Advertisement
rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Książka zaczyna się nadspodziewanie dobrze. Każdą kolejną stronę dosłownie połykałam z niemałą ekscytacją. Duży wpływ miał na to zapewne język. Nie czytałam wcześniej Rainbow Rowell, ale już wiem, jaka jest jej magia – autorka pisze lekko i nieskomplikowanie, więc książkę się dosłownie POŻERA.

Niestety, moim zdaniem Rainbow Rowell znacznie gorzej radzi sobie z kreowaniem bohaterów i sytuacji (przynajmniej w tym przypadku, bo innych jej dzieł jeszcze nie czytałam). Ja wiem, że nie każdy jest taki jak ja – śmiały i bezpośredni. Że można być zamkniętym w sobie, że można zakochiwać się szybciej i głębiej ode mnie. Jednak nieporadność Lincolna od połowy książki zaczęła mnie nieco irytować. Tak, jak jego uczucie – Lincoln pisze, że Beth jest inteligentna i dowcipna. Ja po przeczytaniu tych samych maili co on zdecydowanie nie nazwałabym tak tej dziewczyny. Maile Beth i Jennifer były bardzo infantylne i „wymuszone”, jakby bohaterki za wszelką cenę siliły się na beztroski ton wypowiedzi. Później coś zaczęło się zmieniać – w obecności prawdziwych problemów częściej pisały już w bardziej dorosły sposób. Na tyle, że nawet udało mi się w nich znaleźć taką małą cząstkę mnie i mojej przyjaciółki. Jednak to nadal nie wystarcza. „Załącznik” zdecydowanie pożałował mi ciekawych bohaterów.

Środek książki też jest dość słaby. W pewnej chwili nie wiedziałam już, jakie jest główne założenie tej lektury i do czego prowadzą kolejne wydarzenia. Koniec też niewiele nagradza. I tak mogłabym narzekać bez końca, gdyby nie fakt, że jakimś cudem „Załącznik” rozjaśnił mi te okropne, jesienne dni. Mimo, że nie zgadzałam się z wyborami bohaterów i że nie była to dla mnie wybitna lektura, to spędziłam miłe kilka godzin „w innym świecie”. Uroczym, nieskomplikowanym, słonecznym. I tego chyba właśnie potrzeba na takie brzydkie, szare dni. Prawda?

A poza tym "Załącznik" możecie teraz dorwać w Biedronce!

Książka zaczyna się nadspodziewanie dobrze. Każdą kolejną stronę dosłownie połykałam z niemałą ekscytacją. Duży wpływ miał na to zapewne język. Nie czytałam wcześniej Rainbow Rowell, ale już wiem, jaka jest jej magia – autorka pisze lekko i nieskomplikowanie, więc książkę się dosłownie POŻERA.

Niestety, moim zdaniem Rainbow Rowell znacznie gorzej radzi sobie z kreowaniem...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Jako, że za trochę ponad pół roku zamierzam zostać inżynierem, naturalne dla mnie jest to, że jestem ciekawa świata. Niestety ostatnio przywykłam do tego, że muszę robić "niezbędne minimum", bo nie będę miała czasu na pisanie pracy (ale czas na oglądanie seriali znajdzie się zawsze!), więc poszerzanie swoich horyzontów poszło w odstawkę.

Kiedy jednak dostałam propozycję zrecenzowania "Małych wielkich odkryć" nie wahałam się ani trochę. Dlaczego?Książka opisuje najważniejsze wynalazki, które odmieniły nasz świat. Kieruje się także reakcją łańcuchową i pokazuje jak jeden wynalazek miał wpływ na drugi, niekiedy całkiem niezwiązany tematycznie. Uwielbiam historie, które się zazębiają. Uważam wręcz, że w szkołach powinno uczyć się takiego ciągu przyczynowo-skutkowego i łączyć kropki (jak to powiada Włodek Markowicz). To bardzo rozwija i pokazuje, że wynalazek to często... dzieło przypadku.

Ponieważ "Małe wielkie odkrycia" to książka z dużą ilością faktów, to ja ocenię ją "po inżyniersku", czyli bardzo rzeczowo i przejrzyście.

Zacznę od plusów:

Wydanie tej książki jest absolutnie cudowne! Okładka ze skrzydełkami, duża czcionka i mnóstwo zdjęć w środku sprawiają, że czytanie jest prawdziwą przyjemnością.

Plusem jest też sama zawartość. Steven Johnson dzieli się z nami ogromem ciekawych informacji. Do tego, na końcu książki, podaje wszystkie źródła, z których korzystał. Dzięki temu podane informacje możemy zweryfikować albo też pogłębić.

Sposób, w jaki autor wybierał ciekawostki zasługuje na ogromną pochwałę. Pamiętacie, kiedy ostatni raz ktokolwiek uczył Was na historii czegoś więcej, niż suchych dat i wydarzeń? No, ja akurat pamiętam, ale miałam to szczęście, że przez dwa lata swojego życia udało mi się trafić na osobę z pasją. Steven Johnson to również taki pasjonat - z książki nie dowiemy się tylko "kto" i "co", ale również "dlaczego". Ciekawostki z życia w dawnych czasach pozwolą nam też na lepszą orientację w danym przedziale wiekowym i dadzą nam wiele tematów do rozmowy ze znajomymi.

Ach, ta sieć powiązań! Od okularów do włókien szklanych, od przewozu lodu do szybkiego zamrażania, od metody pomiaru czasu do komputera i tak dalej, i tak dalej... Czytając tę książkę zdajemy sobie sprawę, jak dużo rzeczy na świecie jest dziełem przypadku! Chociaż... może to wcale nie przypadek?

Teraz czas na jeden minus:

To nie jest lektura na raz. Momentami "Małe wielkie odkrycia" zaczynają nużyć i trzeba odłożyć je na bok. Wynika to z faktu, że są miejsca w tej książce, w których Johnson używa bardzo suchego i rzeczowego języka. Nie wchodzi w dyskusję z czytelnikiem, nie próbuje go przy sobie utrzymać. Ja jednak wymagam od literatury popularnonaukowej "nauki poprzez zabawę". Sama w tym roku piszę pracę inżynierską i ubolewam nad tym, że nie mogę trzymać się lekkiego, felietonowego języka. To sprawia, że łaknę go w pozycjach, które mogą się nim obronić.
Ale:

Na szczęście Steven Johnson od czasu do czasu przypomina sobie, że jego "Małe wielkie odkrycia" nie są traktatem naukowym i w książce można znaleźć wiele odniesień do czytelnika i zabawnych fragmentów.

Słowo na koniec:
Zabawne, że dopiero dzięki tej pozycji zdałam sobie sprawę, że każda droga powstawania jakiegokolwiek wynalazku jest kręta, a wynalazcą nie musi wcale być osoba, która wpadła na pomysł jako pierwsza. Wystarczy, że będzie znała się na tajnikach pr'u...

Chciałam też wszystkich Was zachęcić do pogłębiania swojej wiedzy przez całe życie. Nie wiem jak Wy, ale ja po wyjściu ze szkoły zaczynam zauważać, że coraz więcej rzeczy mi umyka. Nie dokształcam się już w niektórych dziedzinach (również ze względu na specyfikę studiów) i powoli zaczyna mi to przeszkadzać. Człowiek jest stworzeniem, które z natury jest ciekawe świata. Warto tę ciekawość zaspokajać!

Jako, że za trochę ponad pół roku zamierzam zostać inżynierem, naturalne dla mnie jest to, że jestem ciekawa świata. Niestety ostatnio przywykłam do tego, że muszę robić "niezbędne minimum", bo nie będę miała czasu na pisanie pracy (ale czas na oglądanie seriali znajdzie się zawsze!), więc poszerzanie swoich horyzontów poszło w odstawkę.

Kiedy jednak dostałam propozycję...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

"Zajmę się tobą" wydawała się lekturą idealną. Spodziewałam się obiecanego "zawrotnego roller-coastera" i miałam nadzieję, że zaspokoję swój głód na coś bardziej poruszającego. Niestety mocno się zawiodłam.

Opis zapowiadał coś naprawdę ciekawego. Myślałam, że książka będzie trzymać w napięciu. Tymczasem zdarzyło mi się dwa razy usnąć podczas czytania (i to po południu, po przespanej nocy). Lektura po prostu bardzo wolno się rozkręca. I chociaż uważam, że początkowe nudy trochę wynagradza dość ciekawy i trzymający w napięciu koniec, to i tak wydaje mi się, że tę książkę można spokojnie ująć na 100 stronach. Nie przekonuje mnie fakt, że dodatkowe rozdziały mogły być pisane dla lepszego wyobrażenia sobie portretów psychologicznych bohaterów - dla mnie było to średnio potrzebne. Od początku nie potrafiłam się postawić na miejscu bohaterów. Moje potrzeby i wizja świata były tak kompletnie różne, że nie "weszłam" w ich życie i nie rozumiałam ich wyborów. Im dokładniej wczytywałam się w przemyślenia Heidi, Chrisa i Willow, tym bardziej mnie oni irytowali.

Jak patrzę na "Zajmę się tobą", to na myśl momentalnie przychodzi mi opis smrodu bezdomnej Willow i grzybicy wokół odbytu jej niemowlaka. Widać, że Mary Kubica chciała zachować maksymalny realizm opisywanej historii, ale czułam, że jest to dla mnie zbyt wiele. Spodziewałam się thrillera, ale nie spodziewałam się, że jedyne, przez co będę się wzdrygać podczas czytania, to niesmaczne opisy...

Poziom zła i niesprawiedliwości przedstawiony w tej książce jest wysoki i mnie osobiście przytłoczył. Kiedy skończyłam tę pozycję, to poczułam ulgę. Zrozumiałam wtedy, że zdecydowanie wyszłam poza grupę docelową, do której ta lektura jest kierowana. Bo ona naprawdę nie jest tragiczna. Język powieści jest całkiem w porządku, "tajemnica" zawarta w historii jest odkrywana powoli, ale konsekwentnie. Mam wiele powodów, dla których ktoś mógłby ocenić tę książkę lepiej: realizm opowieści, poprowadzenie wątku bezdomnej Willow, punkt kulminacyjny, portrety psychologiczne bohaterów (może ktoś lepiej ich zrozumie?). Okazało się jednak, że ja osobiście liczyłam na coś innego, a całokształt powieści zupełnie minął się z moim gustem.

Jeśli lubicie książki opisujące trudne i czasem nawet okrutne wydarzenia, to jest to lektura dla Was. Nie będzie to może jakiś wybitnie trzymający w napięciu thriller, ale na pewno spodoba się wszystkim, którzy szukają w książce dużej dawki realizmu. Ja niestety w tym wypadku jestem zdecydowanie na "nie".

"Zajmę się tobą" wydawała się lekturą idealną. Spodziewałam się obiecanego "zawrotnego roller-coastera" i miałam nadzieję, że zaspokoję swój głód na coś bardziej poruszającego. Niestety mocno się zawiodłam.

