Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

„Tam, za horyzontem, wszystko zdawało się budzić tęsknotę. Lecz jeżeli ktoś potrafił zachować spokój, wytrwać bez ruchu, to rozumiał, że niesione przez nowe czasy zmiany zachodzą także tutaj, i potrafił przyjąć ich nieuchronność”

„Sielanka” to mini-powieść, której akcja dzieje się w malowniczym krajobrazie Finlandii. Przedzieramy się przez łąkę, zaglądamy przez okna, składamy wizytę małej społeczności mieszkającej w idyllicznej wiosce. Autor niespiesznie snuje historię dnia codziennego, pełnego przeciętnych rozczarowań, miłych i niemiłych doznań, przemyśleń zarówno prozaicznych, jak i tych bardzo górnolotnych.

Towarzyszymy bohaterom w ich zwykłych czynnościach, podglądamy ich osobiste rozterki, małe tęsknoty do tego, co było lub do tego, co może jeszcze się wydarzyć. Dla niektórych wszystko się kończy, dla innych życie dopiero się rozpoczyna. Jedni zostaną tu już na zawsze, drudzy pewnie opuszczą to miejsce.

Mimo tej prozaiczności, „Sielanka” wydała mi się prawie magiczna, a to wszystko za sprawą poetyckiego języka i sennego klimatu, który stworzył autor. To piękna historia o ludzkich relacjach i drobnych gestach, ale w tym wszystkim jest też miejsce na grozę i niepewność, nieodłączne elementy losu człowieka.

„Tam, za horyzontem, wszystko zdawało się budzić tęsknotę. Lecz jeżeli ktoś potrafił zachować spokój, wytrwać bez ruchu, to rozumiał, że niesione przez nowe czasy zmiany zachodzą także tutaj, i potrafił przyjąć ich nieuchronność”

„Sielanka” to mini-powieść, której akcja dzieje się w malowniczym krajobrazie Finlandii. Przedzieramy się przez łąkę, zaglądamy przez okna,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Feministka, działaczka społeczna, a przy tym świetna pisarka. To właśnie Barbara Ehrenreich, słynna amerykańska dziennikarka. „Gdybym wiedziała” jest zbiorem esejów podsumowujących jej karierę.

Jak sama zaznacza we wstępie, chciała pisać o rzeczach ważnych. Może banał, a jednak w obecnej sytuacji dziennikarzy, nie jest to takie oczywiste, na co sama błyskotliwie zwraca uwagę. Mimo wszystko udało się jej zdobyć pozycję autorytetu. A jej teksty o kobietach, ubóstwie czy współczesnej polityce to niezwykle trafny komentarz o kondycji naszego świata.

Ehrenreich była zaangażowaną dziennikarką, taką, która z godną podziwu skrupulatnością bierze się za research, by tekst był jak najbardziej wiarygodny. Mimo że niektóre z esejów zebranych w tym tomie powstały zanim się urodziłam (i to dość sporo przed tym), nie straciły na aktualności. Albo są świetną prognozą tego, co nadeszło.

Jasno, konkretnie i często z odpowiednią dozą cynizmu – w taki sposób Ehrenreich konstruuje swoje teksty. Podziwiam jej ironię i cięty język, i w ogóle nie dziwi mnie, że dziennikarstwo Ehrenreich zdobyło uznanie.

Feministka, działaczka społeczna, a przy tym świetna pisarka. To właśnie Barbara Ehrenreich, słynna amerykańska dziennikarka. „Gdybym wiedziała” jest zbiorem esejów podsumowujących jej karierę.

Jak sama zaznacza we wstępie, chciała pisać o rzeczach ważnych. Może banał, a jednak w obecnej sytuacji dziennikarzy, nie jest to takie oczywiste, na co sama błyskotliwie zwraca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Dziewczynka” Camille Laurens jest gorzką historią realiów bycia kobietą: od samego urodzenia – na starcie rozczarowującego, przez dzieciństwo, gdy stopniowo odkrywasz, że „jak kobieta”, to nie jest komplement, aż po dorosłość, gdy już to wiesz, a nadal jesteś sfrustrowana.

Niewielka powieść, ale niezwykle silna w swoim przekazie. Laurens konsekwentnie buduje obraz patriarchalnego świata, dominującego w nim przyzwolenia na nienawiść, wykluczenie i uwięzienie kobiet w wąskich, umniejszających rolach. Pokazuje, jak skonstruowana w ten sposób rzeczywistość marginalizuje cierpienie kobiet, a z drugiej strony wynosi na piedestał mężczyznę i jego próbę osiągnięcia sukcesu.

Język i sposób prowadzenia narracji, który się zmienia (bardzo wymownie) w zależności od momentu życia bohaterki, kształtują odpowiednio tempo i wydźwięk opowieści. Chociaż „opowieść” to nietrafne słowo, bo „Dziewczynka” to tylko przeniesienie na papier tego, co dobrze znamy z prawdziwego życia. Język zresztą jest też tutaj dodatkowo poddany rozważaniom, bo to w nim w dużej części ujawnia się zakorzenienie naszej kultury w patriarchalnej rzeczywistości.

„Wszystko, co kobiece, zawodzi, rozczarowuje, odtąd zdaje sobie z tego sprawę. […] Słowo zmieniając rodzaj, staje się obelgą. Równocześnie nabiera mocy”.

W zdaniach Laurens kryje się gniew, poczucie niesprawiedliwości i te same emocje towarzyszą podczas lektury. To książka, która jest jedynie fragmentem całego szeregu krzywd, które doświadczyły i doświadczają kobiety.
Bardzo mnie poruszyła i z pewnością do niej wrócę. A Wam serdecznie polecam!

„Dziewczynka” Camille Laurens jest gorzką historią realiów bycia kobietą: od samego urodzenia – na starcie rozczarowującego, przez dzieciństwo, gdy stopniowo odkrywasz, że „jak kobieta”, to nie jest komplement, aż po dorosłość, gdy już to wiesz, a nadal jesteś sfrustrowana.

Niewielka powieść, ale niezwykle silna w swoim przekazie. Laurens konsekwentnie buduje obraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Chcą sprawić, żebyś połknęła miksturę religijnych farmazonów, według których twoje milczenie nie jest kapitulacją ani uległością, ale wzniosłością, dystynkcją, szacunkiem, kiedy w rzeczywistości milczenie to mówi: jesteś ładniejsza, kiedy nie otwierasz ust.”

