-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać3
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać4
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński25
Biblioteczka
2018-03-04
2017-07-18
Jak zareagowalibyście na wieść o tym, że w ciągu kilku miesięcy Ziemia tak po prostu zniknie? Uderzy w nią wielka asteroida i nie można temu w żaden sposób zapobiec? Ben H. Winters być może bazuje na banale, ale tworzy ze swojej książki coś zupełnie nowego – świetny kryminał w połączeniu z sci-fi.
Wydaje mi się, że od kilku lat panuje moda zarówno na kryminały, jak i historie w typie apokaliptycznym. Autor postanowił więc połączyć ze sobą dwa jakże odmienne gatunku. W końcu, zapytalibyście, czy na świecie chylącym się ku przepaści jest miejsce dla policjantów, jakichkolwiek stróży prawa? Czy prawo w ogóle by wtedy istniało? Ben H. Winters zachwycił mnie swoją wizją świata. Odpowiada na wszystkie zadane przeze mnie pytania i, co więcej, interesuje i wciąga czytelnika zaskakującymi rozwiązaniami. Jak zachowałyby się władze państwa? Czy wszyscy chodzilibyśmy dalej do pracy? Czy moglibyśmy tak po prostu przestać?
Cóż, w książce obecni są ludzie z najprzeróżniejszych środowisk i z różniącymi się od siebie zapatrywań na taki, a nie inny, rozwój sytuacji. Tak czy inaczej, świat spowity jest z wielkim chaosie. Tło wykreowane przez autora jest nie tylko niesamowicie żywe, barwne (chociaż często dołujące), ale przede wszystkim autentyczne. Wierzę, że w przypadku takich okoliczności właśnie tak mógłby wyglądać świat. Podejrzewam, że żaden z nas nie byłby w stanie przewidzieć, jak by się zachował. Może zapragnąłbyś jeszcze korzystać z życia, a może pogrążyłbyś się w żałobie i skończył jako jeden z wielu wisielców? Właśnie od jednego wisielca zaczyna się ta historia.
Świetne, mroczne tło? Jest! A co z wątkiem kryminalnym? Głównym śledczym, w sumie z przypadku, staje się Hank Palace. Chłopak, którego wyobrażałam sobie jako niezbyt przystojnego, ale za to błyskotliwego i ciekawego. To w jego głowie ciągle siedzimy, słuchamy jego refleksji i wynurzeń oraz... częstych wątpliwości. Lubię, kiedy autor tworzy postaci z krwi i kości, a nie bożków, którym brak słabości. Hank to postać wzbudzająca sympatię i taka, o której chce się czytać. Jak taka postać radziła sobie z zagadką wisielca? To musicie już ocenić sami. Gwarantuję tylko, że nie będzie w stanie się przy Hanku wynudzić.
Ostatni policjant to zaskakująco świeże spojrzenie na książki w gatunku kryminału, czy też thrillera. Chociaż uwielbiam wymienione gatunki, czytanie powieści w tym typie może w nadmiarze być ciężkostrawne. Autor świetnie posługuje się słowem pisanym – bawi, smuci oraz zachwyca obrazami, które powstają w głowie czytelnika. Wizja życia na Ziemii, która za parę miesięcy już nie będzie istnieć, pozwala na moment zapomnieć o dobrach materialnych (lub wręcz przeciwnie) i zastanowić się nad tym, co tak naprawdę w naszym życiu jest najważniejsze. Nie pozostaje mi nic innego jak polecić Wam ten kryminał sci-fi. Już nie mogę się doczekać na kolejne spotkania z Hankiem. W końcu do końca świata jeszcze trochę czasu zostało...
RECENZJA POCHODZI Z: przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Jak zareagowalibyście na wieść o tym, że w ciągu kilku miesięcy Ziemia tak po prostu zniknie? Uderzy w nią wielka asteroida i nie można temu w żaden sposób zapobiec? Ben H. Winters być może bazuje na banale, ale tworzy ze swojej książki coś zupełnie nowego – świetny kryminał w połączeniu z sci-fi.
Wydaje mi się, że od kilku lat panuje moda zarówno na kryminały, jak i...
2017-02-22
W książce brak jak dla mnie miłości, ale są tytułowe kłamstwa. Niestety, nie ma w nich nic ciekawego. Postać Fergusona w ogóle nie intryguje, a czytanie o kulkach do gry lub przemyśleniach Sabriny doprowadzało mnie do szewskiej pasji. W tej książce nie ma kompletnie nic ciekawego. Jest nudna, bezosobowa i pozbawiona czegokolwiek wyrazistego. Tak naprawdę nie widzę żadnego sensu, dla którego została napisana. Taka nijaka książka jest nawet gorsza od złej... nawet nie da się o niej dyskutować, jakby się chciało. Żałuję, że poświęciłam jej czas.
PEŁNA RECENZJA: przy-goracej-herbacie.blogspot.com
W książce brak jak dla mnie miłości, ale są tytułowe kłamstwa. Niestety, nie ma w nich nic ciekawego. Postać Fergusona w ogóle nie intryguje, a czytanie o kulkach do gry lub przemyśleniach Sabriny doprowadzało mnie do szewskiej pasji. W tej książce nie ma kompletnie nic ciekawego. Jest nudna, bezosobowa i pozbawiona czegokolwiek wyrazistego. Tak naprawdę nie widzę żadnego...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-19
RECENZJA POCHODZI Z: przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Moja przygoda z literaturą czeską rozpoczęła się na dobre. Mam już za sobą Pod śniegiem Petry Soukupovej – nietypową, ale świetną powieść obyczajową oraz Którędy szedł anioł Jana Balabána, która okazała się książką sentymentalną i przygnębiającą. Petr Šabach to autor powieści, w których nacisk kładzie się na humor. Czy będę równie dobrze wspominać jego historię?
Nie bez powodu nazwałam ten tytuł historią autora. Šabach posługuje się bezpośrednim, luźnym i swego rodzaju gawędziarskim stylem. Część z treści książki jest wymyślona, a część biograficzna. Trudno było mi rozróżnić, co było prawdą, a co nie. Autor z taką swobodą opowiada wszystkie wydarzenia, że wierzy się w każde jego słowo... Nie ma miejsca tutaj na podniosłość, czy przesadną powagę. Czytelnik z zaciekawieniem śledzi losy kilku chłopaczków, a następnie już mężczyzn. To tak, jak byśmy usiedli przy piwie z przyjacielem i słuchali jego ciekawych perypetii. Było miejsce i na uśmiech, ale też na łzy... Wyjątkowo spodobały mi się wiersze pisane przez jednego z bohaterów, Aleša. Bywały te śmieszne, ale też przykre.
Dowód osobisty przypomina mi nieco Śmierć frajerom Grzegorza Krajewskiego, chociaż powieści te różnią się od siebie diametralnie. Obydwie traktują jednak o postaciach, które z różnych powodów, często przypadkiem, wplątują się w niecodzienne incydenty. Różnica spora polega na tym, że bohaterowie książki czeskiego autora są... zwyczajni. To przeciętni reprezentanci płci męskiej, którym przyszło żyć w ciężkich czasach. Nie dość, że Šabach sprawia, że wierzymy głęboko w autentyczność wydarzeń, to przez zwyczajność postaci, łatwiej odnaleźć się w świecie Czechów młodszych i starszych.
Trudno mi identyfikować się z sytuacją polityczną czeską w latach 60. i 70. Jestem młoda, nigdy nie przyszło mi tłumaczyć się przez rozwścieczonym policjantem z czegoś, czego nie zrobiłam. Nigdy nie musiałam się też obawiać bezkarności ze strony różnych służb państwowych. Jestem wielka podziwu dla tych, którym przyszło wychowywać się tak trudnym środowisku. Chociaż większość sytuacji osnute jest humorem, książka bywa właśnie często gorzka. Czytałam, że jest to najpoważniejsza powieść autora, więc nie mam zbytnio porównania. Spełniła jednak moje oczekiwania. Nie jest ona infantylna, czy też pozbawiona całkowicie sensu. Zabawna, ale refleksyjna.
Petr Šabach pod przykrywką w formie dowodu osobistego zabiera czytelnika w świat pełen walki z systemem i... z samym sobą. Niebanalna forma opowiadania pozwala wczytać się w historię najpierw chłopców, a następnie mężczyzn. W towarzystwie dużej ilości alkoholu, ale też wielu rozmów o życiu, autor przemyca swoje życiowe doświadczenia i poglądy. Spodziewałam się wiele uśmiechu i właśnie tego doświadczyłam. Pełna zabawnych incydentów, ale nie pozbawiona gorzkiego wydźwięku. Polecam nie tylko młodym, ale też starszym – u każdego pokolenia wywoła z całą pewnością wiele wspomnień i refleksji.
RECENZJA POCHODZI Z: przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Moja przygoda z literaturą czeską rozpoczęła się na dobre. Mam już za sobą Pod śniegiem Petry Soukupovej – nietypową, ale świetną powieść obyczajową oraz Którędy szedł anioł Jana Balabána, która okazała się książką sentymentalną i przygnębiającą. Petr Šabach to autor powieści, w których nacisk kładzie się na humor....
2017-07-11
Catherine Poulain to niespotykana osobowość. Kobieta, która zamarzyła o trudnym i pełnym wzlotów życiu rybaka. Fascynują mnie ludzie pełni odwagi oraz samozaparcia. Decyzje podjęte przez autorkę zaskakują i robią wrażenie, ale w formie książki niezbyt zachwycają. Wielki marynarz bywa powtarzalny i jednostajny, mimo obecnych w nim przygód. Być może sama autorka jest zadowolona z takiego efektu. Mnie, jako czytelnika, nie zdołała wystarczająco zainteresować. Powieść ta nie spełniła moich oczekiwań, ale jestem pewna, że znajdzie swoich odbiorców. Kogoś, kto, przeżywając samotne przygody, czuje się najszczęśliwszy, najbardziej spełniony.
