-
ArtykułyNajlepsze książki o zdrowiu psychicznym mężczyzn, które musisz przeczytaćKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułySięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać2
-
Artykuły„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać8
-
ArtykułySiedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać5
Biblioteczka
2014-06-28
Chłopak budzi się na łące, niemal gotując się z gorąca. Nie ma zielonego pojęcia kim jest, skąd się wziął i co właściwie tutaj robi. Nie ma żadnego dokumentu tożsamości bądź czegokolwiek, co mogłoby mu przywrócić pamięć. Jedyną rzeczą jest nagrana na telefonie wiadomość przez osobę, którą okazuje się on sam. "Cokolwiek się stanie, pod żadnym pozorem nie dzwoń na policję", tak brzmi jego jedyna poszlaka, która ma pomóc mu w odnalezieniu własnej tożsamości i dowiedzeniu się, dlaczego znalazł się na tej wypalonej łące. Na wszystkich metkach w jego ubraniach wyszyte jest jedyne "Boy 7", więc chłopak zaczyna sam do siebie tak mówić, nie będąc pewnym czy rzeczywiście się tak nie nazywa. Jest zdeterminowany, by poznać swoje losy, ale okazuje się, że przeszłość, z którą dane będzie mu się zmierzyć jest trudna do uwierzenia.
Twórczość Mirjam Mous poznałam poprzez czytanie książki Password, która niestety nie wywołała we mnie żadnych pozytywnych emocji. Niemal żałuję, że nie zaczęłam od Boy 7. Pełna obaw sięgałam po kolejną powieść tej autorki, mając nadzieję, że tym razem uda mi się nie rozczarować, gdyż kolejnych szans nie chciałabym jej dawać. Mimo tego, że oczekiwałam czegoś lepszego to nie uważam czasu, który spędziłam podczas czytania Boy 7 za stracony. Tyle słyszałam zachwytu ze strony znajomych blogerów, że mimowolnie uległam i chciałam dowiedzieć się o co tyle szumu. Niestety nie otrzymałam stu procentowej odpowiedzi, jednak trzeba przyznać, że ta książka miała w sobie "to coś".
Na pochwałę zasługuje z pewnością sposób wykreowania całej fabuły i generalnie pomysł na nią. Razem z głównym bohaterem, który okazuje się, że ma na imię Sam, znajdujemy się na łące, nie zdając sobie kompletnie sprawy z tego, jak wszystko się potoczy. Pierwsze kilka rozdziałów są naprawdę arcydziełem, gdyż czytelnikowi udziela się aura tajemniczości i napięcia spowodowanego nagłemu pojawieniu się w tak dziwnym miejscu. Dzięki takiemu zabiegowi wczuwamy się w sytuację głównego bohatera i razem z nim niecierpliwie przeglądamy całą zawartość zostawionego obok niego plecaka w poszukawniu poszlak, które mogłyby ułożyć się w naszej głowie w pasującą układankę, tak żebyśmy w końcu mogli dowiedzieć się kim byliśmy i dlaczego się tam znaleźliśmy. Naprawdę niesamowicie wciągające i zapadające w pamięć, a dodatkowo pierwszoosobowa narracja robi swoje w tej powieści. Niestety potem w książce coś się rozstroiło i nie mogłam już czytać jej z takim zachwytem, jak to było w przypadku kilku pierwszych rozdziałów. Przede wszystkim irytowały mnie krótkie i urywane zdania. Wiem, że to nieco bezsensowny argument, jednak po prostu nie mogłam zagłębić się w czytaniu dalszej części książki, gdy zdania tak szybko się kończyły. Nie zdążyłam nawet się nad nim zastanowić, a już pojawiała się kropka. Przez to myśli bohatera wydawały mi się zbyt urywane i chaotyczne. Tak samo odniosłam wrażenie, że Sam nieco szybko odnalazł poszlaki, które zaprowadziły go do źródła, z którego mógł dowiedzieć się prawdy. Coś mi tu nie grało.
Gdy zaczynaliśmy dowiadywać się, co działo się w życiu Sama przed pojawieniem się na łące książka znowu zyskała na atrakcyjności. Ten poziom utrzymywał się dosyć długo, jednak nie był na tyle wysoki, żeby czytać powieść z zapartym tchem. Po jakimś czasie dało się w pewien sposób przewidzieć, co wydarzy się w życiu głównego bohatera, a niestety przewidywalności bardzo nie lubię. Potem zakończenie wydało mi się niesamowicie fascynujące, ale pod sam koniec znowu poczułam ślad rozczarowania, gdyż dalej wiele pytań kołatało w mojej głowie. Sytuacja dotycząca książki Boy 7 przedstawia się w następujący sposób: genialny początek, w sumie interesujący środek i ciekawe zakończenie, jednak z nutą rozczarowania. Nie da się jednak tej powieści odmówić oryginalności i faktu, że można szybko dotrzeć do końca. Czyta się ją bardzo szybko (to chyba przez te krótkie zdania) i daje nieco do myślenia.
Boy 7 nieco mnie rozczarował, jednak w ogólnym rozrachunku jestem zadowolona z możliwości przeczytania tej powieści. Z pewnością jest lepsza od Password, gdyż dzieją się tutaj naprawdę tajemnicze i niepokojące rzeczy, które sprawiają, iż powieść czyta się szybko. Jest z pewnością dobra na jeden, dwa dni, jednak nie należy do tych "lekkich" książek. Może nie ma w niej natłoku bardzo mądrych wydarzeń, nad którymi trzeba się zastanawiać, jednak całokształt daje czytelnikowi do myślenia. Nie jest to powieść, która będzie należeć do moich ulubionych, jednak polecam ją wszystkim, którzy lubią czytać młodzieżowe thrillery. Z pewnością się nie zawiedziecie. Jednak osoby, które wolą inny gatunek książek mogą czuć niedosyt i lekkie niezadowolenie, więc jeśli taka tematyka jest Wam obca i nie czytaliście niczego podobnego, to lepiej weźcie się za inną książkę, przy której macie pewność, że na pewno Wam się spodoba.
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Chłopak budzi się na łące, niemal gotując się z gorąca. Nie ma zielonego pojęcia kim jest, skąd się wziął i co właściwie tutaj robi. Nie ma żadnego dokumentu tożsamości bądź czegokolwiek, co mogłoby mu przywrócić pamięć. Jedyną rzeczą jest nagrana na telefonie wiadomość przez osobę, którą okazuje się on sam. "Cokolwiek się stanie, pod żadnym pozorem nie dzwoń na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-01-19
Piętnastoletni Mika nie może pogodzić się z rozstaniem ze swoją dziewczyną Sandrą. Byli razem przez ponad rok, a ona nagle postanowiła z nim zerwać. Chłopak kompletnie się załamał i bez przerwy o niej myśli. Widzi ją dosłownie w każdej swojej codziennej czynności, co przyprawia go o zawroty głowy. Nawet kumple, którzy chcą mu pomóc, przestają się starać, gdy widzą go w takim stanie. Mika jest przekonany, że Sandra była jedyną miłością, taką, którą spotyka się raz w życiu i nigdy nie można o niej zapomnieć. Ale niestety w życiu wszystko się zmienia... Często nawet obiekt westchnień.
Podczas jednej z przechadzek Mika postanawia podążyć za Sandrą, która zniknęła w kawiarni pod nazwą "Freak City". Jest ona dosyć specyficznym miejscem, gdyż to tak zwana "ciemna kawiarnia". Nie ma w niej świateł, ludzi obsługują niewidomi i wszyscy mogą poczuć się przez wiele tak jak oni. Podczas takiego wejścia do "Freak City" Mika przypadkowo spotyka Leę, którą niedawno widział z kumplami na ulicy i która bardzo mu się spodobała. Dopiero po jakimś czasie odkrywa prawdę: Lea jest głucha. Chłopakowi jednak kompletnie nie robi to różnicy i w konsekwencji pewnego wydarzenia postanawia zapisać się na kurs języka migowego. Chce zrozumieć świat pełen ciszy, który otacza Leę, a do którego on nie ma dostępu.
Rzadko zdarza się, by książki poruszały drażliwe tematy, jakimi z pewnością są upośledzenie niektórych osób. A może raczej źle się wyraziłam. Osobiście nie spotkałam się jeszcze z żadną powieścią, która traktowałaby o takim temacie, dlatego też bardzo żywo zainteresowałam się Freak City, które wydało mi się całkowicie różne od dotychczasowych powieści młodzieżowych, jakie do tej pory miałam okazję przeczytać. Nie wypadło to jednak tak dobrze, jak myślałam.
Temat jest z pewnością trudny i nie dla wszystkich pisarzy możliwy do zrealizowania. Nie wystarczy jedynie świadomość, że jeden z naszych bohaterów jest głuchy, ale to zmienia całkowicie postać książki. Nie można pisać na taki temat bez gruntownego przygotowania. Byłam bardzo ciekawa tego, jak autorka poradzi sobie z takim problemem, jakim może być dysfunkcyjność jednego z bohaterów i przyznam, że w pewnym stopniu się zawiodłam. Może nie jest to takie pełen zawiedzenie, bo jednak książka miała w sobie kilka aspektów, które mnie zauroczyły, jednak jako całokształt wypada raczej przeciętnie. Cały czas miałam wrażenie, iż autorka stara się pisać "na siłę młodzieżowo". Wtrącała dziwne zdania, którymi właściwie młode osoby się nie posługują i niestety jej starania według mnie były bardzo nietrafione. Młodzież w żadnym wypadku się tak nie zachowuje i nie mówi takich rzeczy, jakie autorka tutaj przedstawiła. Ja osobiście byłam wręcz przerażona, kiedy cały czas czytałam o fantazjach chłopaków na temat dziewczyn. Ale ale! Nawet dziewczyny nie zostały oszczędzone, gdyż według Kathrin Schrocke każda piętnastolatka, mówiąc kolowialnie, ładuje się chłopakom do łóżka. Naprawdę nieprzyjemnie czytało mi się powieść, w której 3/4 zawartości to jedynie fantazje nastolatków na temat płci przeciwnej. Taki sposób pisania może jedynie spaczyć niektórym osobom wizję na temat młodzieży. Niestety wydaje mi się, że Kathrin Schrocke nieco nie przemyślała tej książki, a raczej nie pokusiła się o zapoznanie z pewną prostą zasadą: jeśli pisze się o osobach z jakiejś grupy społecznej bądź wiekowej, to jako autor ma się za nadrzędne zadanie, by oddać ich zachownia zgodnie z prawdą. Niestety tego tutaj zabrakło.
Historia sama w sobie jest... urocza. To właściwe słowo na określenie tej książki, gdyż jest w niektórych momentach naprawdę naiwna i niewinna, a człowiek aż się uśmiecha, gdy widzi tak szybko rodzącą się miłość między nastoletnimi bohaterami. Niemniej jednak, mnie osobiście obsesja głównego bohatera na temat jego byłej dziewczyny wydawała się dziwna. Nie wydaje mi się, żeby jakikolwiek facet dosłownie nie mógł żyć bez danej osoby i całymi dniami nic nie robił tylko odwiedzał miejsca, które razem widzieli bądź ciągle o niej myślał. Trochę mnie to przerażało, gdyż ja nie chciałabym, żeby ktoś tak mnie nadchodził, jak Mika Sandrę. Swoją drogą serce głównego bohatera było dość pojemne. Jednocześnie kręcił z Sandrą i Leą, nie mogąc zdecydować się, na której właściwie mu zależy. Wydawało mi się to trochę nieuczciwe względem obydwóch dziewczyn, bo chyba żadna nie chciałaby, żeby chłopak, z którym się spotyka, w międzyczasie całował się z inną. Dlatego wydawało mi się, że relacje między bohaterami były nieco przerysowane. Jedyną postacią, która mi się spodobała była Lea. Ta bohaterka była według mnie najlepiej wykreowana i bardzo miło czytało mi się o sytuacjach z nią w roli głównej.
Mimo tego, że wykonanie książki niezbyt mi się spodobało to podziwiam autorkę za to, że chciała stworzyć młodzieżówkę inną niż wszystkie. Zazwyczaj takie książki kręcą się wokół niepopularnej dziewczyny, która nagle staje się znana, a tutaj Kathrin Schrocke przedstawiła nam historię całkowicie odmienną, która otwiera przed czytelnikami większe horyzonty. W końcu to nie piękno, wzrok, słuch czy słowa są najważniejsze, ale to jaka osoba jest w środku. Tego właśnie nauczył się nasz Mika i spodobała mi się ta lekcja, którą chciała nam przekazać autorka. Mimo tego, iż wolałabym, żeby wykonanie powieści było nieco lepsze to nie jest to jednak książka beznadziejna, bez żadnych wartości. Wydaje mi się, że to dobra powieść dla młodzieży, bo dzięki niej nastolatkowie będą mogli uświadomić sobie, co jest w życiu ważne.
Freak City to przeciętna książka z potencjałem, jednak nie do końca wykorzystanym. Mogę polecić ją młodzieży, która ma ochotę na niezobowiązującą lekturę. Ta powieść na pewno się Wam spodoba i sprawi, że popatrzycie inaczej na niektóre rzeczy. Czyta się ją szybko i przyjemnie - dla mnie była to powieść na jeden dzień, a właściwie na kilka godzin, które miło spędziłam. Może nie będzie to moja ulubiona książka, ale ma w sobie coś, co sprawia, że trudno jest o niej zapomnieć. Ze swojej strony ją polecam, jednak zaznaczam kilka minusów, które mi niestety przeszkadzały w powieści.