Po pierwsze – zapamiętajcie ten tytuł. Zapiszcie gdzieś go sobie, a potem w końcu przeczytajcie. „Lektura uproszczona” nie będzie wcale prosta. Autorka stawia czytelnikowi duże wyzwanie i do samego końca nie ma zamiaru niczego ułatwiać. To książka, która wymaga – wymaga przede wszystkim skupienia i otwartej głowy.

Cristina Morales opowiada historię czterech niepełnosprawnych kuzynek i robi to w sposób bezpośredni, nie kryjąc wściekłości, nie bawiąc się w oględne słówka i dyplomatyczność. Z tej książki kipi gniew i poczucie niesprawiedliwości. Jest niewygodna, wywołuje realny dyskomfort.

Autorka pisze o potrzebach i pragnieniach osób niepełnosprawnych. Nati, Marga, Patricia i Angela zawzięcie walczą o swoją samodzielność w świecie, który traktuje osoby z niepełnosprawnością paternalistycznie, gdzie ludzie „przyswoili sobie maksymę opieki społecznej, zgodnie z którą pomagać oznacza działać za kogoś, czyli reprezentować, czyli zastąpić”.

Świetny kawał literatury feministycznej. A do tego rozważania na temat wykorzystania języka, tego, w jaki sposób może wykluczać, uciskać i ograniczać. Polecam!

„Chcą sprawić, żebyś połknęła miksturę religijnych farmazonów, według których twoje milczenie nie jest kapitulacją ani uległością, ale wzniosłością, dystynkcją, szacunkiem, kiedy w rzeczywistości milczenie to mówi: jesteś ładniejsza, kiedy nie otwierasz ust.”

Po pierwsze – zapamiętajcie ten tytuł. Zapiszcie gdzieś go sobie, a potem w końcu przeczytajcie. „Lektura...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dziwnie pisze się opinię o książce, która jest zbiorem trzech odrębnych (prawie) historii, dziejących się w zupełnie innych rzeczywistościach. No właśnie – prawie.

Na początku trudno było mi wyłapać powiązanie, na tyle silne, by stwierdzić, że postawienie tych trzech opowieści obok siebie jest w ogóle słuszne. Ale im dalej, tym więcej zależności, wzajemnych uzupełnień. Co prawda są subtelne albo tak tylko wydaje się na pierwszy rzut oka, bo „Do raju” można by analizować bardzo dogłębnie i kiedyś chciałabym powrócić do tej książki i przebrnąć przez nią jeszcze raz, by spróbować wychwycić wszystko, co teraz mi umknęło.

Nie ma sensu streszczać fabuły, bo każda z części opowiada o innych bohaterach i odległych od siebie czasach. Dlatego skupię się na tym, że jest to historia o ludziach, ich pragnieniach i potrzebach, które nie zmieniają się mimo upływu stuleci. O samotności, śmierci, prawdzie, cierpieniu. O uczuciach i ich braku, o tym, co właściwie czyni człowieka człowiekiem.

Hanya Yanagihara potrafi przenikać do czeluści psychiki swoich bohaterów i przedstawia je z bezlitosną szczerością. Bohaterowie „Do raju” są żywymi ludźmi, autentycznymi osobowościami, i niemal wszyscy popełniają katastrofalne błędy w swojej prywatnej drodze do raju, w drodze do znalezienia szczęścia.

„Boję się, bo wiem, że moje ostatnie myśli będą o czasie, który zmarnowałem. Boję się, bo umrę, nie czując dumy z tego, jak przeżyłem swoje życie.”

To było moje pierwsze spotkanie z twórczością tej autorki („Małe życie” wciąż przede mną), ale tym, co mnie najbardziej zaskoczyło, była kreacja bohaterów. Wiedziałam, że mogę się spodziewać świetnego stylu i autentyczności w ich przedstawieniu, ale zdziwił mnie sam dobór postaci – są nietypowi, nieszablonowi. W większości były to portrety męskie – niestety kobiece, jeżeli już się pojawiły, wypadają dużo gorzej i są bardziej stereotypowe. Ale z takim przedstawieniem mężczyzn już dawno (albo wcale?) się nie spotkałam.

To smutna książka, melancholijna, a miejscami przerażająca, bo odziera człowieka z jego masek i uwidacznia w nim to, co najgorsze. Mimo wszystko nie da się nie współczuć bohaterom, bo nawet w obliczu ich zatrważających decyzji, można dostrzec strach, który nimi kieruje. Każdy z nas szuka jakiegoś sposobu, by osiągnąć szczęście i spełnienie – nie wszyscy jednak ryzykują, by zdobyć je wbrew wszystkim i wszystkiemu.

Ostatecznie więc uważam, że gdyby podzielić te trzy części na odrębne książki, całość straciłaby swój wydźwięk. Czym jest raj? Czy on istnieje? Czy wszyscy do niego dążą? Właściwie ta książka nie daje odpowiedzi na żadne z tych pytań, a pewne jest tylko to, że ludzie zawsze będą go poszukiwali.

Dziwnie pisze się opinię o książce, która jest zbiorem trzech odrębnych (prawie) historii, dziejących się w zupełnie innych rzeczywistościach. No właśnie – prawie.

Na początku trudno było mi wyłapać powiązanie, na tyle silne, by stwierdzić, że postawienie tych trzech opowieści obok siebie jest w ogóle słuszne. Ale im dalej, tym więcej zależności, wzajemnych uzupełnień. Co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Wojna i terpentyna” sięga do czasów I wojny światowej. To portret człowieka, którego życie naznaczyły dwie rzeczy – tytułowa wojna i terpentyna, bo choć z konieczności został żołnierzem, jego wielką ambicją była sztuka. Stefan Hertmans po latach sięga po zapiski swojego dziadka, który przeżył okrutną rzeczywistość wojny w okopach i przedstawia w tej książce jego losy, uzupełniając je własnymi przemyśleniami.

W jaki sposób myślimy o książkach o tematyce wojennej? Może powinniśmy spróbować inaczej, bo definitywnie ten tytuł nie znajdzie się w tych ramach. To surowa opowieść o okrucieństwie wojny, ale jednocześnie intymny wgląd w czyjeś życie, w którym pojawia się miłość, fascynacja i pasja zaraz obok straty, strachu i cierpienia. Wojna i sztuka przeplatają się w bardzo naturalny sposób – na płaszczyźnie fabuły, ale też samego opisu.