PEŁNA RECENZJA DOSTĘPNA: przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Catherine Poulain to niespotykana osobowość. Kobieta, która zamarzyła o trudnym i pełnym wzlotów życiu rybaka. Fascynują mnie ludzie pełni odwagi oraz samozaparcia. Decyzje podjęte przez autorkę zaskakują i robią wrażenie, ale w formie książki niezbyt zachwycają. Wielki marynarz bywa powtarzalny i jednostajny, mimo obecnych w nim przygód. Być może sama autorka jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-05
Czekałam na premierę tej książki. Mimo że pierwszy tom nie zwalił mnie z nóg, z przyjemnością wspominam wyjątkowy i pełen magii świat, którego częścią powoli stawała się Amani. Czy drugi tom sprostał moim wymaganiom? I tak, i nie.
Rzadko czytam serie kilkutomowe – zazwyczaj kolejne części nie są w stanie dorównać pierwszej. Niestety, było tak i też w tym przypadku. Zdrajca tronu z całą pewnością jest inny od poprzedniego tomu. Bardziej miarowy, bogaty w więcej szczegółów i jeszcze większą ilość nazwisk i imion, których czasem nie sposób spamiętać. Co najbardziej wyróżnia tę część, to polityka. Brzmi groźnie, prawda? Jednak to ten element napędza całą fabułę i najciekawiej rozwija się w trakcie całej powieści. Z równie dużym zaciekawieniem czytałam o sułtańskim pałacu oraz Sułtanie, który mimo nacechowania negatywnego intryguje i fascynuje.
Momentami miałam wrażenie, że w książce dzieje się jednocześnie zbyt wiele i nic. Tom ten wcale nie jest krótki (ponad pięćset stron), ale niektóre wątki wydawały mi się zbędne i zdarzało mi się nudzić. Po co rozpisywać się o kimś, o kim za chwilę zapomnimy? Z drugiej strony w powieści ma miejsce wiele intryg, kłamstw i szybkich zwrotów akcji. Wyjątkowo lubiłam przebywać w obrębie sułtańskiego pałacu... tam trudno było o nudę! Mimo to książka wydaje się czasami przegadana i nieco zbyt patetyczna... Amani jakby nagle pozjadała wszystkie rozumy. No tak, jest i Amani. Denerwująca Amani!
Lubiłam główną bohaterkę w pierwszym tomie. Była wybuchowa, czasami być może infantylna, ale porywcza i umiała o siebie zadbać. Bardzo cenię rozwój charakteru bohaterów, ale tutaj coś poszło nie tak. Z wybuchowej dziewczyny Amani stała się nagle kimś, kto uważa się za najlepszego. Zawsze powinno jej się coś należeć. Odniosłam wrażenie, że autorka chciała zmienić tę postać, ale jej charakterystyka ostatecznie okazała się zbyt odmienna od tego, co zdążyliśmy już poznać w pierwszym tomie. To samo dotyczy Jina, który... no cóż, rzadko tak naprawdę jest. Trochę nie fair w pierwszej części bazować na relacji dwójki bohaterów, budować pomiędzy nimi chemię, a następnie jednego z nich się pozbywać. Niby było wspomniane, co Jin robił, ale średnio mnie to satysfakcjonowało.
Z całą pewnością nie jest to książka fatalna. Cała ta seria bywa jednak często wadliwa i niedopracowana, a to hamowało mój entuzjazm i przyjemność z czytania. Alwyn Hamilton wykreowała niesamowity i zadziwiający świat, który ponownie zaskakuje w drugim tomie. Nie można jednak bazować na samym otoczeniu. Wprawdzie podobały mi się wątki polityczne oraz postaci raczej negatywne, ale cała reszta bohaterów albo wydawała mi się zbędna, albo działała mi na nerwy. Poza tym trudno wybaczyć brak Jina, który w pierwszej części dodawał książce uroku. Trochę akcji, trochę patosu i zbyt dużo Amani należymisiętocochcębotak. Jeśli lubicie coś niewymagającego – proszę bardzo, ale w innym przypadku możecie się rozczarować. Albo zwyczajnie zapomnieć o tej książce na drugi dzień.
RECENZJA POCHODZI Z: przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Czekałam na premierę tej książki. Mimo że pierwszy tom nie zwalił mnie z nóg, z przyjemnością wspominam wyjątkowy i pełen magii świat, którego częścią powoli stawała się Amani. Czy drugi tom sprostał moim wymaganiom? I tak, i nie.
Rzadko czytam serie kilkutomowe – zazwyczaj kolejne części nie są w stanie dorównać pierwszej. Niestety, było tak i też w tym przypadku. Zdrajca...
2017-06-01
CAŁA RECENZJA DOSTĘPNA: przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Nie była to książka rewelacyjna, ale z całą pewnością warta przeczytania. Pozwala na chwilę zatrzymać się, odłożyć wszystkie czynności na bok i zastanowić się. Być może ktoś zmieni swoje złe nawyki po jej przeczytaniu? A może stanie się wręcz odwrotnie? Czytanie tego tytułu było dla mnie przyjemnością, chociaż robiłam to z towarzyszącym mi smutkiem. Jest w niej coś przygnębiającego, dołującego. Wizja przedstawiona w powieści, mimo obecności pozaziemskiej istoty, dotyczy właśnie nas. Mówi wiele o ludziach o tym, że my samy możemy się czuć obcy w naszym świecie.
CAŁA RECENZJA DOSTĘPNA: przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Nie była to książka rewelacyjna, ale z całą pewnością warta przeczytania. Pozwala na chwilę zatrzymać się, odłożyć wszystkie czynności na bok i zastanowić się. Być może ktoś zmieni swoje złe nawyki po jej przeczytaniu? A może stanie się wręcz odwrotnie? Czytanie tego tytułu było dla mnie przyjemnością, chociaż...
2017-05-22
Literatura czeska, podobnie jak sami Czesi przywodzą na myśl same raczej pozytywne skojarzenia. Radosny, ironiczny, beztroski i zabawny. Balabán jednak w swojej powieści zaskakuje przytłaczającym wręcz klimatem, który kojarzyć się może tylko ze smutkiem. Ale czy smutek nie może być też przyjemnym doświadczeniem?
Nie byłam do końca przygotowana na taką lekturę. Zdarza mi się często czytać książki przygnębiające, traktujące o szokujących, czy złych wydarzeniach. Fikcyjnych lub nie. Powieść ta, mimo swojej fikcyjności, zawiera w sobie sporą ilość prawdy oraz elementów biograficznych. Czechy, lata 70-te, 80-te XX wieku. Nie tak dawno i nie tak daleko od nas, prawda? Być może przez tą ciekawie i autentycznie oddaną rzeczywistość czułam się tak źle podczas czytania książki. Tak, właśnie źle. Autor nie bawi się w piękne, wydumane słowa, nie opowiada historii nieprawdopodobnych. Wszystko zawarte na stronach tej powieści mogło i pewnie przydarzyło się niejednemu Polakowi czy Czechowi.
Dlaczego jednak czułam się źle? Słowo to wydaje się dla tej książki zbyt negatywnie nacechowane. Rzadko czuję się prawdziwą Polką, silne uczucie do kraju jest mi raczej obce. Nagle dzieje się taka książka jak ta, która wzbudza u mnie to skrywane poczucie tożsamości. Balabán dotrze do każdego młodego człowieka, który w obliczu ważnych zmian w jego życiu bywa skołowany. Niedoceniony, przygnębiony i opuszczony. Takie uczucie towarzyszy czytelnikowi przez cały czas. Mimo to nic nie dzieje się tu na siłę, a wydarzenia, które spotykają postaci są jak najbardziej prawdopodobne. Gdybym miała opisać tę książkę jednym słowem byłaby to pustka. Brzmi nieco patetycznie, prawda? Mimo to wyjątkowy styl w książce taki nie jest: autor świetnie dobiera słowa, umiejętnie i dosadnie prezentuje szarą rzeczywistość.
Łatwo opisać mi uczucia, które towarzyszyły mi w trakcie czytania książki. Smutek, przygnębienie, swego rodzaju bezradność. Nie sposób jednak przelać na papier dziwne doświadczenie po ukończeniu książki. Nie jest to tytuł, który poleciłabym każdemu. Jest w tej powieści coś tak melancholijnego, że aż pięknego. Którędy szedł anioł to wyjątkowe świadectwo dorastającego mieszkańca Środkowej Europy. Pomimo przygnębiającej treści, dotrze ona do wielu młodych ludzi; pozwoli zidentyfikować się z bohaterami powieści. W końcu każdy z nas był lub będzie kiedyś przytłoczony nadmiarem niespodziewanych i równie nieciekawych wydarzeń. Balabán stworzył intymny obraz zwykłych ludzi, zwykłych obywateli zwykłego państwa.
Literatura czeska, podobnie jak sami Czesi przywodzą na myśl same raczej pozytywne skojarzenia. Radosny, ironiczny, beztroski i zabawny. Balabán jednak w swojej powieści zaskakuje przytłaczającym wręcz klimatem, który kojarzyć się może tylko ze smutkiem. Ale czy smutek nie może być też przyjemnym doświadczeniem?
Nie byłam do końca przygotowana na taką lekturę. Zdarza mi...
