystynie Skarbek. Muzyka...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08-02
Znane jest przysłowie, mówiące iż rodziny się nie wybiera. Jest jaka jest, niby się jej nie lubi, a jednak fajnie kogoś dawno niewidzianego zobaczyć, niby ciągłe kłótnie, a jednak zawsze pomoże w potrzebie… jak dziecko patrzy na nie zawsze krystalicznie dobre relacje rodzinne? Czy dostrzega ich złożoność? Czy potrafi docenić niepowtarzalność? Odnaleźć siebie wśród członków własnej familii? Wskazać ulubieńców i tych za którymi mniej się tęskni? Wspomnieć wielkich zaginionych, czarne owce, ukochaną babcię i jej bajki? Ciocię, która wiecznie ślini, gdy całuje w policzek, dziadka z fajką nigdy nie opuszczającą jego ust?
Pani Anna Drzewiecka pozwalając sobie na mały powrót do przeszłości, pokazuje nam jak malec pojmuje otaczającą go rzeczywistość. Przyznaję szczerze, że rodzina bohaterki w pewien sposób bardzo przypomina moją. Też mam dziesięć tysięcy ciotek i dwa razy więcej ciotecznego rodzeństwa rozsianego po całym świecie, też z pewnym żalem, ale i wielką radością wspominam dziadka, jego opowieści o lisach i sowach czających się w chaszczach oraz babcine podpłomyki…
Książka „Ciotki” jest napisana językiem prostym i obrazowym, który w pewien sposób zmusza nas do spojrzenia wstecz, do pewnej retrospekcji dni, które w moim życiowym słowniku są zapisane, pod hasłem „słoneczne”, gdyż w momencie gdy myślę o dzieciństwie zawsze widzę słońce, radość i ciepło, nawet gdy wspominam zimę.
Gdy narratorka opisuje nam dzieje swoich przodków, zdążając powoli do czasów jej współczesnych , czytelnie, choć bez polotu ukazuje nam złożoność i piękno rodzinnych relacji.
Wręcz każe na chwilę się zatrzymać i jeszcze raz pomyśleć o całym ogromie zdarzeń, jakie budują bądź też niszczą więzy krwi, którymi jesteśmy połączeni.
Zaraz po zapoznaniu nas z dziejami przodków, autorka zaczyna każdy rozdział poświęcać innemu członkowi rodziny. Moją uwagę oczywiście najbardziej przykuła ta najmniej lubiana postać, której poniekąd może się nam zrobić szkoda. To na jej przykładzie widać ile dziecko zaczyna rozumieć, gdy wchodzi w okres dojrzewania.
Książka „Ciotki” nie jest pozycją dla fanów szybkiej akcji, humoru czy nawet wielkiego żalu, choć ten ostatni delikatnie pobrzmiewa z każdej strony, pokazując, że narratorka z chęcią cofnęłaby się na chwilę w czasie, aby jeszcze raz być dzieckiem. W sumie, kto z nas by nie chciał tak uczynić?
To lektura dla tych, którzy lubią na krótką chwilę (książka jest króciutka, więc długą trudno było by uzyskać) usiąść, pomału przeczytać i samemu powspominać stare dobre czasy. Jednakże jeżeli oczekujecie po niej większych uniesień, mocnych przeżyć, czy bardzo interesujących wątków, muszę was zawieść, gdyż nic takiego nie znajdziecie – chyba, że ja niezbyt wnikliwie szukałam.
Autorka na wstępie informuje, że są to wspomnienia dziecka, które stara się przedstawić w sposób prosty, przypominający jej pojmowanie świata z czasów, gdy była małą dziewczynką. Czy zabieg się udał?
Nie do końca. Może gdyby pisarka nie dawała nam odczuć swoich teraźniejszych wrażeń na dane tematy i zobaczyła, jakim rzeczywiście językiem posługują się dzieci (zdecydowanie nie jest ograniczony, czasami dużo bardziej złożony niż wielu dorosłych), zainwestowała szerzej w opisy, łatwiej byłoby nam wejść w jej świat.
Z „Ciotek” można by utworzyć naprawdę dobrą powieść, rodzinną sagę, z którą wielu czytelników mogłoby się szczerze zżyć. Rozumiem, że autorka miała akurat taki zamysł, jednakże w mojej wyobraźni zaczęły się roić obrazy chwytające za serce, przykuwające uwagę, wręcz niedające się oderwać od lektury (jeśliby taka powstała).