Opis zapowiadał coś naprawdę ciekawego. Myślałam, że książka będzie trzymać w napięciu. Tymczasem zdarzyło mi się dwa razy usnąć podczas czytania (i to po południu, po...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy Wy też jako małe dzieci biegliście rano przed telewizor i z biciem serca włączaliście TVN/RTL/TV4? Ja uwielbiałam te słoneczne poranki, kiedy było jeszcze za wcześnie, żeby wyjść na dwór. Kanały telewizyjne już od 7 rano rozpieszczały dzieci i puszczały im fantastyczne bajki. Jedną z nich była "Sisi", którą ja wprost uwielbiałam. Kiedy dowiedziałam się, że Elżbieta Bawarska żyła naprawdę, byłam wniebowzięta! Kreskówkowy idealny obraz Sisi żył ze mną długo. Do czasu, kiedy postanowiłam poczytać o niej na wikipedii. Dowiedziałam się wówczas, że jej życie z Franciszkiem nie przypominało tego, co próbowała przekazać nam bajka. Historia Sisi nie jest raczej dla dzieci. Ale jest również arcyciekawa.

"Sisi. Cesarzowa mimo woli" to lektura z rodzaju "wariacji na temat". Allison Pataki, po pobieżnym przestudiowaniu historii Sisi, postanowiła napisać książkę fabularną. Zawarła w niej delikatny rys historyczny, ale tchnęła w bohaterów życie, dialogi, charakter. To był naprawdę udany zabieg. Dzięki temu dostajemy lekturę z rodzaju tych lekkich i przyjemnych, a przy okazji dowiadujemy się co nieco o historii Elżbiety Bawarskiej.

Lektura była dla mnie przecudownym lekarstwem na nudę w pociągu. Nie mogłam wybrać sobie lepszej książki do zabrana w podróż! Czytało się ją łatwo i nadzwyczaj szybko. Allison Pataki dobrze wypośrodkowała ilość opisów i dialogów, stworzyła wartką akcję. Do tego bardzo barwnie i ciekawie opisała to, co mogła czuć przyszła cesarzowa, a potem - królowa. Dzięki niej zwykły suchy fakt historyczny nabrał kolorów i drugiego życia - kibicujemy Sisi przez większość lat jej życia.

Jedynym minusem, który mogłabym dostrzec w "Sisi. Cesarzowa mimo woli" to przedstawienie Sisi w korzystnym świetle (na przykład bez opisywania jej zaburzeń odżywiania i narcyzmu oraz domniemanej oziębłości seksualnej) oraz fakt, że jednak prawdziwa Elżbieta Bawarska była postacią bardziej... smutną. Miejscami (w dalszej części powieści) byłam zarzucana za dużą ilością faktów politycznych, które przerywały mój rytm czytania.

Lektura zdecydowanie mnie nie zawiodła. Dostałam właściwie to, czego oczekiwałam. Kiedyś biegnąc przed telewizor szukałam kreskówki o wielkiej miłości. Teraz - bajki (tak, nadal bajki!) z elementami prawdziwej historii dla trochę starszych odbiorców. Takie książki pozwalają nam cieszyć się fabułą, a jednocześnie przemycają kilka ciekawych faktów.

"Sisi. Cesarzowa mimo woli" dowodzi, że mimo tego, że dorastamy nadal potrzebujemy bajek. Musimy wierzyć, że kiedyś, w jakimś momencie, Elżbieta znalazła szczęście. Przecież każdy z nas chce żyć długo i szczęśliwie, prawda?

Czy Wy też jako małe dzieci biegliście rano przed telewizor i z biciem serca włączaliście TVN/RTL/TV4? Ja uwielbiałam te słoneczne poranki, kiedy było jeszcze za wcześnie, żeby wyjść na dwór. Kanały telewizyjne już od 7 rano rozpieszczały dzieci i puszczały im fantastyczne bajki. Jedną z nich była "Sisi", którą ja wprost uwielbiałam. Kiedy dowiedziałam się, że Elżbieta...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Witaj w przyszłości.

Rok 2037. Wydawałoby się, że zaawansowana technologia pozwoli nam na bezstresową, bezpieczniejszą, dłuższą i ciekawszą egzystencję. W szpitalach wszczepiają nam implanty, które poprawiają jakość naszego życia. Systemy bezpieczeństwa pracują na najwyższych obrotach, więc nie musimy martwić się przestępstwami. Wśród nas żyją syntetyczni "ludzie" - maszyny stworzone głównie po to, by nam służyć. Jednak co się stanie, kiedy te syntetyczne istoty zapragną kochać, bać się, płakać, denerwować się, cieszyć... odczuwać? No cóż, chyba każdy, kto kiedykolwiek oglądał film sci-fi wie, co oznacza "bunt maszyn".

Głównym bohaterem książki jest porucznik Jared Quinn, który nie za bardzo odnajduje się w nowoczesnym świecie. Nie chce ulepszać swojego ciała i wszczepiać do niego coraz to nowszych implantów. Niestety, po wydarzeniach sprzed kilku lat - rebelii androidów - został zmuszony do przyjęcia znienawidzonych modyfikacji ciała. Żeby jeszcze tego było mało - ostatnią rzeczą, którą pamięta z krwawej wojny to zdrada jego syntetycznej partnerki Mai (jedynego androida, któremu kiedykolwiek ufał). Jared nie spocznie, dopóki nie wymierzy jej sprawiedliwości.

Dobry autor?

"Szamankę od umarlaków" Martyny Raduchowskiej dorwałam kiedyś przez przypadek w księgarni. Dopiero huk spadających książek za moimi plecami, a potem pełne wyrzutu sapanie klienta, który próbował utykać rozsypane tomy z powrotem na półce, zdołały mnie od tej lektury oderwać. Obiecałam sobie, że kiedyś po tę książkę wrócę, bo nie często się zdarza, że coś mnie tak wciągnie. Zanim jednak zdołałam zaopatrzyć się w swój egzemplarz Szamanki, skusiłam się na "Czarne światła. Łzy Mai". Czułam w kościach, że lektura mi się spodoba.

Sci-fi, które mogłoby wydarzyć się naprawdę?

Trzeba przyznać, że książkę czyta się nierówno i w pewnych miejscach trzeba ją odkładać ze względu na natłok nazw, opisów i wydarzeń, które musimy przetrawić. Nie sądzę jednak, że jest to całkowita wada lektury, bo dawno nie czytałam pozycji, do której ktoś ODROBIŁ PRACĘ DOMOWĄ. Mamy tu więc kevlar, czyli włókna aramidowe, nanowłókna węglowe, terminy z biomedycyny i wiele, wiele innych. Autorka pokazała prawdziwe GIRL POWER, bo dziewczyny wbrew pozorom nauki się nie boją! To prawdziwa przyjemność natrafić na lekturę sci-fi, która w jakimś stopniu chociaż daje przeświadczenie, że "to wszystko mogłoby się wydarzyć!". Naprawdę, świat przedstawiony przez Martynę Raduchowską jest cu-dow-ny, bo wymagał nakładu pracy i głębszego zastanowienia. I ze względu właśnie na szczegółowość historii warstwa literacka momentami trochę kulała. Ale było warto. Naprawdę było warto.

Bo w obliczu nowych technologii nadal pozostajemy tylko ludźmi.

"Czarne światła. Łzy Mai" to książka o poszukiwaniu własnej tożsamości i miejsca na Ziemi w obliczu zaawansowanej technologii, która powoli zaczyna wymykać się spod kontroli. Jest to również opowieść o ludzkim sumieniu i o dążeniu do perfekcji. O tym, że pieniądz zawsze będzie grał dużą rolę, a racjonalne myślenie niekiedy przestaje istnieć w obliczu nowości i obietnic lepszego życia. Po skończonej lekturze przychodzi refleksja - czy rzeczywiście musimy pchać ulepszenia technologiczne do każdej dziedziny swojego życia?

Girl Power.

Podczas lektury nie mogłam nie porównać Martyny Raduchowskiej do Magdaleny Kozak, która jest moją mistrzynią dobrej lektury, bo potrafi pisać ostry, "męski" wręcz, kawał dobrej książki. I chociaż "Czarne światła. Łzy Mai" nie wciągają tak, jak trylogia "Nocarz" czy "Fiolet" Pani Kozak, to jesteśmy już bliżej niż dalej.

Dobry początek serii.

Dwieście pierwszych stron ciągnie się jak świeża krówka (ale smaczna krówka!), ale niech Was ręka boska broni odkładać książkę na półkę i nie kończyć! Kolejne 200 stron wynagrodzi Wam wszystko. Koniec? Niczym petarda! Aż zaklęłam przy ostatniej stronie pod adresem autorki, bo pozostawienie czytelnika W TAKIM MIEJSCU KSIĄŻKI powinno zakrawać o przestępstwo. Książka nie jest wybitna i zapewne nie będzie należała do moich ulubionych, ale ma potencjał. To naprawdę dobry początek dobrej serii. Chcę więcej!

Witaj w przyszłości.

Rok 2037. Wydawałoby się, że zaawansowana technologia pozwoli nam na bezstresową, bezpieczniejszą, dłuższą i ciekawszą egzystencję. W szpitalach wszczepiają nam implanty, które poprawiają jakość naszego życia. Systemy bezpieczeństwa pracują na najwyższych obrotach, więc nie musimy martwić się przestępstwami. Wśród nas żyją syntetyczni...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Historii nie powinniśmy uczyć się tylko w szkole.
O trzyletniej wojnie domowej w Bośni nie dowiecie się na lekcjach historii. Mało który nauczyciel dociera w programie liceum chociażby do czasów PRL, więc informacji o tym, co działo się po roku 1989 musimy poszukać sami. Czego niestety bardzo często nie robimy...

Fabuła powieści.
Ismetowi Prciciowi udało się uciec z Bośni do Stanów Zjednoczonych. Jego ciało jest bezpieczne, ale jego dusza rozrywana jest na tysiące małych odłamków przez to, czego doświadczył podczas wojny. Autor próbuje poukładać potłuczone kawałki swoich emocji i wspomnień na kartach książki. To jest forma jego terapii, uporanie się z nieciekawą przeszłością. My dostajemy przy okazji ogromny kawałek historii z jego życia.

Smutna, szara rzeczywistość.
„Odłamki” Prcicia nie są lekturą prostą. Ba, mogłabym nawet rzec, że są lekturą nieprzyjemną. To jest jedna z tych książek, której czytanie sprawia nam psychiczny ból. I dopiero wtedy, kiedy mamy ochotę cisnąć tomem w jak najdalszy kąt dostrzegamy, że w tym szaleństwie jest pewna metoda. Czujemy namiastkę tego, o czym pisze Ismet w swojej książce. Czytamy o jego smutnym dzieciństwie, o okrucieństwach wojny i o szarej rzeczywistości pomiędzy. Nie pomaga tu czarny humor, nie pomagają też momenty, w których bohater przeżywa szczęśliwsze chwile – „Odłamki” są książką po prostu SMUTNĄ.