2017-05-22
RECENZJA PRZEDPREMIEROWA: przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Po co mieć rodzinę, jeśli i tak nikt nie ma czasu się tobą zająć i kochać cię?
Każdy z nas był dzieckiem, prawda? Dla większości to czas beztroski, spędzony na zabawach, zawieraniu przyjaźni. Inaczej wygląda życie dziewięcioletniego Cukinii, którego matka częściej interesuje się piwem i telewizją niż synem. Młody chłopak przenosi nas w świat dzieci, który mimo swojej naiwności bywa często bardzo okrutny. Autor za pośrednictwem słów dzieci z sierocinca stworzył coś naprawdę wyjątkowego.
Nie raz zdarzało mi się czytać powieści, które były opowiadane z perspektywy kilkuletnich dzieci. Wybór tej narracji bywa różny w skutkach. Może być ciekawy i zajmujący, jak w przypadku Czcij ojca swego Eli Sidi lub Zabić drozda Harper Lee. Może być również zbyt prosty i denerwujący, jak to miało miejsce w Pokoju Emmy Donoghue. Narracja w Nazywam się Cukinia okazuje się zaskakująco dobra. Prosta, pozbawiona ubarwionych epitetów, ale niesamowicie urzekająca. Świat w oczach chłopca jest dziwny, niezrozumiały i prostolinijny. Nie tylko jego spostrzeżenia, ale też pozostałych dzieci z przytułku, są dla dorosłego często zabawne. Dawno nie uśmiałam się tak przy żadnej książce. Chociaż powieść jest jedyna w swoim rodzaju, kojarzy mi się z animacją Mary i Max utrzymanym w podobnym, słodko-gorzkim i nieco groteskowym klimacie.
Mimo naiwności niektórych bohaterów, licznych żartów oraz rozmów, które toczą się wokół szkoły, jedzenia oraz innych kolegów, książka nie jest pozbawiona swojej gorzkiej części. W końcu każde z dzieci trafiło do domu dziecka nie bez powodu – są w nim dzieci molestowane, bite; synowie i córki alkoholików, prostytutek oraz narkomanów. Najgorszym i jednocześnie najlepszym w tym wszystkim jest dobór słów. Dzieci albo nie znają niektórych słów albo ich właściwego znaczenia. „Seks”, „gwałt”, „zabójstwo”, „molestowanie”, „krzywda”. Te wszystkie słowa rozłożone na czynniki pierwsze i stosowane z taką beztroską wywierają na czytelniku większe wrażenie.
Książka niezbyt długa, czyta się ją szybko. Mimo to czytelnik prędko angażuje się w historię nie tylko Cukinii, ale i innych dzieci z przytułku. Każda z postaci jest wyjątkowa, ale wydaje mi się, że nie wszyscy dadzą się lubić. Będzie to zależne od samego czytającego i tego, jakim dzieckiem sam był. Niecodzienna forma narracji uświadamia, że dorosły czasami musi się cofnąć. Aby właściwie postępować, musi powrócić myślami do czasów, kiedy sam był dzieckiem. Dorosły wcale nie musi ciągle zachowywać się racjonalnie i rozsądnie. Aby zastanowić się nad swoim zachowaniem (bez względu na to, czy dzieci chce mieć, czy nie) potrzebuje do tego kilkuletnich, niedoświadczonych osóbek. Których spostrzeżenia bywają zaskakująco trafne. Nawet jeśli sami nie są tego świadomi.
Nazywam się Cukinia to książka o dzieciach, ale pisana z myślą o dorosłych. Po to, aby za ich pomocą móc zrozumieć, jakimi prawami rządzi się świat. I jak ważny jest w ich życiu dorosły. Może on stworzyć dziecku jak najlepsze lub jak najgorsze warunki dla rozwoju... Powieść ma słodko-gorzki wydźwięk; jest tutaj miejsce i na śmiech, i na płacz. Lubię książki, które oprócz swojej pozornie kolorowej warstwie, kryją w sobie coś więcej. Chociaż momentami prosta i śmieszna, zmusza do refleksji. Pozwala cofnąć się do lat młodości i zastanowić się nad tym, ile szczęścia się miało lub też nie. Błyskawicznie pochłania się ją w jeden, dwa wieczory, ale gwarantuję, że zostanie w głowie i sercu czytelnika na dłużej.
RECENZJA PRZEDPREMIEROWA: przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Po co mieć rodzinę, jeśli i tak nikt nie ma czasu się tobą zająć i kochać cię?
Każdy z nas był dzieckiem, prawda? Dla większości to czas beztroski, spędzony na zabawach, zawieraniu przyjaźni. Inaczej wygląda życie dziewięcioletniego Cukinii, którego matka częściej interesuje się piwem i telewizją niż synem....
2017-05-16
Uwielbiam thrillery psychologiczne. Lubię angażować się w intrygę, oddawać się fabule i z przyspieszonym biciem serca śledzić losy postaci, które znajdują się w niebezpieczeństwie. Nie inaczej było w przypadku Lokatorki. Czy obyło się jednak bez zgrzytów?
Na pierwszych stronach poznajemy dwie główne bohaterki w momencie przeprowadzki, czyli Jane oraz poprzednią lokatorkę Emmę, które za pomocą pierwszoosobowej narracji opowiadają swoją historię. Obydwie kobiety przeżyły niedawno traumatyczne wydarzenie – Emma padła ofiarą włamania, przez które bywa lękliwa, strachliwa i niepewna. Jane natomiast urodziła martwą córeczkę i uczy się żyć bez wyczekiwanego przez dziewięć miesięcy dziecka. Chociaż wydawać by się mogło, że te dwie postaci łączy więcej niż sam wygląd, im dalej brnie się w fabułę, tym ciekawsze i bardziej złożone stają się portrety kobiet.
Autorka prowadzi narrację postaci naprzemiennie. Zabieg ten wypadł w książce zaskakująco dobrze. Sprawne balansowanie pomiędzy dwiema bohaterkami dodatkowo potęguje napięcie, nie pozwala na chwilę zastanowienia, czy wytchnienia. Co więcej, dzięki krótkim oraz zwięzłym rozdziałom akcja płynie szybko i dynamicznie, a powieść czyta się po prostu błyskawicznie. Ciekawym elementem są pytania jednokrotnego wyboru pojawiające się co jakiś czas między rozdziałami. Na te same pytania (często dotyczące moralności) odpowiadały Jane i Emma, zanim wprowadziły się na Folgate Street 1. Kiedy czytałam te niecodzienne pytania, nie tylko sama próbowałam na nie odpowiedzieć. Zastanawiałam się też, jakiej odpowiedzi udzieliły dwie kobiety...
Charakterystycznym elementem dla tej powieści jest minimalistyczny dom o surowym, niemal sterylnym wykonaniu. Nawet jeśli postaci się w nim nie znajdują, budynek ten jest ciągle obecny w ich myślach oraz przeszłości. Muszę przyznać, że okładka idealnie wpasowuje się klimat powieści – tak samo, jak książka jest zimna, obca i tajemnicza. Lokatorka spisuje się nawet dobrze jako thriller, ale tylko dobrze. Jak wspomniałam, akcja jest prędka, a pomimo ponad czterystu stron, nie ma miejsca na zbędne dialogi, czy też pozbawione większego znaczenia szczegóły. Chociaż trakcie lektury niejednokrotnie wstrzymywałam oddech, zabrakło mi większego efektu wow w samym finale.
Cieszę się, że autorka stworzyła dwie naprawdę interesujące bohaterki. Niestety kobiece sylwetki w książkach mają to do siebie, że lubią być irytujące i nieznośne... Jednak Emma i Jane to kobiety nacechowane wyraźnie; wydaje mi się, że nie jedna czytelniczka może się w nich odnaleźć. Różnice pomiędzy tymi dwoma często zacierają się, ale to odczucie jest słabsze, im bliżej jesteśmy finału. Obydwie lokatorki bywają uległe oraz podatne na sugestie Edwarda, ale mimo to nie można nazwać ich postaciami pozbawionymi własnego zdania. W końcu każda z nich znalazła się w trudnej sytuacji, co poskutkowało instynktownego poszukiwania kogoś lub czegoś, co da im bezpieczeństwo. Nie za bardzo przekonała mnie kreacja naszego samca alfa, czyli Edwarda. Perfekcyjny, obsesyjny, władczy, pedantyczny, sztywny... Wydawał mi się postacią po prostu zbytnio przerysowaną. Gdyby tylko autorka uczyniła mężczyznę atrakcyjnego również dla czytelnika. Być może ktoś uważa taką osobę za godną podziwu, jednak u mnie wzbudzała uczucia tylko negatywne.
Jak bardzo wpływa na nas pomieszczenie, w którym mieszkamy? Czy możemy żyć w miejscu, gdzie reguły ustala ktoś inny? Co tak naprawdę jest dla nas ważne? I czy są to przedmioty? Pozytywnie zaskoczyła mnie psychologiczna część powieści. Nie wyobrażam sobie mieszkania w takim miejscu jak Folgate Street 1. Lubię otaczać się atmosferą przytulną, swojską i rodzinną. Takie miejsca jak to wyglądają dobrze w katalogach. Autorka ciekawie poprowadziła akcję, umiejętnie zbudowała napięcie i sukcesywnie wzbudzała we mnie refleksje. Lokatorka nieco przypomina mi film Sliver z 1993 roku. Podobnie jak w książce, w thrillerze jest duża dawka seksu, napięcia oraz zbrodni. Jeśli interesują Was takie klimaty, to gorąco zachęcam do obejrzenia.
