rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Bardzo dobra, rzetelna, pełno faktów, ale też osobistych przeżyć autorki. Pozycja obowiązkowa dla każdego rodzica.

Bardzo dobra, rzetelna, pełno faktów, ale też osobistych przeżyć autorki. Pozycja obowiązkowa dla każdego rodzica.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie wiem, co z nią jest nie tak. Niby zawiera wszystkie elementy, które tworzą książkę wyjątkową. A ta mnie po prostu nie zachwyciła i tyle.

Nie wiem, co z nią jest nie tak. Niby zawiera wszystkie elementy, które tworzą książkę wyjątkową. A ta mnie po prostu nie zachwyciła i tyle.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Niestety. Po przednim rewelacyjnym zbiorze reportaży, ten wydaje się zwyczajnie słaby. Reportaże mniej pociągają, są mało szczegółowe. No i nie mogę wybaczyć sztucznego wydłużania książki... mogłaby mieć 100 stron, gdyby nie duże akapity, interlinia i czcionka wyjęta rodem z powieści dla dzieci.

Niestety. Po przednim rewelacyjnym zbiorze reportaży, ten wydaje się zwyczajnie słaby. Reportaże mniej pociągają, są mało szczegółowe. No i nie mogę wybaczyć sztucznego wydłużania książki... mogłaby mieć 100 stron, gdyby nie duże akapity, interlinia i czcionka wyjęta rodem z powieści dla dzieci.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na razie najmniej mi się podobała, chociaż końcówka dotycząca samego wątku kryminalnego no i tego związanego z Servazem niesamowita! W porównaniu do poprzednich części, ta jest najmniej... skomplikowana, powiedziałabym? Mimo wszystko uwielbiam Miniera, więc bięgnę sięgnąć po Noc ;)

Na razie najmniej mi się podobała, chociaż końcówka dotycząca samego wątku kryminalnego no i tego związanego z Servazem niesamowita! W porównaniu do poprzednich części, ta jest najmniej... skomplikowana, powiedziałabym? Mimo wszystko uwielbiam Miniera, więc bięgnę sięgnąć po Noc ;)

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jak zareagowalibyście na wieść o tym, że w ciągu kilku miesięcy Ziemia tak po prostu zniknie? Uderzy w nią wielka asteroida i nie można temu w żaden sposób zapobiec? Ben H. Winters być może bazuje na banale, ale tworzy ze swojej książki coś zupełnie nowego – świetny kryminał w połączeniu z sci-fi.

Wydaje mi się, że od kilku lat panuje moda zarówno na kryminały, jak i historie w typie apokaliptycznym. Autor postanowił więc połączyć ze sobą dwa jakże odmienne gatunku. W końcu, zapytalibyście, czy na świecie chylącym się ku przepaści jest miejsce dla policjantów, jakichkolwiek stróży prawa? Czy prawo w ogóle by wtedy istniało? Ben H. Winters zachwycił mnie swoją wizją świata. Odpowiada na wszystkie zadane przeze mnie pytania i, co więcej, interesuje i wciąga czytelnika zaskakującymi rozwiązaniami. Jak zachowałyby się władze państwa? Czy wszyscy chodzilibyśmy dalej do pracy? Czy moglibyśmy tak po prostu przestać?

Cóż, w książce obecni są ludzie z najprzeróżniejszych środowisk i z różniącymi się od siebie zapatrywań na taki, a nie inny, rozwój sytuacji. Tak czy inaczej, świat spowity jest z wielkim chaosie. Tło wykreowane przez autora jest nie tylko niesamowicie żywe, barwne (chociaż często dołujące), ale przede wszystkim autentyczne. Wierzę, że w przypadku takich okoliczności właśnie tak mógłby wyglądać świat. Podejrzewam, że żaden z nas nie byłby w stanie przewidzieć, jak by się zachował. Może zapragnąłbyś jeszcze korzystać z życia, a może pogrążyłbyś się w żałobie i skończył jako jeden z wielu wisielców? Właśnie od jednego wisielca zaczyna się ta historia.