Książka do bólu prawdziwa.
Prcić w swojej książce oddał to, o czym powinien wiedzieć przeciętny czytelnik – że wojna na popłaca, że sieje tylko niepotrzebne zniszczenie i śmierć. Że rzeczywistość na froncie jest o wiele bardziej krwawa, niż nam się wydaje. Że filmy o dzielnych żołnierzach w dobrze dopasowanych mundurach pokazują tylko mały fragment tego, jak wojna wygląda naprawdę. Ismet stara się nakreślić też to, co czuje każdy emigrant – czy łatwo mu się odnaleźć w nowym otoczeniu, czy od razu zaczyna całkiem nowe życie? Czy ogląda się wstecz i tęskni za ojczyzną, czy może nie chce nigdy do niej wracać?

Zaburzona chronologia?
„Odłamki”, jak sama nazwa wskazuje, są strzępkami wspomnień autora. Nie są w żaden sposób ułożone chronologicznie i to bardzo przeszkadza w pochłanianiu powieści. W pewnym momencie złapałam się na tym, że nie wiedziałam za bardzo o czym i o kim czytam. Jedyne, czego byłam pewna to fakt, że czytając tę książkę odczuwałam bardzo dużo negatywnych emocji.

Język powieści.
Debiut Prcicia napisany jest prostym, często dosadnym językiem, który w bolesny sposób dociera dokładnie tam, gdzie dotrzeć powinien – do naszej podświadomości. Przez to lektura wydaje nam się gorzko-słona, aż czuć ten smak w ustach podczas czytania!

Doceń swoje życie.
Podsumowując „Odłamki” nie są lekturą prostą i przyjemną. Nie zadowolą tych, którzy liczą na wartką akcję i klarowną historię. Jednak, jak sama nazwa wskazuje, odłamki wspomnień Prcicia docierają do wszystkich zakątków naszego umysłu i pozostawiają nas z silnym przekonaniem, że trzeba celebrować to, że żyjemy. Dlatego warto trzymać tę książkę na swojej półce i sięgać po nią ilekroć czujemy, że nie potrafimy w pełni docenić swojego życia. Satysfakcja gwarantowana!

Historii nie powinniśmy uczyć się tylko w szkole.
O trzyletniej wojnie domowej w Bośni nie dowiecie się na lekcjach historii. Mało który nauczyciel dociera w programie liceum chociażby do czasów PRL, więc informacji o tym, co działo się po roku 1989 musimy poszukać sami. Czego niestety bardzo często nie robimy...

Fabuła powieści.
Ismetowi Prciciowi udało się uciec z Bośni...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Anatomia kłamstwa Susan Carnicero, Michael Floyd, Philip Houston, Don Tennant
Ocena 6,8
Anatomia kłamstwa Susan Carnicero, Mi...

Na półkach:

Gdy tylko zobaczyłam "Anatomię kłamstwa", to po prostu wiedziałam, że powinna być moja. Co prawda autorzy polecają tę książkę osobom, które chcą WYTROPIĆ kłamstwo (i do tego też mi się przydała!), ale dlaczego nie można jej wykorzystać też po to, żeby trochę się podciągnąć w tej trudnej sztuce? Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem patologicznym kłamcą. Znacznie łatwiej jest mówić prawdę i kiedy tylko czuję, że nawet najbrutalniejsza prawda będzie lepszym rozwiązaniem od kłamstwa, to ją wybieram. Z resztą ja lubię mówić ludziom wprost to, co mi leży na sercu. Ale zdarza mi się kłamać w dobrej wierze albo po prostu - kiedy nie mam ochoty zwierzać się z tego, co naprawdę mi gdzieś tam w głowie siedzi, bo w tej sytuacji jest to nikomu do niczego niepotrzebne. Ale żebym nie wyszła znowu na anioła - TAK, bywa, że kłamię żeby chronić własny tyłek przed potencjalnie niewygodną dla mnie sytuacją ALBO żeby wyciągnąć od kogoś cenne dla mnie informacje! Dlaczego? Bo mogę. "Bo to zła kobieta była!"

"Anatomia kłamstwa" składa się z ciekawych i zaskakujących opowieści byłych agentów CIA. Opisują oni swoje dawne sprawy i na ich przykładzie budują przewodnik w pigułce, który krok po kroku odkrywa przed nami problematykę i złożoność kłamstwa. Mocną stroną tej książki jest to, że są w niej KONKRETY. Wiecie, kawa na ławę i już wszystko wiemy. Możliwe, że w tym momencie wydaje Wam się to głupie, że w ogóle o tym piszę. Ale powiedzcie mi szczerze - Mieliście może kiedyś taką sytuację, w której poświęciliście czas jakiemuś poradnikowi, dotarliście do ostatniej strony i... nic z niego nie wynieśliście? Niestety ja tak miewałam, dlatego jestem wręcz w szoku, że ta książka oprócz dłuższych bądź krótszych historii zawiera również creme de la creme, czyli analizę (i to nawet w punktach) problematyki, którą porusza.


Ciekawostka: Wiecie, że słowa "Będę mówił prawdę, całą prawdę i tylko prawdę" nie są przypadkowym tekstem stworzonym dla "ładnego brzmienia", a najzwyklejszym i najprostszym na świecie zabiegiem psychologicznym? Zwracają uwagę na trzy różne typy kłamstw, po które może sięgnąć świadek zeznający.

"Anatomia kłamstwa" to poradnik, który DOKŁADNIE (ze szczegółami, przykładami i nawet odniesieniem do anatomii człowieka) opisze Wam jakie zachowania człowieka wskazują na to, że kłamie. Wypunktuje Wam dokładnie jego reakcje fizyczne i słowa/zdania, na które powinniście zwrócić uwagę, bo potencjalnie są dowodem na to, że delikwent coś ukrywa.

Bardzo ucieszyło mnie również to, że ci byli agenci CIA naprawdę mieli doświadczenie w terenie i nie rzucają słów na wiatr. Pamiętam do dzisiaj swoje zajęcia z socjologii na studiach, kiedy to dowiedziałam się, że założenie nogi na nogę i splecenie ramion oznacza, że zamykam się na rozmówcę. No dobra, ale co w momencie, jak jest mi zimno albo po prostu najzwyczajniej w świecie - wygodnie? Mam rozpleść wszystkie swoje kończyny i usiąść w niewygodnej dla siebie pozycji (przez co zaabsorbować swój mózg tą sytuacją), bo muszę pokazać, że się otwieram na drugiego człowieka? A figę! Dlatego autorzy kładą nacisk na to, żeby analizować dokładnie wszystkie zachowania człowieka i wyciągać z nich tyle, żeby stworzyć pewien wzór zwany "klastrem kłamliwych zachowań".

Oczywiście, trzeba pamiętać o tym, że nie jesteśmy w stanie w stu procentach zapanować nad reakcjami swojego ciała, dlatego nawet agenci CIA, którzy całe życie zajmują się wykrywaniem kłamstw, potrafią wpaść na pierwszym lepszym przesłuchaniu. Ja jednak nie wybieram się w przyszłości na posterunek zeznawać, bo morderstwa nie planuję, więc panowanie nad mikroekspresjami twarzy i doskonałość w każdym calu (których i tak nie osiągnę) nie będą mi potrzebne. Za to, po lekturze "Anatomii kłamstwa" wiem na co zwracać uwagę w szczerej rozmowie z innymi ludźmi i myślę, że teraz o wiele łatwiej będzie mi zdemaskować kłamstwo. Oraz, zgadliście, ujść z kłamstwem na sucho. "Bo to zła kobieta była!" :)

Polecam wszystkim, którzy lubią się dwa razy zastanowić, zanim obdarzą kogoś zaufaniem i tym, którzy sami mają coś na sumieniu ;)

Gdy tylko zobaczyłam "Anatomię kłamstwa", to po prostu wiedziałam, że powinna być moja. Co prawda autorzy polecają tę książkę osobom, które chcą WYTROPIĆ kłamstwo (i do tego też mi się przydała!), ale dlaczego nie można jej wykorzystać też po to, żeby trochę się podciągnąć w tej trudnej sztuce? Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem patologicznym kłamcą. Znacznie łatwiej jest...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie wiem jak Wy, ale ja kocham rzeczy z drugiej ręki. Uwielbiam myszkować w szafce babci i wyciągać starą biżuterię, czy zakładać ubrania z jej młodości. Lubię second handy, bo można znaleźć w nich coś zupełnie wyjątkowego. Amanda Rosebloom, jedna z bohaterek "Butiku na Astor Place" kocha vintage jeszcze bardziej niż ja. Z miłości do mody z ubiegłych lat prowadzi w Nowym Jorku butik. Skupuje ubrania od różnych dostawców, ale też od pojedynczych osób, które chcą się pozbyć staroci zalegających im w mieszkaniu. I tak, pewnego dnia, Amanda znajduje się w mieszkaniu starej, prawie stuletniej kobiety, która chce sprzedać suknie z dawnych lat. Buszując po kufrach ze strojami Amanda natrafia na bardzo stary, tajemniczy dziennik. Pod wpływem impulsu zabiera go wraz ze swoimi zdobyczami ubraniowymi i czyta z wypiekami na twarzy. I tak właśnie poznajemy drugą bohaterkę tej książki, Olive Westcott. Olive mieszkała na Manhattanie w 1907 roku. W epoce, w której młodym damom jeszcze nie do końca wypadało pracować, mieć własne zdanie i podążać za marzeniami...

Książka "Butik na Astor Place" musiała być moja! Nowy Jork, styl vintage i historia kobiety żyjącej ponad 100 lat temu to wystarczające dla mnie powody, żeby natychmiast zatopić się w lekturę. Sięgając po tę książkę byłam pewna, że będzie to opowieść w połowie epistolarna, ale ku mojemu zdumieniu okazało się, że autorka zdecydowała się na poprowadzenie obydwu historii z punktu widzenia i Amandy i Olive. Ten zabieg był wyjątkowo udany, bo dzięki temu zyskaliśmy szansę na dogłębną analizę postaci - mogliśmy poznać jej opinie, dążenia, marzenia.

Amandę i Olive dzieli sto lat burzliwej historii, ale łączy o wiele więcej. Obie chcą być silnymi i niezależnymi kobietami. Chcą ciężko pracować, ale robić to, co kochają. Niestety, Amanda jest uzależniona od Jeffa, jej żonatego kochanka, który zasypuje ją prezentami i płaci za sklep, ale nie daje tego, czego ona najbardziej pragnie: dziecka i ślubu. Olive ceniła sobie luksusy, jakie zapewniał jej ojciec, ale wkrótce znajduje się w sytuacji, w której musi radzić sobie sama: bez referencji, bez pieniędzy, ale za to z wielką ambicją i nadzieją na lepszą przyszłość.


Obie bohaterki kocha się już od pierwszych stron. I chociaż czasem ma się ochotę potrząsnąć zaślepioną Amandą albo wyłożyć lekcję wychowania do życia w rodzinie Olive, to i tak w bardzo krótkim czasie zaczyna nam zależeć na tym, żeby w końcu znalazły szczęście. Amanda i Olive to dziewczyny, które potrafią sobie poradzić w trudnych sytuacjach życiowych. To naprawdę silne, twardo stąpające po ziemi kobiety, które nie boją się wyzwań.