Lokatorka nie jest thrillerem idealnym. Chociaż w trakcie czytania emocje bywały naprawdę duże, samo rozwiązanie zagadki pozostawia mały niedosyt. Nie za bardzo przemówiła do mnie też nierealistyczna i przerysowana postać Edwarda. Trudno było mi uwierzyć, że taki człowiek może naprawdę istnieć i normalnie funkcjonować. Mimo to bawiłam się po prostu świetnie. Powieść idealnie sprawdza się jako pełen napięcia i emocji thriller psychologiczny na jeden wieczór. Autorka świetnie prowadzi akcję oraz narrację, która dynamizuje akcję i sprawia, że od książki nie sposób oderwać. Zaskakująca, z tajemniczym i świeżym klimatem. Po ukończeniu zostawia w głowie sporo refleksji. W końcu każdy potrzebuje swojego osobistego i całkiem prywatnego miejsca. Tylko od nas zależy, czy te cztery kąty lub zwykłe przedmioty są ważniejsze od wszystkiego innego, a nawet od żywych istot.
RECENZJA POCHODZI Z: przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Uwielbiam thrillery psychologiczne. Lubię angażować się w intrygę, oddawać się fabule i z przyspieszonym biciem serca śledzić losy postaci, które znajdują się w niebezpieczeństwie. Nie inaczej było w przypadku Lokatorki. Czy obyło się jednak bez zgrzytów?
Na pierwszych stronach poznajemy dwie główne bohaterki w momencie przeprowadzki, czyli Jane oraz poprzednią lokatorkę...
2017-04-27
RZADKO publikuję całe recenzje tutaj, ale musiałam się wyżyć... Tak więc recenzja pochodzi z: przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Uwielbiam Colleen Hoover. Jako jedna z niewielu (zaraz obok na piedestale stoi Elle Kennedy) potrafi ująć w romansach właśnie to, co prawdziwe. Wcale nie przesłodzone, nierealistyczne lub nieprawdopodobne. Sięgając po November 9 byłam przekonana, że dostarczy mi ona sporo emocji. Nie spodziewałam się jednak tego, że będą to negatywne emocje. Prowadzące do tego, że miałam ochotę rozszarpać książkę wpół. Dlaczego więc książka mojej ulubionej autorki okazała się tak zła, że zasługuje na miano najgorszej przeczytanej w tym roku?
Zanim jednak wyleję swoje żale (a będzie ich sporo), zacznę od pozytywów. Autorka ma to do siebie, że potrafi pisać świetne początki. Nie zaczyna książek od przydługich wstępów – czytelnik nagle znajduje się jakby w środku kulminacyjnej sceny, często ważnej dla głównego bohatera. Nie inaczej wygląda sytuacja z Fallon, która jest właśnie w trakcie kłótni z ojcem. Czytelnik poznaje ją jako dziewczynę naznaczoną poparzeniami, które zdobią całą lewą stronę jej ciała. Blizny nie wpłynęły tylko na wygląd Fallon, ale też na jej aktorską przyszłość oraz pewność siebie. Lubię czytać o bohaterach nieperfekcyjnych, w jakiś sposób poszkodowanych. Mimo tragedii, jaką spotkało dziewczynę, nie jest ona głupkowatą mimozą, czego można by się było po niej spodziewać. Sam wątek blizn (tych widocznych i tych nie) jest z całą pewnością najmocniejszą stroną książki.
Aby uratować biedną dziewczynę spod osądzającego tonu ojca, w rozmowę wtrąca się Ben. Chłopak postanawia udawać partnera Fallon. Jak schematyczne by się to nie wydawało... cóż, autorka zgrabnie poprowadziła ten wątek. Podobnie jest z miłością od pierwszego wejrzenia. Hoover tak umiejętnie opisała uczucie tej dwójki, że mimo krótkiej znajomości (jeden dzień!), czytelnik naprawdę wierzy w autentyczność ich uczuć. Gdyby ktoś pomyślał, że spotykanie się co roku to motyw już wykorzystany... nawet postaci w książce udowadniają, że czegoś takiego jeszcze nie było! I w sumie mają rację. Czytanie pierwszej połowy powieści upływa w naprawdę zabawnej i nieco podniecającej atmosferze. Czytelnik kibicuje nieśmiałej Fallon i z wielkim oddaniem śledzi rozwój wydarzeń. I wtedy dzieje się coś.
Coś, co można byłoby przewidzieć. Ja niestety ślepo wierzyłam autorce i ignorowałam subtelne oznaki. Jedną z nich był motyw z tatuażem. Ben pod wpływem chwili decyduje się na zrobienie sobie słodko pierdzącego tatuażu na nadgarstku. Równie dobrze mógł on dla mnie wytatuować sobie carpe diem albo znak nieskończoności i miałoby to taki sam wydźwięk. No tak, ale preferencje są różne, więc to można przemilczeć. Z całą pewnością nie można przemilczeć perfekcyjnego pierwszego stosunku. Dlaczego autorzy uparcie brną w tą nieprawdopodobną kupę bzdur? Bezbolesną, niesamowitą, wspaniałą, sprawiającą, że bohaterowie rozpadają się na kawałki. Myślałam, że Hoover trzyma się z daleka od takich zakłamanych schematów. Zwłaszcza że sama jest już dojrzałą kobietą i matką.
Połowa książki, a ja nie mam już ochoty kibicować Fallon i Benowi. Trudno jest to wytłumaczyć bez spoilerowania. Bohaterowie po prostu w pewnym momencie zachowują się wobec z siebie wyjątkowo nie-fair. Podejmują decyzje, które w prawdziwym życiu w jednej chwili przekreśliłyby ten pseudozwiązek. Tak, pseudo, bo widzieli się ile? Parę godzin przez trzy dni w ciągu trzech lat? Autorka, zamiast próbować stworzyć uczucie głównych bohaterów bardziej autentycznym, decyduje się na głupawe dialogi i kilkustronicowe sceny seksu. Fallon i Ben podczas kłótni i przemyśleń traktują ich relację, jakby budowana była przez przynajmniej kilka dobrych lat. Wyznają sobie miłość, głoszą deklaracje... które dla mnie nie miały żadnej podstawy. Ponieważ niemożliwym jest obdarzyć kogoś tak silnym uczuciem, jeśli widziało się drugą osobę tylko kilkanaście godzin, w dodatku nie z rzędu.
Im dalej brnie się w fabułę, tym bardziej staje się ona nieznośna. Ben z zakochanego romantyka zmienia się w niedojrzałego, irytującego dzieciaka, który ciągle zmienia zdanie. Fallon jest pewniejsza siebie, ale jej życie i tak kręci się tylko wokół chłopaka. Brak żadnego życia, akcji, czy wątków pobocznych poza tym miłosnym. Co więcej, jedyna rzecz, jaką charakteryzuje wszystkie postaci to ich błędy lub tragedie życiowe! Jeśli już pojawią się postaci pozbawione jakiejś mrocznej przeszłości, to pełnią funkcję tylko i wyłącznie kiepskiego zapychacza. Następnie dochodzi do niesamowitych plot twistów, które pojawiają się z częstotliwością oddawanych strzałów z broni maszynowej. Absurd goni za absurdem. Nie widziałam i nadal nie widzę w tej historii niczego romantycznego. Początkowe pożądanie, być może nawet zauroczenie, ostatecznie przerodziło się w obsesję i coś... bardzo niepokojącego. Chyba żyję w innej rzeczywistości i nigdy nie nazwałabym żadnego uczucia w tej książce miłością.
Książka, która początkowo zapowiadała się naprawdę nieźle, ostatecznie okazała się romansem, który propaguje przemoc i usprawiedliwia łamanie prawa oraz nieumyślne czynienie zła. Nie spodziewałam się po swojej ulubionej autorce czegoś takiego. Postaci deklarują sobie miłość, chociaż tak naprawdę w ogóle się nie znają. Zamiast bezsensownych dialogów albo kolejnej sceny kłótni lub erotycznych uniesień, autorka mogła poznać bliżej ze sobą Bena i Fallon. Jestem po prostu wyczerpana tą książką. Tym bardziej jestem zdziwiona pozytywnymi opiniami. Dla mnie była ona pozbawiona fundamentalnego elementu, czyli miłości. I jeszcze to zakończenie... Serio, Hoover? Robisz się już nieco nudna. Mogłabyś w końcu postawić na zakończenie w stylu Sparksa. Przynajmniej może bym się nieco przejęła. Podsumowując (ostatecznie...) wymęczyłam się niesamowicie, nadenerwowałam i jest to jak dotąd najgorsza przeczytana przeze mnie książka w tym roku.
RZADKO publikuję całe recenzje tutaj, ale musiałam się wyżyć... Tak więc recenzja pochodzi z: przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Uwielbiam Colleen Hoover. Jako jedna z niewielu (zaraz obok na piedestale stoi Elle Kennedy) potrafi ująć w romansach właśnie to, co prawdziwe. Wcale nie przesłodzone, nierealistyczne lub nieprawdopodobne. Sięgając po November 9 byłam przekonana,...
2017-04-22
Uwielbiam sagi rodzinne. Wszystkie, które dotychczas czytałam przenosiły mnie do innych czasów, w inne miejsca, do cudzych domów, których członkowie jednak z czasem stawali się wyjątkowo bliscy. Czytałam już o rodzinach polskich, amerykańskich, małych i wielopokoleniowych, żyjących ówcześnie lub sto lat wstecz. Jako że interesuje mnie kultura Japonii, nie mogłam odmówić sobie przyjemności przeczytania i tej sagi rodzinnej.