Życie Urbaina od młodości naznaczone jest wieloma próbami. Śledzimy je na różnych etapach – autor sięga pamięcią wstecz i przywołuje starszego pana, który kiedyś podarował mu cenny zegarek. Hertmans poznaje swojego dziadka na nowo, czytając jego dzienniki. Mieszają się tu więc nawet trzy perspektywy – Urbain oczami wnuka, Urbain, relacjonujący swoje życie podczas wojny i Urbain z opowieści innych członków rodziny autora.

Świetnie napisana, świetnie skonstruowana i wielopłaszczyznowa – „Wojna i terpentyna” pozwala czytelnikowi wniknąć w życie Urbaina, poznać jego sposób myślenia, obawy, pragnienia, a także przez jego perspektywę zrozumieć Wielką Wojnę od strony zwykłego żołnierza. Zrozumieć wojnę jako trwanie – nużące trwanie gdzieś między życiem a śmiercią. Ale to także opowieść o niespełnionej miłości, obowiązku, poszukiwaniu spokoju… Bardzo, bardzo polecam!

„Wojna i terpentyna” sięga do czasów I wojny światowej. To portret człowieka, którego życie naznaczyły dwie rzeczy – tytułowa wojna i terpentyna, bo choć z konieczności został żołnierzem, jego wielką ambicją była sztuka. Stefan Hertmans po latach sięga po zapiski swojego dziadka, który przeżył okrutną rzeczywistość wojny w okopach i przedstawia w tej książce jego losy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cleo i Frank poznają się w sylwestrową noc w windzie. Zafascynowani sobą nawzajem po kilku miesięcach biorą ślub. Dwadzieścia lat różnicy i wiele niewiadomych – to podstawy ich związku, który stopniowo zaczyna się kruszyć.

“The hole is loneliness,' [..] 'You can't stand above someone and tell them to get out of it,' she said. 'Or teach or preach it out of them. You have to be in it with them.”

„Cleopatra i Frankenstein” to książka o bohaterach, którym właściwie nie da się kibicować w ich życiowych wyborach. Czytanie jej przypomina raczej oglądanie katastrofy w zwolnionym tempie. Wielu osobom nie przypadnie do gustu, mnie jednak ujęła i czuję, że na długo ze mną zostanie.

Obok Cleo i Franka poznajemy szereg innych postaci – ich znajomych oraz członków rodziny – którzy dopełniają swoją perspektywą obraz dwójki głównych bohaterów i opowiadają własne historie. Coco Mellors tworzy trudnych bohaterów. Nie wszyscy otrzymują tyle samo uwagi, ale każdy z nich wnosi coś do fabuły. Na pozór szczęśliwi, piękni, inteligentni. To ludzie, którzy osiągnęli jakiś sukces, ludzie mający swoje marzenia i talenty. W rzeczywistości są skrzywdzeni, samotni i zepsuci. Bywają okrutni i samolubni. Krzywdzą i wykorzystują siebie nawzajem, czasami w imię niczego.

Bardzo podobał mi się sposób prowadzenia narracji, zmiana perspektyw i wyszczególnienie niektórych reakcji i emocji. Bo tę książkę się przede wszystkim czuje, to z emocji zarysowanych między zdaniami, wyciąga się jej sens.

Wiele tu szablonowych, mocno cliché zabiegów, ale mimo wszystko byłam bardzo zaangażowana w historię. Uwielbiam czytać o niejednoznacznych relacjach i skonfliktowanych wewnętrznie bohaterach, więc to idealna książka dla mnie. I zgadzam się ze wszystkimi, którzy już to powiedzieli - fani Sally Rooney, „Cleopatra and Frankenstein” będzie dla Was świetnym wyborem.

Cleo i Frank poznają się w sylwestrową noc w windzie. Zafascynowani sobą nawzajem po kilku miesięcach biorą ślub. Dwadzieścia lat różnicy i wiele niewiadomych – to podstawy ich związku, który stopniowo zaczyna się kruszyć.

“The hole is loneliness,' [..] 'You can't stand above someone and tell them to get out of it,' she said. 'Or teach or preach it out of them. You have...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

2023 rok zakończyłam z biografią Joan Didion, słynnej amerykańskiej eseistki, która zmarła kilka lat temu. Nazwisko pisarki prawdopodobnie obiło Wam wcześniej się o uszy, a jeśli nie to być może kojarzycie ten cytat: „Żeby żyć, opowiadamy sobie historie”. To właśnie Joan Didion.

W tej niekoniecznie obszernej książce Evelyn McDonnel, pasjonatka twórczości Didion, analizuje życie autorki „Białego albumu”. Robi to jednak, jak uprzedza na początku, bardzo subiektywnie, dodając wiele odniesień do własnego życia. W ten sposób otrzymujemy coś swobodniejszego niż zwykła biografia. McDonnel wybiera i rozwija to, co najbardziej ją interesuje – pojawia się więc sporo uwag o stylu eseistki, jej działalności pisarskiej w kontekście feminizmu, jej przełomowego miejsca w literaturze… Autorka nie pomija jednak niewygodnych kwestii, które także są częścią wizerunku Didion.

W ten sposób otrzymujemy ciekawy portret amerykańskiej pisarki – drobnej, cichej kobiety, której słowa niosły się z ogromną mocą; uprzywilejowanej pisarki, mającej upodobanie do luksusu; kobiety, która potrafiła przebić się przez szklany sufit, a jednocześnie nastawionej bardzo sceptycznie do ówczesnych feministek.

Ciekawa, choć miejscami nierówna książka. Zachęciła mnie do dowiedzenia się na temat Didion czegoś więcej, więc polecam!

2023 rok zakończyłam z biografią Joan Didion, słynnej amerykańskiej eseistki, która zmarła kilka lat temu. Nazwisko pisarki prawdopodobnie obiło Wam wcześniej się o uszy, a jeśli nie to być może kojarzycie ten cytat: „Żeby żyć, opowiadamy sobie historie”. To właśnie Joan Didion.

W tej niekoniecznie obszernej książce Evelyn McDonnel, pasjonatka twórczości Didion, analizuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

These Violent Delights to opowieść o relacji-obsesji, duszącej i przytłaczającej, a jednak w jakiś sposób także pięknej. Pięknej zwłaszcza w kontekście tego znanego cytatu z „Tajemnej historii” (którą tu przytaczam nie bez powodu): „Beauty is terror. Whatever we call beautiful, we quiver before it”.