Nowy Jork, jako tło wydarzeń "Butiku na Astor Place" zachwyca. Barwne opisy ulic, sklepów i domów towarowych przenoszą nas w magiczny świat 1907 i 2007 roku. Ja, jako miłośnik NY, byłam zachwycona i chłonęłam atmosferę miasta z każdą kolejną stroną. Chyba nie muszę mówić, jak bardzo zaostrzyłam sobie apetyt na wycieczkę do Ameryki?

Stephanie Lehmann napisała kawał niesamowitej historii. Dzięki niej o wiele lepiej poznałam historię, zwyczaje i prawa rządzące początkiem XX wieku. Tego nie przeczytacie w książce do historii w szkole, bo nigdy nie ma na to czasu! Z resztą, to co innego poznać suche fakty, a co innego żyć historią bohatera z innego wieku. Autorka za pomocą Olive opisała nam świat, który nie był tak łaskawy dla kobiet. W którym dalej istniały uprzedzenia dotyczące pozycji kobiety w społeczeństwie, czy jej seksualności. Świat, w który momentalnie wsiąkamy.

Bardzo podobała mi się waleczna natura Olive, która często narzekała na rzeczywistość, w której żyje. Ja sama nie potrafiłabym się chyba w niej odnaleźć:

„Kto wymyślił zasady postępowania dla mężczyzn i kobiet? Bóg? Ta sama niesprawiedliwa reguła sprawia, że mężczyźni mogą palić w restauracji, wynajmować pokoje w hotelach, nie narażając swojej reputacji na szwank, dostawać lepiej płatne prace i cieszyć się prawem głosu! Nie sądzę, żeby Bóg miał coś wspólnego z paleniem w restauracjach, raczej stoją za tym mężczyźni. Ustanowili takie zasady, bo są dla nich korzystne. Dlaczego mam zyć według reguł, które moim kosztem przynoszą korzyść ich twórcom?"

Po lekturze tych 467 stron mogę powiedzieć tylko jedno: Jestem zachwycona! Książka jest urocza i klimatyczna. Pozostawia tę nutkę niedosytu, którą ja, masochista książkowy, uwielbiam! Dalsze losy Amandy i Olive w pewnym momencie musimy dopisać sobie sami...

Nie wiem jak Wy, ale ja kocham rzeczy z drugiej ręki. Uwielbiam myszkować w szafce babci i wyciągać starą biżuterię, czy zakładać ubrania z jej młodości. Lubię second handy, bo można znaleźć w nich coś zupełnie wyjątkowego. Amanda Rosebloom, jedna z bohaterek "Butiku na Astor Place" kocha vintage jeszcze bardziej niż ja. Z miłości do mody z ubiegłych lat prowadzi w Nowym...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zanim otrzymałam książkę, zdążyłam naczytać się bardzo negatywnych opinii. Tej pozycji zarzuca się, że niczego nowego nie wnosi, że Charlize zadziera nosa, że rzuca oczywistościami itd. Jeśli nie znam czyjegoś gustu, to do takich recenzji podchodzę sceptycznie, więc nie przejęłam się zbytnio, tylko rozpoczęłam lekturę.

Charlize zaczyna od opisu poszczególnych sylwetek. I tutaj dla wielu kłopotliwie zbudowanych dziewczyn nie wszystko będzie takie oczywiste... Autorka nie podaje dokładnych wymiarów, więc bazujemy na domysłach. Metodą prób i błędów da się jednak określić swoja sylwetkę.

Dalsze rozdziały traktują o poszczególnych częściach garderoby. Charlize opisuje tam każdy możliwy fason danej rzeczy, przybliża jej historię i radzi, która sylwetka w jakim fasonie będzie wyglądać najlepiej. Gotowe stylizacje z wykorzystaniem np. parki, czy białego t-shirtu są strzałem w dziesiątkę i bardzo dużym plusem całej książki. Jeśli nie będziemy miały pomysłu na strój, wystarczy otworzyć książkę na propozycji różnych zestawów i zainspirować się. A stylizacje są naprawdę różne - od prostych, po lekko fikuśne, więc każda dziewczyna znajdzie wśród nich coś dla siebie.

W tym dość obszernym tomie znajdziemy także słowo o dopasowywaniu okularów do kształtu twarzy, rozdział o torebkach (oraz o tym jak sprawdzać ich jakość!), dużo informacji o butach i biżuterii oraz kolejną rzecz, która jest dla mnie bardzo mocnym plusem książki - mały przewodnik po wszystkich typach materiałów. Chociaż Charlize dzieli je na: jedwabne, bawełniane, wełniane, sztuczne i syntetyczne, a ja uważam, że podział na naturalne, sztuczne i syntetyczne w zupełności wystarczy, to jest to jedyna rzecz, do której mogę się tu przyczepić. Każda dziewczyna, która wcześniej nie zwracała uwagi na to, z czego wykonane są jej ubrania, na pewno nauczy się wielu przydatnych informacji i będzie bardziej świadomie kupować tekstylia.

W książce nie zabrakło też wielu porad o tym, jak kompletować swoją garderobę i jak ją konserwować. Niestety, Karolina Gliniecka podsuwa nam też krótki rozdział o obowiązkowych klasykach, które każda z nas powinna posiadać. Ja jestem zagorzałą przeciwniczką takiego generalizowania. Każda z nas jest inna i dla każdej co innego będzie obowiązkowym elementem w szafie. Ja nie jestem fanką białych t-shirtów i koszul (z wyjątkiem tych flanelowych). Czuję się w nich źle i nie zakładam ich. Wobec czego nikt nie namówi mnie na ich kupno i nie udowodni mi, że ich potrzebuję. Świetnie daję sobie radę bez tych klasyków. Ten rozdział jest słaby niestety nie tylko ze względu na dobór klasyków, ale także na ich opis. Charlize Mystery pisze całą swoją książkę bardzo lekkim, dostępnym dla każdego językiem. Niestety w tym przypadku trochę przesadziła i krótkie opisy pod kolejnymi obowiązkowymi częściami garderoby brzmią jak żywcem wycięte z Bravo (przykład: Szpilki. Im droższe, tym bardziej niewygodne. Ale przecież nie o wygodę tu chodzi! Powinnaś mieć przynajmniej jedną parę.").

"Nie mam w co się ubrać" nie jest wybitnie odkrywczym poradnikiem, ale zawiera w sobie kilka naprawdę trafionych porad oraz masę, masę inspiracji na własne stylizacje. Jest to idealna pozycja dla tych, którzy dopiero zaczynają odkrywać swój styl i którzy nie traktują Charlize jako wyroczni, a jedynie jako blogerkę, która chce się z nami podzielić swoimi obserwacjami. Wtedy to od nas będzie zależało, czy zastosujemy się do nich, czy nadal będziemy ubierać się po swojemu.

To może być także dobry pomysł na prezent!

Zanim otrzymałam książkę, zdążyłam naczytać się bardzo negatywnych opinii. Tej pozycji zarzuca się, że niczego nowego nie wnosi, że Charlize zadziera nosa, że rzuca oczywistościami itd. Jeśli nie znam czyjegoś gustu, to do takich recenzji podchodzę sceptycznie, więc nie przejęłam się zbytnio, tylko rozpoczęłam lekturę.

Charlize zaczyna od opisu poszczególnych sylwetek. I...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Nasze czyny określają to, kim jesteśmy. Z tego założenia wychodzi Elton John - gwiazda naprawdę wielkiego formatu, której hity (a przynajmniej jeden z nich) zna właściwie każdy. Co wiemy o Eltonie Johnie? Właściwie niewiele - że gra na fortepianie i śpiewa, że jest gejem. Część doda jeszcze, że ma partnera i małego synka. Ale ilu z nas słyszało o jego fundacji i walce z HIV/AIDS na świecie?

Elton John poświęcił swoją biografię (w której przecież mógł pisać właściwie tylko o sobie, swojej karierze i piosenkach) na opisanie czym są HIV i AIDS, kogo dotykają i z jakimi trudnościami muszą zmierzyć się osoby seropozytywne. Swoją książkę rozpoczął od wzruszającej i jeżącej włos na głowie historii małego chłopca zakażonego wirusem HIV podczas transfuzji krwi. Chłopca, który pomógł mu podnieść się z nałogów i otworzyć oczy na problem ludzi seropozytywnych. Na kartach biografii, na przykładzie Ryana, dowiadujemy się z jakimi okropnymi stereotypami wynikającymi z niechęci i braku odpowiedniej edukacji zmagają się osoby chore na HIV. Jak niekiedy okrutnie i niesprawiedliwie są traktowane.

"Miłość jest lekarstwem" to książka traktująca nie tylko o chorobie, ale także (a może przede wszystkim?) o przyjaźni, miłości i potrzebie zrozumienia. Elton John pokazuje, że kluczem do pozbycia się niszczących i nieprawdziwych przekonań o kimkolwiek i o czymkolwiek jest odpowiednia edukacja. Pozostaje tylko pytanie - czy społeczeństwo, posiadając dostęp do wiedzy, będzie chciało się edukować?

Ta książka zostaje z czytelnikiem na dłużej. Elton John przedstawił nam problem epidemii HIV na świecie w najbardziej ludzki, a więc chwytający za serce sposób. Lekturę polecam wszystkim, którzy o wirusie HIV nie wiedzieli do tej pory za wiele i którzy mają ochotę poznać sir Eltona Johna od trochę innej strony. Ja mogę powiedzieć tylko tyle - "Miłość jest lekarstwem" się dosłownie POŁYKA, bo nie sposób jest odłożyć lekturę na później. Szczególnie, że jest ona napisana tak, jakby Elton siedział sobie koło Was na wygodnym fotelu i opowiadał historię.

Wideorecenzja: https://www.youtube.com/watch?v=RPA0NgWTcrk

Nasze czyny określają to, kim jesteśmy. Z tego założenia wychodzi Elton John - gwiazda naprawdę wielkiego formatu, której hity (a przynajmniej jeden z nich) zna właściwie każdy. Co wiemy o Eltonie Johnie? Właściwie niewiele - że gra na fortepianie i śpiewa, że jest gejem. Część doda jeszcze, że ma partnera i małego synka. Ale ilu z nas słyszało o jego fundacji i walce z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Na początku nie mogę nie napisać o potencjalnie najmniej ważnej rzeczy w całej książce, czyli o okładce. Rzadko się zdarza, żeby okładka była tak PRZEPIĘKNA! Uwielbiam cieniowanie, uwielbiam taki format lektury, uwielbiam gładkość papieru. Grafik wykonał tu kawał dobrej roboty.

