Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Pierwszy "Życiorysta" to było coś. Błyskotliwe recenzje, bardzo wciągające.

"Życiorystwa dwa" to taki miks - trochę życioryzmów, trochę recenzji, trochę prozy własnej. Nie, że nie lubię - bo lubię. Ale jakoś tak albo życioryzmy albo proza.

Niemniej - czytało się z przyjemnością i mimo wszystko polecam!

Pierwszy "Życiorysta" to było coś. Błyskotliwe recenzje, bardzo wciągające.

"Życiorystwa dwa" to taki miks - trochę życioryzmów, trochę recenzji, trochę prozy własnej. Nie, że nie lubię - bo lubię. Ale jakoś tak albo życioryzmy albo proza.

Niemniej - czytało się z przyjemnością i mimo wszystko polecam!

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Opowiadania są dość nierówne, niektóre świetne, inne się ciągną. Łączy je jedno - rozgrywają się w alternatywnej rzeczywistości z elementami paranormalnymi. I bohaterkami są kobiety będące w związkach homoseksualnych. Czyta się szybko i dla mnie takie pisanie jest odświeżające, feministyczne, inne. Fajna rzecz, ale nie wybitna. Mimo to polecam.

Opowiadania są dość nierówne, niektóre świetne, inne się ciągną. Łączy je jedno - rozgrywają się w alternatywnej rzeczywistości z elementami paranormalnymi. I bohaterkami są kobiety będące w związkach homoseksualnych. Czyta się szybko i dla mnie takie pisanie jest odświeżające, feministyczne, inne. Fajna rzecz, ale nie wybitna. Mimo to polecam.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Cóż można powiedzieć - prawda, sama prawda. Opisana lekko, z ironią. Matki w parkach i na matach edukacyjnych - czytajcie!

Cóż można powiedzieć - prawda, sama prawda. Opisana lekko, z ironią. Matki w parkach i na matach edukacyjnych - czytajcie!

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Uwielbiam podróże i kocham o nich czytać. Z dużą przyjemnością sięgam po relacje z wypraw szczególnie jesienią i zimą. Sama jestem ciekawa świata, ale trochę podróżniczych jaj mi brakuje, dlatego w zimne, ciemne wieczory fajnie jest poczytać o tym, co można zobaczyć na drugim końcu świata.

Bywają takie relacje, które mnie irytują (pisałam o tym przy okazji "Mojej Afryki" Kingi Choszcz), bo autorzy sprawiają wrażenie chaotycznych, nieprzygotowanych i ignoranckich wobec miejsc do których się udają. Anita Demianowicz profilem podróżniczym odpowiadała mi bardzo - jest to opowieść szczera, pełna autentycznych emocji, zwykłego kobiecego strachu i obaw. Jako podróżniczka zdawała się być ostrożna, ale nie bojaźliwa, ciekawska, ale nienachalna. To sprawia, że "Końca świata nie było" czyta się lekko i bez poczucia, że czytamy wygładzoną wersję wydarzeń.

Anita opowiada o rejonie świata o którym pewnie większość z nas wie bardzo mało. Przez pięć miesięcy przebywała w Gwatemali, Hondurasie i Salwadorze. Zwiedzała miasta, wioski, parki narodowe, w szczególności pozostałości po cywilizacji Majów. Mówi o tym w naturalny sposób, bez nadęcia i zadzierania nosa. Co jednak wydaje się najważniejsze dla autorki - w relacji nie brakuje opisów spotkań z ludźmi, którzy stworzyli prawdziwy klimat tej wyprawy. Tekst ilustrują zdjęcia autorki, a całość została wydana w piękny sposób przez Bezdroża (tym, którzy nie znają ich zacięcia do pięknego wydawania podróżniczych relacji polecam TĘ recenzję).

Polecam, szczególnie w jesienno-zimną szarugę, która powoli nas opanowuje. Warto zainspirować się lub chociaż na chwilę oderwać od swojej codzienności.

Opinia ukazała się uprzednio na moim blogu: http://bazgradelko.blogspot.com

Uwielbiam podróże i kocham o nich czytać. Z dużą przyjemnością sięgam po relacje z wypraw szczególnie jesienią i zimą. Sama jestem ciekawa świata, ale trochę podróżniczych jaj mi brakuje, dlatego w zimne, ciemne wieczory fajnie jest poczytać o tym, co można zobaczyć na drugim końcu świata.

Bywają takie relacje, które mnie irytują (pisałam o tym przy okazji "Mojej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Moje zainteresowanie Turcją nie jest dla uważnych czytelników mojego bloga żadnym zaskoczeniem. Mogę tym samym potwierdzić, że temat Ormian w dawnym Imperium Osmańskim jest pomijany milczeniem. Tylko ciekawski czytelnik/turysta może dotrzeć w swoich dociekaniach do tego zagadnienia. Użycie określenia "ludobójstwo" niesie za sobą wiele konsekwencji w prawie międzynarodowym, dlatego pewnie jeszcze długo nie usłyszymy go z ust władz tureckich.

Fakty jednak nie kłamią. W latach 1915-1917 wymordowano około 1,5 mln ludzi pochodzenia ormiańskiego. Część z nich zmarła z wycieńczenia podczas morderczej wędrówki z terenów Anatolii do Syrii i Mezopotamii. Zainteresowanych tłem historycznym polecam chociażby od przeczytania hasła na Wikipedii.

Jeśli natomiast ktoś nie ma ochoty na "fachową" literaturę, polecam gorąco powieść Aline Ohanesian. Poznajemy w niej młodą Ormiankę, która w wyniku zawirowań historycznych zostaje wraz z rodziną wygnana na południe dawnego Imperium Osmańskiego. Jej losy są związane z Turkiem, który w obliczu działań władz nie może zbyt wiele zrobić.

Opowiadanie Wam któregokolwiek z wątków zdradzi zbyt wiele, powieść mimo powagi i szacunku wobec losów poległych Ormian, czyta się szybko. Jest bardzo wciągająca. Bohaterów nie jest zbyt wielu, akcja szybko się zawiązuje. Powieść jest przetłumaczona bardzo sprawnie, przez co czyta się przyjemnie. Szkoda jedynie, że mniej więcej w połowie książki zaczynamy podejrzewać w którą stronę potoczą się losy bohaterów.