Świetne, mroczne tło? Jest! A co z wątkiem kryminalnym? Głównym śledczym, w sumie z przypadku, staje się Hank Palace. Chłopak, którego wyobrażałam sobie jako niezbyt przystojnego, ale za to błyskotliwego i ciekawego. To w jego głowie ciągle siedzimy, słuchamy jego refleksji i wynurzeń oraz... częstych wątpliwości. Lubię, kiedy autor tworzy postaci z krwi i kości, a nie bożków, którym brak słabości. Hank to postać wzbudzająca sympatię i taka, o której chce się czytać. Jak taka postać radziła sobie z zagadką wisielca? To musicie już ocenić sami. Gwarantuję tylko, że nie będzie w stanie się przy Hanku wynudzić.

Ostatni policjant to zaskakująco świeże spojrzenie na książki w gatunku kryminału, czy też thrillera. Chociaż uwielbiam wymienione gatunki, czytanie powieści w tym typie może w nadmiarze być ciężkostrawne. Autor świetnie posługuje się słowem pisanym – bawi, smuci oraz zachwyca obrazami, które powstają w głowie czytelnika. Wizja życia na Ziemii, która za parę miesięcy już nie będzie istnieć, pozwala na moment zapomnieć o dobrach materialnych (lub wręcz przeciwnie) i zastanowić się nad tym, co tak naprawdę w naszym życiu jest najważniejsze. Nie pozostaje mi nic innego jak polecić Wam ten kryminał sci-fi. Już nie mogę się doczekać na kolejne spotkania z Hankiem. W końcu do końca świata jeszcze trochę czasu zostało...

RECENZJA POCHODZI Z: przy-goracej-herbacie.blogspot.com

Jak zareagowalibyście na wieść o tym, że w ciągu kilku miesięcy Ziemia tak po prostu zniknie? Uderzy w nią wielka asteroida i nie można temu w żaden sposób zapobiec? Ben H. Winters być może bazuje na banale, ale tworzy ze swojej książki coś zupełnie nowego – świetny kryminał w połączeniu z sci-fi.

Wydaje mi się, że od kilku lat panuje moda zarówno na kryminały, jak i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pomysł na fabułę jest świetny, naprawdę. Cudowny, świeży i zaskakujący. Nigdy nie czytałam powieści o podobnych wydarzeniach. Zafascynowana sięgnęłam więc po książkę i... o, nie. Czyżby powtórka z Love, Rosie, gdzie pozbawiona narratorskiej formy struktura pozbawiła mnie czytania przyjemności i tak już średniej książki? Przyznaję, zamysł był dobry. Śpiący giganci to zbiór wywiadów, zapisków oraz dzienników pokładowych. Nie mogłam oderwać się przez pierwsze kilkadziesiąt stron. Co, dlaczego, po co? Mnóstwo pytań kłębiło się w mojej głowie.

Niestety, im dalej brnęłam w fabułę, tym mniejsze okazywałam zainteresowanie. Jak poczuć jakąkolwiek więź z postaciami, jeśli czytelnik nie ma szans ich poznać? Ich zachowań, reakcji, odruchów. Niemalże bezosobowa forma sprawiała, że czułam się jak natrętny obserwator, który wykradł poufne dane tajnej organizacji. I na dodatek nic ciekawego w zapiskach nie znalazł... Autor nieudolnie próbuje stworzyć namiastkę prawdziwej narracji i skupia się nieco na relacjach pomiędzy członkami załogi. Niestety na tle całej historii wydaje się to całkowicie zbędne. Przyznaję, że omijałam pewne fragmenty, żeby w końcu dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodzi.

Nie wydaje mi się, że mogłabym wypowiedzieć się na temat Śpiących gigantów bardziej szczegółowo. Niestety, mnie forma wywiadów kompletnie nie przypadła do gustu. Powieść wydaje się przez to całkowicie bezosobowa. A w momencie, kiedy ani nie porywa mnie akcja, ani nie przyciągają bohaterowie lub ciekawszy styl... no cóż. Co więcej, brak szczegółów jeszcze bardziej potęgował mój brak zainteresowania. Ile lat, kiedy, gdzie? Autor zbyt często używał ogólników. Być może książka ta znajdzie swoich odbiorców, ale mnie w ogóle nie poruszyła. Zabrakło tutaj wyjątkowości, którą sam opis oraz okładka zwiastują. Mnie niestety nie urzekła i wymęczyła.