Przechodząc do treści: Mark Watney to właśnie ten nasz biedny kosmonauta, który przez przykry przypadek zostaje pozostawiony na pastwę losu przed resztę załogi. Od pierwszych stron książki mocno nas zadziwia - zachowuje zimną krew i bierze się od razu za walkę o przetrwanie. Ja na jego miejscu dostałabym takiego ataku paniki, że sondy robiące zdjęcia planecie bez trudu uchwyciłyby jak rozpaczliwie hiperwentyluję, łapię się za głowę i miotam po Marsie, w żałosnym poszukiwaniu papierowej torby... Watney jednak od razu zaczyna snuć plany - jak racjonować żywność, jak uzyskać łączność z Ziemią, jak przemieszczać się po planecie itd.

Andy Weir stworzył bohatera, z którym można przysłowiowe "konie kraść". Marka cechuje szczerość i ambicja, jest także niesamowitym optymistą, który stara się żartować z każdej sytuacji i nie dopuścić do momentu, w którym straci nadzieję. Watney ma szczęście, że ma pogodne usposobienie, bo humor w obliczu zagrożenia pozwala zminimalizować stres i odgonić złe myśli.

Dziennik Watney'a naszpikowany jest żartami ale także słownictwem typowym dla inżynierów, wobec czego może nie dla wszystkich być zrozumiały albo "łatwy do przejścia". Myślę jednak, że "dla chcącego nic trudnego". Szczególnie, że z powieści da się kilku ciekawych rzeczy nauczyć i wynieść jedną bardzo mądrą wskazówkę: "Lepiej zawsze uważać na zajęciach, uczyć się pilnie, bo nigdy nie wiadomo, kiedy przyda nam się zdobyta wiedza. Czasem nawet może ona uratować życie.".

"Marsjanina" czytało się całkiem lekko. Były czasem momenty zastoju, ale myślę, że jest to celowy zabieg autora - w końcu Watney spędził na Marsie całkiem sporo czasu. Wiadomo, że kiedyś musiał się w końcu zacząć nudzić. Szczególnie, że reszta załogi nie dzieliła z nim gustów muzycznych i filmowych - koleżanka zabrała ze sobą w podróż utwory disco i seriale z lat 70. Dla Watney'a to był prawdziwy koszmar. Ale wolał słuchać i oglądać cokolwiek, byleby nie zanudzić się na śmierć.

Powieść Andy'ego Weira działa niezwykle silnie na emocje. Nie potrafimy się od książki oderwać, bo przejmujemy się losem opuszczonego kosmonauty. Cieszymy się z nim, stresujemy się z nim, boimy się z nim. Czytając ostatnie strony wzruszyłam się przeogromnie, chociaż wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, że "Marsjanin" tak umiejętnie oddziaływał na moje uczucia.

Ostatnio coraz częściej natrafiam na naprawdę dobre powieści i filmy sci-fi. Chyba pora w końcu zmienić o nich zdanie i przestać twierdzić, że "ja za science fiction nie przepadam". "Marsjanin" zasługuje u mnie na miano "zaskoczenie listopada", bo chociaż miałam ochotę go przeczytać, to nie spodziewałam się, że tak bardzo mi się spodoba :)

Zapraszam też do obejrzenia videorecenzji:
https://www.youtube.com/watch?v=icahp_QnNXI

Na początku nie mogę nie napisać o potencjalnie najmniej ważnej rzeczy w całej książce, czyli o okładce. Rzadko się zdarza, żeby okładka była tak PRZEPIĘKNA! Uwielbiam cieniowanie, uwielbiam taki format lektury, uwielbiam gładkość papieru. Grafik wykonał tu kawał dobrej roboty.

Przechodząc do treści: Mark Watney to właśnie ten nasz biedny kosmonauta, który przez przykry...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Na początek fragment książki, czytany przeze mnie, w niecodziennej oprawie wizualnej na yt: www.niejestemslepcem.tk

Czemu warto poznać historię Paige?

Po pierwsze - dla początku. Z chwilą, gdy otwieramy książkę, możemy naprawdę się przerazić - mapki, drzewka z klasyfikacją jasnowidzów, a potem zaczynamy czytać - o jakimś Sajonie, o jakiejś organizacji, o Szeolu... Trzeba przełknąć swoje lenistwo i dumę (bo przecież to wina autora, że zaczyna niezrozumiale, ja - choć nic nie rozumiem i nie staram się, by było lepiej - nie mam sobie nic do zarzucenia!) i rzucić się w wir wydarzeń.

Po drugie - dla świata przedstawionego. Ile macie lat? 30? 20? Samantha Shannon to rocznik '91 - "Oj, młoda jeszcze, życia nie doświadczyła" - myślą niektórzy. A ta niepozorna dziewczyna wymyśliła tak ciekawe realia dla powieści, że w końcu zrozumiałam dlaczego jest okrzyknięta (GRUBO nad wyrost, ale rozumiemy aluzję!) nową Rowling. Londyn, Sajon, kolonia karna (a SZCZEGÓLNIE ona)... wszystkie miejsca opisywane przez Samanthę są niezwykle plastyczne. Układają się w naszej wyobraźni bez żadnych zagnieceń i dziur.

Po trzecie - dla odetchnięcia od miernej fantastyki i głupawych romansideł. Nie wiem jak Was, ale mną trzęsie i rzuca po ścianach, jak mam sięgnąć po kolejne dzieło o nastolatce albo starej-malutkiej, która się zakochuje w jakimś zniewieściałym lowelasie albo udaje, że jest mądra. Paige nie musi na szczęście nikogo do niczego przekonywać - reaguje realistycznie, odczuwa realistycznie, myśli realistycznie, planuje realistycznie... Da się ją polubić, da się też z nią utożsamiać.

Po czwarte - dla niezwykłej historii. Niezwykłej dlatego, że mimo, że jest to fantastyka, to pozostaje ona bardzo realistyczna, brudna, brutalna, bez sztucznej koloryzacji, typowej książkowej poprawności i wszechogarniającego patosu, który wylewa się w momencie kulminacyjnym. Nie ma tu miejsca na zielone łąki, niekończące się pieniądze i ożywione rozmowy o miłości przyprawione tak teraz popularną nutą weltschmerzu zaczerpniętą wprost z epoki romansu. W kolonii karnej jest zimno, brudno, szaro i okropnie. W końcu to kolonia karna, a nie dom wypoczynkowy.

Po piąte - dla ŻYWYCH bohaterów. Macie dość papierowych laleczek, które występują na kartach książki? Ja też. Takie twory nie mają nic do zaoferowania - są popychane przez autora w różne sytuacje, a mimo to wydają się pozostawać obojętne na wszystko, co im się przydarzyło. Tutaj każdy bohater oddycha, czuje - aż trudno nie żywić do nich sympatii. Szczególnie do pewnego Naczelnika, ale... chyba schodzimy z tematu!

Po szóste - dla poczucia, że nie zmarnowało się czasu na lekturę. Powód? Siedzi mi ona w umyśle do dziś, a książkę skończyłam czytać ponad tydzień temu. Dzięki tym kłębiącym się myślom wiem, że dobrze wybrałam zagłębiając się w ten, skądinąd dość opasły (a więc wymagający nakładu wolnego czasu), tom.

Po siódme - dla pytań i wniosków, które nachodzą nas po lekturze. Czy to zawsze dobrze być oryginalnym? Czy powinniśmy przyznawać się do wszystkich naszych umiejętności, czy lepiej czasem pewne sprawy przemilczeć? Czemu tak szybko (albo tak wolno) obdarzamy zaufaniem drugą osobę? Kiedy powinno się odpuścić? Czy zawsze opłaca się walczyć o swoje, szczególnie, gdy najprawdopodobniej będzie to walka z wiatrakami? Czy warto oceniać na podstawie pierwszego wrażenia? Czy warto poświęcać się dla innych i przez to tracić kawałek siebie? Czy nasza wyobraźnia ma granice? Czy lepiej dużo marzyć i pożądać, czy raczej skupić się na codzienności? Czy warto kilka razy niezwykle boleśnie upaść, by w końcu podźwignąć się i osiągnąć niewyobrażalne?

Po ósme - dla zakończenia. I dla tego jednego słowa, które ciśnie się na usta, gdy nasz wzrok spocznie na kropce ostatniego zdania. Podpowiem - to jedno z najpopularniejszych (i do tego brzydkich) słów, które wymawiają Polacy. Ale nie da się inaczej. Kończyć w takim momencie? Naprawdę?

Nie ma rzeczy niemożliwych. Tego uczy nas Samanta Shannon na przykładzie Paige oraz... na swoim własnym. Trzeba tylko chcieć.

"Czas żniw" to nie jest lektura lekka, łatwa i przyjemna. Czasem trzeba ją odłożyć, poczekać, aż pewne rzeczy się uleżą. Dzięki temu nie nadaje się do podczytywania w tramwaju albo na toalecie - to też świadczy o jej jakości.

Muszę przyznać, że gdy zaczynałam czytać "Czas żniw" przeklinałam samą siebie, że podjęłam się recenzowania czegoś niezbyt ciekawego, miernego, dziwnego. W miarę czytania miło się rozczarowałam.

Ja Wam tę książkę serdecznie i z całego serca polecam.

Na początek fragment książki, czytany przeze mnie, w niecodziennej oprawie wizualnej na yt: www.niejestemslepcem.tk

Czemu warto poznać historię Paige?

Po pierwsze - dla początku. Z chwilą, gdy otwieramy książkę, możemy naprawdę się przerazić - mapki, drzewka z klasyfikacją jasnowidzów, a potem zaczynamy czytać - o jakimś Sajonie, o jakiejś organizacji, o Szeolu... Trzeba...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

"Nastawienie na rozwój to gwarancja sukcesu" - można przeczytać na okładce. I po zaledwie pierwszym rozdziale poradnika staje się dla nas oczywiste, że to naprawdę działa. Jak?

Okazuje się, że nasze umiejętności, nasze pojęcie o samym sobie, nawet inteligencja zależy od jednego przekonania, od jednej ścieżki myślenia, jaką sobie wyznaczymy. Takie twierdzenie może wydawać się głupie i pozbawione sensu, ale jest prawdziwe i o dziwo - zupełnie nieświadomie - przetestowałam tę teorię na sobie.

Ludzie nastawieni na trwałość (a więc nie dopuszczają do siebie zmian) tkwią w bardzo niszczącym przekonaniu o samym sobie. Łatwo ich wyprowadzić z równowagi, podważyć ich wiedzę, zniechęcić i przykleić etykietkę. Ludzie nastawieni na rozwój wszelkie trudności traktują jako wyzwanie, jakąś ciekawą zagadkę, potrafią łatwo się dostosować do nowych warunków i trudniej jest ich zniechęcić. Wiadomo, że jeśli otworzymy się na rozwój będziemy szczęśliwsi, wydajniejsi, bardziej interesujący... Tylko, że zmiana nastawienia nie następuje ot tak - potrzeba trochę wysiłku i czasu, żeby rozprawić się ze swoim własnym postrzeganiem siebie i otaczającego nas świata.