Jednakże z racji tego, iż „Ciotki” są jakby szkicem, punktem, który rozjaśnia mroki przeszłości, książką moim zdaniem jeszcze nie ukończoną, z pół - przekazem, pisaną troszkę na pół gwizdka, czuję się, jakbym jeszcze nie skończyła jej czytać, gdyż wiele jeszcze brakuje, aby w pełni wypełnić jej treść.
Tym co najbardziej przypadło mi do gustu, to oczywiście powrót do wspomnień, o którym pisałam wyżej. Jednakże czy to wystarczy, aby książka została w nas na dłużej, a nie okazała się kolejnym tytułem, który łatwo wylatuje z pamięci?
W moim mniemaniu niekoniecznie. Gdy myślę o tej książce, mam małe marzenie, w którym autorka jeszcze raz staje do walki ze swoimi wspomnieniami i raczy nas lekturą po która naprawdę warto sięgnąć.
Znane jest przysłowie, mówiące iż rodziny się nie wybiera. Jest jaka jest, niby się jej nie lubi, a jednak fajnie kogoś dawno niewidzianego zobaczyć, niby ciągłe kłótnie, a jednak zawsze pomoże w potrzebie… jak dziecko patrzy na nie zawsze krystalicznie dobre relacje rodzinne? Czy dostrzega ich złożoność? Czy potrafi docenić niepowtarzalność? Odnaleźć siebie wśród członków...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-06-17
O kondycji polskiego społeczeństwa, styranego okresem PRLu już nie raz było nam dane czytać. Podawane statystyki, przemyślenia i wszelkiego rodzaju inna analiza wypadała dość blado i negatywnie. Najmniejszy szaraczek brany pod lupę okazywał się marnym przedstawicielem gatunku ludzkiego. Jednakże, to jak wypada społeczeństwo ogółem, nawet jeżeli w sposób bardzo przerysowany, nie dorówna temu co dzieje się na Olimpie naszego szlachetnego rządu oraz jego podwykonawców.
Nasz kraj przeszedł już naprawdę bardzo wiele okrutnych chwil, nie trzeba cofać się do czasów II Wojny Światowej, aby zauważyć jego styranie i poniewierkę. Po niedoścignionych w szachrajstwie komunistach przyszedł okres „nieistniejących”, jak uznawała policja mafii. Trudno się dziwić, skoro sama była hojnie opłacana, z ich rąk, aby w śledztwie dotyczącym czyjeś śmierci nie osądzono czasem prawdziwego winowajcy…
Do obnażenia niektórych prawd dotyczących nie tylko polskiej mafii, polityki i innych brudnych interesów naszych szlachetnych bossów przystąpiła pani Dorota Kania, dziennikarka, która śmiało stawia fakty na arenie i przystępuje z nimi do walki, aby ukazać nam małe co nieco z górnej półki władzy.
Dorota Kania (1)
Autorka będąca absolwentką wydziału filozofii UKSW, dziennikarką „Super Exspressu”, „Życia Warszawy”, TVP, czy „Gazety Polskiej” ma na swoim koncie wiele nieprzychylnych spojrzeń ze strony osób w kręgu zainteresowania polityki, którym nadepnęła skutecznie na odcisk. Jej działania w służbie ujawniania prawdy i niewygodnych faktów, które wielu wolałoby przemilczeć sprawiły, iż jej nazwisko znalazło się w Raporcie Departamentu Stanu USA z 2011 roku dotyczącym łamania wolności słowa.
Czy w „Cieniu tajnych służb” dopatrzymy się uchybień prowokujących do uznania, iż pani Kania łamie ową „wolność słowa”? Jak sama mówi w jednym z wywiadów tytuł książki powstał podczas badania zabójstw, z których wynikało, iż za ich sprawą stoją tajne służby, a te jak wiemy nie lubią, gdy znajdują się na celowniku zainteresowania.
Co takiego zawiera ta pozycja? Czy rzeczywiście rodzi sensację? Czy powoduje sprzeczne emocje? Czy może przysłużyć się w niewyjaśnionych sprawach? Jak może wpłynąc na nas samych?