Trudno jest mi zaszufladkować pod względem gatunku i stylu pisania autorkę, najbliżej jej jednak do literatury kobiecej w klimacie Barbary Wood czy Any Veloso. Czyli to zdecydowanie coś więcej niż romans historyczny, ale jednak sporo brakuje do literatury wyższych lotów.

Niemniej - polecam - na jesienny wieczór czy poczytywanie w parku. Dla zapracowanych to świetny pomysł na prezent - książkę czyta się szybko i rozdziały są krótkie.

Opinia ukazała się uprzednio na moim blogu:
bazgradelko.blogspot.com

Moje zainteresowanie Turcją nie jest dla uważnych czytelników mojego bloga żadnym zaskoczeniem. Mogę tym samym potwierdzić, że temat Ormian w dawnym Imperium Osmańskim jest pomijany milczeniem. Tylko ciekawski czytelnik/turysta może dotrzeć w swoich dociekaniach do tego zagadnienia. Użycie określenia "ludobójstwo" niesie za sobą wiele konsekwencji w prawie międzynarodowym,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O Katarzynie Bondzie słyszał chyba każdy. I tyle samo osób polecało mi jej książki. Jako, że ja akurat z kryminałami obeznana jestem słabo, jeśli już sięgam po ten gatunek, naprawdę zależy mi, aby przeczytać petardę. Jako licealistka zaczytywałam się w powieściach Christie i przyznam, że najbardziej lubię ten stary klimat i zabawę z czytelnikiem w "kto zabił?". Trudno więc doścignąć królową gatunku, ale zawsze fajnie jest dać się miło zaskoczyć.

"Pochłaniacz" to kawał dobrej i żmudnej roboty. Imponuje drobiazgowością, mnogością wątków i intrygą, która najpierw jest konsekwentnie budowana, a potem fajnie się zazębia. Jak na osobę, która musi robić sobie listę bohaterów przy niemal każdej historii, całkiem nieźle poradziłam sobie w przypadku powieści Katarzyny Bondy, jednak potwierdzam krążące opinie - jest ich od diabła i trochę. Wciąga - to na pewno. Jest jednak mocno przegadana i nie rozumiem, czemu niemal każdy autor piszący w tym gatunku nie umie się od tego powstrzymać. Jasne - jak widzę grubą knigę, to mi ślinka cieknie na myśl o lekturze, ale jak się przy niej umęczę, bo za dużo, bo bez sensu, to już jest mniej fajnie.

Główna bohaterka ma to coś, co mnie zawsze w nich drażni - odarcie z czynnika ludzkiego. One nigdy się nie mylą, zawsze trafiają na ważne wątki, z których wysnuwają najlepsze wnioski. Jeśli pakują się jakiś syf, to tylko na chwilę i zawsze po coś. Fikcja rządzi się swoimi prawami, ale naprawdę fajniej jest przeczytać coś co się skleja z rzeczywistością.

Wersja audiobookowa, której słuchałam, jest absolutnym popisem Agaty Kuleszy. Myślę, że większość wrażenia jakie zostawiła po mnie książka, zawdzięczam właśnie lektorce. Dlatego jeśli jeszcze nie czytaliście "Pochłaniacza", warto sięgnąć po książkę czytaną.

Nie jestem natomiast pewna, czy stałam się fanką Katarzyny Bondy. Przyjemne czytadło, idealne na podróż pociągiem czy plażę. Nadal jednak czekam na kryminał idealny.

Opinia ukazała się uprzednio na moim blogu:
http://bazgradelko.blogspot.com

O Katarzynie Bondzie słyszał chyba każdy. I tyle samo osób polecało mi jej książki. Jako, że ja akurat z kryminałami obeznana jestem słabo, jeśli już sięgam po ten gatunek, naprawdę zależy mi, aby przeczytać petardę. Jako licealistka zaczytywałam się w powieściach Christie i przyznam, że najbardziej lubię ten stary klimat i zabawę z czytelnikiem w "kto zabił?". Trudno...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie ominął mnie szał związany z Eleanor Catton, jednak jej "Wszystko, co lśni" nadal czeka na swoją kolej. Dało mi to jednak pewien dystans podczas czytania "Próby" - nie czułam się skażona zachwytem powieścią, która zdobyła Bookera. "Próbie" towarzyszyły z jednej strony bardzo zachowawcze opinie, z drugiej - entuzjastycznie - jak choćby ulubionego redaktora Nogasia z PR3. "Próba" to mocne wejście w nowy rok, murowany kandydat na polecanie i zachłystywanie się ciągłym powtarzaniem "musisz to przeczytać!".

Skrajnie imponuje fakt, że powieść została napisana przez autorkę jako praca na zaliczenie (bądź magisterska, zdania są podzielone). Bardzo fajnie odbiera się młody punkt widzenia, niedotknięty dorosłym zgorzknieniem i poczuciem wyższości - wyszła spod klawiatury dwudziestoczterolatki. To bardzo prawdziwe również dla bohaterów, którzy wchodzą w dorosłość, która jest bardzo żywa i pozbawiona literackiego przekłamania.

Tytułowa próba jest odmieniana przez wszystkie przypadki i znaczenia (polskie słowo daje dużo więcej znaczeń niż angielski odpowiednik). To również opowieść o młodości i wejściu w dorosłość. Przede wszystkim jednak jest to wysmakowana gra z czytelnikiem, mamienie go i dopuszczenie do swobodnej interpretacji. Pozbawienie opowieści chronologii i perspektywy różnych bohaterów wzmagają to przeświadczenie. Roi się od smaczków, niuansów i niedosłowności. Przedstawione postacie są bardzo wyraziste i charyzmatyczne. Te, które grają role mentorów są niemal karykaturalnie narysowane.

Niejednoznaczna i doskonale napisana. Wciągająca jak diabli, co jest chyba moim ulubionym przymiotem literatury. Mocno teatralna i jak mówi wspomniany wyżej ulubiony redaktor "to sztuka o sztuce w sztuce". Bardzo ambitna - strach pomyśleć, co dalej stworzy Eleanor Catton.