Myślę, że to jedna z najlepiej napisanych relacji, o jakich czytałam. Jest żywa i nie-jednoznaczna, zmienia się i przekształca razem z bohaterami. Po przeczytaniu TVD zostałam z chaosem w głowie – i pytaniami, na które nigdy nie dostanę odpowiedzi. Niektóre fragmenty są tak wstrząsające, że muszę przyznać, że dawno mnie tak coś nie zszokowało. I was speechless po prostu.

Paul i Julian to para bohaterów, których nie sposób wymazać sobie z głowy. Zwłasz-cza, że ich ocena jest podwójnie nam utrudniona ze względu na unreliable narrację, która mąci i zaburza prawdziwy odbiór. Jak było naprawdę? Jacy oni byli naprawdę, ile z tego to tylko narzucona wersja Paula? Dynamika ich relacji bardzo przypomina-ła mi Remusa i Syriusza z ATYD i do końca nie potrafiłam się wyzbyć tego porówna-nia, choć im dalej, tym coraz mroczniej i bardziej niejednoznacznie.

Gdybym miała jakoś scharakteryzować tę powieść to podrzuciłabym dwa tytuły: „Ta-jemna historia” i „Zbrodnia i kara”, choć może nawet niekoniecznie w tej kolejności.

These Violent Delights to opowieść o relacji-obsesji, duszącej i przytłaczającej, a jednak w jakiś sposób także pięknej. Pięknej zwłaszcza w kontekście tego znanego cytatu z „Tajemnej historii” (którą tu przytaczam nie bez powodu): „Beauty is terror. Whatever we call beautiful, we quiver before it”.

Myślę, że to jedna z najlepiej napisanych relacji, o jakich czytałam....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Proces Franz Kafka, David Zane Mairowitz, Chantal Montellier
Ocena 7,2
Proces Franz Kafka, David ...

Na półkach:

„Proces” – chyba najbardziej znana powieść Kafki – to duszna i niepokojąca historia o bezsilności i braku kontroli. Myślę, że dobrze znacie tę książkę i z pewnością spotkaliście się z różnymi interpretacjami. Dla mnie „Proces” zawsze stanowił metaforę zagubienia i niemożności przystosowania się do innych. Józef K., popychany bezradnie przez machinę państwową, próbujący wyłamać się z jej prawideł, jest postacią, która zapada głęboko w pamięć. Pamiętam, że po mojej pierwszej lekturze „Procesu” byłam zaskoczona tym, jak dziwną i chaotyczną historię właśnie przeczytałam. Bo Kafka jest niezawodny, jeżeli chodzi o tworzenie osobliwej, ponurej atmosfery.

Powyższe wydanie to coś trochę innego niż klasyczny „Proces” – jest to bowiem powieść Kafki w formie komiksu. Niesamowicie sprawdza się taka forma przy tym tytule. Chantal Montellier – francuska rysowniczka, doskonale oddała duszący klimat i groteskowość mnożących się korytarzy oraz zakamarków kancelarii sądowych. Czytać o tych miejscach, zatapiać się w kafkowskim koszmarze a zobaczyć go przed sobą – dwa, inne doświadczenia. Bardzo Wam polecam poznać „Proces” w takiej formie!

„Proces” – chyba najbardziej znana powieść Kafki – to duszna i niepokojąca historia o bezsilności i braku kontroli. Myślę, że dobrze znacie tę książkę i z pewnością spotkaliście się z różnymi interpretacjami. Dla mnie „Proces” zawsze stanowił metaforę zagubienia i niemożności przystosowania się do innych. Józef K., popychany bezradnie przez machinę państwową, próbujący...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam ogromny sentyment do Teen Wolf i tworów tego pokroju, dlatego liczyłam, że książka Klune’a będzie świetną odskocznią i rozrywką tego typu właśnie. Okazała się nieco bardziej poważna, trudno też zaliczyć ją do kategorii młodzieżowych, bo bohaterowie przez większą część fabuły są młodymi dorosłymi. Ale tym razem to nie moje niespełnione oczekiwania zadecydowały o negatywnej ocenie.

Czy była to powieść wybitnie zła? Absolutnie nie. Pierwszy raz zdarzyło mi się jednak, że przez styl autora nie jestem w stanie wcale przekonać się do treści książki. TJ Klune pisze w bardzo specyficzny sposób, który z pewnością do niektórych trafi, ale akurat nie do mnie.

I przez sam fakt, że cały czas skupiałam się na tym, JAK ta książka była napisana, nie mogłam koncentrować się na tym, CO się w niej dzieje. Dużym zastrzeżeniem z mojej strony jest nadużywanie wulgaryzmów – nie bierzcie mnie za purystkę językową, nie mam nic przeciwko korzystaniu z przekleństw w książkach, ale uwierzcie mi, ich ilość tutaj była kolosalna. Niemal w każdym dialogu pojawiały się wulgaryzmy, co jest po prostu niepotrzebne i zamiast zwiększać wiarygodność rozmowy, robi z niej jakąś groteskę.

Mam wrażenie, że brakuje tej powieści dobrego tempa, jest przegadana, niepotrzebnie rozciągnięta – a przez to wszystko nawet sceny walki wydają się po prostu… nudne. Gdyby nie warstwa językowa, byłabym pewnie w stanie polubić bohaterów, bo na to się zanosiło, ale jednak ich dialogi i sposób, w jaki byli opisywani skutecznie mi w tym przeszkadzał.

Klimat powieści był świetny – małe, ponure miasteczko gdzieś na odludziu, tajemnice wiszące w powietrzu… To wszystko mogło być fundamentem naprawdę niezłej historii.

Mam ogromny sentyment do Teen Wolf i tworów tego pokroju, dlatego liczyłam, że książka Klune’a będzie świetną odskocznią i rozrywką tego typu właśnie. Okazała się nieco bardziej poważna, trudno też zaliczyć ją do kategorii młodzieżowych, bo bohaterowie przez większą część fabuły są młodymi dorosłymi. Ale tym razem to nie moje niespełnione oczekiwania zadecydowały o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Podstawą tej książki jest znany schemat, w którym główna bohaterka budzi się w innym świecie niż jej współczesny – do schematów można mieć różne podejście, jednak moim zdaniem samo ich występowanie nie skreśla od razu historii. Każdy schemat można bowiem przedstawić w ciekawy i oryginalny sposób. Z takim przekonaniem sięgałam po tę powieść, bo w gruncie rzeczy lubię dobrze napisane schematy, a gdy osoba autorska świadomie się nimi bawi i ogrywa je na zaskakujące sposoby, sprawia, że z automatu uważam daną książką za niebanalną.