Cóż, na początku było trudno. Albo może raczej dziwnie. Pierwsze strony są niezwykle zagadkowe, ale i intrygujące. Opowiadają o dziesięcioletniej Manyō, która widzi na niebie fruwającego mężczyznę bez oka. Taki początek sprawia, że chce się wiedzieć więcej i więcej o dalszych losach postaci. Dość szybko dowiadujemy się, że dziewczynka posiada dar jasnowidzenia. Co ciekawe, nie pierwszy raz spotykam się z takim nacechowaniem u postaci z sagi rodzinnej. Poznajemy więc Manyō, jej historię, cechy charakteru. Wszystko wydawało mi się jednak pozbawione wyrazu. Niby coś działo się w życiu bohaterki, doświadczała ona sytuacji dla niej ważnych, ale po mnie spływało to, jak po kaczce. W czym tkwił problem? Tak naprawdę sama nie wiem...
Nie wiem, bo nie mogę powiedzieć złego słowa o stylu autorki. Nie miałam żadnego problemu z wizualizacją małego, niemalże klaustrofobicznego w mojej wyobraźni, miasteczka Sin'in. Akcja dzieje się w ciągu wielu lat; śledzimy przemianę nie tylko bohaterów, ale przede wszystkim miasteczka oraz samej Japonii. Dotychczas miałam okazję dowiedzieć się więcej o współczesnym Kraju Kwitnącej Wiśni dzięki publikacji Marcina Bruczkowskiego pt. Bezsenność w Tokio. Pewną zachowawczość, powściągliwość i chęć samorozwoju widać i w bohaterach sprzed kilkudziesięciu lat. Czerwone dziewczyny to niesamowity, dokładny i osobisty portret Japończyków oraz ich kraju. Co więcej, nasz polski tłumacz nie tylko wykonał kawał dobrej roboty samym tłumaczeniem, ale też postarał się wyjaśnić wiele niezrozumiałych zagadnień czytelnikowi. Przypisów jest tutaj sporo, jednak dla osoby, która interesuje się tym krajem, czytanie ich będzie samą przyjemnością.
Mimo że o perfekcyjności oddania niesamowitego klimatu oraz fascynującej przemiany małej mieściny w całkowicie zmotoryzowane miasto mogłabym pisać i całe elaboraty, nie mogę tego samego powiedzieć o fabule. Fabule, która jest wyjątkowo nierówna. Powieść podzielona jest na trzy części – każda z nich opowiada o konkretnej kobiecie z rodu Akakuchibów. Losy Manyō były umiarkowanie interesujące. Czekałam ciągle na coś, co mnie całkowicie porwie, sprawi, że oddam się w stu procentach fabule. I wtedy pojawiła się Kemari. Charyzmatyczna, buntownicza i przepiękna przywódczyni motocyklowego gangu. Jej historia była tą, na którą czekałam. Niezwykle absorbująca, ciekawa i klimatyczna. Być może wyjątkowość Kemari polegała na tym, że miała charakter. Przy niej jej matka oraz córka wydają się przeciętne. Kiedy zostawiamy buntowniczkę, znowu śledzimy losy kolejnej bohaterki, która nas zwyczajnie nie interesuje...
Czerwone dziewczyny napisana jest naprawdę dobrze, obrazy pojawiające się w głowie momentami zapierają dech w piersiach. Niesamowitym było śledzenie rozwoju Japonii od strony małej mieściny oraz jej mieszkańców – urodzonych dobrze lub też nie. Powieść wzbudza wiele refleksji, często traktuje o śmierci oraz przemijaniu. Niestety, książka jest bardzo nierówna. Są wydarzenia, które potęgują emocje, ale też i takie, które zbytnio rozleniwiają akcję, co powoduje malejące zainteresowanie fabułą. Niektóre postaci, takie jak Manyō, Tako, czy Yōji są nudne, a ich zachowanie w wielu momentach bywa nieuzasadnione. Jakby autorka nie do końca postanowiła, dlaczego mają postępować w dany sposób. Z drugiej strony bohaterowie tacy jak Kemari, Toya, Złota Rybka, czy Namida sprawiają, że szybciej bije nam serce. Ogólnie jestem zadowolona z lektury, bo była ona fragmentami naprawdę ciekawa i emocjonująca. Szkoda tylko, że nie było tak cały czas. Czegoś mi w niej brakowało, jakiejś iskry... Mimo wszystko polecam, bo wiem, że książka znajdzie swoich odbiorców. Mnie zwyczajnie nie zachwyciła, choć na to liczyłam.
RECENZJA POCHODZI Z: przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Uwielbiam sagi rodzinne. Wszystkie, które dotychczas czytałam przenosiły mnie do innych czasów, w inne miejsca, do cudzych domów, których członkowie jednak z czasem stawali się wyjątkowo bliscy. Czytałam już o rodzinach polskich, amerykańskich, małych i wielopokoleniowych, żyjących ówcześnie lub sto lat wstecz. Jako że interesuje mnie kultura Japonii, nie mogłam odmówić...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-29
Polska odwraca oczy to nieprawdopodobny zbiór reportaży, który ujawnia mankamenty naszego kraju. Publikacja nie jest łatwa i lekka w odbiorze – kilkakrotnie ją odkładałam, nie móc uwierzyć, że coś takie miało miejsce. Czytanie sprawia ból, wywołuje złość i prowokuje do płaczu. Mam świadomość, że nie każdy lubi czytać tego typu książki, ale każdy powinien przeczytać właśnie tą. Wszystkie wydarzenia nie dotyczą jakiegoś kraju oddalonego od nas kilkaset tysięcy kilometrów. Dotyczą Polski, jej ustroju i pokazują, jak niewielką pomoc może otrzymać w przypadkach kryzysowych zwykły Polak. Po co nam policja, szpital, sądy skoro w przypadku zagrożenia nie można liczyć na pomoc? Reportaż uświadamia również o tym, jak bezmyślni potrafią być sami ludzie. Czy naprawdę jesteśmy tak pozbawieni empatii i nie potrafimy zareagować na zło, które stoi nam przed nosem? Żadna książka nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. I chociaż chciałabym o niektórych fragmentach zapomnieć – nie chcę i nigdy nie powinnam.
CAŁA RECENZJA DOSTĘPNA NA: przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Polska odwraca oczy to nieprawdopodobny zbiór reportaży, który ujawnia mankamenty naszego kraju. Publikacja nie jest łatwa i lekka w odbiorze – kilkakrotnie ją odkładałam, nie móc uwierzyć, że coś takie miało miejsce. Czytanie sprawia ból, wywołuje złość i prowokuje do płaczu. Mam świadomość, że nie każdy lubi czytać tego typu książki, ale każdy powinien przeczytać właśnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-13
Odkąd przeczytałam Ślepy trop autora, czekam niecierpliwie na każdą jego kolejną książkę. Horst miewał książki lepsze i gorsze, jednak zawsze lubię do niego powracać. Jego kryminały są świetną odskocznią od codzienności i zapewniają dużą dawkę emocji. Czy tak było i w przypadku Kluczowego świadka?
Przed lekturą ważne jest wiedzieć, że ten kryminał był wzorowany na jednym z prawdziwych śledztw, w których udział brał autor jeszcze, gdy pracował w policji. Niestety, brutalne morderstwo do dzisiaj pozostaje Norwegów dla policji zagadką. Horst postanowił zainspirować się zbrodnią i w taki oto sposób powstała jego pierwsza książka, której dowodził komisarz Wisting. Pozytywnie zaskoczył mnie styl autora – spodziewałam się nieco (?) słabszego operowania słowem. Nie ma sensu skazywać debiut z góry na klęskę, ale przy kilku, kilkunastu powieściach widać wyraźny postęp. Jørn Lier Horst pisze tak samo dobrze, jak w przypadku jego pozostałych książek. Niezbyt szczegółowo, ale mimo wszystko z dbałością o różne detale.
Czytanie Kluczowego świadka przysporzyło mi jak dotąd najwięcej emocji. Z przykrością muszę zrzucić Szumowiny z pierwszego miejsca, jeśli chodzi o serię o Wistingu. Po raz pierwszy autor w stu procentach spełnił moje oczekiwania. Książka okazała się bardzo dobrze poprowadzona. Tło powieści okazało naprawdę interesujące. Po raz pierwszy spotkamy żonę komisarza, zostawiając na bok córkę Line, którą możemy spotkać w następnych tomach. Wszystko jest bardzo dobrze wyważone – ciekawe śledztwo oraz życie głównego bohatera. Kolejne rozwiązania zagadki pojawiały się w dobrej ilości i w odpowiednim czasie, a nie podane na tacy na ostatnich stronach książki. Nie brak tutaj ciekawych zwrotów akcji, które ostatecznie kończą się naprawdę dobrym zakończeniem. Zazwyczaj wolę czytać o morderstwach o zupełnie innym motywie... ale moje zainteresowania fabułą w tym przypadku w ogóle nie zmalało.
Jørn Lier Horst, podobnie jak w przypadku innych jego powieści, stopniowo buduje napięcie po to, aby na końcu zaskoczyć czytelnika rozwiązaniem. Mimo to Kluczowy świadek biegnie dość spokojnym torem, daje czas na chwilę wytchnienia. Ja jednak za to powieści autora lubię. Są świetną odskocznią od dnia codziennego. Niby niezbyt wymagająca, ale kiedy się ją zacznie, nie można się od niej oderwać. Być może są lepsi twórcy kryminałów, jednak to właśnie do tego lubię powracać. Właśnie dzięki prowadzeniu fabuły, która idealnie wpisuje się w moje gusta. Każda z jego powieści zostawia po sobie mały ślad. W przypadku tej książki są to rozważania na temat samotności oraz potrzeby obcowania z drugim człowiekiem. Ofiara zabita w Kluczowym świadku była naprawdę świetnie scharakteryzowana i mimo negatywnych cech, czytelnik pragnie dowiedzieć się, kto zgotował staruszkowi taki los...