„Cień tajnych służb” jest pozycją podzieloną na czternaście rozdziałów. Każdy z nich dotyczy oddzielnego śledztwa – na pierwszy ogień poszedł Andrzej Stuglik, następnie Alicja i Piotr Jaroszewiczowie, nawet sławetny pan Andrzej Lepper czy Krzysztof Olewnik nie uszedł przed czujną panią dziennikarz.
Od pierwszych zdań książka budzi wysokie napięcie i wiele skrajnych emocji. Powieszenia, tortury, udział KGB, mafii pruszkowskiej, nieodnalezione ciała, pożegnalne listy, niedowierzanie, wmawianie chorób psychicznych, pełna nirwana korupcyjna i brak konsekwencji, a na końcu najczęściej informacja, iż śledztwo zamknięte, a sprawa wciąż nie wyjaśniona…
Czytając „Cień tajnych służb” miałam wrażenie, iż przenoszę się do świata rodziny Corleone, „Kryminalnych zagadek Las Vegas” czy powieści Harlana Cobena, z tymże tutaj główną rolę odgrywają sprawdzone i udokumentowane fakty. Praktycznie całą lekturę przeczytałam na głos zdziwionej rodzinie, która nie pozwoliła mi na jej egoistyczne zgłębianie. Nie jest to książka, którą da się przerwać, odłożyć na jakiś czas, aby wieczorem przypomnieć sobie o jej istnieniu. To tytuł który połyka się na momencie, aby zaraz do niego powrócić, gdyż przedstawiona rzeczywistość wydaje się zbyt nierealna, aby z miejsca w nią uwierzyć.
Wiele z ukazanych zabójstw czy tez samobójstw znanych jest nam z telewizji, jednakże tam informacje są podawane na szybko, po łebkach, co tylko robi mętlik w głowie, powodując, iż raptownie zapominamy o danej sprawie. Natomiast, gdy wszystko jest gruntownie przygotowane, dosłownie czarno na białych kartach, nic nam nie umknie. Słowo pisane zagnieździ się głęboko i nie da o sobie łatwo zapomnieć.
Pomimo, iż jest to opis intrygujących wydarzeń, z miejsca przykuwających uwagę, aby lekturę można było przełknąć musi być napisana w sposób przystępny i zachęcający do dalszego poznawania niezwykłych wątków polskiej kryminologii. Pani Kania daje nam więcej. Jej styl sprawia, iż momentami czułam się, jakbym czytała powieść, a nie zbiór czystych faktów. Widać, iż każde zdanie jest dobrze przemyślane, ani zbyt wybujałe, ani za mało opisowe.
Do tego oczywiście dochodzą zamieszczone kopie dokumentów potwierdzające, to co wywnioskowała i opisała autorka.
Również wydawnictwo świetnie przyczyniło się do zachęcenia czytelnika lekturą – ciekawa okładka, duże litery i praktycznie brak literówek czynią ze zgłębiania książki prawdziwa przyjemność, od strony technicznej.
Po przeczytaniu „W cieniu tajnych służb” wciąż staram się dokładnie wszystko poukładać, we własnych skołatanych nie co myślach. Wracam sobie do rozdziałów, które w szczególności zburzyły mi krew i próbuję odpowiedzieć na wciąż rodzące się pytania.
Pani Kania sprawia, iż trudno nie zastanawiać się nad kondycją naszych służb, w których ciągle zbierają się chmury coraz to nowych afer, wyzwiska SA ciskane na wszystkie strony, a my mamy wybierać. Tylko czy rzeczywiście to my dokonujemy wyboru? Czy warto bogacić się kosztem nerwów, rozszarpanego na strzępy sumienia i uwagi osób, które z chęcią dobiorą się do mamony? Czy warto pożerać władzę, która w gruncie rzeczy i tak może zostać zakończona przez jedną kulkę?
Dobrze, że sama takich wyborów dokonywać nie muszę. Po przeczytaniu tej książki pojawia się obawa czy świat, który nas otacza kiedykolwiek będzie przynajmniej w jednej setnej naprawdę uczciwy i klarowny, odpowiedź niestety nie napawa optymizmem…
„W cieniu tajnych służb” polecam nie tylko osobą zainteresowanym poszczególnym zabójstwom, nurzającym się w polskiej kryminologii, ale każdemu czytelnikowi, który pragnie wiedzieć co dziś w trawie piszczy. Warto.