Niestety tutaj tego nie otrzymałam, jednak „Zeus. Królestwo Oriona” rozczarował mnie w wielu innych aspektach. Schematyczność tej historii sprawiła, że poczułam się wrzucona do czasów „Zmierzchu”, a Elena swoją papierowością i brakiem wyrazu uporczywie kojarzyła mi się z Bellą Swan.

Historia ma ciekawy zarys – łączenie science fiction z mitologią grecką? Byłam kupiona opisem. Niestety poza nim – i piękną okładką – nie znalazłam żadnego innego pozytywnego aspektu, czego bardzo żałuję.

Nie porwali mnie ani bohaterowie, ani akcja, ani styl pisania autorki.

Brakowało mi poczucia celu tej historii albo napięcia, które sprawiłoby, że przewracałabym kartki chociażby po to, by dowiedzieć się, jaki będzie finał zmagań bohaterki. Fundamentem jest jej próba uratowania całego świata – która zostaje zepchnięta kompletnie na drugi plan ze względu na romantyczne rozterki Eleny. Nie poczułam żadnego zaangażowania związanego z dramatem tego wydarzenia ani jakiegoś poczucia zagrożenia, całość wyszła płasko i nieprzekonująco.

Tekst cierpi bardzo na słabo wykonanej korekcie i redakcji, co rzuci się w oczy nie tylko osobom, które mają o niej jakieś pojęcie, ale prawdopodobnie każdemu przeciętnemu czytelnikowi. Sam styl autorski również się nie broni, nawet – a może szczególnie – gdy czyta się nienaturalne dialogi.

Podstawą tej książki jest znany schemat, w którym główna bohaterka budzi się w innym świecie niż jej współczesny – do schematów można mieć różne podejście, jednak moim zdaniem samo ich występowanie nie skreśla od razu historii. Każdy schemat można bowiem przedstawić w ciekawy i oryginalny sposób. Z takim przekonaniem sięgałam po tę powieść, bo w gruncie rzeczy lubię dobrze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Spodziewałam się po tej książce fikcji historycznej pokroju Bridgertonów, ale swoją dojrzałością zaskoczyła mnie od pierwszego rozdziału. Stacey Lee przenosi nas do XIX-wiecznej Atlanty, do czasów po wojnie secesyjnej, po trzynastej poprawce i zniesieniu niewolnictwa, które jednak nie wyeliminowało problemu rasizmu w Stanach Zjednoczonych.

Jo Kuan jest Chinką, która stara się znaleźć swoje miejsce wśród mieszkańców Atlanty. Jak można się domyślić nie przychodzi jej to łatwo, wraz ze Starym Ginem –przybranym ojcem, mieszka w piwnicy domu Bellów – właścicieli jednej z miejskich gazet. I choć sami Bellowie nie mają pojęcia o współlokatorach, ich życia są ze sobą powiązane. A wiążą się jeszcze bardziej, gdy Jo postanawia pomóc Bellom odzyskać subskrybentów, zgłaszając się – anonimowo oczywiście – do prowadzenia rubryki porad dla kobiet jako „Panna Sweetie”.

„Panna Sweetie” była tym aspektem opisu, po którym spodziewałam się rozrywki w stylu Bridgertonów, jednak okazało się, że jest to historia bardziej skomplikowana i poważna. Stacey Lee pokazuje czytelnikom – sięgając po fikcję historyczną, ale jednak – XIX-wieczne realia osób o innym kolorze skóry niż biały, problem segregacji rasowej, w tym ogromnej niesprawiedliwości, jaka dotyka Jo, Starego Gina, a także innych postaci – o różnym pochodzeniu – m.in. Noemi, Robby’ego itd.

Jo jako główna bohaterka sprawdza się znakomicie. Swoim zachowaniem łamie normy kulturowe, nie boi się wyrażać swojego zdania, jest inteligentna i odważna. Sama fabuła potrafi się obronić, bo autorka wprowadza do powieści wielu bohaterów o swoich własnych wątkach i kreuje bogatą w wydarzenia, tajemnice do rozwiązania oraz plot twisty akcję. Mimo to – pod względem fabularnym – czegoś mi zabrakło, być może kilku dodatkowych rozdziałów, w których dostalibyśmy więcej interakcji między niektórymi postaciami. Zwłaszcza główną bohaterką i jej love interest.

Mimo tego, że jest to książka nierówna, pozytywnie mnie zaskoczyła właśnie ze względu na jej dojrzałość i problematykę – której podstawę stanowi wspomniany już rasizm, istotny także gdy o swoje prawa upominają się kobiety (zainteresowało mnie to do poczytania trochę więcej na temat elitaryzmu pierwszej fali feminizmu).

Jest to książka z gatunku young adult – i dodaję to na koniec, ponieważ muszę się przyznać, że moje zaskoczenie nią wynika głównie z tego, że być może nadal nie doceniam tego gatunku i czasami myślę o nim w protekcjonalny sposób, podczas gdy takie książki jak ta udowadniają mi, że nie powinnam.

Polecam!

Spodziewałam się po tej książce fikcji historycznej pokroju Bridgertonów, ale swoją dojrzałością zaskoczyła mnie od pierwszego rozdziału. Stacey Lee przenosi nas do XIX-wiecznej Atlanty, do czasów po wojnie secesyjnej, po trzynastej poprawce i zniesieniu niewolnictwa, które jednak nie wyeliminowało problemu rasizmu w Stanach Zjednoczonych.

Jo Kuan jest Chinką, która stara...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dla Benny i Byrona śmierć matki staje się powodem spotkania rodzeństwa po latach. Eleanor Bennet pozostawia po sobie tytułowy czarny tort i nagranie, w którym opowiada swoją historię – przeszłość, o jakiej jej dzieci nie miały pojęcia.