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Piętnastoletni Mika nie może pogodzić się z rozstaniem ze swoją dziewczyną Sandrą. Byli razem przez ponad rok, a ona nagle postanowiła z nim zerwać. Chłopak kompletnie się załamał i bez przerwy o niej myśli. Widzi ją dosłownie w każdej swojej codziennej czynności, co przyprawia go o zawroty głowy. Nawet kumple, którzy chcą mu pomóc, przestają się starać, gdy widzą go w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-01-19
"Wszystko zaczęło się tamtej sylwestrowej nocy".
Janusz Koryl debiutował w 1985 roku zbiorem wierszy Uśmierzanie źródeł. To poeta, autor reportaży i prozaik. Wydał kilkanaście książek poetyckich oraz powieści m.in. Sny oraz Ceremonia. Jest laureatem wielu ogólnopolskich konkursów literackich m.in. zdobywca miana Książki Roku 2012 za Sny. Przez recenzentów został okrzyknięty polskim Stephenem Kingiem.
Nowy rok. Nowy początek. Lepszy start. Wiele osób właśnie w ten sposób myśli o nadchodzącym roku. Tak samo myślał aspirant Mateusz Garlicki, który wybrał się ze swoją żoną na zabawę sylwestrową. Niestety tę sielankę przerwał telefon z pracy. Garlicki nie miał najmniejszej ochoty wybierać się znowu na komisariat, bo przecież właśnie świętował ze swoją żoną. Jednak, gdy usłyszał co takiego się stało od razu jego początkowe zniechęcenie znikło, a jego miejsce zajęła ciekawość i strach.
Okazuje się, że kilka minut przed północą młody mężczyzna zabił kobietę zadając jej cios nożem. Jakby tego było mało morderca przychodzi na komisariat razem z przedmiotem zbrodni i do wszystkiego się przyznaje. Podaje imię i nazwisko ofiary, gdzie i kiedy ją zabił, gdzie ofiara mieszkała oraz czego użył do pozbawienia jej życia. Policjanci bardzo cieszą się, że to będzie szybka akcja, jednak cała sprawa się zmienia, gdy morderca ucieka z aresztu. Ucieka to mało powiedziane - po prostu rozpływa się w powietrzu. Pogoń za zabójcą staje się obsesją rzeszowskiego śledczego, a granice między rzeczywistością a fikcją niebezpiecznie się rozmywają.
"Sytuacja była paranoidalna. Morderca nie był wcale mordercą, a ofiara nie była ofiarą. Nieistniejący mężczyzna twierdził, że zabił nieistniejącą kobietę, a niedługo potem zniknął jak kamfora".
To moje pierwsze spotkanie z tym autorem i naprawdę bardzo żałuję, że nie miałam możliwości zapoznać się z jego twórczością nieco wcześniej. Zazwyczaj jestem bardzo pesymistycznie nastawiona do polskich pisarzy, ale jednak temu autorowi udało się mnie przekonać do polskich książek. Jeśli każda książka pana Janusza jest tak dobra jak ta, to naprawdę powinnam niedługo sięgnąć po jego poprzednie powieści. O dziwo, do tej pozycji nie byłam jakoś bardzo sceptycznie nastawiona - może to dzięki przyciągającej okładce. Tego nie wiem, ale bardzo się cieszę, że po nią sięgnęłam.
Muszę na początku wspomnieć, że czytając to czułam się jakbym oglądała serial detektywistyczny. Oczywiście ta książka była o wiele lepsza niż W11 czy Detektywi. Powieść składa się z 48 króciutkich rozdziałów, z których każdy rozpoczyna się od podania miejsca akcji, czasu oraz dnia. Przyznam, że te początkowe informacje czytałam niemal głosem lektora z TVN - takim samym beznamiętnym i wypranym z emocji. Widać, że autor dobrze przygotował się do napisania tej książki. Nie dość, że przemyślał każde zdarzenie to jeszcze zna Rzeszów jak własną kieszeń. Dodatkowo bardzo przyłożył się do przedstawienia głównych bohaterów i wykreowania ich osobowości oraz zawodu.
Akcja zaczyna pędzić już od pierwszych stron i nie ma czasu na jakiś zastój. Oczywiście nasz główny bohater ma pewną przerwę w dochodzeniu, ale to ze względu na to, że nie mógł znaleźć żadnych śladów po zabójcy. Krótkie rozdziały działają tu jeszcze bardziej na korzyść. Ja nie mogłam się doczekać, żeby przeczytać co będzie się działo dalej i obiecywałam sobie: "Jeszcze tylko jeden rozdział", po czym przeczytałam całą książkę. A naprawdę bardzo chciałam się nią nacieszyć, ale niestety przeczytałam ją zbyt szybko. Aż tego żałuję i chyba niedługo przeczytam ją jeszcze raz. Szczerze mówiąc to wolałabym, żeby ta powieść była nieco dłuższa, ale taka ilość stron nie przeszkadzała mi.
Głównego bohatera tak jak i większość postaci, które występowały w tej książce bardzo polubiłam już od pierwszych stron. Widać, że autor bardzo przygotowywał się do opisania zawodu policjanta, bo naprawdę bardzo realistycznie wykreował każdego bohatera, który nim był. Z resztą wszystkie postacie są tak realne, że nie zdziwiłabym się, gdyby naprawdę chodziły one ulicami Rzeszowa.
Wiele rzeczy dziwiło mnie w tej książce, ale najbardziej ten wątek paranormalny, który wkradł się pod koniec. Nie spodziewałam się, że właśnie takie będzie rozwiązanie tej historii. To chyba pierwsza książka, która aż tak bardzo dziwiła mnie na każdym kroku. Zazwyczaj, gdy czytam takie thrillery bądź kryminały potrafię mniej więcej przewidzieć co może się dziać dalej, ale tutaj miałam kompletną pustkę w głowie i w całości powierzałam swoje czytelnicze losy i domysły głównemu bohaterowi. Autorowi należy się naprawdę wielki aplauz za kreowanie losów bohaterów, wymyślenie historii oraz niespodziewane zwroty akcji.
Książka jest naprawdę świetna i dzięki panu Januszowi jestem dumna, że Polacy piszą, a przede wszystkim, że potrafią napisać coś tak dobrego. Szczerze mówiąc byłabym bardzo szczęśliwa, gdyby ta książka została zekranizowana, bo jest ona idealnym materiałem na film. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji przeczytać najnowszej książki Janusza Koryla to powinniście szybko po nią sięgnąć i dać się wciągnąć. Nie jestem tylko pewna, czy będziecie mogli odróżnić prawdę od urojenia.
" - Zgłaszam się - rozległ się głos w słuchawce.
- Przyjedź do komendy, jesteś mi potrzebny. (...)
- Masz problem z otwarciem szampana? - zażartował policjant z patrolu i zachichotał.
- Mam tu faceta z zakrwawionym nożem (...) - oznajmił stanowczo Stopyra".
"Wszystko zaczęło się tamtej sylwestrowej nocy".
Janusz Koryl debiutował w 1985 roku zbiorem wierszy Uśmierzanie źródeł. To poeta, autor reportaży i prozaik. Wydał kilkanaście książek poetyckich oraz powieści m.in. Sny oraz Ceremonia. Jest laureatem wielu ogólnopolskich konkursów literackich m.in. zdobywca miana Książki Roku 2012 za Sny. Przez recenzentów został...
2013-07-24
"Nikt nie może uciec od swojego przeznaczenia. To żelazne prawo morza".
Elodie nie może się pogodzić ze śmiercią swojego ojca. W domu nie potrafi znaleźć dla siebie żadnego kąta, więc jej matka postanawia, że wyślę ją na pół roku do ciotecznej babki. W taki oto sposób dziewczyna z Lubeki znalazła się na malutkiej wyspie na Kanale La Manche zwanej Guernsey. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że Elodie panicznie boi się wody, od której zaczynają ją swędzieć kostki, a do tego ma na głowie nachalnego Fredericka, który wmówił sobie, że dziewczyna go kocha. Chyba jednak Elodie dobrze zrobi ten wyjazd i ucieczka od rzeczywistości w Lubece.
Na miejscu poznaje sympatyczną Ruby, która od razu staje się jej przyjaciółką i poznaje z resztą jej paczki. Wszyscy są dosyć przyjaźnie nastawieni do nowej dziewczyny, jednak podczas spotkania z Ruby zauważają starą wariatkę Silly, której mroczna przepowiednia przenika Elodie do szpiku kości. Jej przyjaciółka twierdzi, że nie powinna się tym przejmować, jednak gdy na drugi dzień dowiadują się, że została zamordowana młoda dziewczyna, Elodie zaczyna mieć wątpliwości czy jej przyjazd na wyspę nie sprowadził samych kłopotów. W snach odwiedza ją również piękny chłopak, do którego zaczyna czuć coraz więcej i jest wręcz przekonana, że spotka go na Guernsey. Co wspólnego ma z tym wszystkim jej irracjonalny strach przed wodą? I dlaczego ludzie na tej wyspie mają tyle sekretów?
"Moja przeszłość wydawała mi się cienka i wyblakła, a przyszłość była ciemna, bez zarysów i rozpoznawalnej drogi, natomiast teraźniejszość trzymała mnie na uwięzi".
Do niedawna był wielki szał na paranormal romance o aniołach, wampirach bądź wilkołakach, teraz jest czas na boom odnośnie antyutopii i dystopii, a jestem przekonana, że niedługo znajdziemy na półkach sklepowych wiele książek podobnych do Morza szept. Nie oszukujmy się, temat morskich istot, które w pewien sposób są powiązane z mieszkańcami wody, jest naprawdę bardzo ciekawy i nie ma wielu powieści na ten temat, dlatego wydaje mi się, że niedługo pojawią się bardzo podobne książki właśnie do tej omawianej przeze mnie.
Pomimo całej sympatii, jaką darzę tę pozycję, niestety nie mogę traktować jej zbyt poważnie, widząc, że autorka opisuje pewien rodzaj niksów, które po wejściu do wody zamieniają się w jedno z morskich mieszkańców. Niestety dla mnie ta wizja jest tak komiczna, że mimo usilnych starań nie mogłam brać jej zbyt poważnie. O ile mogłam jeszcze zrozumieć cały szał na anioły i wampiry (o których jest nieco mowy w historii i są dowody na to, że ludzie czasami wierzyli ich istnienie), o tyle nie jestem w stanie wyobrazić sobie takiej możliwości, by człowiek zmieniał się w morską istotę i łaknął krwi ludzi - dodajmy do tego jeszcze fakt, że jest to naprawdę bardzo niepozorne stworzenie. Niestety na tym polu poległam.
Nawet jeśli nie podobało mi się to, w co autorka zamieniła naszych książkowych przystojniaków, to muszę przyznać, że ta pozycja mi się spodobała. Jednak oceniłabym ją o wiele wyżej, gdyby nie jeden mały szczegół, ale o tym za chwilę. Według mnie książka jest podzielona na dwie części: oswajanie się Elodie z wyspą oraz poznanie Gordiana, przy czym pierwsza wskazana przeze mnie część wypada o wiele lepiej. Czytając o poznawaniu sekretów wyspy razem z Elodie, naprawdę byłam mile zaskoczona tą powieścią i sposobem, w jaki autorka wykreowała tajemnicę tego miejsca. Odkrywaliśmy kolejne poszlaki do mordercy dziewczyny, a przy okazji dowiadywaliśmy się coraz więcej na temat mieszkańców wyspy - ja byłam naprawdę zauroczona. Natomiast od momentu poznania Gordiana wszystko się posypało. Elodie dostała obsesji na jego punkcie i nie mogłam znieść tego, jak cały czas umierała z tęsknoty za nim. Po prostu nie rozumiałam bohaterki, która ledwo poznała Gordy'ego, a już był dla niej całym światem - poza tym na jego niekorzyść przemawiał też fakt, że świecił się w słońcu. Niestety za bardzo to kojarzy mi się z sagą Zmierzch, więc jak dla mnie Gordiana mogłoby w tej książce nie być. Autorka już potem nie ciągnęła aż tak bardzo tematu tajemnicy na wyspie, a pod koniec książki właściwie otrzymaliśmy więcej pytań niż odpowiedzi, ale skupiła się na, krótko mówiąc, pustych uczuciach Elodie. Gdyby kontynuowała temat sekretów i wplotła zgrabnie wątek miłosny to moja ocena tej pozycji naprawdę by wzrosła.
Do bohaterów nie mam wielkich zastrzeżeń oprócz samego Gordiana, który dla mnie mógłby nie istnieć, a książka nawet korzystniej by na tym wyszła, gdyż o wiele bardziej wolałam Cyrila. Elodie była rezolutna, wnikliwa i odważna, do czasu spotkania Gordy'ego - potem jej zachowania zakrawały na misje samobójcze i umieranie z miłości do chłopaka, co było dla mnie przesadzone. Natomiast jestem bardzo zadowolona z tego, że autorka nie przedstawiła tylko samych pięknych i utalentowanych postaci, ale również wykreowała Ashtona z zespołem Turnera. Jego miłość z Ruby była naprawdę wzruszająca, gdyż dziewczyna cały czas się o niego troszczyła i kochała go mimo jego małych ułomności. To właśnie to uczucie bardziej mną poruszyło niż puste wyznania Elodie i Gordiana, które opierały się na kilkudniowej znajomości, podczas gdy Ruby z Ashtonem spędziła trzy lata.
Morza szept to książka, która na pewno rozkocha w sobie miłośników literatury młodzieżowej połączonej z fantastyką i nutką tajemnicy. Mimo tego, że ta historia ma swoje wady dałam się jej oczarować i jestem bardzo ciekawa tego, co autorka wymyśli w kolejnych częściach. Faktem jest, że końcówka pozostawiła wiele niedopowiedzeń, a ja nie mogę się doczekać tego, żeby otrzymać odpowiedzi na wszystkie dręczące mnie pytania. Ze swojej strony ją polecam, ale jedynie osobom, które lubią taką literaturę, bo w innym przypadku pomysł z przedstawieniem mężczyzn jako morskich stworzeń może sprawić, że nie potraktujecie tej powieści poważnie.