O kondycji polskiego społeczeństwa, styranego okresem PRLu już nie raz było nam dane czytać. Podawane statystyki, przemyślenia i wszelkiego rodzaju inna analiza wypadała dość blado i negatywnie. Najmniejszy szaraczek brany pod lupę okazywał się marnym przedstawicielem gatunku ludzkiego. Jednakże, to jak wypada społeczeństwo ogółem, nawet jeżeli w sposób bardzo przerysowany,...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-05-13
O tym jak wygląda typowy Polak w jednej sekundzie może odpowiedzieć każdy: że pijak, leń, nierób, cham… na myśl o tym jak wygląda polski polityk skojarzenia pojawiają się jeszcze szybciej – w szczególności gdy myślimy o kimś kto jest w opozycji do „naszej” partii. Jedno jest pewne, zawsze będą to epitety negatywne. A co jeśli będą one okraszone potężną porcją humoru, nie koniecznie obraźliwą? Co jeśli „typowy” przestanie być taki zły?
Wtedy czeka nas potężna dawka uzdrawiającego śmiechu, który rzeczywiście poprawia zdrowie, sprawiając, iż łatwiej zdystansować się do naszej nieciekawej, kryzysowej sytuacji. Wtedy też liźniemy sobie troszkę PRL-owskiej historii, z której ja jestem zielona, jak kwitnąca na dniach trawa. Wtedy też nie przejdziemy obojętnie koło zbioru felietonów Macieja Rybińskiego, który niestety nic nowego już nie spłodzi, ale za to tym co przeszłe może nie raz zaskoczyć.
Swojego czasu myślałam, iż zbiór dość trudno ocenić, bo w końcu każda jego cześć jest inna, jedna ze składowych lepsza, druga może być totalnym dnem. W przypadku „Ryby Ludojada” nie miałam takiego problemu. Całą książkę można chapnąć sobie za jednym zamachem. Ja co dziennie czytałam po jeden, dwa felietony tworząc z nich miły element każdego ranka przy kawie.
Poprzez śmiech można zdziałać więcej niż nie jedno srogie kazanie czy ciągnące się w nieskończoność przemówienie – Rybiński, jak widać doskonale o tym wiedział, dlatego też, dzięki jego twórczości mogłam zaczynać dzień od uśmiechu,.
Styl autora, jego humor i wyczucie w każdym calu odpowiadało moim gustom. Widać, że Rybiński lubił bawić się słowem, które w jego rękach było jak glina dla rzeźbiarza. Jedynie ciągła utarczka z „Gazetą wyborczą” raziła delikatnie po oczach, ale nie stanowiło to wielkiej ujmy podczas czytania.
Rybiński ukazuje nam sylwetki polskiego rządu, stek unijnych bzdur, dodając do tego trochę zdrowego rozsądku i otrzeźwiającego słowa. Nie powiem żebym ze wszystkim co przekazuje w pełni się zgadzała, ale przyznaję, iż na niektóre fakty w sposób prosty otwiera moje jeszcze zasapane oczy.
Podchodząc do świata z dobroduszną kpiną autor zaszczepił we mnie cząstkę swojego światopoglądu, można by nawet powiedzieć luzackiego (choć bez przesady) obserwowania tego co nam (głównie) polityka wciska.
To co najbardziej podobało mnie się podczas pochłaniania zbioru to powrót do przed smoleńskiej przeszłości, która choć całkiem niedaleka, przyznaję potrzebowała przypomnienia, aby uzupełnić pewne luki w pamięci. Fakty ze świata polityki oraz kultury sprzed pięciu lat, ich wpływ na to co dzieje się dziś, dystans z jakim można do nich podejść teraz oraz spojrzenie wstecz na własne przemyślenia z tamtego okresu są naprawdę dobrą pożywką dla umysłu.
Jako, iż jest to zbiór trudno nie wybrać swoich ulubieńców. Moimi okazały się trzy felietony: „Remanent z umysłowym maniakiem”, „Warchoł polski redaguje i czyta gazety” oraz „Ekstaza w dymie kadzideł”.