Opinia ukazała się uprzednio na moim blogu:
bazgradelko.blogspot.com

Nie ominął mnie szał związany z Eleanor Catton, jednak jej "Wszystko, co lśni" nadal czeka na swoją kolej. Dało mi to jednak pewien dystans podczas czytania "Próby" - nie czułam się skażona zachwytem powieścią, która zdobyła Bookera. "Próbie" towarzyszyły z jednej strony bardzo zachowawcze opinie, z drugiej - entuzjastycznie - jak choćby ulubionego redaktora Nogasia z PR3....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pojawiająca się tutaj opinia o książeczce dla dzieci musi mieć swoje wyjaśnienie. Ma to związek z pewnym projektem, który się dzieje i zwie Biblioteką Małego Człowieka. Projekt jest domowy i polega z grubsza na tym, żeby skompletować biblioteczkę dla potomnych. Na razie owi są w planach, zapas książek jednak się dzieje. Wciągnęły mnie te cudowności, od "Map" Mizielińskich zaczynając, i wpadłam w ciąg kupowania i zbierania literatury dla potomnych. Ogarnął mnie paniczny strach, że wydadzą, nakład się skończy, a to taka fajna książka! Kurczowo trzymam się myśli, że większość czytających przyszłych matek tak po prostu ma. Książki nie będą oceniane, jedynie opisywane na gorąco, kilkoma słowami. Sama szukałam niedawno opinii o literaturze dziecięcej, więc nikt się pewnie o to nie obrazi. Szczególnie, że większość blogerek, które znam albo mamami zaraz zostaną, albo już nimi od (nie)dawna są!

Nie mam na stanie małego testera, który oceni brutalnie czy to się w ogóle do czytania nadaje, jednak dużo frajdy sprawia mi odmładzanie mózgu. Dzisiaj na ruszcie opowiastka o przecudnym tytule "Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe". Inspiracją dla autora było autentyczne przeżycie z dzieciństwa, kiedy to zapragnął przygarnąć żabę. Historia niedźwiedzicy - Lucyny Beaty Niedźwiedzińskiej (love!), która pewnego dnia w lesie znajduje małego chłopca Piskacza i zabiera go go domu. Piskacz, jak to zwierzak z lasu, ani kuwety obsłużyć nie umie, ani zachować się na proszonych herbatkach też nie za bardzo.

Historyjka przewrotna, zabawna, a przede wszystkim przeurocza. Fajna jest też kreska Petera Browna - nieco geometryczna, ale też mocno retro. Oddanie rysunkiem entuzjazmu Lusi jest bezbłędne. Sporo tu smaczków, które pewnie wpadną w oko dokładnym oglądaczom. No czytałabym i do tego właśnie zachęcam!

Opinia ukazała się uprzednio na moim blogu:
bazgradelko.blogspot.com

Pojawiająca się tutaj opinia o książeczce dla dzieci musi mieć swoje wyjaśnienie. Ma to związek z pewnym projektem, który się dzieje i zwie Biblioteką Małego Człowieka. Projekt jest domowy i polega z grubsza na tym, żeby skompletować biblioteczkę dla potomnych. Na razie owi są w planach, zapas książek jednak się dzieje. Wciągnęły mnie te cudowności, od "Map"...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam sporo takich powieści, które chciałam przeczytać od bardzo dawna. Znajdują się one na wszelkiej maści listach "do przeczytania" albo "100 najlepszych książek według Amazona". Powieść Raya Bradburego była w "takich moich" zestawieniach od zawsze, dopiero jednak wskazanie tej lektury jako obowiązującej podczas grudniowego spotkania dyskusyjnego klubu książki zmobilizowało mnie, aby po nią sięgnąć. Na samo zebranie nie dotarłam, ale refleksjami mogę się przecież podzielić, prawda?

Zapewne wiecie, co było inspiracją do tytułu, że świat przedstwiony to dystopia, w której nie ma książek, a strażacy zajmują się wzniecaniem, a nie gaszeniem pożarów. Została napisana w latach pięćdziesiątych, jednak nie straciła na aktualności. Świat pozbawiony wysokiej kultury, w którym tępi się samodzielne myślenie, propaguje łatwą i niewymagającą rozrywkę- to mogło szokować przed półwieczem, dzisiaj natomiast może być smutną rzeczywistością.

Główny bohater - Guy Montag - strażak, który pali domy, w których znajdują się książki, przechodzi przeobrażenie, budzi się z otępienia, zaczyna myśleć i zadawać pytania. Wyraża on obawy przed rozwijającą się technologią, wszechogarniająca życie przeciętnego człowieka. Sukcesywne niszczenie bibliotek, zanik zwyczaju rozmawiania ludzi ze sobą, manipulowanie przez strach i przemoc - to niemal podręcznikowe narzędzia totalitaryzmu. W "Fahrenheit 451" nie jest powiedziane kto rządzi, ale to, że wyższa instancja zniewalająca istnieje jest bezsprzeczne. Jej celem jest ujednolicenie obywateli, zmechanizowanie ich życia pod każdym względem. Brak jednoznacznie wskazanie przeciwnika może być traktowane jako proroctwo - społeczeństwo jest zniewolone ruchomymi obrazkami (u R. Bradbury'ego są to "ściany telewizyjne", interaktywne i mocno ingerujące w życie uczestniczącego), a najwyższą wartością jest ich własne szczęście. Bez względu na wszystko. Bardzo mocna jest scena pogoni za zbiegiem, którą na żywo transmitują ściany telewizyjne w każdym domu. Obawiam się, że ten etap "osiągnęliśmy" już jakiś czas temu.

Język powieści jest niestety mało współczesny, momentami miałam wrażenie, jakbym czytała Google Translator. W lekturze towarzyszyło mi wrażenie podobieństwa do "Roku 1984" George'a Orwella. Może i stąd podobna, dość mechaniczna fraza, skondensowana i nieprzegadana forma. Powieść jest swoistym hołdem wobec literatury, która nie tylko jest istotnym elementem kultury, budującym tożsamość, ale sama w sobie jest nośnikiem idei.

"Fahrenheit 451" na pewno warto przeczytać, chociażby dla własnej ogłady intelektualnej i otrzeźwienia. Powieść zostawia sporo refleksji i nie sposób nie odnieść się do teraźniejszości. Językowo jest jednak bardzo męcząca i odstręcza. Stąd taka ocena.