" - Mama przysyła je twojej ciotce do skrócenia.
- Ciotecznej babce - sprostowałam. - Moja mama jest siostrzenicą Grace.
- O, tak! - zawołała Ruby. - A ty na pewno zawsze mówisz: oczywiście, umyłam zęby, droga cioteczna babciu Grace, no nie?
- Jasne - odparłam. - Codziennie trzy razy".
"Nikt nie może uciec od swojego przeznaczenia. To żelazne prawo morza".
Elodie nie może się pogodzić ze śmiercią swojego ojca. W domu nie potrafi znaleźć dla siebie żadnego kąta, więc jej matka postanawia, że wyślę ją na pół roku do ciotecznej babki. W taki oto sposób dziewczyna z Lubeki znalazła się na malutkiej wyspie na Kanale La Manche zwanej Guernsey. Wszystko byłoby...
2013-02-16
"Uważaj na siebie. Chroń się przed Księciem Ciemności!"
Katrin Lankers studiowała dziennikarstwo na Uniwersytecie w Dortmundzie. Przez wiele lat pisała do różnych gazet, czasopism oraz mediów elektronicznych aż w końcu zdecydowała się nie tylko połykać książki, ale również je tworzyć. Dzisiaj Katrin Lankers mieszka z mężem, dwójką dzieci i dwoma kotami w Bornheim niedaleko Bonn i zajmuje się pisaniem powieści.
Elfy kojarzą nam się z pięknymi istotami, które mieszkają w cudownym królestwie pełnym zieleni, drzew, kwiatów i dobroci. Jednak w Engimali, elfickim królestwie, ostatnio nie działo się dobrze. Elfy słoneczne musiały udać się w ciemność podziemi, gdzie zostały narażone na szybsze starzenie się i życie pomiędzy korzeniami drzew. Ich oddany król Livian stał się zwykłą marionetką w rękach swojego niepokojącego doradcy, który zdawał się kierować wszystkimi jego decyzjami, tak by zrealizować swój okrutny plan. Czy w podziemiach elfy mogą czuć się bezpieczne? Co jeśli niebezpieczeństwo nadejdzie z najmniej spodziewanej strony?
Mageli jest zwykłą uczennicą, która, pomimo swojego wręcz idealnego wyglądu, jest szykanowana przez większość swoich rówieśników. Jedyne oparcie może znaleźć w swojej najlepszej przyjaciółce Rosannie. Pewnej nocy, podczas swojej ucieczki z domu, Mageli spotyka na drodze Erina, który, jak na prawdziwego księcia z bajki przystało, ratuje ją przed niebezpieczeństwem. Pomiędzy nimi nawiązuje się nić porozumienia, a dziewczyna ma wrażenie, że zna go od zawsze. Wydaje jej się, że Erin jest inny niż ci wszyscy pospolici chłopcy w jej szkole. Okazuje się, że jest on elfem, a właściwie elfickim księciem. Jednak dziewczyna cały czas nie może pozbyć się wrażenia, że tak idealny chłopak jest wręcz niemożliwy, a co jeśli to wszystko się jej przyśniło? Przez niego Mageli zaczyna balansować na skraju jawy i sennych mrzonek, które wydają się niepokojąco rzeczywiste. Gdy okazuje się, że Erin ma poważne kłopoty, dziewczyna nie zastanawia się nawet na chwilę i wchodzi do nowego nieznanego jej świata - świata elfów.
"Bycie nieszczęśliwą to raczej stały stan mojego ducha. Nie potrafię sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek w życiu byłam naprawdę szczęśliwa. To chyba polega na tym, że cały czas mam wrażenie, jakbym była nie na miejscu. Zła obsada roli w filmie o własnym życiu".
Wydaje mi się, że ta książka była najbardziej wyczekiwaną przeze mnie premierą w styczniu i wprost nie mogłam się doczekać, żeby móc ją wreszcie przeczytać. Mimo tego, że fabuła wydawała mi się nieco oklepana to miałam wewnętrzne przeczucie, że jest to książka właśnie dla mnie i z pewnością bardzo mi się spodoba. Oczywiście co mnie jako pierwsze przyciągnęło? Okładka, która jest wręcz przepiękna i magiczna. Teraz, po przeczytaniu Spojrzenia elfa, wydaje mi się, że idealnie oddaje klimat tej powieści.
Mój instynkt do książek znowu mnie nie zawiódł, jednak, gdy zaczęłam czytać książkę, miałam wrażenie, że się przeliczyłam i historia nie będzie tak dobra jak podejrzewałam. W miarę upływu stron moje nastawienie coraz bardziej się zmieniało i byłam wdzięczna mojemu "książkowemu ja" za wybranie tej lektury. Prolog nas lekko wbija nas w krzesło i zastanawiamy się, co będzie się dalej działo, jednak potem napięcie trochę opada - ja przynajmniej jakoś niezbyt przyjemnie zniosłam fragmenty, gdy Mageli chodziła do szkoły i prowadziła "normalne" życie. Dopiero, gdy pojawia się nasz przystojny elf zaczyna dziać się coś ciekawego, a na to nie trzeba długo czekać. Od momentu pojawienia się Erina akcja nawet na chwilę nie opada i cały czas odkrywają się przed nami coraz to nowe zagadki.
Autorka oprócz wykreowania świata pełnego magicznych istot, jakimi są elfy odwołała się również do problemów, które dotyczą nas samych. Ukazała tutaj problem podrzutków i podmieńców, który często wpada do głowy młodym osobom, które jeszcze nie znalazły właściwej drogi. Na każdym kroku zastanawiają się czy nie zostali adoptowani, a może ktoś podmienił ich w szpitalu? Dzięki pokazaniu tego problemu książka stała się nie tylko bardziej atrakcyjna, ale również bardziej rzeczywista.
Jeśli chodzi o bohaterów to muszę przyznać, że polubiłam Mageli mimo tego, że była wręcz idealna - piękna twarz, blond włosy, niebieskie oczy i dodatkowo potrafiła pięknie grać na flecie, czego więcej chcieć? Mimo tej pozornej otoczki dziewczyna zachowywała trzeźwość umysłu i nie była stereotypową "głupią blondynką", chociaż trzeba przyznać, że niektóre decyzje podejmowała dość nieudolnie i pod wpływem impulsu. Niestety muszę powiedzieć, że ani trochę nie polubiłam Erina - ta postać właściwie w ogóle do mnie nie przemówiła. Może było go trochę za mało? Natomiast zakochałam się w Ondulasie i na miejscu Mageli zostawiłabym Erina, trzymając się właśnie tamtego elfa.
Miłości się nie wybiera. A jeśli już mówimy o miłości to muszę powiedzieć, że zawiodłam się na wątku miłosnym. Mageli i Erin spotkali się może trzy razy i już zakwitło między nimi wielkie uczucie. Czy tylko mi się wydaje, że to trochę zbyt szybko? Raczej powinni widywać się znacznie częściej i dopiero po jakimś czasie zakochać, a nie już przy pierwszym spotkaniu uderzyła ich strzała amora.
Jestem absolutnie i bezgranicznie zakochana w całej Engimali, mimo tego, że jej czasy świetności już minęły i teraz znajduje się pod ziemią. Autorka wykreowała tak barwne opisy tego miejsca, że aż czułam, iż jestem tam naprawdę i mogę się poruszać razem z bohaterami. Dodatkowo wręcz uwielbiam całą społeczność elfów, a w szczególności wszystkich elfickich bohaterów, którzy pojawili się w tej książce. Przyznam szczerze, że nigdy nie przepadałam za historiami, w których występowały te istoty, bo wydawało mi się to zbyt dziecinne, jednak Katrin Lankers zmieniła moje nastawienie do tego typu książek i wydaje mi się, że będę sięgać po nie coraz częściej. Autorka ma tak prosty i miły w obyciu język, że czyta się z zachwytem wszystkie opisy, które przed nami roztacza. Nawet jak nic się nie dzieje to potrafi przedstawić to w taki sposób, że czytelnik jest tym zauroczony. Połączenie dwóch światów: ludzkiego i pełnego elfów, nie jest zbyt łatwe, bo wiadomo, że te dwie rasy bardzo się pomiędzy sobą różnią. Jednak autorka bezbłędnie wybrnęła z tego tematu. Teraz nawet sama zaczynam mieć obawy czy nie istnieje jakiś podziemny świat, w którym panują szpiczastouche, lubiące parać się magią, istotki.
Fabuła na początku może być nużąca, ale gdy Mageli spotka Erina, a potem usłyszy magiczną opowieść Ingi, wszystko wydaje się bardziej interesujące, a istne apogeum osiąga, gdy Mageli wchodzi do krainy elfów - wtedy zaczyna się właściwa akcja. Tempo nie zwalania nawet na chwilę, a ja musiałam się siłą powstrzymywać, żeby nie pochłonąć jej w jeden dzień i trochę się wyspać. Mówiłam do siebie, że przeczytam jeszcze tylko jeden rozdział, a potem był kolejny i następny aż wreszcie dotarłam do zakończenia i... się zawiodłam. Właściwie zakończyło się, według mnie, bez sensu. Nagle wszystko stało się idealnie piękne, jednak wyczuwam tutaj, że pojawi się niedługo kolejna część tej historii, bo to nie może się tak skończyć! Mam wielką nadzieję, że niedługo autorka stworzy dla nas kolejną część.
Ja jestem zakochana w tej książce, mimo lekkiej naiwności jej fabuły. Mogę przymknąć oko na te wszystkie błędy i z czystym sumieniem wystawić ocenę 9/10. Nawet jeśli nie przepadacie za fantastyką to jestem pewna, że od tej książki nie będziecie w stanie się oderwać, a po jej przeczytaniu poczujecie tak wielki niedosyt jak ja. Spojrzenie elfa to idealna lektura dla wszystkich, którzy lubią czytać fantastykę i wydaje mi się, że nie ma żadnych ograniczeń wiekowych - spodoba się zarówno tej młodszej jak i starszej młodzieży. Naprawdę warto po nią sięgnąć i dać się wciągnąć do przepięknej Engimali.
" - Jesteśmy do siebie tak podobni - powiedział. - A jednocześnie tak bardzo różni. jakbyśmy żyli w dwóch całkiem odmiennych światach. Ja w mojej krainie elfów, a ty w świecie...
- Ludzi - dokończyła Mageli".
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
"Uważaj na siebie. Chroń się przed Księciem Ciemności!"
Katrin Lankers studiowała dziennikarstwo na Uniwersytecie w Dortmundzie. Przez wiele lat pisała do różnych gazet, czasopism oraz mediów elektronicznych aż w końcu zdecydowała się nie tylko połykać książki, ale również je tworzyć. Dzisiaj Katrin Lankers mieszka z mężem, dwójką dzieci i dwoma kotami w Bornheim niedaleko...
2013-10-30
"Chciałabym się załapać na wycieczkę do Petersburga".
Trzynastoletnia Sophie jest uczennicą angielskiej szkoły dla dziewcząt. Niczym szczególnym się nie wyróżnia i stara się po prostu przeżyć te miesiące spędzone w internacie ze swoimi koleżankami Delfiną i Marianną. Rodzice Sophie nie żyją, a ona mieszka u przyjaciółki swojej mamy. Właściwie nie można nazwać tego mieszkaniem... Jej opiekunkę nie obchodzi to, co się dzieje z dziewczyną, byle tylko nie musiała wykładać zbyt dużo pieniędzy na jej naukę czy inne zachcianki. Dlatego Sophie bardzo rzadko wraca do "domu" i niechętnie spędza tam czas. Woli pogrążyć się w swoim świecie marzeń i fantazji, która szczególnie daje się jej we znaki, kiedy dziewczyna ma się dowiedzieć o wycieczkach, które szkoła organizuje w tym roku. Sophie od bardzo dawna jest zainteresowana Rosją i chciałaby pojechać do Petersburga, chociaż właściwie wie, że nie jest to możliwe.
Szczęśliwym trafem Sophie razem z koleżankami dostaje propozycje pojechania właśnie do jej wymarzonego miejsca. Dziewczyna wprost nie może się doczekać tej wycieczki i jest przekonana, że będzie to najlepiej spędzony czas. Jednak nad tym wyjazdem już od samego początku ciąży jakieś fatum... Na miejscu dziewczyny wsiadają do złego pociągu i same nie wiedzą dokąd jadą, a potem robi się tylko coraz bardziej dziwnie. Sophie dzięki tej wycieczce dowie się nieco na temat rodu Wołkońskich i ich wilków, a jednocześnie pozna niepokojące fakty na temat jej rodziny.
"Jesteśmy tu, gdzie jesteśmy, bo nie możemy być nigdzie indziej!"
Przyznam szczerze, że nie miałam pojęcia, czego się spodziewać po Wilczej księżniczce. Ta lektura była dla mnie wielką zagadką, która tylko po części spełniła moje oczekiwania. Mimo tego, że nie dokładnie na taką historię liczyłam to nie jestem rozczarowana, gdyż spędziłam z tą książką naprawdę miły dzień. Jednak nie wszystko było takie kolorowe. Zacznijmy od tego, iż jestem oczarowana tym, że akcja powieści rozgrywała się w Rosji. Od niedawna uczę się tego języka i pewnego dnia chciałabym się wybrać do tego państwa właśnie z tych samych powodów, co bohaterka: wszędzie pełno padającego śniegu, który tworzy niesamowitą atmosferę i możliwość obcowania z kulturą rosyjską, która jest bardzo interesująca. Trochę brakowało mi tutaj lepszego przedstawienia klimatu, jaki panuje w Rosji i wolałabym, żeby autorka bardziej wiernie oddała tamtejsze życie. Pod tych względem książka nieco straciła, gdyż jakoś nie czułam w niej wyraźnej rosyjskiej atmosfery, jednak mimo tego doceniam fakt, że autorka postarała się i całkiem nieźle poradziła sobie z pokazaniem Rosji czytelnikowi.