Każdy z jego felietonów jest nacechowany PRL-owską młodością, która odcisnęła naprawdę wielkie piętno na umyśle naszego felietonisty. Z racji tego, iż o tych czasach często wspomina, nie bez ładunku emocjonalnego, łatwo zapamiętać wszystkie wydarzenia.
O ty okresie w szkole nic się nie uczy, z łatwo dostępnymi źródłami też coś licho, tak więc "Rybę ludojada" polecam młodszemu pokoleniu, chcącemu wyszarpać dla siebie kawałek historii która, jak każdy trąbi dookoła na dobre nacechowała nasz naród.
Dla mnie był to pokaz przyjemniej w odbiorze literatury dającej prztyczka w nos paru znanym personom, do którego na pewno jeszcze wrócę.
O tym jak wygląda typowy Polak w jednej sekundzie może odpowiedzieć każdy: że pijak, leń, nierób, cham… na myśl o tym jak wygląda polski polityk skojarzenia pojawiają się jeszcze szybciej – w szczególności gdy myślimy o kimś kto jest w opozycji do „naszej” partii. Jedno jest pewne, zawsze będą to epitety negatywne. A co jeśli będą one okraszone potężną porcją humoru, nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-04-03
książka wstrząsająca i trzymająca w napięciu. Choć od razu widać, że autorka i zarazem bohaterka nie jest urodzoną pisarką to treści, jakie ma do przekazania sprawiają iż nie zwraca się na to uwagi. Książka, która warto przeczytać.
książka wstrząsająca i trzymająca w napięciu. Choć od razu widać, że autorka i zarazem bohaterka nie jest urodzoną pisarką to treści, jakie ma do przekazania sprawiają iż nie zwraca się na to uwagi. Książka, która warto przeczytać.
Pokaż mimo to2013-03-30
Do każdej książki, którą wybieram na swoją lekturę podchodzę z entuzjazmem i ciekawością. Te same uczucia towarzyszyły mi gdy natknęłam się na recenzowaną biografię, jednakże dołączyła do nich pewna doza sceptyzmu i niedowierzania. W końcu nie żyjemy w czasach średniowiecza, gdzie wierzono w każdy przejaw zachowań nadnaturalnych. Dziś światem rządzą twarde prawa nauki – jak więc można przyjąć za prawdę zdarzenia, które są związane z kanonizowanym w 2002 roku Franciszkiem Forgione?
Przebywając we Włoszech nie sposób uciec przed postacią św. Ojca Pio z Pietreluciny. Jego obrazy są wszędzie : w sklepie z odzieżą, w piekarni, w domu prywatnym, nawet w barach znajdzie się dla niego miejsce.
Dlaczego? Czym zasłużył sobie na tak wielką miłość i cześć, jaką oddają mu mieszkańcy Italii? Czym wyróżnia się akurat ten święty ?
Ojciec Pio Forgione, z chrztu Franciszek, kapłan stygmatyk z Zakonu Braci Mniejszych Kapucynów urodził się w ubogiej wsi Pietrelcina. Tam też w wieku pięciu lat miał swoje pierwsze objawienie, którego do końca nie pojął. Wyjaśnienie tego zdarzenia przyszło wraz ze wstąpieniem do zakonu, w którym zachwycał przełożonych swym posłuszeństwem i niezwykłym oddaniem modlitwie.
Ojciec Pio nie wyróżniał się niczym szczególnym, pośród zakonnych braci. Jak inni w odpowiednim czasie przybył na nauki, przyjął święcenia i pełnił swą posługę. Uczył się na średnim poziomie, żartował, prawił kazania. Był normalnym człowiekiem.
Co sprawiło iż możemy mówić o nim Święty?
Osoba wyniesiona na ołtarze zwykle kojarzy mi się z aureolą wokół głowy, ckliwym uśmiechem i zamglonym wzrokiem wpatrzonym w niebo bądź postać Jezusa. Nie zapominajmy o ponurym życiorysie pełnym bólu, niezrozumienia i odrzucenia oraz poddania upokorzeniu i braku jakiejkolwiek hardości i twardości charakteru. Często też świętość kojarzy się z brakiem podjęcia jakichkolwiek działań poza modlitwą, samookaleczeniem i pewną ignorancją świata doczesnego.