Lubię wielowymiarowe książki, w których do głosu dochodzą różne relacje; w jakich możemy poznawać historię nie tylko z jednego punktu widzenia. „Czarny tort” jest właśnie taką powieścią, łączy w sobie wypowiedzi i spojrzenia wielu bohaterów, bez ich wartościowania i oceny. Całość stanowi wieloaspektową opowieść złożoną z szeregu innych historii – czy też ludzi, którzy wciąż piszą swoje historie.

Wyznania Eleanor są jednocześnie bolesne i szokujące, obejmują tematy tożsamości kulturowej, tradycji i jej znaczenia, straty, odmienności oraz uprzedzeń; dotykają kwestii rasizmu, kobiecości i przemocy. Poza młodością matki Benny i Byrona, poznajemy także rodzeństwo głównych bohaterów, ich aktualne i przeszłe problemy. Kreacja postaci w tej powieści – nie tylko pierwszoplanowych – zrobiła na mnie duże wrażenie, bo widać w niej dbałość o wiarygodność i różnorodność ich charakterów. Są niedoskonali, wszyscy cierpią, ale wszyscy też popełniają błędy.

Ze względu na rozmaitość podjętych wątków obawiałam się ewentualnego chaosu, ale według mnie całość jest niezwykle spójna, historia Eleanor pozostaje w centrum, pozostałe stanowią natomiast uzupełnienie, co nie znaczy, że nie są samodzielne. Niestety nie wszystkie kwestie otrzymały tyle miejsca, ile być może powinny, ale jest to jedynie niewielki niedosyt, który rekompensuje mi postać głównej bohaterki – Eleanor, którą przyznam, że podziwiałam przez całą powieść. Jest absolutnie inspirująca, choć tak jak już wspominałam, nie ma tutaj postaci idealnych. Ale prawdopodobnie właśnie jej szczerość i „ludzkość” tak mnie ujęła.

Myślę, że „Czarny tort” to tytuł, który zdecydowanie warto poznać.

Dla Benny i Byrona śmierć matki staje się powodem spotkania rodzeństwa po latach. Eleanor Bennet pozostawia po sobie tytułowy czarny tort i nagranie, w którym opowiada swoją historię – przeszłość, o jakiej jej dzieci nie miały pojęcia.

Lubię wielowymiarowe książki, w których do głosu dochodzą różne relacje; w jakich możemy poznawać historię nie tylko z jednego punktu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo miło zaskoczyła mnie ta książka, jej czytanie stanowiło czystą przyjemność –zagadka, wspaniały klimat (Nowy York, wiek XX!) i coś, co mnie od razu kupiło – charyzmatyczni, niebanalni bohaterowie.

Pani Pentecost – słynna detektyw, specjalizująca się w sprawach nie do rozwiązania, które przyniosły jej renomę, a także w sprawach absolutnie zwyczajnych, w jakich udziela bezinteresownie pomocy ubogim kobietom; oraz Willowjean Parker – wcześniej zarabiająca na siebie w cyrku, aktualnie młoda współpracowniczka pani P. – to duet, który absolutnie podbił moje serce. Ta dwójka właściwie nie potrzebuje nikogo innego, by przykuć uwagę. Spotswood ma talent do kreowania sympatycznych i ciekawych bohaterów, i choć obie polubiłam od pierwszych stron powieści, to jednak nasza narratorka, czyli Will, skradła show.

Nie chcę zdradzać fabuły, powiem tylko, że sprawa, którą się zajmują, kręci się wokół więcej niż jednego morderstwa, dziwacznej spirytystki i pięknego rodzeństwa bliźniaków, których dzieli tak wiele jak łączy. „Fortuna sprzyja umarłym” to jednak nie tylko kryminał, jestem zaskoczona, jak wiele wątków udało się przemycić autorowi między wierszami – problem przemocy domowej, nierówności klasowe, sytuacja osób nieheteronormatywnych.

Czytało mi się ją świetnie – autor ma wyborny humor i przyjemny styl; natomiast charyzma głównych bohaterek, ich wzajemna relacja, rozmowy, sposób, w jaki podchodzą do ludzi – sprawiły, że ewentualne wady tej powieści przeszły przeze mnie niezauważone. No i ten klimat!

Bardzo miło zaskoczyła mnie ta książka, jej czytanie stanowiło czystą przyjemność –zagadka, wspaniały klimat (Nowy York, wiek XX!) i coś, co mnie od razu kupiło – charyzmatyczni, niebanalni bohaterowie.

Pani Pentecost – słynna detektyw, specjalizująca się w sprawach nie do rozwiązania, które przyniosły jej renomę, a także w sprawach absolutnie zwyczajnych, w jakich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Hrabiego Monte Christo” miałam przeczytać już od dłuższego czasu, ale jakoś nigdy nie potrafiłam znaleźć chwili, by faktycznie zabrać się za ten, ogromny przecież pod względem objetości, klasyk literatury francuskiej. Cieszę się, że w te wakacje moje bardzo długie plany w końcu się ziściły, a z drugiej strony towarzyszy mi to charakterystyczne poczucie smutku, które pojawia się po skończeniu naprawdę świetnej książki. Przeczytałam. I jestem zachwycona – „Hrabia Monte Christo” to z pewnością jeden z najlepszych tytułów tego roku.

Zanim faktycznie sięgnęłam po tę powieść, nie miałam żadnego pojęcia, o czym dokładnie jest. Istniała w mojej świadomości jako „ten jeden duży klasyk, który ma mnóstwo ekranizacji, jest polecany przez wszystkich i naprawdę wypada go znać”. Ale nigdy jakoś nie zagłębiałam się bardziej w to, co znajduje się w środku tego wielkiego dzieła. Nie pokusiłam się również na żadną ekranizację. Gdybym wiedziała, że głównym motywem Hrabiego jest zemsta – tj. jeden z moich ulubionych motywów literackich – sięgnęłabym po tę książkę dużo wcześniej.

Dumas jest prawdziwym mistrzem, jeżeli chodzi o samą konstrukcję fabuły – będę wspominać jego powieść jako wzór doskonale zbudowanej historii, choć wiem, że sama nigdy nie byłabym w stanie napisać czegoś choć częściowo tak dobrego. Hrabia Monte Christo to ogromna – ponad 1000 stron! – rozbudowana, wielowątkowa opowieść, a jednak wszystkie wątki, nawet te malutkie, spajają się ze sobą idealnie, tworząc uzupełnienie dla głównego – życia, klęski i zemsty tytułowego bohatera. Ilość postaci może na początku przerażać, ale sposób, w jaki ich historie się łączą jest niezwykle satysfakcjonujący. Zresztą narrator bywa bardzo pomocny w tym względzie.