Gdy sięgałam po tę książkę, nie wiedziałam, do jakiego gatunku będzie dokładnie należeć. Z jednej strony: może będzie jakiś wątek paranormalny, bo w końcu tytuł brzmi Wilcza księżniczka? A może to będzie jednak zwykła młodzieżówka? Tę książkę dokładnie oddaje ten drugi przykład. W Wilczej księżniczce nie znajdziemy żadnych momentów paranormalnych, nikt nagle nie stanie się wilkołakiem, czy nie wyrosną mu kły. W tej powieści przeczytamy o podróży Sophie do Rosji i jej przygodach, a było ich naprawdę sporo. Książka jest naprawdę niewinna i lekka, więc idealnie spełnia rolę "odmóżdżacza", gdy potrzebujemy jakiejś niezłożonej lektury. I przede wszystkim jestem przekonana, że spodoba się młodzieży w podstawówce, która dopiero wgłębia się w czytanie.
Niestety, według mnie, była nieco zbyt przewidywalna. Naczytałam się tyle książek, w których było naprawdę wiele tajemnic, że teraz w większości przypadków udaje mi się domyślić końcówki historii, co niestety nieco psuje mi lekturę. Mimo tego, że Wilcza księżniczka była przewidywalna to nie nudziłam się przy niej. Dobrze czytało mi się o tym, jak Sophie razem z przyjaciółkami poznawały coraz to nowe tajemnice, jednak ta powieść nie wywołała we mnie żadnych głębszych emocji. Tak, jak już mówiłam, książka będzie świetna, dla osób które chcą przeczytać coś lżejszego i zatracić się na chwilę w spokojnej młodzieżówce, z której nie będą wyskakiwać na nas żadne świecące w słońcu stworki (bo niestety inaczej nie da się ich nazwać). Przyjaźń głównych bohaterek jest bardzo realna: dziewczyny potrafią sobie dogryzać i kłócić się ze sobą, ale i tak szybciej się godzą, gdyż są ze sobą na tyle blisko, że nie mogą być długo pokłócone. Sophie podczas tej podróży, jaką odbywa w Rosji się zmienia. Na początku była bardzo niepozorną i zamkniętą w sobie osobą, ale gdy dowiedziała się kilku faktów o swojej osobie to nieco dojrzała i otwarła się na innych. Przecież udało się jej spełnić swoje marzenie, więc teraz właściwie może zrobić wszystko.
Jestem bardzo zadowolona z zakończenia książki. Właśnie tak je sobie wyobrażałam i jestem szczęśliwa, że tak się skończyło. Z tego, co wiem, i wnioskuję po końcówce powieści, to wydaje mi się, iż będzie to książka jednotomowa, co w erze niekończących się tasiemców jest naprawdę miłą odmianą. Nie musimy się bardzo przywiązywać do książki i do historii bohaterów, więc z pewnością Wilcza księżniczka jest pozycją niezobowiązującą. Muszę wspomnieć jeszcze o tym, iż czasami wydawało mi się, że akcja dzieje się za szybko, a raczej... że autorce po prostu zabrakło kilku zdań w książce. W pewnym momencie nasza bohaterka, przykładowo, stoi z koleżankami na korytarzu, a za chwilę okazuje się, że już gdzieś dochodzą. Brakowało mi nieco tego pojęcia ruchu i przemieszczania się w książce bądź pokazywania chociaż niewielkiej ilości dedukcji bohaterki na podstawie uzyskanych informacji.
Wilcza księżniczka to powieść o spełnianiu swoich marzeń i dorastaniu poprzez poznawanie samego siebie. Wydaje mi się, że grupą docelową dla tej książki byłaby młodzież w podstawówce lub na początku gimnazjum, która dopiero rozpoczyna swoją przygodę z czytaniem. W innym wypadku z Wilczą księżniczką możemy spędzić miły, lekki i niezobowiązujący dzień. To taka lektura, która z pewnością pomoże się nam nieco zrelaksować, jednak nie oczekiwałabym po niej czegoś więcej. Jeśli macie ochotę na lekką powieść to z pewnością Wilcza księżniczka spełni tę rolę.
" - Czas się ubrać.
- Daj mi dwadzieścia minut - rzuciła Delfina, wkładając jasnoróżowy szlafrok i kierując się do łazienki.
- Ile? - oburzyła się Marianna. - Dwadzieścia?
- Nie potrafiłabym się tak długo szykować, nawet gdybym musiała robić wszystko dwa razy - zauważyła Sophie.
- I dlatego ja wyglądam jak ja, a ty jak..."
"Chciałabym się załapać na wycieczkę do Petersburga".
Trzynastoletnia Sophie jest uczennicą angielskiej szkoły dla dziewcząt. Niczym szczególnym się nie wyróżnia i stara się po prostu przeżyć te miesiące spędzone w internacie ze swoimi koleżankami Delfiną i Marianną. Rodzice Sophie nie żyją, a ona mieszka u przyjaciółki swojej mamy. Właściwie nie można nazwać tego...
2013-10-29
"Ogień zaczął płonąć. Teraz może tylko przybierać na sile. Nie da się go ugasić".
Elizja jest klonem, który żyje na Dominium - rajskiej wyspie, na której mieszkają najbogatsi i najznamienitsi ludzie. Jednak coś odróżnia ją od innych: jest betą, czyli klonem-nastolatką. Jak dotąd klonowaniu poddawani byli jedynie dorośli ludzie ze względu na to, iż nastolatkowie mają w zwyczaju się buntować, a mieszkańcy Dominium postanowili wyeliminować te negatywne zachowania. Elizja jest pierwszą udaną betą, która wygląda i zachowuje się według idealnych kryteriów ustalonych na wyspie. Ma służyć ludziom, gdyż mieszkańcy tego rajskiego miejsca za bardzo uzależnili się od słodkiego powietrza, które wprowadza do ich organizmów spokój i niestety nie są w stanie w jakikolwiek sposób pracować.
Elizja miała zostać pod okiem doktor, która ją stworzyła i pracować w sklepie z ubraniami, jednak pewnego dnia zostaje dostrzeżona przez jedną z bardziej wpływowych kobiet na wyspie, która od razu pragnie ją kupić. Udaje się jej dostać swoją zdobycz i Elizja wreszcie ma zacząć właściwą pracę oraz poznać swoich nowych właścicieli. W związku z tym, że dziewczyna nie posiada żadnych emocji ani duszy jest wręcz idealną pomocą domową, która ma za zadanie bawić się z młodszą córką jej właścicieli i szkolić ich starszego syna do szkoły wojskowej. Podczas jednej z zabaw na powietrzu okazuje się, że żywiołem dziewczyny jest woda. Jej Pierwsza, czyli osoba, od której przejęła ciało, jako klon, musiała być wyćwiczoną pływaczką, gdyż Elizja czuje jakby pod wodą był jej drugi dom. W miarę tego, jak przystaje ze znajomymi Ivana, czyli chłopaka, którego ma szkolić do szkoły wojskowej, poznaje coraz to piękniejsze aspekty życia i przede wszystkim: odczuwania. Niepokojąca jest dla niej świadomość, że nagle zaczyna rozumieć wszystkie emocje, które posiadają zwykli ludzie: potrafi rozkoszować się czekoladą, jak i również przeżywać miłosne wzloty i upadki. Jeśli inni dowiedzą się, że Elizja jednak może cokolwiek czuć to zostanie uznana za wadliwy egzemplarz i natychmiast odeślą ją do Lecznicy, gdzie na pewno zostanie zabita. Tylko, że pragnienie bycia zwykłym człowiekiem jest zbyt silne...
"Każdy na tej wyspie ma coś, o czym nie chce mówić głośno. A ja mam ochotę krzyczeć".
Od kiedy usłyszałam o premierze tej książki wiedziałam, że będę musiała ją przeczytać. Wydawało mi się, że tematyka rajskiej wyspy, na której żyją klony usługujące ludziom, może okazać się naprawdę bardzo interesująca. Już dawno nie czytałam książki, w której mogłabym zobaczyć istnienie w pewnym sensie "robotów", którzy są właściwie sterowani przez swoich właścicieli i tresowani, jak psy. Miałam nadzieję, że ta lektura naprawdę zapadnie mi głęboko w pamięć i będę mogła umieścić ją wysoko na mojej półce ulubionych. Niestety książkowy instynkt mnie tutaj zawiódł. Mój apetyt na Betę nie został w pełni zaspokojony.
Zaczynało się naprawdę bardzo ciekawie. Czytanie o tym, jak Elizja grzecznie wykonywała wszystkie polecenia było w pewien sposób przerażające, ale i interesujące. W końcu, czy jest ktoś z nas taki, że absolutnie się ze wszystkim zgadza i nie ma swojego zdania? Klony właśnie takie były: bez własnej woli, duszy, czy emocji, które mogłyby sprawić, że zaczną cokolwiek czuć i mieć swoje zdanie. A przecież posiadanie swojego poglądu na dany temat byłoby niepożądaną rzeczą na Dominium, nieprawdaż? Dlatego mieszkańców tak bardzo zirytował fakt, iż Elizja postanowiła się przeciwstawić. Chyba nic w tym dziwnego, bo ostatnio w większości książek czytamy o nastolatkach, które postanawiają wyjść naprzeciw całemu światu i wstrząsnąć jego posadami. Niestety naczytałam się już o takich przejawach rebelii zbyt często i jest to dla mnie motyw na tyle nużący oraz powielany w niemal każdej książce, że od razu mam ochotę pozbyć się danej pozycji. Chyba autorzy ostatnio rozmiłowali się w powieściowym buntowaniu. Lubię o takich rzeczach czytać, ale znowu bez przesady. Chociaż... Od początku w Becie zanosiło się na taką rebelię jednostki wobec wszechobecnego światopoglądu. To było do przewidzenia i absolutnie mnie nie zdziwił fakt, że o czymś takim mogliśmy przeczytać. Już nawet mogłabym to strawić, gdyby nie fakt, że reszta powieści również jakoś nie za bardzo mi przypadła do gustu.
Nie czuję się w żaden specjalny sposób powiązana z bohaterami tej książki. Elizja jest dla mnie zwykłą nastolatką, godną uwagi tylko i wyłącznie dla tego, że jest klonem, który zachowuje się nieco inaczej niż człowiek. Niemniej jednak bardzo miło czytało mi się o tym, w jaki sposób dziewczyna uczyła się naszego "ludzkiego" świata. Jak dziwiła się wszystkimi doznaniami smakowymi, tym, że potrafi cokolwiek poczuć oraz, że woda potrafi tak koić jej rozkołatane nerwy. Pod tym względem autorce naprawdę się udało wykreować bohaterkę, jak i przeprowadzić ciekawą akcję. Wprowadziła również do Elizji nieco charakterku, o który bym jej nie posądziła. Przejawił się on szczególnie pod koniec książki, kiedy musiała zrobić krzywdę pewnej osobie. Niemniej miała też swoje wady, które mnie często irytowały: na przykład jej niestałość w uczuciach. Wiadomo, iż nauczyła się kochać jednego mężczyznę i chciała zobaczyć też, jak wyszłoby z kimś innym, jednak było to dla mnie naprawdę bardzo nieprzyjemne w odbiorze. Niestety nie znoszę fałszu i zdrady, więc przykro mi, ale pod tym względem Elizja straciła w moich oczach. O reszcie bohaterów nie będę się rozpisywać, bo tworzyli raczej tło, na które rzadko zwracałam uwagę. Elizja jest niejako słodko-gorzkim koktajlem cech charakteru, które z jednej strony uwielbiam w bohaterkach, a z drugiej nie znoszę. No cóż, zobaczymy, jak jej zachowanie rozwinie się w kolejnej części, bo jestem przekonana, że takowa powstanie.
Z przykrością muszę stwierdzić, że niejednokrotnie nudziłam się przy czytaniu tej powieści. Napisana jest w taki sposób, że momentami naprawdę miałam ochotę odłożyć książkę, ale z racji tego, że nie miałam nic ciekawszego do robienia to czytałam dalej. Miałam wrażenie, jakby autorka miała dobry pomysł na klony istniejące na rajskiej wyspie, ale zabrakło jej weny do stworzenia czegoś nieco ciekawszego w wykreowanym przez siebie świecie. A niestety niewykorzystany potencjał powieści boli czytelników najbardziej. Mimo tego, że cały czas niejako pluję na tę książkę to nie jest ona aż taka zła. Doskonale sprawdziła się w roli odmóżdżacza, którego potrzebowałam po wcześniej przeczytanej książce. Połknęłam ją w jeden dzień, a jest to przede wszystkim zasługa krótkich rozdziałów oraz mojej zwykłej ciekawości do poznania dalszych losów głównej bohaterki. Pomijając to, iż książka mnie nieco bardziej zawiodła niż zachwyciła to nie uważam czasu, jaki spędziłam na jej czytaniu za stracony. Wydaje mi się, że w kolejnej powieści autorka nieco bardziej popuści wodzę fantazji i stworzy coś lepszego niż pierwsza część, gdyż końcówka zapowiadała się naprawdę bardzo obiecująco.