W biografii Ojca Pio możemy odnaleźć parę z tych aspektów. Był to człowiek, który praktycznie całe swoje życie przecierpiał, przechodząc z jednej choroby w drugą. Do tego stygmaty, walka z szatanem, w którą trudno uwierzyć i ból z którego raczej lekarz nikogo nie wyleczy – ból duszy.
Po przeczytaniu biografii przygotowanej przez Alessandro da Ripabottoni widzimy, że jej bohater był skromnym człowiekiem, w pełni oddanym misji Zbawienia. Świat w szczególności pokochał go za ciepło dostrzegalne w jego oczach, niesamowity talent do spowiedzi – kto by powiedział, że do tego trzeba mieć talent, prawda? - oraz pełne skupienie i oddanie podczas odprawiania Mszy Św. Do tego dodajmy jeszcze zbudowanie Domu Ulgi w Cierpieniu, placówek mających pomóc ubogim dzieciom oraz miejsc gdzie młodzi bezrobotni mogą się wyszkolić w danym zawodzie i podjąć pracę. Wszystko to robił w ciszy i pełnej skromności, co doskonale pokazuje niż nie trzeba być pierwszym w rzędzie, aby Świat cię dostrzegł.
Czy to wystarczy do zapoczątkowania procesu kanonizacji?
Jak za pewne każdy wie, nie do końca – inaczej świętych było by więcej niż wierny zdołałby ogarnąć – jednakże w pełni możecie się o tym przekonać czytając recenzowaną pozycję, która może na Nobla nie zasługuje, ale jest dobrym kawałkiem niezwykłej biografii zamkniętym w ponad czterystu stronach.
Historię swoistej męki tego „starszego pana z brodą” czytało mi się nader przyjemnie, jednakże nie mogłam nie zauważyć rzucających się w oczy błędów, które tę przyjemność psuły.
Jednym z nich są nagminne błędy powtórzeniowe, których ścierpieć nie mogę, gdyż sprawiały, iż często gubiłam wątek, całkowicie się dekoncentrując.
Zdarzyło się też, iż dany fragment pewnej wypowiedzi jest cytowany praktycznie w tym samym kontekście, paręnaście stron dalej, co też nie wpływa pozytywnie na moją opinię.
Również nieustające opiewanie różnych postaci miłości Ojca Pio prowadziło do mojej frustracji i dekoncentracji – naprawdę wystarczy o tym powiedzieć w jednym rozdziale, nie zaś wpychać na siłę, gdzie się da. Czytelnik zrozumie od razu o co chodzi. Tutaj zaś jego cierpliwość wystawiona jest na próbę.
Również ustawiczne wysławianie jego oddania i zawierzenia się Chrystusowi, ciągłe mówienie o modlitwie, o rzeczach, które każdy przyjmuje za pewnik, jeszcze zanim pomyśli o przeczytaniu tej biografii – odniosłam wrażenie, iż on naprawdę nic innego nie robił tylko się modlił i nie chciał przebywać z innymi osobami, a przecież niektóre fragmenty tej pozycji wskazują na coś zupełnie odmiennego. O tym zaś z chęcią przeczytałabym coś więcej, po za tym, gdyby ta biografia była przedstawiona troszkę bardziej świecko, na pewno spodobała by się szerszemu gronu odbiorców.
Ostatnim błędem, który przyćmił mi pozytywny odbiór tejże lektury jest zabieg, który w literaturze faktu nie powinien mieć miejsca. Mianowicie chodzi mi o zwroty typu: „pewien mężczyzna”,” pewien adwokat”, ”pewien marynarz” bądź „ktoś inny”.
W biografii powinny być przytaczane nazwiska, szczególnie gdy idzie o świadectwa czynów niezwykłych i trudnych do uwierzenia – czyż życiorys świętego nie powinien nas do niego przekonywać nie zaś budzić tylko niedowierzanie i konsternację?
Moim zdaniem wady, które zauważyłam podczas czytania biografii niezwykłej postaci, jaką bezsprzecznie był Ojciec Pio, można zniwelować, jeśli zajdzie potrzeba trzeciego jej wydania. Dobrym zabiegiem było by przekazanie tego zadania osobom neutralnym, niezwiązanym z Zakonem Braci Mniejszych Kapucynów czy samym bohaterem książki, gdyż taka persona będzie mogła odnieść się do tego tematu całkowicie obiektywnie.