Nie oczekiwałam wiele po debiucie Norwega. Okazało się jednak, że to jedna z jego lepszych powieści. Autor umiejętnie prowadzi fabułę, prowadzając czytelnika w policyjny świat pełen zbrodni, używek i kłamstwa. Kluczowy świadek spełnia swoją funkcję w tym gatunku – dostarcza dawkę emocji, zaskakuje, momentami zostawia z otwartymi ustami, ale też wzbudza refleksje. Im więcej czytam książek Horsta, tym bardziej lubię jego styl. Skupiony na głównym wątku morderstwa, ale również prowadzając interesujące tło w postaci komisarza Wistinga. Z niecierpliwością czekam na jego kolejne powieści.
RECENZJA POCHODZI Z: przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Odkąd przeczytałam Ślepy trop autora, czekam niecierpliwie na każdą jego kolejną książkę. Horst miewał książki lepsze i gorsze, jednak zawsze lubię do niego powracać. Jego kryminały są świetną odskocznią od codzienności i zapewniają dużą dawkę emocji. Czy tak było i w przypadku Kluczowego świadka?
Przed lekturą ważne jest wiedzieć, że ten kryminał był wzorowany na jednym z...
2017-04-02
Nie da się zaprzeczyć, że Pragnienie należy do ambitnej literatury. Ja jednak miałam spory problem z całkowitym oddaniem się fabule. Kiedy byłam w połowie, ciągle liczyłam na jakieś niesamowite zaskoczenie, wydarzenie, które mnie absolutnie pochłonie. Oczekiwałam od tej powieści więcej historii samych Aborygenów, a mniej nieciekawych przemyśleń niektórych bohaterów... Powieść ta niesie ze sobą spore przesłanie. Tytułowe pragnienie jest obecne w życiu każdej postaci. W głowie czytelnika rodzi się wiele pytań, refleksji... jednak czy jest to satysfakcjonujące? Niestety, dla mnie nie. Mimo przepięknego, barwnego stylu zabrakło tutaj czegoś więcej. Czytałam w tym gatunku znacznie ciekawsze powieści, choćby Czarne skrzydła, czy Drogę do domu. Czytanie Pragnienia było dla mnie trudne, mozolne.... i obawiam się, że po paru tygodniach o niej zapomnę. Być może ktoś znajdzie w tej historii więcej dla siebie, ale mnie całkowicie nie zainteresowała.
CAŁA RECENZJA DOSTĘPNA TUTAJ: przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Nie da się zaprzeczyć, że Pragnienie należy do ambitnej literatury. Ja jednak miałam spory problem z całkowitym oddaniem się fabule. Kiedy byłam w połowie, ciągle liczyłam na jakieś niesamowite zaskoczenie, wydarzenie, które mnie absolutnie pochłonie. Oczekiwałam od tej powieści więcej historii samych Aborygenów, a mniej nieciekawych przemyśleń niektórych bohaterów......
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-13
Nigdy nie zapomnę swojego wrażenia po przeczytaniu Miasteczka Salem Stephena Kinga. Miałam zaledwie trzynaście lat, ale fascynowały mnie horrory oraz ich tematyka nie tylko w literaturze. Minęły jednak lata, odkąd przeczytałam ostatnią książkę z tego gatunku. Jeszcze nie tak dawno wróciłam do tego przerażającego świata dzięki Frankensteinowi Mary Shelley. Z ogromnym podekscytowaniem zabrałam się również za Egzorcystę.
Wydaje mi się, że tę historię zna każdy. Nawet jeśli nie czytał książki, czy też ekranizacji, ma pojęcie o opętaniach i egzorcyzmach. Ten przerażający akt przez wiele lat pojawiał się i nadal pojawia w literaturze, filmie oraz malarstwie. Nie mówiąc o tym, ile udokumentowanych lub udowodnionych opętań miało miejsce. Jednak to nie o tym będę dzisiaj mówić. Jak więc wyglądał jeden z prekursorów gatunku? William Peter Blatty powoli wprowadza nas w świat Chris, znanej aktorki, oraz jej nastoletniej córki, Regan. Początek może wydawać nieco przydługi, ale warto przez niego przebrnąć. Dzięki temu wstępowi czytelnik jest bardziej współczujący dla bohaterów. Przeżywa każde wydarzenie razem z nimi, tak samo, jak oni nie dowierza w sytuacje, które mają miejsce w domu MacNeilów.
Chociaż trudno mi określić, dlaczego, autor skutecznie mnie przeraził. Być może za sprawą wyjątkowego stylu lub samego doboru słów. Obrazy, jakie pojawiały się w mojej głowie podczas czytania... cóż, nie da się tego nazwać. Egzorcysta jest brutalny, niesmaczny, momentami naprawdę perwersyjny. Mimo że dobrze znam fabułę z ekranizacji, silnie odczuwałam narastający niepokój z każdą przewracaną stroną. Co więcej, nieustannie czułam się nieswojo. Nie jestem osobą wierzącą i niezbyt często zastanawiam się nad dobrem, złem, Bogiem oraz Szatanem. A jednak przerażała mnie wizja niewinnej dziewczynki, której ciało opętał wściekły i morderczy twór.
Niektóre powieści, takie jak Dziewczyna z sąsiedztwa nie mają w sobie nic oprócz dobrego pomysłu oraz brutalności. Egzorcysta to nie tylko świetny horror, ale naprawdę ciekawa powieść psychologiczna. Lubiłam czytać o matce Regan oraz mieszkańcach ich domu. Jak reagowali na wiadomość, że dziewczynka jest opętana? Kto z nich i jak bardzo mocno przeżywał te wydarzenia? Czytelnik czyta również sporo o samych księżach, a zwłaszcza Damienie Karrasie. Wyjątkowo spodobała mi się postać jezuity. Autor stworzył postać, którą nie charakteryzuje tylko profesja, jaką się zajmuje. Pokazał, że ksiądz to też zwykły człowiek, z wadami, wątpliwościami i nałogami.
Dobrą literaturę grozy nie tworzy się za pomocą kilku przekleństw i wylewu krwi. Przynajmniej nie w moim odczuciu. Autorowi udało się za pomocą naprawdę sugestywnych obrazów, ciekawie nacechowanych postaci oraz niesamowitego klimatu napisać powieść, którą można przypisać już do klasyków. Mimo przydługiego wstępu, który pozwala nam poznać bliżej postaci, Egzorcystę czyta się z zapartym tchem, nie mogąc się od niego oderwać. Książka czasami obrzydza, gorszy i wzbudza negatywne emocje. Właśnie takie powinny być horrory – pełne niepokoju, strachu oraz smutku. Na pewno zapamiętam tę książkę na bardzo długo. I podobnie jak Miasteczko Salem, przez wiele lat na wspomnienie o niej poczuję przeszywający mnie dreszcz.
RECENZJA POCHODZI Z : przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Nigdy nie zapomnę swojego wrażenia po przeczytaniu Miasteczka Salem Stephena Kinga. Miałam zaledwie trzynaście lat, ale fascynowały mnie horrory oraz ich tematyka nie tylko w literaturze. Minęły jednak lata, odkąd przeczytałam ostatnią książkę z tego gatunku. Jeszcze nie tak dawno wróciłam do tego przerażającego świata dzięki Frankensteinowi Mary Shelley. Z ogromnym...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-07
Od czasu, kiedy wydano Igrzyska śmierci, rozpoczęła się moda na książki z pogranicza dystopii, w których główny bohater przeciwstawia się systemowi i/lub głównemu zagrożeniu dla ludzkości. The call nie bez powodu porównywana jest do sławnej serii. Zdarzało mi się już czytać wiele głupawych, ale też dobrych książek w tym typie. Intrygujący opis sprawił, że postanowiłam zaryzykować. Jakie okazało się The call?
Podchodzę do tego typu książek bardzo sceptycznie. Zazwyczaj okazują się one sztampowe, schematyczne i powielające już istniejące motywy. Jednak opis na okładce wydał mi się niezwykle interesujący. Nie chciałabym zdradzać komukolwiek fabuły. Najciekawsze w czytaniu The call jest właśnie ta niewiedza i obawa przed tym, co może się zdarzyć. Jeśli chodzi o sam pomysł, jest naprawdę niezwykły. Nigdy nie spotkałam się z tak oryginalną wizją świata. Ogranicza się on tylko do Irlandii, ale dla ich mieszkańców jest ona całym światem. Książka jest mieszanką fantastyki z dystopią. Oczywiście nie brak w niej kilku charakterystycznych motywów znanych z innych popularnych serii – głównej bohaterki naznaczonej w jakiś sposób, wątku miłosnego, walki ze złem oraz złego charakteru. Mimo to The call zaskakuje pomysłowością oraz kreatywnością.
Chociaż książka jest skierowana do młodzieży, nie jest ona w żaden sposób delikatna, czy subtelna. Autor nie pieści się z czytelnikiem – bez ogródek mówi o seksie, śmierci, a wszystko to odziane jest sporą dozą przekleństw. Książka pełna jest drastycznych scen, opisów bolesnych tortur oraz niewyobrażalnych cierpień. Wyjątkowo spodobała mi się ta bezpośredniość. Powieść pozbawiona jest tej niewinności, która powinna cechować nastolatków. Właśnie taka też jest sama Irlandia stworzona przez autora. Przerażająca, tajemnicza i nieprzewidywalna.