Beta jest dosyć specyficzną książką, którą albo pokochacie, albo znienawidzicie. Ja jestem chyba gdzieś po środku i to od kolejnej części będzie zależeć, w którą stronę szala się przechyli. Pokładam głęboką nadzieję w kolejnym tomie powieści, gdyż po przeczytaniu zakończenia książki nabrałam wielkiej ochoty na poznanie dalszych losów Elizji. Mam nadzieję, że autorka nieco bardziej popracuje nad kolejną częścią i będę mogła z przyjemnością stwierdzić, że jest to książka godna polecenia. Na razie mam wobec niej ambiwalentne uczucia, stąd ani Wam jej nie polecę, ani nie odradzę. Jeśli nie przeszkadzają Wam wyżej wymienione przeze mnie rzeczy lub zainteresował Was opis to mam nadzieję, że będziecie się delektować lekturą tej książki. Ja, żeby dokładnie oznajmić moją ocenę na temat tej powieści, czekam na kolejny tom i trzymam kciuki, żeby autorka mnie nie zawiodła.
"Lepiej nie mieć duszy. Niż pozwolić, żeby ludzie ją z ciebie wytrzęśli".
"Ogień zaczął płonąć. Teraz może tylko przybierać na sile. Nie da się go ugasić".
Elizja jest klonem, który żyje na Dominium - rajskiej wyspie, na której mieszkają najbogatsi i najznamienitsi ludzie. Jednak coś odróżnia ją od innych: jest betą, czyli klonem-nastolatką. Jak dotąd klonowaniu poddawani byli jedynie dorośli ludzie ze względu na to, iż nastolatkowie mają w...
2014-02-22
Ellie O'Neill z całego serca nienawidzi czerwca. Za każdym razem w miasteczku pojawia się tłum turystów, a ona ma jeszcze więcej pracy niż zwykle w lodziarni i sklepie swojej mamy. Henley w stanie Maine może nie jest największym miastem na świecie, ale za to kusi turystów świeżym powietrzem, złotą plażą, ciepłym morzem i uroczymi krajobrazami, dzięki którym ludzie z wielkich miast mogą sobie odetchnąć i odprężyć się. Jednak czerwiec tego roku okazuje się wyjątkowo niemiłosierny dla Ellie. Oprócz najazdu turystów na jej rodzinne miasteczko, okazuje się, że będą tam kręcone sceny do filmu. Nagle małe Henley staje się centrum całych mediów, gdyż rolę główną w filmie ma odgrywać nie kto inny tylko słynna młoda hollywoodzka gwiazda, Graham Larkin, który podbił serca fanek w całej Ameryce. Nawet pojawienie się takiego idola nie poprawia Ellie humoru, wręcz przeciwnie - nawet go pogarsza.
Jednak jest pewna rzecz, która wywołuje na jej twarzy uśmiech. Przed kilkoma miesiącami otrzymała przez przypadek e-maila, na który z chęcią odpowiedziała. Już od dłuższego czasu koresponduje z tajemniczym chłopakiem. Nie widzą się twarzą w twarz, jednak wiedzą o sobie więcej niż otaczający ich ludzie. Ellie zbliża się do chłopaka i mówi mu niemal o wszystkich swoich tajemnicach, szczegółach z życia oraz dzieli się z nim swoimi nadziejami i lękami. Jednak mimo tego, nie mówią sobie wszystkiego. On nie zdradził jej kim tak naprawdę jest, a ona nie ma zielonego pojęcia z kim koresponduje. Kiedy wreszcie dochodzi do ich spotkania, wszystko komplikuje się jeszcze bardziej.
"- Witaj - powiedział, na co ona się uśmiechnęła.
- Dzień dobry.
- Tak - przyznał. - Jest naprawdę dobry".
Od kiedy przeczytałam opis książki od razu w mojej głowie pojawił się dymek z wiadomością: To przecież brzmi jak Masz wiadomość. Przez całą lekturę nie mogłam pozbyć się wrażenia, że jest ona bardzo zbliżona do fabuły Masz wiadomość. Nie zmienia to jednak faktu, że film bardzo mi się spodobał, więc chcąc nie chcąc, książka również musiała podbić moje serce. Może nie była to wielka miłość od pierwszego wrażenia, jednak dobrze mi się ją czytało i pozostawiła po sobie same miłe wspomnienia.
Chyba każdy z nas kiedyś wymyślał sobie scenariusz na przyszłość bądź marzył o spotkaniu swojej ulubionej gwiazdy. Są takie książki, które niemal wyrywają mi z głowy te moje scenariusze, które czasami sobie układam, i zostają one spisane w postaci powieści. Takie uczucie towarzyszyło mi przy czytaniu Ostatniej spowiedzi i Tak wygląda szczęście. Tym jednym małym wyjątkiem, gdyż pierwsza książka naprawdę bardzo mi się nie podobała, a z drugą było lepiej. Tak wygląda szczęście to taka typowa młodzieżówka, która z pewnością trafi do nastolatek. Mimo tego, że sama zazwyczaj nie czytam takich powieści, to muszę przyznać, że spełniła idealnie swoją rolę "odmóżdżacza". Właściwie to takiej lekkiej młodzieżówki mi bardzo brakowało i nie żałuję tego, że udało mi się przeczytać Tak wygląda szczęście.
Sława zawsze łączy się z fotoreporterami i niemal brakiem prywatnego życia. Wszyscy oczekują, że aktorzy, którzy grają miłość w filmie będą naprawdę ze sobą, by bardziej uwiarygodnić film i zbić większą kasę. Właśnie to pokazuje nam tutaj Jennifer E. Smith. Owszem, sława jest fajna, jednak do czasu. Nasz główny bohater praktycznie nie ma życia przez paparazzich, którzy dokumentują każde jego posunięcie i wytykają nawet najmniejszy błąd. Dzięki autorce poznajemy też cały zarys powstawania filmu. Z punktu widzenia oglądającego wydaje się, że było bardzo prosto go nakręcić, jednak w rzeczywistości większość scen jest powtarzanych kilka (a nawet kilkadziesiąt) razy oraz często zamiast głównego bohatera widzimy jego dublera. Bardzo spodobał mi się sposób przedstawienia wszystkich filmowych zagadnień, które opisała dla nas autorka. Byłam również bardzo mile zaskoczona bohaterami, gdyż nawet nie myślałam, że zapałam do nich tak dużą sympatią. Narracja była prowadzona zarówno ze strony Ellie, jak i Grahama, co stworzyło naprawdę dobre wrażenie, gdyż mogliśmy się dowiedzieć o wszystkich elementach, które działy się w życiu obydwóch postaci. Z jednej strony poznawaliśmy życie młodej gwiazdki filmowej i (nie)uroki sławy, a z drugiej wiedliśmy normalne i (prawie)spokojne życie z Ellie. Bohaterowie naprawdę bardzo mnie urzekli, gdyż autorka wykreowała ich w prawdziwie rzeczywisty sposób. Nie byli na siłę wyidealizowani, ale przejawiali takie same cechy, jak zwykli ludzie. Nawet Larkin, który był gwiazdą, okazał się tak naprawdę sympatycznym i skromnym człowiekiem.
Najlepszym elementem w całej książce były wycinki rozmów z e-maili bohaterów. Na samym początku możemy zaobserwować pierwszą wymianę e-maili między bohaterami, a potem po każdym rozdziale dostawaliśmy kolejną małą porcję rozmów Ellie i Grahama. Ciągle jednak zastanawia mnie zakończenie tej książki. Czuję, jakby coś jeszcze miało tam być napisane, a jednak autorka specjalnie pozostawiła jedno wielkie niedopowiedzenie i w tej chwili czytelnicy mogą snuć miliony scenariuszy na dalsze losy tej dwójki bohaterów. Ja sama nie jestem zadowolona z zakończenia, jednak to nic, oceniając całokształt książki. Tak wygląda szczęście jest naprawdę lekką lekturą, którą idealnie czytałoby się w ciepłe letnie wieczory. Można się zżyć z bohaterami i chcieć jak najszybciej poznać dalsze losy, ale przy tym powieść nie jest wymagająca, co chyba jest domeną młodzieżówek. Z pewnością nastolatki świetnie odnajdą się w wykreowanym przez autorkę świecie i będą nim kompletnie oczarowane.
Najnowsza powieść Jennifer E. Smith jest dobra. Ale nic więcej. Można spędzić przy niej kilka miłych wieczorów i poczytać o letniej miłości dwojga osób z całkowicie różnych światów. To taka młodzieżowa wersja Masz wiadomość, która z pewnością wprawi nastolatki w zachwyt, jednak dorosłym może się wydać nieco naiwna. W swojej książce Jennifer E. Smith pokazuje, jak uciążliwa potrafi być sława, a szczególnie wiążący się z nią paparazzi, oraz o wyrzeczeniach, na które muszą zdobyć się bohaterowie, by móc się ze sobą spotykać. Nic w życiu nie jest łatwe, a szczególnie miłość bohaterów, pomiędzy którymi stoi wiele przeszkód. Czasami dobrze jest poczytać takie lekkie młodzieżówki i ja będę ją bardzo mile wspominać, aczkolwiek prawdopodobnie nie wrócę do niej, by przeczytać ją jeszcze raz. Tak wygląda szczęście pozostawiła po sobie dobre wspomnienia i pozwoliła mi odetchnąć.
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Ellie O'Neill z całego serca nienawidzi czerwca. Za każdym razem w miasteczku pojawia się tłum turystów, a ona ma jeszcze więcej pracy niż zwykle w lodziarni i sklepie swojej mamy. Henley w stanie Maine może nie jest największym miastem na świecie, ale za to kusi turystów świeżym powietrzem, złotą plażą, ciepłym morzem i uroczymi krajobrazami, dzięki którym ludzie z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-06-29
„Czy jesteś gotowa zaryzykować wszystko dla miłości, Winter Blackwood Starr?”
Życie Winter Starr ulega nagłej zmianie, gdy jej babcia zapada w śpiączkę. Dziewczyna nie wie co ma ze sobą począć, gdyż babcia była jej jedyną rodziną. Prawniczka Susan postanawia znaleźć najlepsze wyjście dla Winter i znajduje dla niej nowy dom zastępczy. Wysyła ją z Londynu do małej miejscowości Cae Mefus na północy Walii, jednak dziewczyna nie jest z tego zadowolona i nawet nie próbuje udawać, że jest inaczej. Zostaje u rodziny Chiplinów i po kilku dniach zaprzyjaźnia się z Eleri, Garethem i Daiem Chiplinami, którzy są jej przewodnikami po tym miasteczku. W końcu jednak nadchodzi dzień, w którym Winter musi zmierzyć się z pójściem do szkoły w Cae Mefus. Po raz kolejny jest tą nową dziewczyną, na którą wszyscy zwracają uwagę i wytykają palcami. W nowej placówce Winter poznaje szalenie przystojnego Rhysa, do którego już od pierwszych chwil czuje niezwykłe przyciąganie. Gareth próbuje ostrzec ją przed tą znajomością, jednak Winter nic sobie z tego nie robi i nadal prze w zaparte, starając się lepiej poznać Rhysa.
Niespodziewanie małym i spokojnym dotychczas miasteczkiem wstrząsa fala zaginięć i napaści. Niestety wszystkie ofiary są tak oszołomione, że nie są w stanie powiedzieć kogo widziały. Nawet sama Winter zostaje napadnięta i od tego czasu ta sprawa nie daje jej chwili wytchnienia. Musi dowiedzieć się tego, co dzieje się w Cae Mefus i nie straszna jej jest nawet śmierć. Podczas poszukiwania odpowiedzi na dręczące ją pytania odkrywa się przed nią nowy świat, którego istnienia się nie spodziewała. Dowie się o tajemniczym Pakcie, który od wielu lat chroni ludzi oraz wreszcie znajdzie odpowiedź na pytania o losy swoich rodziców, a także pozna prawdę o amulecie, który chroni ją od chwili narodzin.
„Nie obchodzi mnie, że cały świat jest nam przeciwny, nawet jeśli to oznacza, że musimy ten świat zburzyć”.
Wielka Brytania ma w sobie coś magicznego, co sprawia, że niemal każda książka, której akcja rozgrywa się właśnie na tych terenach jest skazana na sukces. Niestety tutaj autorzy mogą wpaść w pułapkę. Sama Anglia kojarzy się nam z czymś tajemniczym i z wiecznymi zagadkami, które rozwiązywał Sherlock Holmes, bądź z detektywistycznymi zagwozdkami, które przedstawiała nam w swoich książkach Agatha Christie. Dlatego właśnie autorzy, którzy piszą o pewnego rodzaju zagadce w Wielkiej Brytanii - mają z jednej strony ułatwione zadanie i można powiedzieć, że coś takiego to pójście na łatwiznę, gdyż te tereny od razu kojarzą nam się z rzeczonymi zagadkami; a z drugiej - będzie to dla nich ciężkie, żeby napisać coś nowego, wybiegającego poza stereotypy kryminalnych zagadek w Anglii bądź Walii.
Wydaje mi się, że czasy wielkiego boomu na książki o wampirach już dawno minęły i osiadł na nich tylko kurz, gdyż naprawdę już niewiele osób czyta (czy też pisze) właśnie takie historie. Teraz przyszedł czas na brutalne dystopie i antyutopie, dlatego pozycje o wampirach nie są już tak dobrze przyjmowane przez czytelników. Przyznam szczerze, że sama należałam do tego grona osób, które były zainteresowane takimi książkami, jednak to już dawno za mną, a przy czytaniu Winter tylko bardziej utwierdziłam się w tym, że dobrze zrobiłam kończąc z taką literaturą. Bo niestety prawda jest taka, że Asia Greenhorn w swojej książce nie przeskoczyła żadnych ram i stereotypów, ale napisała dokładnie taką historię, jakiej się spodziewałam, czyli typowego paranormalnego romansidła bez żadnego ukrytego morału.