Opinia ukazała się uprzednio na moim blogu:
bazgradelko.blogspot.com

Mam sporo takich powieści, które chciałam przeczytać od bardzo dawna. Znajdują się one na wszelkiej maści listach "do przeczytania" albo "100 najlepszych książek według Amazona". Powieść Raya Bradburego była w "takich moich" zestawieniach od zawsze, dopiero jednak wskazanie tej lektury jako obowiązującej podczas grudniowego spotkania dyskusyjnego klubu książki zmobilizowało...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przyznaję - mam skłonności do moralizowania i przypisywania literaturze wielkich zasług. Ale to nie ja udowodniłam, że czytanie zwiększa empatię, łagodzi obyczaje, pozwala świadomie śledzić debatę publiczną i czynnie w niej uczestniczyć. Unikanie książek jest po prostu zagrożeniem dla demokracji. Ten blog jest o czytaniu i literaturze, a nie o polityce, ale powyższe słowa wydają się mieć właśnie teraz jeszcze większe znaczenie. "Dziwna myśl w mej głowie" powinna być podsuwana wszystkim tym przerażonym islamem i muzułmanami, aby pokazać jak normalna i podobna do "naszego" (czyt. zachodniego) życia jest ich codzienność. Powinni po nią sięgnąć również dlatego, żeby zobaczyć jak się różnimy i dlaczego.

Orhan Pamuk to najbardziej znany turecki pisarz, laureat Nagrody Nobla. W swoim kraju budzi tyle samo kontrowersji, co dumy i podziwu. Jego najnowsza powieść to kolejny hołd złożony swojemu miastu, jakim jest Stambuł. To historia o przemijającym czasie, zmieniającej się przestrzeni i ludziach, o wyborach, które determinują całe nasze życie. Zamaszysta i subtelna kronika miasta opowiadania ustami jej zwykłych mieszkańców.

Głównym bohaterem, a właściwie narratorem uczynił Pamuk sprzedawcę buzy, zapomnianego specyfiku powstałego ze sfermentowanej pszenicy z lekką zawartością alkoholu. Mevlut Karatas wieczorami i nocami handluje na ulicach Stambułu napojem zakazanym przez jednego sułtanów, później będącym - podobnie jak raki - namiastką alkoholu dla muzułmanów. Mevlut jest everymanem, życie nie układa mu się specjalnie pomyślnie pod względem finansowym, ale jest szczęśliwe rodzinnie, pomimo tego, że żoną stała się kobieta poniekąd przypadkowa. Poznajemy jego losy na przestrzeni lat, obserwujemy kolejne podejmowane wysiłki. I ciągle towarzyszymy dziwnym myślom w jego głowie.

Skromny bohater jest świadkiem i tłem dla przemian dziejących się na oczach stambulczyków. Jak wielu ze swoich sąsiadów, przybył przed lat z anatolijskiej wsi, zamieszkał na osiedlu gecekondu (domki wybudowane bez pozwoleń, niemal w jedną noc, bez odpowiednich uprawnień) i trudnił się zajęciami typowymi dla pochodzących z tych obszarów ludzi (sprzedawał jogurt czy potem buzę). Wizja życia w takim otoczeniu pomimo takiego wstępu wydaje się być w słowach noblisty nieco zbyt romantyczna, nieobciążona zmartwieniami. Wielokrotnie zarzuca się to Orhanowi Pamukowi, jednak Turcy trochę tacy są - melancholijni, niezbyt przywiązani do realiów.

Przez powieść przewijają się inne postacie - żona Mevluta, jego kuzyni, ojciec, ciotka i szwagierka. Każdej z nich Pamuk daje głos i znaczenie. Wszyscy wyznaczają ramy dla zmieniającego się miasta. I to właśnie stanowi główny temat. Ciekawym wątkiem jest na pewno niekonwencjonalna historia miłosna. Przez niemal 700 stron dzieje się zdecydowanie wiele.

Powieść polecam bardzo - nie tylko dlatego, że fantastycznie się ją czyta. Otwiera oczy na nieznany nam większości świat. Pokazuje jak żyją inni i jak bardzo to życie jest normalne. Przywołuję empatię i łagodzenie obyczajów ze wstępu. Takich lekcji płynących z literatury życzę każdemu.

Opinia ukazała się uprzednio na moim blogu:
http://bazgradelko.blogspot.com

Przyznaję - mam skłonności do moralizowania i przypisywania literaturze wielkich zasług. Ale to nie ja udowodniłam, że czytanie zwiększa empatię, łagodzi obyczaje, pozwala świadomie śledzić debatę publiczną i czynnie w niej uczestniczyć. Unikanie książek jest po prostu zagrożeniem dla demokracji. Ten blog jest o czytaniu i literaturze, a nie o polityce, ale powyższe słowa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z Januszem Rudnickim to była ciekawa sprawa. Wybraliśmy się z Kotem na spotkanie autorskie z Michałem "Michaśką" Witkowską podczas Festiwalu Fabuły w październiku 2014 roku. Potem było książek fragmentów czytanie. Michaśka czytał w drugiej kolejności, po tajemniczym dla nas Januszu Rudnickim. To chyba najbardziej magiczny sposób poznawania nowego nazwiska, kiedy ów osoba po prostu ujmuje cię tym, co napisała. Rudnickim wyszliśmy oczarowani. Potem w naszym księgozbiorze pojawił się "Życiorysta", na którego to Kot robił mi niebywały apetyt, wyczytując na głos co lepsze fragmenty. I wreszcie dorwałam się ja.

Jeśli myślicie, że to zbiór notek biograficznych, to zupełnie nie to. Książka Janusza Rudnickiego podzielona została na trzy części (z grubsza: biografie, recenzje i eseje o miejscach). Pierwsza część to perfekcyjnie opowiedziane refleksje po lekturze życiorysów takich postaci jak Angela Merkel czy bracia Grimm. Inteligentnie, ironicznie, czasami dosadnie. Dalej Rudnicki opowiada o książkach. Robi to w taki sposób, że grom* strzela taką nędzną opowiadaczkę książek jak ja. Chciałabym tak o książkach pisać, takim żywym językiem. Bo Rudnicki to nie gładzi, ojj nie. Inspiracja słowem ulicy, codzienności, nawet przeciętności jest wyczuwalna. No ale co z tego, skoro jest to po prostu dobre. Bardzo!