Zaskoczyło mnie to, jak bardzo dojrzali okazali się nastolatkowie; w końcu bohaterowie mają po czternaście, piętnaście lat. Czy tak młody człowiek jest gotowy, aby walczyć na śmierć i życie? Peadar Ó'Guilin pozbawił swoje postaci głupich oraz typowych zachowań, z jakimi można się spotkać w książkach o nastolatkach. Brutalność świata, w którym żyją, zmusza ich do porzucenia zwykłych, typowych czynności dla ich wieku. Istnieją mniej lub ciekawsze postaci, ale bardzo doceniam to, że żadne z nich nie okazało stereotypowym uczniem szkoły średniej. I chociaż nie nazwałabym ich kreacji niesamowitymi, wyszło to bardzo dobrze. Są osoby, które się lubi, kibicuje, ale też takie, które wywołują tylko negatywne uczucia. Najważniejsze jest jednak to, że darzyłam dużą sympatią główną bohaterkę, Nessę. Jej wyjątkowość polegała głównie... na kalectwie. Cóż, to nic takiego prawda? Jednak w tak okrutnym świecie jest to spory problem. Autor ciekawie poradził sobie ze słabością bohaterki i nadał jej inne cechy, które pozwalały jej niejednokrotnie przetrwać.
Nic o fabule. Nic a nic. Chciałabym, abyście sami poznawali ten świat. Chociaż jest okrutny i bezwzględny, odkrywanie jego kolejnych warstw to niesamowite uczucie. Autor zaskakuje kreatywnością i chociaż niektóre jego... twory wydają się abstrakcyjne, wszystko ze sobą współgra. Jedyne moje zastrzeżenie dotyczy tylko samego zakończenia. Mając świadomość, że The call będzie miał kolejną część, oczekiwałam znacznie emocjonującego finału. Sama końcówka jest pełna zwrotów akcji, jednak w tym przypadku o wiele lepiej spisałby się typowy cliffhanger. Tylko po to, aby czytelnicy z jeszcze większą chęcią sięgnęli po drugi tom. Aby dowiedzieć się, co się stanie. Nie wiem, czy będę zainteresowana czytaniem kontynuacji, kiedy w końcu się pojawi. I czy czasem podobnie nie będą czuły inne osoby.
Chociaż The call bazuje na pewnych schematach, nie jest to historia kompletnie pozbawiona pomysłu. Wręcz przeciwnie, niejednokrotnie zaskakuje oryginalnością. Autor stworzył naprawdę ciekawą powieść, jednak nie nazwałabym jej porywającej. To jedna z tych książek, które przynoszą satysfakcję podczas czytania, ale po ukończeniu mogą łatwo wylecieć z głowy. Obawiam się, że będzie tak właśnie w przypadku The Call. Ciekawi, chociaż nie fascynujący, bohaterowie, wartka akcja, spora dawka brutalności oraz naprawdę niezwykłe uniwersum. A raczej Irlandia, tylko w innym, mrocznym wydaniu. Powieść czyta się ją wyjątkowo szybko, dosłownie pochłaniając treść. Mam niemały niedosyt po zakończeniu, które powinno zostawić większy ślad, abym jak najszybciej chciała poznać kontynuację. Cóż, zobaczymy. Mimo wszystko polecam, bo to dobra i absorbująca rozrywka.
RECENZJA POCHODZI Z: przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Od czasu, kiedy wydano Igrzyska śmierci, rozpoczęła się moda na książki z pogranicza dystopii, w których główny bohater przeciwstawia się systemowi i/lub głównemu zagrożeniu dla ludzkości. The call nie bez powodu porównywana jest do sławnej serii. Zdarzało mi się już czytać wiele głupawych, ale też dobrych książek w tym typie. Intrygujący opis sprawił, że postanowiłam...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-23
Uwielbiam powieści w typie Young Adult. Niejeden autor udowodnił, że młodzi ludzie nie zawsze bywają głupi, czy naiwni. Mają swoje, nie tak błahe problemy, spore doświadczenie, są dojrzali. Oczywiście w tego typu powieściach nigdy nie brakuje tego, co lubię najbardziej – czyli gorących, pasjonujących romansów. Zły Romeo miał intrygujący opis, ale niestety odrobinę odstraszający tytuł. Ostatecznie okazało się, że to właśnie tytuł jest jednym z większych atutów książki.
Pierwsza część książki mną zawładnęła. Poznajemy Cassie, która chce dostać się do szkoły aktorskiej. Element aktorstwa jest zaskakująco ciekawy i na swój sposób pouczający. Wszystkie postaci (bardziej dwie, ale o tym potem) poznajemy tak naprawdę na scenie lub w jej obrębie. Leisa Rayven interesująco przedstawia emocje bohaterów za pośrednictwem właśnie aktorstwa, kładąc nacisk na różnicę pomiędzy graniem a udawaniem. Co więcej, autorka stawia jasną tezę. W dobie parcia na bycia kimś, kto koniecznie zmieni świat (sztampowym przykładem jest tutaj lekarz ratujący życie), ważne jest przede wszystkim bycie sobą. I tym, kim chce się być, a nie kimś, kto codziennie musi udawać. Mówi też o tym, że takie zajęcie jak aktorstwo jest równie ważne i przydatne jak każde inne. Wnioski autorki są naprawdę interesujące i mądre – pokazują, że nie ma czegoś takiego jak gorszy lub lepszy zawód.
Wątek odgrywania ról na scenie, testowania samego siebie i swoich granic jest naprawdę świetny i zdecydowanie najbardziej udany na tle całej powieści. Jednak oprócz niego na pierwszym planie są oczywiście bohaterowie – Ethan oraz Cassie. Autorka od samego początku daje nam jasno do zrozumienia, że ponury i raczej introwertyczny chłopak skrywa jakąś tajemnicę. Pierwsze spotkanie tej dwójki jest naprawdę wyjątkowe; nawet oni nie są jedynymi, którzy czują to coś. Zaczynają się poznawać, chociaż częściej niż rozmawiają – kłócą się lub przekomarzają. I do tego momentu jest dobrze. Im dalej, tym gorzej. I z fabułą, i z bohaterami...
Leisa Rayven nie jest pierwszą, która postanowiła połączyć teraźniejszość z przeszłością. Jednak jest pierwszą, której się to nie udało. Co wydaje się dużym wyczynem, ponieważ wszelkie retrospekcje lub skoki wstecz w fabule zazwyczaj sprawiają, że powieść jest atrakcyjniejsza. Niestety, nie w tym przypadku. Na czym polega problem? Wydaje mi się, że na braku chronologii, swego rodzaju systematyczności. Dziesięć stron przeszłości, dwie strony teraźniejszości, trzy strony przeszłości, dwadzieścia teraźniejszości. Rzadko zdarza mi się gubić w powieści (zwłaszcza, jeśli czytam ją bez przerw), ale w przypadku tej kilkakrotnie traciłam orientację i nie wiedziałam, w jakim przedziale czasowym aktualnie jestem. Ogólnie rzecz biorąc, wypadło to niezwykle chaotycznie, momentami niezrozumiale.
Ciągłe przeskakiwanie w czasie nie utrudniał fakt, że wydarzenia z teraz a sześć lat wcześniej są bardzo, i to bardzo podobne do siebie. Na początku ten pomysł wydawał mi się świetny, ale im dłużej czytałam książkę, tym bardziej było to denerwujące. Co więcej, jeśli miałabym określić tę powieść jednym słowem – byłaby to właśnie powtarzalność. Zły Romeo wydawał mi się jednym wielkim kopiuj-wklej. Nie tylko fabuła, ale sami bohaterowie kręcą się ciągle w kółko, powtarzają jedne i te same zdania i dokonują tych samych decyzji – bez względu na to, ile lat mają. I to kolejny problem. Nie zauważyłam kompletnie żadnej zmiany w zachowaniu postaci przez te kilka lat. Ethan jest niby lepszy, ale dla mnie męczący, a Cassie tak samo infantylna, jęcząca i wciąż napalona (naprawdę, miałam już dość rozmyślań Cassie o penisie Ethana). Książka wcale nie jest krótka, a kiedy dochodzimy do połowy, mamy ochotę ją odłożyć. Nie dzieje się nic ekscytującego, wszystko wydaje się tak samo podobne i nużące. I niestety dzieje się tak aż do końca.
Zły Romeo to chyba pierwsza książka, w której miałam dość scen erotycznych. Naprawdę. Przy okazji pierwszych spotkań Ethana i Cassie, ich zbliżenia robiły wrażenie i czytało się je z wypiekami na twarzy. Niestety z czasem z tych wyjątkowych chwil uniesień dzieje się to samo co z fabułą. Bo ileż można puszczać jedną i tę samą płytę? Z tego powodu te sceny są jednocześnie najlepszym i najsłabszym ogniwem powieści. Odrębnie są świetnie i dobrze napisane, ale powtarzane w kółko tracą swój urok...
Największym rozczarowaniem jednak okazało się coś zupełnie innego. W tego typu powieściach mamy podobny schemat: główny bohater albo obiekt jego westchnień skrywa jakąś tajemnicę. Autorka przez całą książkę nas zbywa, kusi, podsyca pragnienie poznania prawdy, sprawia, że dosłownie cieknie nam ślina na samą myśl o słowie tajemnica. A potem przychodzi rozwiązanie... rozwiązanie tak błahe, proste i tak bardzo rozczarowujące, że czujemy się oszukani. Usprawiedliwienie dla zachowania Etha nie było dla mnie żadnym usprawiedliwieniem, a to sprawiło, że miałam jeszcze mniej sympatii w stosunku do niego. Nie pierwszy raz czytam powieść o związku o charakterze nieco destrukcyjnym. Jednak zachowanie tego chłopaka było dla mnie niedorzeczne i nie wiem, jak można taką osobę darzyć uczuciem. Nie wspominając już o tym, że liczyłam na jakieś bliższe poznanie się Cassie i pana gbura. Z czasem jednak straciłam w ogóle poczucie, że tę dwójkę łączy coś poza kłótniami i pożądaniem.