Świetna strona techniczna jest więc uzupełniona przez doskonałe portrety psychologiczne bohaterów. Każdy został opatrzony swoim samodzielnym charakterem i historią. Zaskoczyły mnie różnorodne i nieprzeciętne sylwetki kobiece – mam wrażenie, że w klasykach napisanych przez mężczyzn to dość niespotykane.

Jestem więc pod ogromnym wrażeniem – a i to niedopowiedzenie! To nie tylko świetnie skonstruowana powieść, ale przede wszystkim porywająca i angażująca historia cierpliwego, powolnego rewanżu za uczynione krzywdy; zemsty-obsesji, która ma przynieść ulgę po latach cierpienia; zemsty, która w bardzo łatwy sposób może wymknąć się spod kontroli.

„Hrabiego Monte Christo” miałam przeczytać już od dłuższego czasu, ale jakoś nigdy nie potrafiłam znaleźć chwili, by faktycznie zabrać się za ten, ogromny przecież pod względem objetości, klasyk literatury francuskiej. Cieszę się, że w te wakacje moje bardzo długie plany w końcu się ziściły, a z drugiej strony towarzyszy mi to charakterystyczne poczucie smutku, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie jest to kontynuacja „Wron”, jak można podejrzewać po opisie z okładki, jednak na wielu płaszczyznach historia z tych dwóch powieści się pokrywa. Nie umiem traktować ich osobno, podobieństwa między nimi znacznie utrudniają taki odbiór, mimo woli więc pierwsze, co mi przyszło do głowy po skończeniu to to, że „Wrony” były lepsze pod względem formalnym – lepiej napisane i lepiej skomponowane.

W „Jestem głód” wielość podjętych tematów sprawia, że ten główny – tytułowy – jest nieco zepchnięty na bok. Myślę, że forma dużo odbiera samej treści. Przeskakiwanie z tematu na temat, brak wyraźnych połączeń między nimi potęguje wrażenie luźnej akcji, nie pozostawiającej miejsca na głębszą refleksję. Albo po prostu to ja nie lubię narracji pamiętnikarskiej, stąd mój gorszy odbiór.

Niemniej jest to cenny tytuł i ważne spojrzenie na zaburzenia odżywania, dysfunkcyjną rodzinę i kobiecość. A także na potrzebę bliskości, zwłaszcza tej kobiecej, której bohaterka (autorka) nie otrzymała w relacji ze swoją matką, dlatego wciąż towarzyszy jej poczucie braku ciepła, jakiejś wewnętrznej pustki. Wiele aspektów w tej książce może przytłaczać, jednak to właśnie ten wątek – relacja z matką, próba szukania dla niej zastępstwa, przywiązanie i jednoczesna nienawiść – wydaje mi się najbardziej rozdzierający.

Myślę, że warto ją przeczytać, tak samo zresztą jak „Wrony”!!

Nie jest to kontynuacja „Wron”, jak można podejrzewać po opisie z okładki, jednak na wielu płaszczyznach historia z tych dwóch powieści się pokrywa. Nie umiem traktować ich osobno, podobieństwa między nimi znacznie utrudniają taki odbiór, mimo woli więc pierwsze, co mi przyszło do głowy po skończeniu to to, że „Wrony” były lepsze pod względem formalnym – lepiej napisane i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Nasze Perseidy” to bardzo osobliwa historia o jeszcze bardziej osobliwych postaciach.

Miałam do niej dwa podejścia – po przeczytaniu kilku początkowych rozdziałów poddałam się i postanowiłam zrobić sobie przerwę, nie trafił do mnie styl, a początek akcji także nie sprawił, bym chciała kontynuować ją dalej.

Udało mi się wrócić do tej historii już po sesji i od razu powiem, że po przeczytaniu pierwszej połowy historia znacznie zyskuje. To wszystko za sprawą bohaterów, pojawiających się w późniejszej części książki. Myślę, że to oni są tu kluczowym powodem, dla którego jestem w stanie ocenić ją pozytywnie. Ariadne, Elias i pan Joseph to moje top trio.

Historia płynie niezwykle powoli, sam klimat jest trochę senny, nie uraczymy tu wielkiej akcji, ale nie uważam, by była szczególnie potrzebna. „Nasze Perseidy” czyta się dla postaci, ich relacji, przeżyć i różnorodnych charakterów. A ta różnorodność jest tutaj kluczowa.

Kaydence jest tego typu bohaterką, którą nie sposób nie darzyć sympatią. Bardzo ją polubiłam na przestrzeni tej książki i z ciekawością śledziłam tok jej myślenia – sama nie interesuje się zbytnio astronomią, stanowiącą tło tej powieści, ale jestem pod wrażeniem tego, w jaki sposób autorka stworzyła na jej kanwie całą opowieść. Historia Kay potrafi rozdzierać serce i wzruszać, zwłaszcza obserwując jej nieustępliwość i empatię.

Mimo wszystko jest to niestety książka nierówna. Nie jest też niestety dla wszystkich, obawiam się, że może się wydać nużąca. Niemniej, będę ją Wam bardzo polecać ze względu na samych bohaterów i niezwykły klimat – trochę nostalgiczny, trochę oniryczny. Przekonajcie się sami!

„Nasze Perseidy” to bardzo osobliwa historia o jeszcze bardziej osobliwych postaciach.

Miałam do niej dwa podejścia – po przeczytaniu kilku początkowych rozdziałów poddałam się i postanowiłam zrobić sobie przerwę, nie trafił do mnie styl, a początek akcji także nie sprawił, bym chciała kontynuować ją dalej.

Udało mi się wrócić do tej historii już po sesji i od razu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Klitajmestra” to świetny portret skomplikowanej kobiety – ambitnej, dumnej, przepełnionej nienawiścią. Nie wiem, jak bardzo fascynuje Was mitologia grecka, ale być może kojarzycie Klitajmestrę z mitu o wojnie trojańskiej. Była siostrą pięknej Heleny oraz żoną Agamemnona – władcy Myken. Po jego zwycięskim powrocie spod Troi, stała się także jego morderczynią – z żądzy władzy? Z zemsty? Mogłoby się wydawać, że Constanza Casati pisze tę historię z perspektywy antybohaterki, ale Klitajmestra jest postacią o wiele bardziej złożoną, by bezceremonialnie przyporządkować ją do kategorii „złoczyńcy”.