"Życiorysta" jest przebogaty we wszelkiego rodzaju smaczki, czyta się go z ogromną przyjemnością. To ten rodzaj literatury, która nie dość, że sama w sobie jest wciągająca i fascynująca, to jeszcze wskazuje kolejne tropy do przeczytania. U Rudnickiego jest ich niemal setki. Znowu lista "chcę przeczytać' niemiłosiernie się powiększyła. Już wiem, że życia nie starczy. A dopisuję. Naiwne babsko.

Rudnicki jest diabelnie oczytany, lubi bawić się słowem i konwencją. Czytanie takiego autora to naprawdę uczta. Kolejne tytuły czekają w (zawsze niekończącej się) kolejce do przeczytania, a tym czasem "Życiorystę" poleca się bardzo.

*strzeliło coś zgoła innego. Cenzura nie śpi.

Z Januszem Rudnickim to była ciekawa sprawa. Wybraliśmy się z Kotem na spotkanie autorskie z Michałem "Michaśką" Witkowską podczas Festiwalu Fabuły w październiku 2014 roku. Potem było książek fragmentów czytanie. Michaśka czytał w drugiej kolejności, po tajemniczym dla nas Januszu Rudnickim. To chyba najbardziej magiczny sposób poznawania nowego nazwiska, kiedy ów osoba po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czesi, naród czterokrotnie mniej liczny niż Polacy i czytający trzy razy więcej niż my. Zawsze bardzo chciałam poznać ich literaturę, jednak okazało się, że swój debiut w tym temacie miałam raptem trzy miesiące temu. "Lucynka, Macoszka i ja" zauroczyła mnie. To naprawdę kawał dobrej literatury, świetnie przetłumaczonej i bardzo poruszającej.

Tytułowy "ja" to Tomasz, który zostaje uwikłany w swoisty trójkąt pomiędzy kilkuletnią Lucynką, a poetą Jerzym Macoszką. Poznając dorobek literacki zapomnianego poety, o którym nie wiadomo czy jeszcze żyje, zostaje z dnia na dzień ojcem Lucynki. To opowieść o poszukiwaniu, nie tylko faktów, ale i swojej tożsamości. To historia przywiązywania się do osób i miejsc. Proza intymna, powolna, ale wciągająca i przykuwająca uwagę. Fabuła toczy się swoim tempem, język powieści jest bogaty w porównania, jednak nie przytłacza. Powieść jest przepełniona subtelnościami i wrażliwością.

Trudno mi zebrać myśli w zgrabną całość. Powieść zrobiła na mnie ogromne wrażenie, szczególnie swoim nasyceniem emocjami, skromnością i siłą rażenia. Nie potrafię porównać jej do niczego, co wcześniej czytałam i jestem głęboko przekonana o jej ogromnym potencjale literackim. Zlepek zwykłych emocji, które większość z nas zna, opisana przez Martina Reinera i wpleciona w fabułę, gdzie wszystkie fakty wzajemnie się łączą i kleją w całość, sprawia, że mam wrażenie, że przeczytałam jedną z lepszych powieści ostatnich lat. Polecam gorąco!

Opinia ukazała się uprzednio na moim blogu:
http://bazgradelko.blogspot.com

Czesi, naród czterokrotnie mniej liczny niż Polacy i czytający trzy razy więcej niż my. Zawsze bardzo chciałam poznać ich literaturę, jednak okazało się, że swój debiut w tym temacie miałam raptem trzy miesiące temu. "Lucynka, Macoszka i ja" zauroczyła mnie. To naprawdę kawał dobrej literatury, świetnie przetłumaczonej i bardzo poruszającej.

Tytułowy "ja" to Tomasz, który...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dobrze dzieje się w literaturze polskiej. Nie zaskakuje mnie bynajmniej ta sytuacja, czasami odnoszę jednak wrażenie, że cały czas czytam tylko polskie powieści, nie poświęcając odpowiedniej uwagi nowościom zagranicznym. Ziemowita Szczerka przeczytałam spory czas temu, zdążył nieco sfermentować w głowie, a nawet nieco z niej wywietrzeć. Pomyślałam jednak, że warto odświeżyć ją sobie i podzielić się z Wami moją opinią.

"Przyjdzie Mordor i nas zje" to powieść o charakterze reportażu lub odwrotnie, bo nie mamy pewności, jak to do końca mogło być. Rzecz dzieje się na Ukrainie przedstawionej niemal apokaliptycznie, na pewno delirycznie i bardzo nawiązując do klimatu prozy Bruna Schulza. On sam jest również poszukiwany, a miejscowość z której pochodził nie jest tak magiczna, jakbyśmy się spodziewali. Nasi wschodni sąsiedzi wydają się być jak z horroru lub przynajmniej złego snu. Jest tu nieco zmyślenia, naciągania faktów, wszystko wydaje się być dziennikarstwem w klimacie gonzo, gdzie nie ma miejsca na bierne obserwowanie.

Język powieści jest dosadny, prosty w jak najlepszym tego słowa znaczeniu, słowa wyznaczają rytm i pędzą. Nie brakuje odbrązowienia mitu Polaka - władcy i "lepszego" (bo bogatszego i bardziej ukulturalnionego) sąsiada, który na ukraińskiej ziemi zachowuje się jak zdobywca. Wędruje z plecakiem, pije Wigor i szukają potwierdzenia, że w Polsce to jednak lepiej.

To nie jest lekka i łatwa proza, sporo tu gorzkich przemyśleń i mocnych zdań. Nie zachwyciła mnie, bo czytałam ją podczas wakacji, także nieco nie dopasowałam stylu wypoczywania do lektury. Zachęcam jednak do przeczytania, bo to unikat w naszej literaturze, sprawnie napisany i zostawiający sporo przemyśleń w głowie.

Opinia ukazała się uprzednio na moim blogu:
http:/bazgradelko.blogspot.com

Dobrze dzieje się w literaturze polskiej. Nie zaskakuje mnie bynajmniej ta sytuacja, czasami odnoszę jednak wrażenie, że cały czas czytam tylko polskie powieści, nie poświęcając odpowiedniej uwagi nowościom zagranicznym. Ziemowita Szczerka przeczytałam spory czas temu, zdążył nieco sfermentować w głowie, a nawet nieco z niej wywietrzeć. Pomyślałam jednak, że warto odświeżyć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Znalazłam kiedyś listę książek, które każdy powinien przeczytać przed trzydziestką. Wiem, że tych list jest mnóstwo, często propagują określony rodzaj literatury, jednak zupełnie szczerze - uwielbiam je. Polecają przeważnie ciekawe i warte przeczytania tytuły, nadają jasny kierunek czytaniu. Do 30. urodzin brakuje mi nieco ponad dwóch miesięcy - dobry więc czas na realizowanie list lektur. I tak właśnie trafiłam na "Amerykaanę", której - obawiam się - mogłabym w innym przypadku nie wybrać na lekturę.