Na koniec tylko wspomnę, że styl autorki jest dobry i z takimi umiejętnościami można by było wykreować naprawdę niezłą historię miłosną. Tylko, że tworząc denerwujące główne postaci trudno im kibicować. Ethan ciągle zachowywał się jak dupek, a Cassie jak niezdecydowana, ciągle napalona trzynastolatka. Niestety poza niezwykle irytującymi głównymi postaciami, reszta... niby istnieje, ale ciągle zapominałam, że tak jest. Drugoplanowe postaci są raczej płasko zarysowane, a jeśli chodzi o rówieśników Ethana i Cassie... no cóż. Autorka poszła na łatwiznę i przedstawiła ich jako typową, jakże buntowniczą szkolną młodzież. Jak tacy młodzi ludzie rozmawiają i o czym myślą? To możecie zobaczyć w niektórych cytatach pomiędzy akapitami recenzji. Jedne brzmią naprawdę śmiesznie (część z nich pochodzi z teraz a część z sześć lat wcześniej). Ach, nie mogło zabraknąć zawsze obecnego najlepszego przyjaciela geja! Tło w tym przypadku wyszło niezwykle sztampowo. Tytuł, który na pierwszy rzut oka kojarzy się cukierkowo i niezbyt pozytywnie, w odniesieniu do powieści nabiera większego znaczenia. I za to ogromny plus, bo kreatywne tytuły to to, co lubię.
Nie będę ukrywać swojego rozczarowania. Zły Romeo uwiódł mnie początkowo swoją wyjątkowością oraz iskierką pomiędzy bohaterami, po to, aby następnie aż do końca niszczyć to chaotycznością, monotonią i powtarzalnością. Bohaterowie, którzy denerwują infantylnością są trudni do polubienia. Ethan wykreowany jest na kogoś (?) zmierzłego, kiedy w moim odczuciu był zwyczajnie arogancki i chamski. Ciągle narzekająca, niezdecydowana Cassie doprowadzała mnie do szału swoimi głupawymi przemyśleniami. Humor, który początkowo mnie bawił, potem stał się ordynarny, a im dalej brnęłam w historię, tym bardziej nużyły mnie dialogi. Największym plusem książki jest motyw aktorstwa, grania nie tylko na scenie, ale i w życiu. Jednak co z tego, skoro przy tych wszystkich wadach ten element gdzieś ginie... Ostatecznie książka mnie wymęczyła i stanowczo stwierdzam, że nie mam zamiaru sięgać po kontynuację, której sensu i tak nie widzę.
Cytaty o których wspominam w recenzji: "Jeśli nie, trzymaj się neutralnych tematów: pogody, polityki, sportu, albo tego, jak bardzo chcesz poczuć go w sobie, twardego i nabrzmiałego. Nie, zaraz, poczekaj. – Marszczy brwi i wyciąga przed siebie palec. – O tym ostatnim zapomnij. Przecież już to wie." oraz "(...) dotarłam do drugiej bazy i z radością chwyciłam kij rozpierający mu przód spodni."
Recenzja pochodzi z: http://przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Uwielbiam powieści w typie Young Adult. Niejeden autor udowodnił, że młodzi ludzie nie zawsze bywają głupi, czy naiwni. Mają swoje, nie tak błahe problemy, spore doświadczenie, są dojrzali. Oczywiście w tego typu powieściach nigdy nie brakuje tego, co lubię najbardziej – czyli gorących, pasjonujących romansów. Zły Romeo miał intrygujący opis, ale niestety odrobinę...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-20
Każdy słyszał i każdy wie cokolwiek na temat katastrofy w Czarnobylu, prawda? Przez te dwadzieścia lat powstało wiele mitów oraz plotek: o dwugłowych sarnach, nieludzkich potworach czających się w ciemności. Nie tak dawno jeszcze sama chciałam wybrać się na miejsce katastrofy i zobaczyć to wszystko na własne oczy. Jednak po przeczytaniu tej książki, straciłam na to ochotę.
Swietłana Aleksijewicz postawiła na dość odważną formę reportażu – dając głos samym ludziom. Oprócz kilkustronicowego prowadzenia autorka usuwa się w cień po to, aby upublicznić bolesne wspomnienia, głównie Białorusinów. Czy wiedzieliście, że 70 procent substancji promieniotwórczej przypadło właśnie na Białoruś? Ja nie. Nie wiedziałam też wielu rzeczy o tym wydarzeniu i cieszę się, że jestem bogatsza o tę wiedzę. Chociaż przez to czuję się uboższa.
Ludzie mówiący w książce różnią się wiekiem, zawodem, wykształceniem oraz miejscem zamieszkania. Czytelnik ma okazje poznać najprzeróżniejsze relacje – osób wykształconych, wieśniaków, wysiedlonych. Tych, którzy zjawili się na miejscu katastrofy jako pierwsi. Lub tych, którzy z własnej nieprzymuszonej woli postanowili zamieszkać na terenie skażonym. Wszystkie monologi są zaczęte lub zakończone imieniem, nazwiskiem oraz profesją wypowiadającego. Jedni chcieli ciągle mówić, szerzyć świadomość, inni byli zbyt emocjonalni, by mówić, nie chcieli, aby ich tożsamość była powszechnie znana.
Nie chcę zdradzać Wam treści monologów. Nie czuję się nawet na tyle odpowiedzialna, aby móc te informacje przekazywać dalej. To trzeba po prostu przeczytać. Uważam, że każdy współczesny, zwłaszcza młody, człowiek powinien poznać treść Czarnobylskiej modlitwy. Dlatego, że uświadamia ona o wielu rzeczach. Nie tylko o tym, że wiele zostało przemilczane. Ludzie nie mają świadomości ile bólu i cierpienia – zarówno fizycznego, jak i psychicznego – zaznało wiele Białorusinów, czy też Rosjan zamieszkujących skażone tereny. Nie wiedzą, bo o tym się nie mówi. O tym nawet nie rozmawiają sami Białorusini. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy jest na tyle silny, aby czytać o rozwoju choroby popromiennej. O snujących się po ulicach dzieciach, które w żaden sposób dzieci nie przypominają. Każdy jednak powinien mieć świadomość, co się wtedy stało. Ponieważ, zgadzając się z autorką, to problem całego świata, nie tylko jednej mieściny.
Oprócz samych doświadczeń wypowiadający się ludzie dzielą się licznymi spostrzeżeniami oraz refleksjami. Reportaż ten to również świadectwo państwa rosyjskiego oraz komunistycznego. Tego, jak działało, w jaki sposób wpłynęło na swoich obywateli i jakich ludzi z nich zrobiło. Podczas czytania zastanawiało mnie wiele rzeczy: czy można było to rozwiązać w inny sposób? Oczywiście, że tak. Ale w jaki? Czy wspomnienia tych ludzi różniłyby się, gdyby katastrofa zdarzyłaby się w Niemczech, Francji, Polsce lub gdzieś poza Europą? Dlatego uważam, że każdy powinien ją przeczytać. Aby być świadomym zniszczeń w większym stopniu niż ludzi, którzy musieli się z promieniowaniem zmierzyć...
Katastrofa czarnobylska jest jednym z najważniejszych wydarzeń naszych czasów. Wiele mówi o ludziach, o naszym świecie oraz o tym, co jest ważne, a co nie. Lektura ta nie jest łatwa. Niejednokrotnie musiałam ją odkładać, nie tylko ze względu na łzy, które uniemożliwiały mi czytanie. A jednak jest to publikacja, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Czarnobylska modlitwa jest autentyczna na wiele sposobów – przede wszystkim ze względu na prawdziwość wypowiedzi każdej z osób. Osób, które doświadczyły lub nadal doświadczają skutki tej katastrofy; co więcej, będą one naznaczone z tego powodu do końca życia. Dlaczego po przeczytaniu tej książki nie chcę wybierać się do Czarnobyla? Wydaje mi się, że to miejsce nie jest odpowiednie na zwiedzanie. Ludzie od wielu lat odwiedzają miejsca bitew, wojen, chodzą do muzeów. Jednak katastrofa ta była czymś znacznie gorszym od wojny. Dlaczego? O tym musicie się już przekonać sami.
Recenzja pochodzi z: http://przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Każdy słyszał i każdy wie cokolwiek na temat katastrofy w Czarnobylu, prawda? Przez te dwadzieścia lat powstało wiele mitów oraz plotek: o dwugłowych sarnach, nieludzkich potworach czających się w ciemności. Nie tak dawno jeszcze sama chciałam wybrać się na miejsce katastrofy i zobaczyć to wszystko na własne oczy. Jednak po przeczytaniu tej książki, straciłam na to...
więcej mniej Pokaż mimo to
Na razie najmniej mi się podobała, chociaż końcówka dotycząca samego wątku kryminalnego no i tego związanego z Servazem niesamowita! W porównaniu do poprzednich części, ta jest najmniej... skomplikowana, powiedziałabym? Mimo wszystko uwielbiam Miniera, więc bięgnę sięgnąć po Noc ;)
Na razie najmniej mi się podobała, chociaż końcówka dotycząca samego wątku kryminalnego no i tego związanego z Servazem niesamowita! W porównaniu do poprzednich części, ta jest najmniej... skomplikowana, powiedziałabym? Mimo wszystko uwielbiam Miniera, więc bięgnę sięgnąć po Noc ;)
Pokaż mimo to