Czy kiedykolwiek mówiliście (a może nadal mówicie?): "Jestem nogą z matmy! ", "Dostałam trójkę za tak łatwą pracę, jestem beznadziejna!", "Mnie się to nigdy nie uda", "Mam talent do szkicowania, więc pójdę na kurs dla zaawansowanych, mimo, że nigdy nie poznałem prawidłowych technik - po co mi one, skoro i bez nich świetnie sobie radzę?". Uwaga, takie wypowiedzi to przejaw nastawienia na trwałość! Czy wiecie, że inteligencję można rozwijać? Nie jest ona stała i wrodzona - owszem, po urodzeniu posiadamy jakieś predyspozycje, ale tak naprawdę to wszystkiego możemy się nauczyć!

"Nowa psychologia sukcesu" opiera się całkowicie o zmianę swojego nastawienia. Ma to swoje dobre i złe strony. Ten poradnik jest na pewno na dłuższą metę po prostu męczący, monotonny i autorka często się powtarza - przywołuje coraz to nowe przykłady i historie, ale właściwie chodzi jej ciągle o to samo. Dlatego nie jest to lektura na raz, na jedno chapnięcie i odłożenie na półkę. I tutaj właśnie wada zmienia się w zaletę - każdy rozdział trzeba czytać z jakimś odstępem czasu i próbować wcielić w życie zawarte w nim porady. Dopiero potem można zaglądać do kolejnego.

Następną ciekawą i mocną stroną tej publikacji jest to, że prócz licznych rad o tym, jak nastawić się na rozwój, dostajemy całkowicie gratis trochę wiedzy i porad na inne tematy - dowiemy się trochę o inteligencji, o tym, jak rozmawiać z partnerem, o tym jak wychowywać dziecko itp. Opowieści Carol Dweck są często wspomagane autentycznymi listami od ludzi, którym rzeczywiście pomogła. Na końcu każdego rozdziału znajdziemy krótkie podsumowanie.

A jak to było ze mną i moim nastawieniem? Poszłam na studia informatyczne i gdy napotkałam pierwsze trudności - zamknęłam się na te przedmioty, z którymi sobie nie radziłam. Stwierdziłam, że nie jestem w stanie nauczyć się tych rzeczy, nie lubię ich i zrezygnowałam z kierunku. Rok później wybrałam Towaroznawstwo. Kierunek brzmiał naprawdę fajnie. Bałam się jednak niektórych przedmiotów - chemia, metrologia... Ale tym razem zamiast od nich uciekać i wmawiać sobie, że będą ciężkie i nie dam rady - poczytałam o nich trochę, poszperałam w książkach. Polubiłam je i zdałam bez większych problemów. Gdy zdarzało się, że nie zaliczyłam kolokwium za pierwszym razem - nie załamywałam rąk, nie mówiłam, że jestem beznadziejna, tylko następnym razem przykładałam się bardziej. Skutek? Jestem zadowolona z mojego kierunku, bardzo mi się podoba, a ja nie chodzę wiecznie z ciężkim sercem, brakiem wiary w swoje możliwości i ogólną niechęcią do wszystkiego.

Nastawienie na rozwój pomaga nie tylko w szkole, czy na uczelni, ale tak naprawdę w każdym aspekcie naszego życia. Nie wierzycie? Sięgnijcie po "Nową psychologię sukcesu". Niektórzy mogą powiedzieć, że w książce nie znaleźli niczego odkrywczego - zgadzam się, Carol Dweck Ameryki nie odkryła i każdy sam może dojść do podobnych wniosków (w końcu i ja bezwiednie stosowałam nastawienie na rozwój), ale to bardzo fajny motywator i małe źródełko wiedzy o innych ciekawych zagadnieniach z psychologii.

"Nastawienie na rozwój to gwarancja sukcesu" - można przeczytać na okładce. I po zaledwie pierwszym rozdziale poradnika staje się dla nas oczywiste, że to naprawdę działa. Jak?

Okazuje się, że nasze umiejętności, nasze pojęcie o samym sobie, nawet inteligencja zależy od jednego przekonania, od jednej ścieżki myślenia, jaką sobie wyznaczymy. Takie twierdzenie może wydawać...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Cała prawda o... Ilona Felicjańska, Aneta Pondo
Ocena 5,8
Cała prawda o... Ilona Felicjańska,&...

Na półkach:

Nigdy, przenigdy nie myślałam o byciu modelką. Może dlatego, że od małego drogę do kariery zawsze zamykała mi nadwaga, a potem po prostu za dużo kilogramów tu i ówdzie? Wybory miss mnie drażniły i drażnią do dziś - co jest w tym takiego ekscytującego? I jak wybrać tę najładniejszą spośród wszystkich, jak dla mnie, jednakowych? Niemniej jednak, gdy dostałam propozycję zapoznania się z "Cała prawda o...", nie wahałam się - Ilonę Felicjańską widziałam po raz pierwszy w programie u Łukasza ("20m2 Łukasza") i wydała mi się odważną, choć nadal lekko zagubioną osobą. Program na YT słynie z tego, że autor rozmawia ze sławnymi osobami jak równy z równym, przez co można poznać je od innej strony - tej najbardziej podstawowej, ludzkiej. Wiadomo jednak, że Łukasz ma określony czas na przeprowadzenie wywiadu, a wiele historii zostaje nieopowiedzianych. Mnie aż tak bardzo życie osobiste innych ludzi nie interesuje - nie wchodzę na kozaczki, pudelki, czy inne pieprzyki i nie rozpamiętuję gal, na których poszczególnym gwiazdom widać było majtki. Dostałam jednak propozycję właściwie nie do odrzucenia - poczytać o tym, jak pani Ilona odbiera świat showbiznesu. My, Polacy, mamy taką okropną przypadłość - łatwo oceniamy to, czego kompletnie nie znamy. A może pozwolilibyśmy mówić tym, którzy mają prawdziwe doświadczenia?

Książka jest zapisem bardzo szczerego wywiadu. Ilona Felicjańska opowiada, jak ze zwykłej dziewczyny, żyjącej na wsi, przeistoczyła się w wicemiss, modelkę, osobę publiczną i rozpoznawaną. Jak ciężko trzeba było pracować na sukces, jak ważne w życiu są odwaga i zdrowy rozsądek. Pani Ilona nie wstydzi się również mówić o swoich błędach, o swoim upadku i alkoholizmie, nieudanych związkach i fałszywych przyjaźniach. Dowiemy się także, co skłoniło ją do założenia fundacji "Niezapominajka", jak prowadziło się program telewizyjny „Na każdy temat”, w jakim stopniu paparazzi i brukowce zniszczyli jej wizerunek... oraz o wielu, wielu innych mniej i bardziej istotnych rzeczach.

Po przeczytaniu wywiadu (który notabene trwał koło stu dni, wow!) mogę powiedzieć, że podziwiam Ilonę Felicjańską za odwagę i to, że tak otwarcie mówi o swoim alkoholizmie. To nie lada wyzwanie - przyznać się do takiej choroby i walczyć z nią każdego dnia (a do tego jeszcze wygrywać!). Cieszę się, że mimo kilku nieszczęśliwych związków, w końcu trafiła na swojego Yossariana. Że ma dwójkę dzieci, które mocno ją kochają i na pewno wspierają. Że mimo tylu nieszczęść w życiu ona dalej się uśmiecha i idzie do przodu.

Książki tego typu pozwalają osobom publicznym zabrać głos w dyskusji. Powiedzieć prawdę, spróbować się obronić (albo i nie!). Jeśli ktoś wygłasza jakiekolwiek osądy, powinien najpierw poznać dwie strony medalu i nie uciekać od tego, co ma nam do powiedzenia ktoś, kogo na pewno już na wstępie oceniliśmy, kierując się informacjami z mniej lub bardziej rzetelnych źródeł.

"Cała prawda o..." inspiruje, przestrzega, uczy. To pozycja nie tylko dla tych, którzy znali Ilonę Felicjańską. To studium tego, jak działa showbiznes, a także kawał prawdy o życiu normalnego człowieka. Powinniśmy uczyć się na błędach innych, może więc wyciągniemy jakąś lekcję z opowieści II Wicemiss Polonia 1993?

To pozycja naprawdę godna zainteresowania. Jednak książki nie ocenię, a jedynie polecę. Dlaczego? Nie mam pojęcia, jak mam ten wywiad ocenić i z której strony to ugryźć. Powiem po prostu, że warto.

Nigdy, przenigdy nie myślałam o byciu modelką. Może dlatego, że od małego drogę do kariery zawsze zamykała mi nadwaga, a potem po prostu za dużo kilogramów tu i ówdzie? Wybory miss mnie drażniły i drażnią do dziś - co jest w tym takiego ekscytującego? I jak wybrać tę najładniejszą spośród wszystkich, jak dla mnie, jednakowych? Niemniej jednak, gdy dostałam propozycję...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Problem z romansami polega na tym, że jest ich na rynku naprawdę mnóstwo. Trzeba więc napisać historię, która będzie się chociaż trochę wyróżniać. Ale trzeba uważać na to, by przy jej tworzeniu za bardzo nie przekombinować...

Każdy dzień Mirandy Kravitz jest zaplanowany w najdrobniejszych szczegółach, łącznie z tym, co zje na śniadanie. Ludzie przy niej skaczą, są niezwykle mili i uczynni, a dziewczyna mimo wszystko czuje się niezwykle samotna. Bo jak tu komukolwiek zaufać i mieć pewność o jego szczerych intencjach, jak się jest córką burmistrza Nowego Jorku? Wyjazdy, spotkania i uśmiechanie na zawołanie może być bardzo męczące. Dodajmy do tego nowego osobistego ochroniarza, Tylera, który powziął sobie za punkt honoru nie opuszczać swojej podopiecznej na krok - w tym momencie Miranda mówi "dość" i robi wszystko, by zdenerwować i zniechęcić swojego nowego goryla. Szkoda tylko, że z każdym dniem wydaje jej się coraz bardziej pociągający...

O ile mnie pamięć nie myli, to dawno temu oglądałam film, którego fabuła była bardzo podobna, tyle że przeznaczona dla młodszych odbiorców. Ja, na samą myśl o pikantniejszej "powtórce z rozrywki", aż przebierałam nogami, bo lubię historie o niepokornych, zadziornych dziewczynach.

Miranda to właściwie wzór do naśladowania - wie kiedy przywalić, a kiedy pogłaskać po głowie. Jest bardzo ambitna i za wszelką cenę chce się usamodzielnić. Szuka akceptacji i miłości, gdyż bardzo rzadko dostaje ją od rodziców. Mimo kiepskich relacji w domu, świetnie radzi sobie z ludźmi - umie ich słuchać i z nimi przebywać.

Tyler to typ cichej wody. Tajemniczy, seksowny, wydawałoby się, że opanowany... do czasu, gdy coś mu się nie spodoba. Mimo wszystko można mu ufać i na nim polegać. Ma fioła na punkcie zapewniania bezpieczeństwa tym, na których mu zależy - która dziewczyna nie chciałaby, by tak o nią dbano?

Czytając tę powieść miałam wrażenie, że jest trochę przekombinowana. Trish Wylie chciała za dużo przekazać - przez to dialogi w wielu miejscach wydawały się naciągane i mało realistyczne. Nie zabrakło też dużej ilości patosu i wielu łzawych zdań na koniec.