Zaskoczenie. Kompletne. Spodziewałam się, że książka będzie dobra, ale nie aż tak. To powieść o uprzedzeniach rasowych, o emigracji, o byciu czarną w Ameryce. Świetna proza, która mnie zaskoczyła prostotą i dojrzałością. Nie ma tutaj zabawy językiem, brylowania finezją - pozornie mało znaczące wydarzenia, codzienność to składniki, które budują doskonałą fabułę. To także interesujący portret Nigerii i Nigeryjczyków, jakże dla mnie niespodziewany, bo co my wiemy o tym kraju i jego mieszkańcach? Niemal nic. Dla takich samych jak ja ignorantów - must-read!

To również świetna lekcja o Afrykańczykach. Mamy zerową wiedzę o problemach codziennych dziewczyn z czarnego kontynentu, o tym, że mają problemy ze swoimi włosami, że będąc w tzw. zachodnim świecie nie mogą kupić kosmetyków przeznaczonych dla swojego koloru skóry. Niczego nie wiemy też o nowoczesnej Afryce, poziomie wykształcenia i stylu życia.

Świetna, świetna i po raz trzeci powtórzę - świetna! Kilkaset stron mikroobrazów składa się na spójną i mocną fabułę. Absolutnie polecam - okładka i liczne nagrody nie kłamią!

Recenzja ukazała się uprzednio na moim blogu:
http:/bazgradelko.blogspot.com

Znalazłam kiedyś listę książek, które każdy powinien przeczytać przed trzydziestką. Wiem, że tych list jest mnóstwo, często propagują określony rodzaj literatury, jednak zupełnie szczerze - uwielbiam je. Polecają przeważnie ciekawe i warte przeczytania tytuły, nadają jasny kierunek czytaniu. Do 30. urodzin brakuje mi nieco ponad dwóch miesięcy - dobry więc czas na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To miejsce prowadzę z krótkimi przerwami od ośmiu lat. Przez ten czas na blogach literacko-książkowych pojawiło się pewnie niemal wszystko. Są jednak tacy autorzy, którzy będą się pojawiać zawsze w rekomendacjach. Jednym z nich jest właśnie Eric-Emmanuel Schmitt. Jest wiele bardziej oczywistych tytułów jego autorstwa , ja jednak rozpoczęłam od zbioru opowiadań.

Ta forma literacka bywa bardzo zdradziecka - trzeba być nie lada mistrzem słowa, aby pokazać swoje umiejętności w tak krótkim utworze. Mało jest czasu na wciągnięcie czytelnika w intrygę i przekonanie go do historii. Nie bronię się przed opowiadaniami, bo potrafią być świetne (przykład: Etgar Keret), jednak długo miałam z nimi problem. Bo bardzo lubię opasłe tomiszcza, które zapowiadają długą ucztę literacką, a krótkie historie zostawiają mnie z pewnym takim nienasyceniem...

Temat łączący pięć opowieści w "Małżeństwie we troje" jest banalny - miłość. Ale został on ujęty w sposób nieoczywisty, jakby przykryty lekką mgiełką podtekstu. Tytułowe opowiadanie niepotrzebnie sugeruje, że tłem opowiadania będzie trójkąt. Historie traktują o homoseksualistach, o przyjaźni człowieka z psem, badaniach prenatalnych, jednak tak naprawdę łącznikiem jest obecność tej trzeciej jednostki, która tworzy układ pomiędzy pozostałym dwojgiem. I nigdy nie jest to kochanka.

Pochłania się błyskawicznie, zostaje mały kac w głowie. Czy stałam się fanką Schmitta? Trudno powiedzieć. Zachwytu nie wzbudziło, ale uruchomiło wrażliwość i przypomniało, jak bardzo ciekawe są historie po prostu o ludziach. I jak pięknie można pisać o zwykłych rzeczach, jak wiele można znaleźć wśród otaczających nas. Piękny talent, chętnie sięgnę po inne powieści.

Recenzja ukazała się uprzednio na moim blogu: http://bazgradelko.blogspot.com

To miejsce prowadzę z krótkimi przerwami od ośmiu lat. Przez ten czas na blogach literacko-książkowych pojawiło się pewnie niemal wszystko. Są jednak tacy autorzy, którzy będą się pojawiać zawsze w rekomendacjach. Jednym z nich jest właśnie Eric-Emmanuel Schmitt. Jest wiele bardziej oczywistych tytułów jego autorstwa , ja jednak rozpoczęłam od zbioru opowiadań.

Ta forma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Twórczości Jacka Dehnela wcześniej nie znałam, ale nie sposób było o nim nie słyszeć. Niezwykle interesująca osobowość, ambitne teksty, tłumy fanów. I dobry temat, bo Francisco de Goya i jego intymne relacje rodzinne to nie lada gratka dla wielbicieli malarstwa i biografii.

To przede wszystkim historia ojców i synów o odmiennych usposobieniach, to opowieść o oczekiwaniach, trudnej relacji geniusza z jego mniej uzdolnionym potomkiem. Francisco jest tu przedstawiony wielowarstwowo - to człowiek o wielu intensywnych cechach charakteru, które budziły we mnie sprzeczne uczucia. Trudno jednoznacznie ocenić tę postać - jest despotą, nieprzyzwoicie jurnym, krytycznym wobec syna.

Styl pisania Jacka Dehnela jest bardzo pompatyczny i barokowy, jednak pasuje to bardzo do klimatu powieści i nie przeszkadza. Wręcz wprowadza w nastrój i lepiej osadza w czasach współczesnych bohaterom. Nie jest to powieść stricte biograficzna, ale raczej podsumowanie dotychczasowej wiedzy i badań osoby de Goyi. Dehnel wplata w fabułę wiele nieznanych (bądź niepotwierdzonych) wcześniej faktów na temat malarza, robiąc z tego świetną kanwę dla powieści.