W Winter było naprawdę wiele elementów, które mnie rozdrażniały i sprawiały, że: albo musiałam odkładać lekturę, albo przy czytaniu przewracałam oczami, gdyż niektóre momenty były wręcz żenujące i bezsensowne. Pierwsza rzecz, która raziła mnie po oczach to maksymalnie krótkie rozdziały. Nie cierpię książek, w których każdy rozdział jest tak krótki, że ledwo zdążymy zagłębić się w akcje (lub w ogóle się nie zagłębiamy), a już jest koniec i przenosimy się do kolejnego punktu w książce. Druga rzecz to szybkość akcji. W ciągu 20 czy 40 kartek mijają 2 tygodnie z życia bohaterki, a przebiegają tak szybko, że nawet nie za bardzo wiemy co się właściwie wydarzyło. Autorka szybko popłynęła w czasie, jednak dała nam mało informacji na temat tego, co Winter wtedy robiła. Kolejna rzecz to fakt, że przez pierwszą część książki absolutnie nic się nie dzieje i jest ona tak nudna, że kilkakrotnie ziewałam przy czytaniu (co nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło). Potem Winter poznaje Rhysa i już miałam nadzieję, że zacznie się coś dziać, a autorka dalej plotła trzy po trzy. Czwarta rzecz, która mi się nie spodobała to styl pisania autorki. Kompletnie nie potrafiła pisać rozbudowanych opisów miejsc czy postaci, ale nakreślała w dwóch zdaniach miejsce, w którym bohaterka pojawia się po raz pierwszy i to by było na tyle. Wydaje mi się, że kiedy poznajemy jakieś otoczenie pierwszy raz razem z książkową postacią to chcielibyśmy poczuć to miejsce wszystkimi zmysłami.
Dla tej piątej rzeczy, która mi się nie podobała musiałam zrobić aż cały akapit, gdyż jest to naprawdę kluczowa relacja w tej książce, a mianowicie: miłość głównych bohaterów. Od samego początku zakrawało to na tani romans niczym ze Zmierzchu (nie czytałam książki, oglądałam film - to mi wystarczy, żeby powiedzieć tej lekturze „pa pa”) i nie przeliczyłam się, bo rzeczywiście tak było. Nasi bohaterowie widzieli się może jeden raz, a nagle potem jest wielkie love forever i nie mogą bez siebie żyć. O co tu chodzi? Za każdym razem kiedy słyszałam kiczowate wyznania miłości z ust Winter bądź Rhysa to a) skręcały mi się kiszki ze słodyczy i b) miałam ochotę zamknąć książkę, żeby móc c) po prostu zacząć się z nich śmiać. Niestety bardzo mi przykro, ale romans w tej pozycji jest według mnie naprawdę poniżej krytyki i nawet nie będę się na ten temat rozpisywać, bo dla mnie to jeden wielki niewypał.
Ale przecież nie cała książka była aż taka fatalna. Zdarzyły się takie aspekty, którymi byłam mile zaskoczona i naprawdę mi się spodobały. Pierwszym z nich był pomysł na Familię, który od razu zdobył moje serce, ze względu na to, że wprowadzał element tajemniczości i zagadki, której rozwiązania nie mogliśmy się doczekać. Widać, że pod tym względem autorka przemyślała książkę i to rzeczywiście naprawdę dobrze jej wyszło. Po tym nudnym początku mniej więcej jakieś 200 stron przed zakończeniem zaczyna się wreszcie coś dziać, a jak już w nas uderzy to z podwójną mocą i nie zostawia chwili wytchnienia do samego końca. Szkoda tylko, że autorka nie potrafiła napisać całej tej książki tak jak ostatnie strony, bo wtedy z pewnością oceniłabym tę pozycję wyżej.
Książka miała naprawdę dużo minusów i tylko kilka plusów, jednak ja jestem nastawiona do niej po prostu neutralnie. Nie zbudziła we mnie żadnych gwałtownych emocji (poza chęcią zamknięcia jej, gdy czytałam wyznania miłości głównych bohaterów) i według mnie nie jest bardzo zła, ale też na pewno nie genialna. Z pewnością będzie to książka idealna dla osób, które lubią czytać o wampirach i innych nadprzyrodzonych istotach, jednak jeśli daliście sobie spokój z taką literaturą to nie sięgajcie po książkę, bo może Was zwyczajnie zanudzić.
„Nasza egzystencja składa się z porażek i sukcesów, ciągłych wyborów. Dlatego jest tak wyborna”.
„Czy jesteś gotowa zaryzykować wszystko dla miłości, Winter Blackwood Starr?”
Życie Winter Starr ulega nagłej zmianie, gdy jej babcia zapada w śpiączkę. Dziewczyna nie wie co ma ze sobą począć, gdyż babcia była jej jedyną rodziną. Prawniczka Susan postanawia znaleźć najlepsze wyjście dla Winter i znajduje dla niej nowy dom zastępczy. Wysyła ją z Londynu do małej...
2014-02-13
Mercy Hart to córka jednego z najbogatszych kupców, który dorobił się fortuny na handlu tkaninami. Dziewczyna pochodzi z bardzo pobożnej rodziny, która niemal od zawsze wiarę stawiała na pierwszym miejscu. A szczególnie Mercy, po tym jak pewnego dnia zawarła swój cichy pakt z Bogiem. Od tego czasu, czyli przez kilka dobrych lat, ciągle żyła prawie jak zakonnica, codziennie czytając Pismo Święte, modląc się i skromnie podchodząc do życia. Chciała wyzwolić się z tej sieci, którą sama na siebie zarzuciła, jednak wyrosła w wierze i była ona jej wpajana do głowy już od najmłodszych lat. Nie wyobrażała sobie innego życia. Do czasu, gdy pojawił się on...
Kit Turner nigdy nie miał łatwego życia. Całe swoje życie spędził w teatrze: od grania kobiecych ról jako mały chłopiec, aż do bardziej dojrzałych, które wreszcie przyniosły mu sławę. Mężczyzna jest synem z nieprawego łoża hrabiego Lacey i nawet nie wiedział o tym, że ma trzech braci oraz siostrę. Dopiero niedawno połączył się ze swoją prawdziwą rodziną i od jakiegoś czasu zaczyna mu się coraz lepiej układać. Dzięki swojemu talentowi aktorskiemu zdobywa dużą sławę, a jego przystojna twarz śni się niemal wszystkim kobietom w Londynie. Pewnego dnia na balu urządzanym przez znajomego Kit poznaje Mercy Hart, która wydaje się niepozorną dziewczyną, a jednak skrada jego serce i od samego początku wypełnia jego myśli. Kit chce ją jak najszybicej poślubić, gdyż wie, że to wybranka jego serca, której tak długo szukał. Dziewczyna jednak pochodzi z rodziny, która bardzo poważnie traktuje kwestie wiary i brzydzi się samej myśli o teatrze. Jak taki zwykły aktorzyna mógłby poślubić córkę znamienitego kupca? Niestety miłość córki purytanina do komedianta jest niedopuszczalna. By być razem, obydwoje byliby zmuszeni do największych poświęceń. Czy jednak się na to odważą?
Każda część Kronik Rodu Lacey opowiada o innym mężczyźnie noszącym to nazwisko. W pierwszej części poznaliśmy się z Willem, w drugiej z James'em, a teraz nadszedł czas na syna z nieprawego łoża, czyli Christophera Turnera. Chyba niekonwencjonalna i niebezpieczna miłość jest w krwi panów Lacey, gdyż każdy z nich musi dużo poświęcić, by móc być ze swoją ukochaną. Często jest niebezpiecznie i prawie cały czas mają pod górkę. Żadna z ich miłości nie jest pochwalana przez opinię publiczną, a jednak Eve Edwards przedstawia czytelnikowi prawdę, że miłość jest bezwarunkowa i nie ma w niej ograniczeń wytyczonych przez ogólne stereotypy społeczne. Łamie wszystkie nakazy i zakazy, tylko po to, by móc stworzyć nowe i połączyć ludzi, którzy w innych okolicznościach nigdy nie mieliby prawa być razem. A szczególnie nie w XVI-wiecznej Anglii, która bardzo często była nietolerancyjna i szarpały nią konflikty wewnętrzne. Niemal każdy z bohaterów tej serii jest postawiony przed wyborem, który może zmienić całe jego życie. Nikomu żona nie zostaje wybrana, ale panowie Lacey sami muszą ubiegać się o względy wybranek swojego serca.
W pierwszej części Will musiał poradzić sobie z faktem, że jeśli wyjdzie za biedną kobietę, to sam może popaść w wielkie długi i sprowadzić hańbę na nazwisko rodziny. Kolejna część kręciła się wokół Jamesa, który najpierw musiał pokonać własne demony, żeby móc zabiegać o względy dwórki królowej Elżbiety I, lady Jane. Również w tej części mamy kolejny przykład łamania stereotypowego myślenia mieszkańców. Otóż przyjaciel Jamesa, Diego, żeni się z przyjaciółką lady Jane, Milly Porter. Nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że Diego jest czarnego koloru skóry, a przecież małżeństwa biało-czarne były wręcz niedopuszczalne w XVI-wiecznej Anglii. Natomiast w Grze o miłość Kit pokochuje bardzo bogobojną dziewczynę, która pochodzi z ogromnie pobożnej rodziny. To niemal niedorzeczne, żeby komediant chciał poślubić córkę kupca, w dodatku tak znamienitego, jakim jest John Hart. Ojciec dziewczyny jest przekonany, że Kit robi to tylko i włącznie dla pieniędzy, które miałby z takiego mariażu, jednak nawet nie zauważa, jak bardzo myli się wobec mężczyzny. Mercy również musi przełamać więzy, które krępują ją przed zakochaniem się w aktorze. Eve Edwards pokazuje nam, jak trudno pozbyć się nawyków, które były wpajane nam od dziecka. Dziewczyna ogromnie chce się zbuntować i widzieć świat swoimi oczyma, a nie w taki sposób, jak pokazał to jej ojciec, jednak jest zbyt przyzwyczajona do takiego życia i nie chce w nim zmian. Wraz z czasem jednak jej miłość zwycięża. To pokazuje, że w obliczu tak silnego uczucia nie istnieje coś takiego, jak podział społeczeństwa na tych "lepszych i gorszych". Wobec miłości wszyscy są równi i każdy zasługuje na nią w takim samym stopniu. Nikomu ona nie należy się bardziej lub mniej. Nasi bohaterowie podejmują ogromną wewnętrzną walkę z samym sobą, a dodatkowo pokonują ograniczenia, które do tej pory krępowały ich umysły. Zarówno Kit, jak i Mercy muszą wyrzec się tego życia, które do tej pory wiedli i pozbyć przyzwyczajeń, które wynieśli z domu. W miłości każdy z nas musi przygotować się na wyrzeczenia. Relacja Kita i Mercy jest na to najlepszym dowodem.
Nieodmiennie zadziwia mnie w tej książce sposób przedstawienia świata przez autorkę. Jedno to świetne pokazanie realiów tamtych czasów, a drugie to całkowite oddanie się i wejście do stworzonego świata. Eve Edwards cofa się razem z czytelnikami w czasie i prowadzi nas przez całą książkę, pokazując coraz to nowe aspekty życia tamtejszych ludzi. Mnie cały czas dziwiła i jednocześnie przerażała radykalność religijnych poglądów tamtych czasów. Zwróciłam już na to uwagę przy czytaniu Alchemii miłości, a w Grze o miłość jedynie utwierdziłam się w przekonaniu, że nie chciałabym żyć w tamtych czasach. Ludzie potrafili zabijać z imieniem Boga na ustach lub krzywdzić innych, twierdząc, że robią to w imię religii. Na samym początku powieści przeżyłam naprawdę ogromny szok i wprost nie mogłam wyjść ze zdumienia nad faktem, jak bardzo XVI-wieczni ludzie byli zagorzałymi wyznawcami swojej wiary. Mała Mercy Hart była przekonana, że Bóg zesłał na Londyn trzęsienie ziemi tylko dlatego, że nie wypowiadała szczerze modlitw i często o nich zapominała. Natomiast dwunastoletni Kit został praktycznie utopiony w poidle dla koni przez fanatyka, który zarzekał się, że chce jedynie wypędzić z niego szatana, który opętał go na scenie. Jestem bardzo drażliwą osobą, jeśli chodzi o kwestie wiary i niestety takie rzeczy kompletnie nie mieszczą mi się w głowie, więc nie mogłam nadziwić się poglądom Anglików. Zresztą przez całą książkę byłam zła na Mercy, że tak bardzo wyznawała poglądy, które wrzucił jej do głowy ojciec i nie potrafi postawić na swoim, sprzeciwiając się jego woli i idąc za głosem serca. Może ze względu na to, że lubię czytać o miłości, która w pewien sposób jest ograniczona przez normy wyznaczane przez Kościół w dawnych czasach, ta seria tak bardzo mi się podoba. Niemal w każdej części mamy do czynienia z uczuciem, które musi przełamać ogólnie przyjęty sposób zachowania. Mimo tego, że jest to tak przewidywalne i proste, to ma w sobie nieodparty urok.