Mimo wszystko, sam pomysł na fabułę jest bardzo ciekawy, a poszczególne sceny (w parku, w szemranej dzielnicy, z małą dziewczynką) całkiem dobre - i to nie tylko te romantyczne!

"Kto się śmieje ostatni" nie jest książką złą, bo czyta się ją naprawdę przyjemnie, mimo małych zgrzytów. Nie jest to jednak taka historia miłosna, którą zapamiętuje się na długo. Ale jako "odprężacz" do leżaka na lato - jak znalazł!

Problem z romansami polega na tym, że jest ich na rynku naprawdę mnóstwo. Trzeba więc napisać historię, która będzie się chociaż trochę wyróżniać. Ale trzeba uważać na to, by przy jej tworzeniu za bardzo nie przekombinować...

Każdy dzień Mirandy Kravitz jest zaplanowany w najdrobniejszych szczegółach, łącznie z tym, co zje na śniadanie. Ludzie przy niej skaczą, są...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

"W końcu coś o paniach inżynier!" - wykrzyknęłam, czytając opis z tyłu książki. No bo jak to tak - są romanse z prawniczkami, właścicielkami sklepów, nawet policjantkami! A co z dziewczynami po Politechnikach? Firth ma rzeczywiście wykształcenie z przedmiotów ścisłych, ale jest przy tym potraktowana dość stereotypowo - nie dość, że para się męską robotą, to jeszcze musi być dość sztywna i bardzo umiarkowanie kobieca. Jednak jej mocny charakter, ambitne dążenie do wytyczonych celów, potrzeba samodzielności i niezależności to coś, co bardzo cenię w kobietach.

Za to George w tej całej swojej nieprzewidywalności wyszedł Jessice Hart perfekcyjnie - trudno było do niego przykleić jakąkolwiek łatkę i dopiero pod koniec książki ma się mniejsze lub większe pojęcie o tym, jaki tak naprawdę jest ten mężczyzna.

"Kronikę ślubnych wypadków" łyka się jednym, ogromnym haustem. Język powieści jest nieskomplikowany, ale niezwykle płynny, dzięki czemu hasające wokół nas dzieci i krzyki dochodzące z jeziora nie będą nas wytrącać z rytmu. Czemu piszę o jeziorze? Bo to lektura wręcz idealna do plażowania - mały format, lekko żółte strony (przez co nie oślepniemy, jak będą padały na nie promienie słońca!) i mega pozytywna historia! Nie wiem jak Wy, ale ja podczas opalania się mam ochotę na naprawdę mało ambitne powieści i również takie, które będą w stu procentach wesołe - chcę się odprężyć, więc nie potrzebuję romansu z tragedią rodzinną w tle.

Historię oceniam na duży plus - romans na wsi, z dala od zgiełku miasta, w otoczeniu pięknej posiadłości... czego chcieć więcej? No, może ewentualnie mniej cukierkowego zakończenia - bo po co przyspieszać nieuniknione? :)

Ja na pewno zostanę miłośniczką tej serii, bo nie ma nic lepszego, niż krótkie, emocjonujące opowieści, leżak, jezioro, arbuz i filtr przeciwsłoneczny... :)

"W końcu coś o paniach inżynier!" - wykrzyknęłam, czytając opis z tyłu książki. No bo jak to tak - są romanse z prawniczkami, właścicielkami sklepów, nawet policjantkami! A co z dziewczynami po Politechnikach? Firth ma rzeczywiście wykształcenie z przedmiotów ścisłych, ale jest przy tym potraktowana dość stereotypowo - nie dość, że para się męską robotą, to jeszcze musi być...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Kocham "Ogniem i mieczem", ale nigdy nie przeczytałam całej trylogii. "Szubienicznik" miał być zachętą, przystankiem "przed". I powiem Wam, że w tej roli sprawdził się REWELACYJNIE. Z czystym sumieniem mogę tę lekturę polecić wszystkim tym, którzy boją się zmierzyć z "Potopem", który przecież jest lekturą wymaganą w szkole. Ja co prawda już skończyłam ten etap edukacji, ale myślę, że gdybym znała "Szubienicznika" wcześniej, to w liceum nie podchodziłabym do "Potopu" jak pies do jeża. Po prostu książki wybierane przez nas samych nie wywołują w nas tylu negatywnych emocji.

„Do diabła z przyjaźnią, która w winie nie zdążyła się nawet popluskać.”

Czym "Szubienicznik" zaplusował? Zdecydowanie JĘZYKIEM. Będę wychwalać pana Piekarę jeszcze długo za tak trafne odwzorowanie stylu i wypowiedzi poszczególnych bohaterów. Musiał włożyć w to ogrom pracy i jestem pod głębokim wrażeniem efektu końcowego, naprawdę. Czyta się bez zgrzytów, a za to z nieukrywaną przyjemnością (choć początki bywają trudne), delektując każdym dialogiem (ach, moja słabość do "waćpanów" i po tysiąckroć powtarzane "tandem tedy, mosterdzieju", które za każdym razem wywoływało na mojej twarzy uśmiech). Ta książka to też genialna nauka historii, ale tej przyjemniejszej części - ciekawostek z życia i obyczajów ówczesnej szlachty. Dowiemy się na przykład, co ówcześni mężczyźni sądzili o piciu, kobietach, dotrzymywaniu słowa, czy szeroko pojętej gościnności.

Książka z samego początku średnio wciąga i trudno jest się przestawić na niepopularny już dzisiaj styl pisania, ale po około stu kartkach zainteresowanie czytającego wzrasta z każdą kolejną przeczytaną stroną. Mało cierpliwi na pewno się zawiodą, kiedy usłyszą, że fabuła tej książki zamyka się w zaledwie kilku dniach i opiera się głównie na 3 historiach przyjezdnych gości. Nie doświadczymy tu pościgów, czy wartkiej akcji, ale, możecie mi wierzyć lub nie, czytanie snutych opowieści też może być interesujące (szczególnie, gdy są one dość często przerywane, a wówczas znajdzie się miejsce na parę zabawnych sytuacji).

"– Tak, pozwólcie waćpanowie do jadalni. Mam nadzieję, że przyszykowano nam śniadanko godne mojego podniebienia i godne mojego brzucha. – Ligęza roześmiał się tubalnie i klepnął w owłosione brzuszysko. – Czuję, że konia z kopytami bym dzisiaj schrupał i na deser wieprzkiem zagryzł.

– Dzisiaj, dzisiaj, dzisiaj… Jakie „dzisiaj”, proszę waszmości? Zawsześ, tandem tedy, mosterdzieju, do obżarstwa gotowy, nie tylko dzisiaj – odezwał się czyjś skrzekliwy głos."

Jedyną większą wadą "Szubienicznika" jest to, że nigdzie nie jest wystarczająco dobrze zaznaczone, że to tom pierwszy większej serii! Więc jak możecie się domyślać - koniec książki nie wyjaśnia prawie niczego, a kilka puzzli z tej zagadki kryminalnej, które zdążyły zostać dopasowane... jakoś szczególnie nie szokuje, bo rozwiązanie było szalenie przewidywalne.

Niemniej jednak na następny tom czekam z nieukrywaną niecierpliwością, bo z bohaterami zdążyłam się już polubić, a książkę przekazuję mojemu tacie, który już przebiera nogami, bo czytałam mu co lepsze fragmenty.

I pamiętajcie - książka nie przypadnie do gustu tylko i wyłącznie miłośnikom podobnych historii, ale także tym, którzy szukają odskoczni i nie boją się eksperymentować - ja bawiłam się przednio, chociaż z podobnymi lekturami już dawno nie miałam do czynienia. Polecam z czystym sercem!

Kocham "Ogniem i mieczem", ale nigdy nie przeczytałam całej trylogii. "Szubienicznik" miał być zachętą, przystankiem "przed". I powiem Wam, że w tej roli sprawdził się REWELACYJNIE. Z czystym sumieniem mogę tę lekturę polecić wszystkim tym, którzy boją się zmierzyć z "Potopem", który przecież jest lekturą wymaganą w szkole. Ja co prawda już skończyłam ten etap edukacji, ale...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Trochę czasu minęło odkąd trzymałam w ręku książkę, która tak fantastycznie i dokładnie opisywała wilkołaki - ich relacje i przynależność do stada, umiejętności, cele... i jeszcze o wiele więcej. To świetnie, że właśnie ta myśl nasuwa mi się jako pierwsza po przeczytaniu całej książki i która towarzyszyła mi od pierwszej strony. To pokazuje, że "Wilczy trop" zjada wszystkie paranormal romance na śniadanie i próbuje nam w pierwszej kolejności opisać historię OSOBY, a nie tylko jej ogromnego uczucia.

Relacje Anny ze stadem na samym początku mnie zaszokowały, ale potem bardzo je doceniłam. Anna jest niezwykle ciekawą, uniwersalną bohaterką, którą polubi każdy bez względu na preferencje - otóż w wilkołaczycy siedzą dwie osobowości: ta bardziej dowcipna i zgryźliwa - wrodzona oraz uległa, delikatna, płochliwa - wyuczona. Dzięki temu fani zarówno jednego, jak i drugiego typu postaci będą w pełni uszczęśliwieni. Ja cenię sobie dodatkowo jej autentyczność - trudno, żeby dziewczyna cały czas była ze stali, ale z drugiej strony, jej odwaga rośnie wprost proporcjonalnie z liczbą przerzuconych kartek - Anna ewoluuje na naszych oczach.

Na uwagę zasługują również Bran, Samuel, Walter i Asil, ale choćbym bardzo chciała opisać dlaczego, to nie chcę psuć Wam radości z ewentualnej lektury. Powiem tylko, że Bran kryje w sobie mroczny sekret, Samuel ma bardzo dziwny charakter (trudno ocenić, czy jest dobrym, czy złym człowiekiem), Walter jest dość tragiczną postacią, a Asil... no, o nim to już naprawdę nie mogę pisnąć ani słówka.

Gorzej jest z postacią Charlesa Cornicka, który, jak dla mnie, został w powieści trochę spłycony - po pierwszym tomie nie wiemy o nim zbyt wiele (chociaż wzbudza naszą sympatię!), więc siłą rzeczy nie podzielimy (przynajmniej nie w tym stopniu) uczuć naszej głównej bohaterki.

Fabuła jest świeża, ekscytująca i wciągająca, a wątek miłosny, jak już zaznaczałam, nie jest zbyt nachalny. Patricia Briggs świetnie sobie radzi z pisaniem urban fantasy, naprawdę można brać z niej przykład! Autorka na kartach "Wilczego tropu" puszcza fanom sagi o Mercedes Thompson oczko (obydwie historie mają miejsce w tym samym uniwersum) i niby mimochodem o niej wspomina - to bardzo miłe wtrącenie sprawia, że my, fani Mercy, uśmiechamy się szeroko i mamy ogromną ochotę na powrót do całej serii.