Polecam bardzo - ja słuchałam audiobooka, jednak jestem przekonana, że książkę czyta się świetnie. Sprawnie napisana, ciekawa i wciągająca, zarówno dla miłośników sztuki, jak i literatury.

Opinia ukazała się uprzednio na moim blogu:
http://bazgradelko.blogspot.com

Twórczości Jacka Dehnela wcześniej nie znałam, ale nie sposób było o nim nie słyszeć. Niezwykle interesująca osobowość, ambitne teksty, tłumy fanów. I dobry temat, bo Francisco de Goya i jego intymne relacje rodzinne to nie lada gratka dla wielbicieli malarstwa i biografii.

To przede wszystkim historia ojców i synów o odmiennych usposobieniach, to opowieść o oczekiwaniach,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tak, tak... literackiej Ameryki zapewne nie odkryję polecając Wam Jo Nesbo. Mam jednak swoje nowe (trwa od dwóch lat ;) ) zafiksowanie, kiedy to podczas dojazdów samochodem do pracy, słucham audiobooków. Pozwalam sobie wtedy na najprzeróżniejsze gatunki literackie i czasem nieco ryzykuję. Z Norwegiem piszącym kryminały też obawiałam się, że nieco "wtopię". Bo to jednak taki mainstream gatunkowy, a ja ich nie czytam wcale aż tak dużo, bo wszystkie takie same i ach ci Skandynawowie. No ale czy chcę, czy nie chcę, codziennie półtorej godziny w samochodzie spędzam, więc czegoś słuchać trzeba...

"Karaluchy" jako audiobook superprodukcja to naprawdę świetna rozrywka. Lektorzy na najwyższym poziomie, świetnie wyreżyserowana audycja - to prawdziwa przyjemność słuchać właśnie takiego wykonania. Nie miałam świadomości, że takie przedsięwzięcia funkcjonują w świecie książki "słuchanej", ale to naprawdę niezły wabik dla tych, którzy boją się z audiobookami spróbować. Fabuła też niezła, wciągająca, sporo zwrotów akcji. A jednocześnie nie na tyle absorbująca, że można z powodzeniem i słuchać i prowadzić samochód.

Harry Hole (w jego roli Borys Szyc) to niezły cwaniak i raczej irytujący typ, ale to właśnie stanowi o jego skuteczności w roli śledczego. Zresztą to chyba cecha gatunku - depresyjny cham znający się na swojej robocie. Słuchałam drugiej części jego przygód, ale raczej nie stanowiło to problemu - chyba nawet nie zwróciłam uwagi na odwołania do pierwszej części cyklu. Rzecz dzieje się w Tajlandii, więc dla Europejczyka jest za gorąco, za wilgotno i ... za azjatycko. Skandal dyplomatyczny i społeczny w tle, wielu wyrazistych bohaterów i sprawne tempo akcji. Mało szczegółów związanych z używaną bronią, noszonymi ciuchami i samochodami, którymi jeżdżą bohaterowie (nie znoszę tego jak cholera w innych kryminałach, tej całej upierdliwości w opisywaniu wszystkiego). Po prostu dobry tekst.

Polecam jako audiobook, trudno ocenić mi czy książka w papierze wciągnęłaby mnie w podobnym tempie. Nadal czekam na super kryminał (polecicie coś?), który sprawi, że padnę na kolana i ukocham sobie gatunek. Póki co - kolejny przyzwoity, który polecam, ale raczej z letnim entuzjazmem.

Opinia ukazała się uprzednio na moim blogu:
bazgradelko.blogspot.com

Tak, tak... literackiej Ameryki zapewne nie odkryję polecając Wam Jo Nesbo. Mam jednak swoje nowe (trwa od dwóch lat ;) ) zafiksowanie, kiedy to podczas dojazdów samochodem do pracy, słucham audiobooków. Pozwalam sobie wtedy na najprzeróżniejsze gatunki literackie i czasem nieco ryzykuję. Z Norwegiem piszącym kryminały też obawiałam się, że nieco "wtopię". Bo to jednak taki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przepis na udaną podróż służbową do Berlina:
1 wagon PKP Intercity, nieco starty i przykurzony
Amerykanie w podróży po Europie Środkowo-Wschodniej zdziwieni systemem numerowania siedzeń okno-korytarz i rozwojem regionu
rodzina 2+1+tablet zmierzająca na Schonefeld celem udania się na Islandię, co wielokrotnie podkreśla
wielka dziura pomiędzy peronem a wagonem, strasząca dzieci i starsze panie
Hauptbahnhof obiecujący przygodę i wielkie wyprawy


Początki z Masłowską miałam trudne i wyboiste. Za smarkata może byłam, a może więcej trzeba było poczytać papki literackiej, aby docenić soczystość Doroty. Potem zabiłam z nią koty, piekłam chleb i poszłam na chrzciny. I zostałam jej psychofanką. Bo uwielbiam jej sposób widzenia świata, zlepki słów i miksowanie tego w jedno. Dlatego jej felietony parakulinarne niemal doprowadziły mnie do ekstazy.

Kto Masłowską zna, ten wie czego się spodziewać i dokładnie to dostanie. 130 stron poetyckiej prozy z symbolicznym jedzeniem w tle. O wielkości porcji w Stanach, o gotujących mężczyznach, o sobotnich popołudniach w blokowisku, all inclusivie na Kanarach. Wszystko i nic, ale jak podane. Szczerze uwielbiam i polecam. A po przeczytaniu zachęcam do stworzenia swojego przepisu na Masłowskiej czytanie. To tyle.

Opinia ukazała się uprzednio na moim blogu: http://bazgradelko.blogspot.com

Przepis na udaną podróż służbową do Berlina:
1 wagon PKP Intercity, nieco starty i przykurzony
Amerykanie w podróży po Europie Środkowo-Wschodniej zdziwieni systemem numerowania siedzeń okno-korytarz i rozwojem regionu
rodzina 2+1+tablet zmierzająca na Schonefeld celem udania się na Islandię, co wielokrotnie podkreśla
wielka dziura pomiędzy peronem a wagonem, strasząca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy człowiek naczyta się poważnych książek, przychodzi taki czas, że dostaje się ochoty na coś lekkiego, śmiesznego, ale nie głupiego. Nie ma to być romans ani kryminał, ale zwykła, fajna powieść. Szukałam i znalazłam „Ostatnią arystokratkę” Evžena Bočka.