Miłym dodatkiem, którego brak lekko mi doskwierał byłyby fotografie omawianych postaci oraz miejsc.
Gdyby książka zawierała same wady nie udałoby mi się jej zgłębić do ostatniego „Amen”.
Tym co zasługuje na uznanie jest talent autora do obrazowania sytuacji wziętych z życia Ojca Pio oraz namacalne oddanie targających nim uczuć – od razu widać, że Alessandro da Ripabottoni był pilnym obserwatorem swojego współbrata, którego niezaprzeczalnie darzył wielkim szacunkiem i miłością płynącą z wiary.
Również styl, budowanie zdań i szczegółowe opisywanie poszczególnych postaci zasługują na aprobatę, gdyż dzięki nim w mojej wyobraźni historia stawała się realna na te parę godzin zatracania się w lekturze.
Po biografię Ojca Pio sięgnęłam ze względu na ciekawość względem jego osoby, która towarzyszyła mi parę lat temu. Nie miała ona podłoża religijnego, po prostu chciałam wiedzieć o nim coś więcej, jak o ciekawym pisarzu. Myślałam, że przeczytam i dość szybko o niej zapomnę podczas zgłębiania kolejnej lektury. Jednakże autor sprawił swoją gorliwością i wyczuciem, iż wbił mi postać świętego głęboko w pamięć, każąc zatrzymać się na chwilę i pomyśleć.
Dlatego też „Cyrenejczyka dla wszystkich” mogę śmiało wskazać osobom, którym potrzebna jest chwila zadumy, podbudowania kręgosłupa moralnego i zaczerpnięcia czegoś dobrego z autorytetu porządnej postaci , na którą osobiście nie patrzę, jak na świętego, lecz dobrego człowieka, który miał swoje dobre i złe chwile, nie pozwalając wygrać tym niegodnym. Po prostu wiele można się od niego nauczyć – w szczególności cierpliwości i radzenia sobie z bólem w ciszy, nie na poklask.
http://wyrazoneslowami.blogspot.com/
Do każdej książki, którą wybieram na swoją lekturę podchodzę z entuzjazmem i ciekawością. Te same uczucia towarzyszyły mi gdy natknęłam się na recenzowaną biografię, jednakże dołączyła do nich pewna doza sceptyzmu i niedowierzania. W końcu nie żyjemy w czasach średniowiecza, gdzie wierzono w każdy przejaw zachowań nadnaturalnych. Dziś światem rządzą twarde prawa nauki – jak...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-03-30
2013-03-30
2013-03-27
Kto by powyślał, iż tę wielką baśń uważano za podręcznik?
Kto by powyślał, iż tę wielką baśń uważano za podręcznik?
Pokaż mimo to2013-01-27
O kobietach obrzezanych, wykorzystywanych w imię religii bądź panujących obyczajów, zniszczonych przez męską dominację, powstało już wiele książek. Każda na nowo otwiera oczy na skalę okrucieństwa, które jest dla niektórych codziennością, każda zawiera w sobie informacje rodzące bunt, wyzwalające współczucie i ogrom niedowierzania – Jak to w XXI wieku, tak wielkie okrucieństwo? W dobie komputerów, telewizji i prób klonowania człowieka, znajduje się miejsce zapomniane przez świat? Niepodlegające rozwojowi? Czy, aby na pewno jesteśmy Globalną Wioską, skoro w „sąsiednim domu” dochodzi do rzezi, a reszta świata nie reaguje?
W swojej książce Khady, tak jak jej poprzedniczki działająca początkowo w Holandii Ayaan Hirsi Ali czy popularna modelka Waris Dirie opowiada nam o swoich przeżyciach związanych z brutalnym aktem obrzezania oraz starodawnym zwyczajem wyboru małżonka (dużo starszego) przez ojca i rodzinę.
Bohaterka została pozbawiona łechtaczki w wieku siedmiu lat. Wraz z innymi dziewczynkami musiała znosić niewyobrażalny ból, który zakończył jej sielankowy okres dzieciństwa. To co odróżnia jej przeżycia od wspomnień Waris Dirie to warunki – można by rzec sterylne, każdej dziewczynce była przydzielona oddzielna żyletka, miały robione opatrunki i były pilnowane przez starsze kobiety, czego o doświadczeniach modelki powiedzieć się nie da (pustynia, kamień, starsza kobieta z brudną brzytwą oraz kolce akacji zamiast nici).