Po przeczytaniu ostatniego zdania zaczęłam wyć z żalu, niczym wilkołak. Lektura skończyła się w tak pięknym momencie, że nie potrzebowałaby już kontynuacji. Ja wietrzę jednak sporo pokładów niewykorzystanego potencjału i... umiem korzystać z Wikipedii, tak więc z Alfą i Omegą spotkamy się jeszcze nie raz!

Ja, i moja siostra wilczyca, z czystym sercem polecamy Wam tę książkę. Jeśli lubicie wilkołaki, magię i wyprawy w góry, to nie wahajcie się po nią sięgnąć - naprawdę warto.

Trochę czasu minęło odkąd trzymałam w ręku książkę, która tak fantastycznie i dokładnie opisywała wilkołaki - ich relacje i przynależność do stada, umiejętności, cele... i jeszcze o wiele więcej. To świetnie, że właśnie ta myśl nasuwa mi się jako pierwsza po przeczytaniu całej książki i która towarzyszyła mi od pierwszej strony. To pokazuje, że "Wilczy trop" zjada wszystkie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Macie czasem tak, że nie wiecie, jakim cudem tak szybko skończyła Wam się książka? Ja po przeczytaniu ostatniego zdania uniosłam wzrok znad tomu i z przerażeniem pomyślałam "Co ja, zjadłam te kartki, czy jak? To już koniec?!". No słowo daję - dopiero co zostałam (ledwo) wprowadzona w historię, a tu nagle - bach - i koniec pierwszej części. Jak tu żyć panie premierze bez kolejnego tomu pod ręką, no jak?

Problem z młodzieżowymi książkami jest taki, że większość młodych ludzi myśli, że to nie dla nich, że są za starzy. "Młodzieżówka" brzmi słabo - jak taki ochłap, coś, co jest za mało ambitne dla starszych, za dorosłe dla dzieci, a i dla młodzieży bezsensowne, bo przecież czytanie takich pozycji jest "lamerskie" (czyt. obciachowe). Ja też miałam ten problem - napaliłam się na "Time Riders" jak szczerbaty na suchary, a kiedy ich dostałam w swoje ręce, to zaczęłam się bać. Miałam czego?

Wyobraź sobie, że lecisz samolotem i wiesz, że za chwilę ktoś zdetonuje w nim bombę. Płyniesz Titanicem, po katastrofie zostajesz uwięziony na którymś z pięter i zaraz utoniesz. Albo nie masz drogi wyjścia z płonącego domu. Nie chcesz umierać, prawda? Jak na zawołanie - koło Ciebie pojawia się starszy mężczyzna, który daje Ci wybór - umierasz albo żyjesz dalej. Wystarczy, że złapiesz go za rękę. Co wybierzesz?

Przed takim wyborem stanęła trójka nastolatków - Maddy (lat 19, katastrofa samolotu, rok 2010), Liam (lat 16, katastrofa Titanica, rok 1912) i Sal (lat 13, pożar domu, rok 2026). Nie był on jednak łatwy - wiedzieli, że gdy wybiorą życie, nie będą tak zupełnie wolnymi ludźmi - od tej chwili staną się pracownikami ściśle tajnej agencji Time Riders, która wykrywa przesunięcia w historii i zapobiega jej zmianie przez osoby nieuprawnione.

I w tym momencie (czyli właściwie na początku) zaczynają się schody. Liam, Maddy i Sal po uratowaniu się przed śmiercią i znalezieniu w roku 2001 w siedzibie agencji, przystosowują się do nowego życia w czasie nadspodziewanie szybkim. Nikt o nic nie pyta (a przynajmniej czytelnik nie dostaje wystarczających odpowiedzi) - a jak to się robi, a dlaczego tak, a po co to wszystko, a jak to się zaczęło, a dlaczego my, a czy jesteśmy tylko my? Plus, bohaterowie jakby zupełnie zapominają o swoim poprzednim życiu - nie tęsknią za bliskimi, nie próbują odnaleźć siebie z przeszłości gdzieś na ulicy (tutaj główne pretensje do Maddy). Szczerze mówiąc, gdyby nie rzeczywiście działający wehikuł czasu, ja na miejscu tych dzieciaków pomyślałabym, że starszy mężczyzna - Foster - jest mitomanem. W końcu nikogo więcej z tej agencji nie spotkali, co jest dość... dziwne?

Oprócz tego Maddy, Sal i Liam w tej swojej całej papierowości charakterów, nie wykazali się nawet podczas przeszkolenia operacyjnego, bo... prawie go nie było - odbębnili jakieś tam krótkie pitu-pitu i zaczęli pierwszą misję. Plus, co bardzo mnie się nie podobało, nikt z nich nie dostał przykazania, by nauczyć się historii - Foster zbył tę konieczność argumentem, że wystarczą im marne podstawy i nagłówki z gazet. Kiepski to przykład dla naszej współczesnej młodzieży...

No dobrze, ale przejdźmy teraz do dobrych stron. Podobało mi się umiejscowienie misji w czasach II WŚ, bo da się w trakcie czytania tej książki przyswoić chociaż kawałek elementarnej wiedzy. Wizja świata po wojnie nuklearnej i gdybanie "co by było, gdyby Hitler wygrał wojnę" wyszły Scarrow'owi pierwszorzędnie (mógłby się zastanowić nad jakąś serią dla starszych czytelników, ja bym nie pogardziła). Co również było świeże, oryginalne i zdecydowanie wyszło opowieści na plus, to dodanie do zespołu jednostki operacyjnej, Boba, pół-człowieka, pół-robota, który na przestrzeni 400 stron przeszedł chyba największą przemianę duchowo-emocjonalną (co w sumie jest trochę dziwne, bo po nim najmniej byśmy się tego spodziewali). Sam pomysł na fabułę jest bardzo ciekawy, a książkę czyta się w tempie BŁYSKAWICZNYM. Tutaj jednak znów przejdę do negatywów - akcja płynie za szybko, posiada za wiele fillerów i za mało konkretów i człowiek po lekturze właściwie nie wie, co ma oceniać, bo dostał za mało informacji. Potrzebny jest drugi tom, natychmiast.

"Time Riders" spodoba się zarówno nastolatkom (ale moim skromnym zdaniem od 13 roku życia wzwyż), jak i tej starszej młodzieży (ja mam 21 lat i mnie się nawet podobało!). Autor nie szczędzi opisów walki, jednak nie są one zbyt krwawe i okrutne. Książka ma potencjał, czytało się ją dobrze i bez zgrzytów, ale trochę w niej brakuje. Dlatego tak duże nadzieje pokładam w kolejnym tomie, bo jestem ciekawa, czy to wina tego, że autor się na razie rozkręca, czy tego, że jest kiepskim pisarzem (przynajmniej książek młodzieżowych, bo podczas lektury dało się wyczuć taką delikatną tęsknotę do "czegoś więcej").

Macie czasem tak, że nie wiecie, jakim cudem tak szybko skończyła Wam się książka? Ja po przeczytaniu ostatniego zdania uniosłam wzrok znad tomu i z przerażeniem pomyślałam "Co ja, zjadłam te kartki, czy jak? To już koniec?!". No słowo daję - dopiero co zostałam (ledwo) wprowadzona w historię, a tu nagle - bach - i koniec pierwszej części. Jak tu żyć panie premierze bez...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka to nie erotyk. A przynajmniej nie taki grzeczny - tu nie ma mowy o bardziej lirycznych i zmysłowych opisach stosunku, czy o miłości wymieszanej z pożądaniem. Tu główny prym wiedzie "niegrzeczny" seks - jest więc i miejsce na wyrażenia typu "Rżnij mnie!" itd. Jeśli więc szukacie książki do czytania, a nie do zaspokojenia swoich czysto fizycznych potrzeb, to nie wiem, czy "Tajemnice Emmy" będzie dla Was odpowiednia. I tutaj apel do wszystkich - czytajcie dokładnie opisy na okładkach, zaglądajcie do tekstu, poszperajcie trochę w Internecie, ZANIM zdecydujecie się na zakup jakiejkolwiek książki. Ja szykowałam się na dłuższą, ciekawszą powieść erotyczną. A dostałam... no właśnie, co ja dostałam?

Moim zdaniem kobiety nie powinny się wstydzić tego, że lubią seks. Ba, nie powinny też udawać, że nie kręci ich pornografia (jeśli oczywiście ją oglądają). W końcu mamy takie samo prawo do czerpania przyjemności z naszej seksualności, co mężczyźni, a często o tym zapominamy. Gdy zaczęłam czytać tę pozycję, w pewnym momencie złapałam się na myśleniu: "Boże, jak ja to zrecenzuję?!". A zaraz potem prychnęłam z pogardą i stwierdziłam, że czeka mnie ciekawe doświadczenie, bo to będzie pierwsza recenzja tego typu i dla mnie nie ma nic złego w czytaniu takich książek (oczywiście jeśli jesteśmy pełnoletni). A że dla innych seks jest tematem tabu... cóż, trudno.


Problemem tej książki nie są sceny seksu, nie jest też język (chociaż ten nie zachwyca - każdy bardziej rozgarnięty człowiek byłby w stanie popełnić coś podobnego). Ja po prostu zastanawiam się - po co ubierać właściwie JEDNĄ scenę seksu w 230 stron tekstu i nieudolnie próbować rozszerzyć czysto pornograficzne opowiadanie o coś na kształt (a może nawet nie?) studium psychiki Emmy? I tak - koniec końców - jest tych prób przekształcenia jednej sceny na bardziej złożoną historię jak na lekarstwo. Książka zyskałaby ode mnie o wiele wyższą ocenę, gdyby miała dwa razy więcej stron i wyraźnie zarysowaną fabułę (z pomysłem, polotem, głównym problemem!).

Ja jestem z tych osób otwartych na wszystko i wszystkich. Więc chociaż spodziewałam się delikatniejszego erotyka, a dostałam coś mocniejszego i to właściwie bez żadnej fabuły, to... w moim przypadku nic się nie stało! Czytało się z wypiekami na twarzy i nawet dość szybko, ale co z tego, skoro dla mnie ta książka powinna zostać skrócona do opowiadania, jakie można znaleźć na licznych stronach w Internecie? To po prostu nie jest lektura z krwi i kości! Plusem jest to, że dzieło Natashy Walker nie trąci stuprocentową amatorszczyzną i jeśli macie ochotę na coś, co pobudzi Wam krążenie (w dobrym znaczeniu!), to polecam. Co nie zmienia faktu, że jak dla mnie wydawanie przeciętnego opowiadania i nazywanie tego książką nie ma większego sensu.

Ta książka to nie erotyk. A przynajmniej nie taki grzeczny - tu nie ma mowy o bardziej lirycznych i zmysłowych opisach stosunku, czy o miłości wymieszanej z pożądaniem. Tu główny prym wiedzie "niegrzeczny" seks - jest więc i miejsce na wyrażenia typu "Rżnij mnie!" itd. Jeśli więc szukacie książki do czytania, a nie do zaspokojenia swoich czysto fizycznych potrzeb, to nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to