Jest to historia czeskiej rodziny, która przybywa ze Stanów do ojczyzny, aby przejąć majątek w postaci posiadłości zwanej Kostką. Hrabiostwo jest dość nieporadne w swoim szlachectwie, ale robią wszystko, by odnaleźć się w zastanej sytuacji. Mają do pomocy kucharkę, ogrodnika, kasztelana i … własną wyobraźnię. Zamek trzeba posprzątać, przygotować na wizytę turystów i grać narzucone role aż do bólu. Aby poznać finał tej niezwykłej historii - musicie sięgnąc po powieść.

Nie mogę sobie przypomnieć czy czytałam cokolwiek czeskiego, wiem jedno – Boček jest przecudowny w lekkości słowa, poczuciu humoru i umiejętności opowiadania prostej historii. Spora w tym zapewne zasługa tłumacza, Mirosława Śmigielskiego. Powieść pochłania się w ekspresowym tempie, dzięki gawędziarstwu narratorki, Marii Kostce. Jest to świetna komedia, jakiej próżno szukać gdziekolwiek indziej. Naprawdę nie pamiętam, żebym czytała kiedykolwiek równie zabawną, lekką książkę (sam autor utyskuje na to w wywiadzie dla portalu Lubimy czytać.pl). Postacie są wyraziste i charakterystyczne, ubarwiają i tak już absurdalną opowieść. Sporo jest tu humoru sytuacyjnego, (auto)ironii i sarkazmu. Jest jednak słodko-gorzko, bo rodzina boryka się z gigantycznymi problemami finansowymi i personalnymi – służba zamkowa odmawia niekiedy współpracy i powrót z emigracji nie jest najłatwiejszy. A i trochę Czechów można przy tej okazji podpatrzeć, bo nieco przebija się mentalności i rzeczywistości postsocjalistycznej.

Sam autor jest kasztelanem na jednym z zamków, miał więc spore pole do obserwacji i doświadczenie w tej materii. Powieść doczekała się kontynuacji, a nawet planowana jest adaptacja w formie serialu telewizyjnego. Ba! Czesi mają nawet nagrodę literacką dla najbardziej zabawnej książki roku – to pokazuje jak różnorodny jest ich rynek czytelniczy. Lubię Czechów i ich nastawienie do życia i bardzo mocno czuć to w „Ostatniej arystokratce”.

„Ostatnia artystokratka” to pierwsza książka wydana przez nowe wydawnictwo na naszym rynku. Stara Szkoła będzie się zajmować popularyzowaniem literatury słowiańskiej – po tak dobrym debiucie, jestem pewna, że będę zainteresowana bardzo ich propozycjami. I Wy też powinniście, bo to kawałek fajnej literatury. Coś kompletnie świeżego i innego na naszym rynku, a jak się okazuje - ze Starej Szkoły. Polecam bardzo!

Opinia ukazała się uprzednio na moim blogu:
http:/bazgradelko.blogspot.com

Kiedy człowiek naczyta się poważnych książek, przychodzi taki czas, że dostaje się ochoty na coś lekkiego, śmiesznego, ale nie głupiego. Nie ma to być romans ani kryminał, ale zwykła, fajna powieść. Szukałam i znalazłam „Ostatnią arystokratkę” Evžena Bočka.

Jest to historia czeskiej rodziny, która przybywa ze Stanów do ojczyzny, aby przejąć majątek w postaci posiadłości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapytacie - co mnie podkusiło? Ciekawość. To na pewno. Bo, że "Hiszpanka" jest zła to się nieco spodziewałam. Dostałam książkę w prezencie, jest skromnych rozmiarów - ryzykowałam co najwyżej zmarnowanie popołudnia. Temat interesował mnie też lokalnie, jestem poznanianką, interesuję się historią i sposobem wydawania publicznych pieniędzy (film, jak i konkurs na nowelę, która miała być jego kanwą, był sponsorowany przez Marszałka Województwa Wielkopolskiego).

Jest to opowieść absolutnie dziwna, nieprawdopodobna, wręcz absurdalna. Wydawca na okładce informuje o mieszance prawdy historycznej, fikcji i mistycyzmu, sensacyjnej intryce z udziałem spirytystów, którzy ratują mistrza Ignacego Paderewskiego przed medium na usługach armii niemieckiej. Opowiadanie zostało wybrane przez jury, które uzasadniło ten fakt oryginalnością, odwagą, ciekawą i niebanalną formą. Produkcja miała przedstawić masowemu widzowi historię Powstania Wielkopolskiego w przystępnej formie. Cel zacny, ciekawy i potrzebny. Jednak jak to w naszym pięknym kraju bywa - wyszło jak wyszło. Powstanie - piszę to jako osoba świadoma historycznie, poznanianka od pokoleń - mimo ogromnego znaczenia w dziejach regionu i Polski, było po prostu za mało romantycznym wydarzeniem. Dodawanie mu kolorytu w postaci medium, przyzywania duchów jest po prostu karykaturalne.

Trudno oceniać mi warstwę literacką nowelki, bo to przecież opowiadanie będące szkicem dla filmu. Zniechęca mnie jednak fabuła, która jest śmieszna i co najwyżej prowadzi do gromkich wybuchów śmiechu i zażenowania. Nie chcę, żeby publiczne pieniądze były wydawane na tak kiepską i nieprzemyślaną historię. Mucha-szpieg, Hindus lubujący się w polskiej literaturze, przesyłanie wirusów tytułowej hiszpanki myślami - nie czuję, żebym musiała cokolwiek dodać.

Żadna siła nie zmusi mnie do obejrzenia filmu. Powstrzymuje gorzkie słowa. Trzymajcie się od tego z daleka!

Opinia ukazała się uprzednio na moim blogu:
http://bazgradelko.blogspot.com

Zapytacie - co mnie podkusiło? Ciekawość. To na pewno. Bo, że "Hiszpanka" jest zła to się nieco spodziewałam. Dostałam książkę w prezencie, jest skromnych rozmiarów - ryzykowałam co najwyżej zmarnowanie popołudnia. Temat interesował mnie też lokalnie, jestem poznanianką, interesuję się historią i sposobem wydawania publicznych pieniędzy (film, jak i konkurs na nowelę,...

więcej Pokaż mimo to