Faktem jest, że książka jest napisana w lekki sposób, tak by móc przy tej powieści się po prostu "odmóżdżyć". Jednak mnie ciągle przyciąga do niej przedstawienie XVI-wiecznej Anglii i ukazania w tak prawdziwy sposób realiów tamtych czasów. Dodatkowo autorka przy głównym wątku, jakim jest miłość bohaterów, nie zapomina o całej otoczce, która składa się na Anglię. Nie zapomina o wyjątkowej radykalności religijnej, zdobywaniu nowych kontynentów czy wewnętrznych spiskach, by uwolnić Marię Stuart. To nadaje rzeczywisty wymiar przy czytaniu tej powieści i sprawia, że czytelnik od razu zatraca się w lekturze. Faktem jest również to, że niestety Gra o miłość jest w moim odczuciu słabsza od poprzednich części. Ciągle moim ulubionym tomem jest pierwszy, w którym działo się najwięcej i wywarł on na mnie najlepsze i najgłębsze wrażenie. Niemniej jednak, jest to seria, do której będę wracać i jeśli powstaną jeszcze jakieś tomy to z przyjemnością powitam je na mojej półce. Mimo tego, że jest dosyć przewidywalna, to i tak ma w sobie pewien urok (ach, ta XVI-wieczna Anglia), który mnie do niej przyciąga i z wielką przyjemnością sięgam po kolejne tomy.
Gra o miłość jest nieco słabsza niż poprzedniczki, jednak nie zmienia to faktu, że ciągle zaskakuje mnie swoją formą i świetnym odwzorowaniem dawnych czasów. Dzięki tej powieści kolejny raz mogłam cofnąć się w czasie i naprawdę jestem ogromnie wdzięczna za to Eve Edwards. Cała seria jest warta przeczytania, jednak nie liczcie na bardzo głęboką lekturę. Historie miłosne są dosyć skomplikowane, jednak przy tej powieści nie da się nudzić. Dodatkowo idealnie spełnia rolę "odmóżdżacza" i jest niezobowiązująca. Jeśli potrzebujecie lekkiej książki, która pochłonie Was i przeniesie do dawnych czasów to możecie być przekonani, że Gra o miłość, jak i pozostałe tomy, świetnie spełnią te oczekiwania. Ja ją polecam, jakże mogłabym nie polecić? Mnie bardzo miło się ją czytało i z pewnością jeszcze wrócę do przedstawionych historii oraz do tych bohaterów.
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Mercy Hart to córka jednego z najbogatszych kupców, który dorobił się fortuny na handlu tkaninami. Dziewczyna pochodzi z bardzo pobożnej rodziny, która niemal od zawsze wiarę stawiała na pierwszym miejscu. A szczególnie Mercy, po tym jak pewnego dnia zawarła swój cichy pakt z Bogiem. Od tego czasu, czyli przez kilka dobrych lat, ciągle żyła prawie jak zakonnica, codziennie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-12-13
"Myślę, że nosisz w sobie ranę, głęboko w sercu, jak sam powiedziałeś. Chciałabym... chciałabym spróbować ją uleczyć, jeśli tylko mi pozwolisz".
Dwa lata temu dumna lady Jane odrzuciła oświadczyny Willa Lacey i pozwoliła, by ten wyszedł za kobietę, którą naprawdę kochał. Do tej pory dziewczyna nie mogła sobie znaleźć miejsca w sercu żadnego ukochanego, gdyż ciągle sprawował nad nią władzę ojciec. Dopiero udało się jej zaprzyjaźnić z pewnym mężczyzną, który postanowił, że wyrwie ją z niewoli ojca i weźmie z nią ślub, by tylko mogła wreszcie być wolna. Lady Jane była mu niezmiernie wdzięczna mimo tego, że dzieliła ich dosyć spora przepaść wiekowa. Po jakimś czasie jej mąż, a zarazem najlepszy przyjaciel, umarł ze starości i wtedy zaczęło się prawdziwe piekło. Jej "pasierbowie" chcieli pozbawić ją wszystkich rzeczy, w które zaopatrzył ją jej były mąż, ale Jane dostała posadę damy dworu u królowej Elżbiety I, więc jak najszybciej wyjechała z posiadłości Patonów i postanowiła wieść życie u boku królowej.
James Lacey wrócił z wojny w Niderlandach, jako kompletnie inny człowiek, którego nawet jego brat Will nie potrafi poznać. Zadania, które otrzymywał podczas wojny i widok umierających ludzi doszczętnie go zniszczył i sprawił, że stał się bardzo gwałtowny. Rodzina postanowiła, że najlepszym rozwiązaniem dla Jamesa będzie wyjazd z liczną grupą na odkrycie Nowego Lądu. Może za tymi wielkimi wodami Jamesowi uda się pozbyć swoich wewnętrznych demonów. Jednak dawne uczucie tej dwójki pozostaje niezmienne, nawet po dwóch latach rozłąki. Jane nie może posiąść się z radości, kiedy spotyka na dworze Jamesa, a i jemu również serce rośnie na samo spojrzenie na dziewczynę. Niestety pomiędzy nimi jest coraz więcej różnic i przeszkód, które uniemożliwiają im bycie razem. Czy Jane uda się uniknąć zaaranżowanego małżeństwa z mężczyzną, którego nigdy nie kochała? Czy ta dwójka ma szansę na to, by być razem?
"Miłość jest jednaka, dla księcia czy żebraka".
W Alchemii miłości mieliśmy przyjemność czytać o Ellie, córce alchemika, która nigdy nie miała łatwo w życiu. Nawet zamarzyła sobie, by wyjść za hrabiego Willa. O dziwo, marzenia się spełniają i w Demonach miłości możemy zobaczyć tę parę dwa lata po wydarzeniach z poprzedniej części. Byłam bardzo ciekawa o czym autorka napisze w Demonach miłości, gdyż wydawało mi się, że historia Ellie bardzo dobrze się skończyła, a tutaj okazuje się, że będę miała możliwość poznać dalsze losy kolejnej świetnej bohaterki, czyli lady Jane. Nawet nie potraficie sobie wyobrazić tego, jak bardzo szczęśliwa byłam z tego faktu. Jane jest niesamowicie interesującą postacią i byłam ciekawa, co mogło się u niej wydarzyć, gdyż wiedziałam, że autorka nie zostawi tak po prostu miłości Jamesa i Jane. Po przeczytaniu Demonów miłości jestem naprawdę zadowolona, z tego, co się wydarzyło.
Ostatnio doszłam do wniosku, że książki historyczne z wątkiem romansu mają na mnie dziwnie zbawienny wpływ. Coraz częściej sięgam po tego typu powieści i cały czas przekonuję się o tym, jak bardzo mi się podobają. Książki w stylu tych, jak Demony miłości są bardzo lekkie i czyta się je niesamowicie przyjemnie. Miałam wielką ochotę, by sięgnąć po coś tak szybkiego i miłego do czytania po powieści, która nie była dla mnie zbyt łatwą lekturą. Książka Eve Edwards idealnie spełniła swoje zadanie. Przy jej czytaniu przeniosłam się do całkowicie innego świata, który tak bardzo kocham, czyli do Anglii - tym razem w czasach panowania Elżbiety I z dynastii Tudorów. Tego typu lektury lubię najbardziej, gdyż Anglia jest dla mnie jak drugi dom, więc to naturalne, że nie mogę się doczekać tego, żeby przeczytać jakąś powieść osadzoną w historycznych czasach tego kraju. Chociaż to naprawdę dziwne, że z własnej woli sięgam po książki z wątkiem historycznym, gdyż ten przedmiot jest jednym z moich największych szkolnych koszmarów. No ale cóż, czego czytanie nie robi z człowiekiem?
W związku z tym, że uwielbiam powieści osadzone w historycznych czasach Anglii dużą uwagę przywiązuję do tego, jak autor przedstawił panujące wówczas realia. Pierwszą część wychwalałam za to, jak wiernie Eve Edwards oddała rzeczywistość tamtych czasów, gdyż powieść naprawdę miała w sobie wszystko i przez nią czułam się, jakbym cofnęła się kilka wieków w czasie. Natomiast w Demonach miłości nie było już na ten temat tak kolorowo, dlatego moja ocena względem tej powieści nieco zmalała. Czytelnik dalej może odczuć czasy elżbietańskie, jednak nawet pomimo obecności w książce samej królowej Elżbiety I to spojrzenie na realia tamtych czasów jest nieco rozmyte. W Alchemii miłości niemal cała książka krzyczała o tym, jakie dokładnie prawa tam panowały, jak ubierały się kobiety i kto był największym nieprzyjacielem Anglików. Tutaj nieco to się zatarło i jedyne, o czym możemy przeczytać to o tym, że ludzie bardzo niemile postrzegali osoby czarnoskóre. Wydaje mi się, że gdyby autorka nieco bardziej popracowała nad przedstawieniem Anglii za panowania Elżbiety I to oceniłabym tę powieść o wiele wyżej. Zresztą, poprzednia część wywarła na mnie naprawdę spore wrażenie ze względu na fakt, jak bardzo radykalni potrafili być anglikanie i jak bardzo nienawidzili katolików. W Demonach miłości jedynie własne mury, które budowali wokół siebie bohaterowie, przeszkadzały Jane i Jamesowi w byciu razem.
Jane to taka postać, której nie da się nie lubić. Już w Alchemii miłości przyciągnęła dużo mojej uwagi, a rozstrzygnięcia jej uczuć do Jamesa wprost nie mogłam się doczekać. I otrzymałam dokładnie to, co chciałam - cała książka poświęcona tym bohaterom! I jak tu nie być w siódmym niebie? Mimo tego, że nieco sobie przed chwilą ponarzekałam na odwzorowanie realiów tamtych czasów, to powieść jest jak najbardziej godna uwagi. Ja naprawdę bardzo polubiłam wszystkie wydarzenia w rodzie Lacey oraz ich miłosne wzloty i upadki. Niestety jedno jest pewne: jeśli nie lubicie książek, w których miłość wiedzie prym to nie powinniście sięgać po Demony miłości. Jak sama nazwa wskazuje wszystkie wydarzenia oscylują wokół uczucia dwojga bohaterów, więc jeśli nie lubicie takich ckliwych powieści to raczej tej nie zniesiecie. Ja z nią natomiast spędziłam naprawdę mile czas, gdyż to taka książka, przy której można się odprężyć i zapomnieć o otaczającej nas rzeczywistości.
Czasami naiwne książki są dobre. Nawet bardzo dobre. Dla mnie właśnie takie były Demony miłości. Nie można powiedzieć, że ta powieść jest wysokich lotów, ale prawda jest taka, że idealnie spełnia rolę wciągającej, lekkiej i świeżej książki do odprężenia się. Zdecydowanie to dobra lektura na tę zimową porę - wystarczy tylko zakopać się pod koc, wziąć w dłonie kubek z ciepłym napojem i czytać o pięknym uczuciu dwojga głównych bohaterów Demonów miłości. W końcu miłości nigdy za wiele, prawda? Jeśli więc szukacie powieści, z którą spędzicie kilka miłych wieczorów i która pozwoli Wam zapomnieć o otaczającej Was rzeczywistości to z całą pewnością ta książka będzie idealna. Ja ze swojej strony ją bardzo polecam i wystarczy mi tylko czekać na kolejne tomy, żebym mogła na nowo zanurzyć się w tej historii.
" - A on jest po prostu durniem.
- Skoro tak, ja jeszcze bardziej zdurniałam, zakochując się w nim".
"Myślę, że nosisz w sobie ranę, głęboko w sercu, jak sam powiedziałeś. Chciałabym... chciałabym spróbować ją uleczyć, jeśli tylko mi pozwolisz".
Dwa lata temu dumna lady Jane odrzuciła oświadczyny Willa Lacey i pozwoliła, by ten wyszedł za kobietę, którą naprawdę kochał. Do tej pory dziewczyna nie mogła sobie znaleźć miejsca w sercu żadnego ukochanego, gdyż ciągle...
2013-10-02
"Jesteś ambasadorką alchemii na dworze, moja droga".
Pierwsze spotkanie Ellie i Willa wcale nie było piękne. Mężczyzna wyrzucił ją z dworu, posądzając o to, że to jej ojciec, który parał się alchemią, doprowadził do bankructwa jego rodu. Dziewczyna błąkała się przez cztery długie lata i nigdzie nie mogła zagrzać miejsca na dłużej. W końcu udało się jej znaleźć tymczasowe miejsce w zamku, gdzie jej ojciec mógł dalej prowadzić swoje eksperymenty nad przemienieniem ołowiu na złoto. Ellie nie ma już siły do taty, który jest zaślepiony swoją pasją i nie potrafi zadbać o córkę. Dziewczyna ma tylko 16 lat, a już ma na głowie wszystkie rodzinne sprawy i ich utrzymanie. Wkrótce po jej przybyciu, pojawia się tam również Will, który zdaje się nie pamiętać tego, co wydarzyło się między nimi kilka lat temu. Ellie chciałaby go znienawidzić, ale nie potrafi - mimo incydentu sprzed kilku lat, zaczyna się w niej rodzić potężne uczucie.
Odkąd Will został hrabią Dorset nie miał łatwo. Ojciec zostawił go na świecie z prawie zerowym majątkiem i cała nadzieja pozostała w Willu - jeśli wyjdzie za bogatą kobietę to podreperuje swoje nazwisko i wreszcie będzie miał pieniądze. Kiedy Will spotyka na swojej drodze Ellie, nie pamięta o tym, że kilka lat temu tak chłodno ją potraktował. Dziewczyna wydaje mu się najpiękniejszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkał, jednak wie, że jeśli zdobędzie się na jakiekolwiek większe uczucie to srogo to przypłaci. Lepiej byłoby mu wyjść za jakąś młodą szlachciankę i taka właśnie sama pod chodzi mu pod nos - lady Jane, która jest piękna, inteligentna i, przede wszystkim, bogata. Will sam nie wie, co będzie dla niego lepsze: pójście za głosem serca czy rozumu?