Czy to coś zmienia? Sądzę, że nie. Nie ważne w jakich warunkach, krzywda tak czy inaczej została wyrządzona.
Oprócz obrzezania bohaterkę czekał kolejny najazd na jej człowieczeństwo – małżeństwo z obcym człowiekiem, który nie traktował jej zbyt dobrze, uznając, że jest jego własnością.
Khady nie była ciemną dziewczynką zamykaną w czterech ścianach na klucz, która miała czekać na zamążpójście. Szczęśliwie dla niej, rodzice posłali ją do szkoły. Nauczyła się czytać i pisać, poznała język francuski, kształtowała swoją postawę wobec świata.
Gdy miała szesnaście lat wyjechała do Francji, aby zamieszkać z mężem. Szybko zauważyła, jak bardzo zacofane poglądy rządzą jego życiem.
Kobieta ma prawo służyć mężowi, musi być zawsze gotowa psychicznie i fizycznie – nie ważne czy jest zmęczona czy chora, należy do mężczyzny i to on decyduje co ma w danej chwili robić. Jeśli pracuje wszystkie pieniądze idą do męża, kasa z opieki również (dlatego Khady szybko zachodziła w ciąże, wydając na świat piątkę dzieci).
Czy udało jej się wyrwać z tego piekła na ziemi? Czy świat zwrócił uwagę na kobiety, dziewczyny podobne do niej? W końcu to co najgorsze w jej życiu nie stało się w Afryce, lecz w Europie, która od dawna staje się ostoją dobra i równości.
O podobnych problemach do tych dotykających główną bohaterkę pisałam już przy okazji recenzowania „Niewiernej” Ayaan Hirsi Ali i choć Khady nie miała takich starć związanych z religią oraz polityką, to na jej losy również warto zwrócić uwagę.
Pod względem stylu oraz talentu pisarskiego książka nie przedstawia się zachwycająco, co wcale nie wzbudziło mojej niechęci. Dzieje się tak ze względu na to, iż w tego typu pozycjach patrzę głównie na treść, przekaz i siłę, z jaką historia na mnie oddziałuje.
Ile trzeba mieć w sobie siły, odwagi i samozaparcia, aby podzielić się ze światem takimi wspomnieniami?
Sprawdźcie sięgając po tę pozycję.
Co do formy technicznej nie mam żadnych zastrzeżeń – dobrej wielkości strony oraz liter, biały papier, nie odbijający światła ułatwiają pochłanianie lektury.
Do jej przeczytania zachęcam wszystkich ludzi interesujących się tematem, pragnących go poznać bądź tych, którzy lubią czytać autobiografie.
O kobietach obrzezanych, wykorzystywanych w imię religii bądź panujących obyczajów, zniszczonych przez męską dominację, powstało już wiele książek. Każda na nowo otwiera oczy na skalę okrucieństwa, które jest dla niektórych codziennością, każda zawiera w sobie informacje rodzące bunt, wyzwalające współczucie i ogrom niedowierzania – Jak to w XXI wieku, tak wielkie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Książka, którą nie czyta się lekko, bo zbyt często człowiek ma ochotę potrząsnąć rodzicami bohaterki. Choć na swój sposób kochali swoje dzieci ich egoizm i infantylność potrafiły sprawić, że chciałam uderzać głową o ścianę. Z drugiej strony mamy rodzeństwo, które zawsze się wspierało i umiało zwycięsko wyjść z wielu ciężkich chwil. Historia warta poznania, choćby dlatego, że niesie nadzieję, dla tych, którzy są w bardzo ciężkiej sytuacji na poprawę losu, książka, która pokazuje, że przy odpowiedniej motywacji da się wyjść na ludzi. Mimo wszystko.
Książka, którą nie czyta się lekko, bo zbyt często człowiek ma ochotę potrząsnąć rodzicami bohaterki. Choć na swój sposób kochali swoje dzieci ich egoizm i infantylność potrafiły sprawić, że chciałam uderzać głową o ścianę. Z drugiej strony mamy rodzeństwo, które zawsze się wspierało i umiało zwycięsko wyjść z wielu ciężkich chwil. Historia warta poznania, choćby dlatego,...
więcej Pokaż mimo to