Uwielbiam niejednoznaczne postacie – „morally grey characters”; uwielbiam także retellingi mitologii, więc “Klitajmestra” jest książką pisaną niemal pode mnie. Tak, jestem nią zachwycona. Czy jest bez zarzutu? Oczywiście, że nie, ale i tak jestem pewna, że w grudniu wrzucę ją do topki najlepszych książek, jakie poznałam w tym roku.

Śledzimy losy Klitajmestry sprzed jej małżeństwa z Agamemnonem i po nim. Jej życie jest wypełnione wydarzeniami właściwie tragicznymi, w większości spowodowanymi czynami męża, Klitajmestra poprzysięga sobie jednak zemstę i cierpliwie czeka na odpowiedni moment. Autorka rysuje obraz starożytnej Grecji, w której kobiety traktowane są przez mężczyzn jak ich własność, a ich władza może być jedynie pośrednia, wykonywana z ukrycia. Klitajmestra nie chce być taką władczynią. Swoim charakterem i nieustępliwością powoli zdobywa sobie miejsce prawdziwej królowej Myken i pomimo całego pasma tragedii, które ją spotkały, osiąga swój cel.

Klitajmestra jest zdecydowanie jedną z ciekawszych kobiet z mitologii i jestem niezwykle zadowolona, że powstała książka, która oddaje jej sprawiedliwość. To doskonały portret psychologiczny – nie tylko samej głównej bohaterki, ale także jej sióstr, córek, matki i mężczyzn, pojawiających się w ich życiu.

Jeżeli lubicie „Kirke” Madeline Miller to jestem pewna, że „Klitajmestra” spodoba Wam się nawet bardziej!

„Klitajmestra” to świetny portret skomplikowanej kobiety – ambitnej, dumnej, przepełnionej nienawiścią. Nie wiem, jak bardzo fascynuje Was mitologia grecka, ale być może kojarzycie Klitajmestrę z mitu o wojnie trojańskiej. Była siostrą pięknej Heleny oraz żoną Agamemnona – władcy Myken. Po jego zwycięskim powrocie spod Troi, stała się także jego morderczynią – z żądzy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest to obszerna książka, liczyłam więc na rozbudowany świat i ciekawy zbiór bohaterów. I faktycznie nie można narzekać na niewielką liczbę postaci czy niedopracowaną kreację świata fabularnego – dostajemy nawet mapkę, co zawsze jest na plus. Reprezentacja bohaterów jest niebanalna, jestem absolutną fanką Denali – świetnie, że wprowadzanie bohaterów różnorodnych jest już czymś coraz bardziej naturalnym! Zdecydowanie uważam, że Denali powinno otrzymać większy wątek.

Niestety pomimo tak dobrze zapowiadającej się historii, otrzymujemy bardzo statyczną i monotonną fabułę. Praktycznie całość – ponad 500 stron! – dzieje się w jednym miejscu, i jest nim pałac w Avolanie. Natomiast plan akcji obejmuje te same zajęcia – bale, wizyty w ogrodzie itd. – w których bierze udział główna bohaterka. Jej zachowanie również jest bardzo schematyczne – zazwyczaj wygląda to tak, że krzyczy na kogoś, a potem wychodzi wzburzona z pomieszczenia i zalewa się łzami. Zdecydowanie nie jestem czytelniczką, która potrzebuje wartkiej akcji, by dobrze się bawić, ale w gatunku tego typu brak jakiejkolwiek dynamiki sprawia, że gdybym zgubiła zakładkę i po tygodniu otworzyła książkę 100 stron dalej, prawdopodobnie nie zorientowałabym się, że przegapiłam te 100 stron. Wrażenie monotonności potęguje słabo zarysowane poczucie zagrożenia – także jedno z kluczowych aspektów w fantastyce. Nie mogłam brać na poważnie obaw Aricii i pozostałych – trudno powiedzieć, z czego dokładnie to wynika. W niektórych powieściach napięcie jest tak wielkie, że trudno oderwać się od czytania, w przypadku „Pierwszej iskry” niestety wcale tego nie czułam.

Tak więc – nie jest to fantastyka typu „szybka akcja, ciągłe zwroty akcji”. Nie jest to jednak także fantastyka typu „romans”. Wątek romantyczny pojawia się, owszem, nie jest dominujący, czasami nawet znikomy. Nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobał, bo kibicowałam tej dwójce, ale o ile na początku dobrze obserwowało się ich zmieniającą relację, tak byłabym bardziej zadowolona, gdyby nagle nie przyspieszać ich slow burnu, bo wyznawanie miłości w tym momencie, w którym nastąpiło, wydawało się bardzo randomowe.

Myślę, że największą wadą tej książki jest brak pobocznych wątków, które mogłyby urozmaicić akcję i pozwolić odpocząć od głównego – bo on sam w sobie nie jest szczególnie porywający. Wydaje mi się, że pojawia się też wiele błędów logicznych, przez co jej odbiór jest gorszy. Nie jestem w stanie ocenić „przygotowania” Aricii na wyjazd do Avolanu. Gryzie się ze sobą to, że tak dużo mówi się o jej przygotowaniach do bycia królową, przygotowaniach do wyjazdu, które miały obejmować naukę o kulturze tego kraju i faktycznym rezultatem – to znaczy jej całkowitą niewiedzą.

Chciałabym móc wybaczyć tej książce wiele niedociągnięć ze względu na to, że jest debiutem, ale poza kilkoma bohaterami, których polubiłam – m.in. wspomniane już Denali, ale także Mairead, czasami (serio czasami) Edmund – nie znalazłam czegoś, co by mnie zatrzymało na dłużej. I nic w tym złego, wydaje mi się, że nie jestem po prostu odpowiednim targetem dla niej, ale wiele osób może odnaleźć tu coś ciekawego.

Jest to obszerna książka, liczyłam więc na rozbudowany świat i ciekawy zbiór bohaterów. I faktycznie nie można narzekać na niewielką liczbę postaci czy niedopracowaną kreację świata fabularnego – dostajemy nawet mapkę, co zawsze jest na plus. Reprezentacja bohaterów jest niebanalna, jestem absolutną fanką Denali – świetnie, że wprowadzanie bohaterów różnorodnych jest już...

więcej Pokaż mimo to