"Świat jest okropny i można się z niego śmiać albo nad nim płakać. Ja już dawno wybrałam to pierwsze".
Gdyby ktoś kiedyś powiedział mi, że zacznę lubić powieści historyczne to chyba wyśmiałabym mu się prosto w twarz. Od niepamiętnych czasów najmniej lubianym przeze mnie szkolnym przedmiotem była właśnie historia, a jeszcze czytać coś z własnej woli na ten temat - to już całkowita niedorzeczność! Jednak swojego czasu postanowiłam dać szansę takiego typu powieściom i z wielkim zdziwieniem przyznaję: podobają mi się! Szczególnie te z nutką romansu, którą możemy wyczuć w Alchemii miłości. Od kiedy dowiedziałam się o tej książce, byłam przekonana, że mi się spodoba i będę z niecierpliwością czekać na kolejną część. No cóż, mój instynkt do dobrych książek jest wręcz niezawodny.
Akcja Alchemii miłości rozgrywa się za czasów panowania dynastii Tudorów, a właściwie ostatniej z tego rodu, czyli Elżbiety I. Od zawsze wielką miłością pałałam do książek, które osadzone są w Anglii, dlatego też Alchemia miłości podbiła moje serce niemal od pierwszych stron. Trzeba przyznać, że jednak ten kraj ma w sobie magiczny i tajemniczy gen, który sprawia, że wszystkie powieści rozgrywające się w tamtych czasach są atrakcyjne dla czytelnika. Ze względu na to, że uwielbiam czasy panowania Elżbiety I (oraz Wiktorii Hanowerskiej, która rządziła później) zwracałam w tej powieści dużą uwagę na sam fakt przedstawienia tamtych czasów. Eve Edwards mnie absolutnie nie zawiodła i przedstawiła realia tamtych czasów z naprawdę wielką dokładnością. Pamiętała o wszystkim: począwszy od mody elżbietańskiej (i przepięknych kryz!), poprzez nienawiść anglikanów do katolików, aż do sytuacji politycznej pomiędzy Anglią a Hiszpanią. Od dzisiaj jestem naprawdę wielką fanką tej autorki właśnie ze względu na to realistyczne przedstawienie XVI-wiecznej Anglii. Mimo tego, że akcja książki rozgrywa się w dosyć odległych czasach, to czytelnik nie ma problemu ze zrozumieniem zbyt górnolotnego języka. Cała powieść jest napisana w sposób bardzo przystępny i przejrzysty. Jestem głęboko przekonana, że Alchemia miłości podbije serca wszystkich kobiet szukających w książkach historycznej miłości, która zachwyca swoją ponadczasowością.
Jak sam tytuł wskazuje jest to książka, w której dużą rolę odgrywają relacje głównych bohaterów, które przeradzają się w miłość. Jeśli więc ktoś nie lubi powieści, w których wątek miłosny wiedzie prym to zdecydowanie powinien sobie podarować tę lekturę. Po co niszczyć sobie wyobrażenia na temat pisania tej autorki przez jedną książkę, która się nie spodoba? Po co od razu ją skreślać? Według mnie jest to naprawdę świetna powieść i jestem głęboko zaskoczona tym, że aż tak bardzo mi się spodobała. Nigdy nie przepadałam za tak rozbudowanym wątkiem miłosnym w powieściach, jednak, tak jak każda kobieta, mam w sobie trochę tego zdradzieckiego genu, przez który czekam na tę wielką i dozgonną miłość wśród fikcyjnych bohaterów. Przez cały czas bardzo kibicowałam związkowi Ellie i Willa, ale również pokochałam lady Jane, więc byłam rozdarta - z jednej strony chciałam, żeby to Ellie się ułożyło, ale z drugiej... to byłoby okrutne dla Jane, jej też się coś (a raczej ktoś) należy. Dlatego byłam bardzo ciekawa tego, jak autorka wybrnie z tej sieci, którą sama na siebie zarzuciła, i muszę przyznać, że końcówka naprawdę bardzo mi się spodobała, mimo tego, iż była do przewidzenia. Wszystkie postacie występujące w książce są bardzo barwne i pełne cech naturalnych dla tamtych czasów. Jedyną rzeczą, przez którą byłam w szoku, było ukazanie nienawiści anglikanów do katolików. W pewnym momencie, kiedy Ellie znalazła się w nieco bardziej radykalnym otoczeniu, byłam naprawdę przerażona tym, jak wszyscy zachowywali się wobec niej. Czasami wiara naprawdę potrafiła nieźle zamieszać ludziom w głowie. Do tego stopnia, że potrafiliby kogoś zabić, by tylko przestrzegać doktryny kościoła i nie otaczać się grzeszącymi ludźmi.
Na czym polega fenomen tej książki? Krótkie rozdziały? Może po części. Barwni bohaterowie? Oczywiście, ale chyba brakuje czegoś jeszcze. Świetnie zbudowana fabuła i porywająca akcja? O tak, to zdecydowanie to. Alchemia miłości jest niesamowicie wciągająca, lekka i świeża. Momentami bywa naiwna, jednak wychodzi jej to zdecydowanie na korzyść. Przez tę swoją naiwność, niewinność i tajemniczość jest naprawdę bardzo ciekawą lekturą, koło której nie można przejść obojętnie. Ja jestem naprawdę nią zachwycona i jednocześnie bardzo zdziwiona, że aż tak mi się spodobała. Z niecierpliwością czekam na kolejny tom, którego się nawet nie spodziewałam - według mnie skończyło się w naprawdę idealnym momencie dla naszych bohaterów i przez to jeszcze jestem bardziej ciekawa tego, czym autorka zaskoczy nas w Demonach miłości. Z czystym sumieniem: polecam!
" - Nie martw się, Maggie. Wiem, jak postępować z wilkami.
- Aha. A jak? (...)
- To proste: wpychasz takiemu do gardła łacińskie deklinacje, aż zacznie się nimi dławić i pobiegnie szukać innej, głupszej ofiary".
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
"Jesteś ambasadorką alchemii na dworze, moja droga".
Pierwsze spotkanie Ellie i Willa wcale nie było piękne. Mężczyzna wyrzucił ją z dworu, posądzając o to, że to jej ojciec, który parał się alchemią, doprowadził do bankructwa jego rodu. Dziewczyna błąkała się przez cztery długie lata i nigdzie nie mogła zagrzać miejsca na dłużej. W końcu udało się jej znaleźć tymczasowe...
"Nasze hasło"
Mick zawsze miał w życiu pod górkę. W szkole nie był nigdy lubianym chłopakiem i wszyscy wyzywali go ze względu na to, że był nieco większy od innych. Zawsze starał się być niewidzialnym aż do chwili, gdy pojawił się nowy - Jerro Prins, który stanął w obronie Micka. Dodatkowo okazało się, że mają podobne zainteresowania, więc chłopcy szybko zostali przyjaciółmi. Jednak po ponad dwóch latach zdarzyła się naprawdę niepokojąca rzecz.
Kiedy Mick wchodził do pokoju swojego przyjaciela, zauważył, że ten leży nieprzytomny na łóżku. Chłopak próbował go przebudzić, ale nie udało mu się i wtedy poszedł zadzwonić na pogotowie. Kasia, polska pomoc domowa, od razu zajęła się Jerro i przejęła od Micka obowiązek zadzwonienia po karetkę. Wkrótce Jerro został zabrany. Mick niestety nie był członkiem rodziny, więc nie mógł pojechać razem z przyjacielem, jednak postanowił pojechać do szpitala na rowerze. Po dotarciu tam, dowiedział się od recepcjonistki, że nie przywieziono żadnego pacjenta o tym nazwisku. Ale jak to? Przecież na własne oczy widział, że Jerro został zabrany karetką, a w mieście był tylko jeden szpital. Powoli Mick zaczyna dochodzić do szokującej prawdy.
"Przykro mi, ale nikogo o takim nazwisku do nas nie przywieziono".
Z twórczością Mirjam Mous już dawno chciałam się zapoznać, jednak na pierwszy ogień miała pójść powieść Boy7, której jeszcze do tej pory nie udało mi się przeczytać. Kiedy dowiedziałam się o tym, że ma zostać wydana kolejna książka tej autorki, to od razu postanowiłam po nią sięgnąć. Słyszałam same dobre opinie na temat jej poprzedniej części, więc doszłam do wniosku, iż pewnie jest to autorka, na którą warto zwrócić uwagę. Czy jej najnowsza książka, Password, mi się spodobała? Mam do niej nieco ambiwalentny stosunek.
Przez kilka pierwszych stron było mi naprawdę trudno przebrnąć. Nie była to kwestia złej fabuły, ale musiałam przyzwyczaić się do języka, który zastosowała tutaj autorka. Jest on bardzo młodzieżowy i nawet myślenie głównych bohaterów jest stereotypowo młodzieżowe. W niektórych momentach zaczynało być ono nieco naiwne, a Mick wymyślał naprawdę dziwne scenariusze, by zrozumieć dlaczego Jerro zemdlał. Jednak kiedy zostałam wprowadzona w całą historię chłopaków, od razu zrobiło się bardziej przejrzyście. Myślenie Micka o niestworzonych scenariuszach i porwaniu przez kosmitów, wydawało mi się już bardziej normalne, gdyż dowiedziałam się, że chłopcy byli bardzo zafascynowani gatunkiem science-fiction, a Jerro kochał komiksy. W miarę upływu stron książka mnie coraz bardziej interesowała i, może była to przyczyna krótkich rozdziałów, dosyć szybko ją przeczytałam.
W Passwordzie spotkamy trójkę nadrzędnych bohaterów: Micka, Jerro i Stefana. Dwójka pierwszych to najlepsi przyjaciele, a roli trzeciego niestety jeszcze nie mogę Wam zdradzić, gdyż jest to najciekawsza część książki. Autorka pokazuje w Passwordzie bardzo ważny problem, którym jest otyłość nastolatków. Nie tyle nawet otyłość, co wyśmiewanie się z niej przez rówieśników w szkole. Mick przez to, że był nieco przy kości, nie miał łatwego życia. Zawsze osoby, które są grubsze mają większe problemy w szkole, gdyż rówieśnicy mogą wyśmiewać ich, tak jak Micka, i publicznie upokarzać. Na szczęście w życiu chłopaka pojawił się Jerro, który zamknął śmiech wszystkich i stał się najlepszym, i zarazem jedynym, przyjacielem Micka. W tej książce przyjaźń głównych bohaterów to naprawdę piękny wątek, gdyż widać, że obydwoje skoczyliby za sobą w ogień i znają się nawzajem lepiej niż rodzina. Zresztą Mick udowodnił swoją lojalność wobec przyjaciela. Bohaterowie są świetnie odwzorowani jako nastolatkowie, nie tacy zepsuci do szpiku kości, którzy tylko palą i piją, ale jako taka prawdziwa młodzież, która jednak ma swoje zainteresowania jak: czytanie komiksów czy oglądanie filmów sci-fi.
Na początku książka może wydawać się niewinna, ale potem zaczyna się naprawdę wiele dziać. Dochodzenie Micka i stopniowe poznawanie prawdy - to wszystko jest podawane czytelnikowi w umiarkowanych dawkach, tylko po to, żeby chciał czytać jeszcze więcej. Niestety rzeczą, która nie za bardzo spodobała mi się w książce był fakt, że autorka za bardzo "skakała" w wydarzeniach. Momentami nie mogłam się zorientować o kim jest teraz mowa i gdzie się znajdujemy. Kilkakrotnie denerwowało mnie to, że autorka kończyła w niezwykłym momencie i potrafiła cofnąć się w wydarzeniach bądź pokazać coś z innego punktu widzenia. Jednak z drugiej strony podobało mi się pokazanie wydarzeń z punktu widzenia Jerro czy Stefana. Tak jak mówiłam, mam ambiwalentny stosunek do tej książki. Z jednej strony naprawdę dobrze mi się ją czytało i wciągnęła mnie, ale z drugiej... chyba dla mnie nie ma "tego czegoś", co sprawiłoby, że byłaby jedną z moich ulubionych powieści. Mimo tego, że na tej książce nieco bardziej się zawiodłam, niż tego oczekiwałam, to i tak mam ochotę dać Mirjam Mous jeszcze jedną szansę i przeczytać Boy7, który mam nadzieję, że spodoba mi się nieco bardziej.
Password to świetna książka dla młodzieży, która interesuje się tym samym, co główni bohaterowie, czyli: komiksami i filmami sci-fi. Takim osobom ta powieść na pewno się nie znudzi i będą chętnie ją czytać. Ja ze swojej strony mam neutralny stosunek do Passworda. Było wiele rzeczy, które mi się podobały, ale zdarzały się też słabsze momenty. Mam nadzieję, że niedługo uda mi się poznać starszą książkę tej autorki, czyli Boy7, i wtedy w pełni będę mogła określić, czy jestem jednak fanką tej pisarki, czy wręcz przeciwnie. Passworda nie polecam, ale też nie odradzam. Wydaje mi się, że powinniście sami ocenić to, czy ta powieść może się Wam spodobać.
" - Normalni ludzie nie mają miliona komiksów.
- Jest ich tylko siedemset dwadzieścia cztery - odparł Jerro.
Mick udał, że się przestraszył.
- Tak mało?"
"Nasze hasło"
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toMick zawsze miał w życiu pod górkę. W szkole nie był nigdy lubianym chłopakiem i wszyscy wyzywali go ze względu na to, że był nieco większy od innych. Zawsze starał się być niewidzialnym aż do chwili, gdy pojawił się nowy - Jerro Prins, który stanął w obronie Micka. Dodatkowo okazało się, że mają podobne zainteresowania, więc chłopcy szybko zostali...