RECENZJA POCHODZI Z: https://przy-goracej-herbacie.blogspot.com/

Pomysł na fabułę jest świetny, naprawdę. Cudowny, świeży i zaskakujący. Nigdy nie czytałam powieści o podobnych wydarzeniach. Zafascynowana sięgnęłam więc po książkę i... o, nie. Czyżby powtórka z Love, Rosie, gdzie pozbawiona narratorskiej formy struktura pozbawiła mnie czytania przyjemności i tak już średniej książki? Przyznaję, zamysł był dobry. Śpiący giganci to zbiór...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W książce brak jak dla mnie miłości, ale są tytułowe kłamstwa. Niestety, nie ma w nich nic ciekawego. Postać Fergusona w ogóle nie intryguje, a czytanie o kulkach do gry lub przemyśleniach Sabriny doprowadzało mnie do szewskiej pasji. W tej książce nie ma kompletnie nic ciekawego. Jest nudna, bezosobowa i pozbawiona czegokolwiek wyrazistego. Tak naprawdę nie widzę żadnego sensu, dla którego została napisana. Taka nijaka książka jest nawet gorsza od złej... nawet nie da się o niej dyskutować, jakby się chciało. Żałuję, że poświęciłam jej czas.

PEŁNA RECENZJA: przy-goracej-herbacie.blogspot.com

W książce brak jak dla mnie miłości, ale są tytułowe kłamstwa. Niestety, nie ma w nich nic ciekawego. Postać Fergusona w ogóle nie intryguje, a czytanie o kulkach do gry lub przemyśleniach Sabriny doprowadzało mnie do szewskiej pasji. W tej książce nie ma kompletnie nic ciekawego. Jest nudna, bezosobowa i pozbawiona czegokolwiek wyrazistego. Tak naprawdę nie widzę żadnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

RECENZJA POCHODZI Z: przy-goracej-herbacie.blogspot.com

Moja przygoda z literaturą czeską rozpoczęła się na dobre. Mam już za sobą Pod śniegiem Petry Soukupovej – nietypową, ale świetną powieść obyczajową oraz Którędy szedł anioł Jana Balabána, która okazała się książką sentymentalną i przygnębiającą. Petr Šabach to autor powieści, w których nacisk kładzie się na humor. Czy będę równie dobrze wspominać jego historię?

Nie bez powodu nazwałam ten tytuł historią autora. Šabach posługuje się bezpośrednim, luźnym i swego rodzaju gawędziarskim stylem. Część z treści książki jest wymyślona, a część biograficzna. Trudno było mi rozróżnić, co było prawdą, a co nie. Autor z taką swobodą opowiada wszystkie wydarzenia, że wierzy się w każde jego słowo... Nie ma miejsca tutaj na podniosłość, czy przesadną powagę. Czytelnik z zaciekawieniem śledzi losy kilku chłopaczków, a następnie już mężczyzn. To tak, jak byśmy usiedli przy piwie z przyjacielem i słuchali jego ciekawych perypetii. Było miejsce i na uśmiech, ale też na łzy... Wyjątkowo spodobały mi się wiersze pisane przez jednego z bohaterów, Aleša. Bywały te śmieszne, ale też przykre.

Dowód osobisty przypomina mi nieco Śmierć frajerom Grzegorza Krajewskiego, chociaż powieści te różnią się od siebie diametralnie. Obydwie traktują jednak o postaciach, które z różnych powodów, często przypadkiem, wplątują się w niecodzienne incydenty. Różnica spora polega na tym, że bohaterowie książki czeskiego autora są... zwyczajni. To przeciętni reprezentanci płci męskiej, którym przyszło żyć w ciężkich czasach. Nie dość, że Šabach sprawia, że wierzymy głęboko w autentyczność wydarzeń, to przez zwyczajność postaci, łatwiej odnaleźć się w świecie Czechów młodszych i starszych.

Trudno mi identyfikować się z sytuacją polityczną czeską w latach 60. i 70. Jestem młoda, nigdy nie przyszło mi tłumaczyć się przez rozwścieczonym policjantem z czegoś, czego nie zrobiłam. Nigdy nie musiałam się też obawiać bezkarności ze strony różnych służb państwowych. Jestem wielka podziwu dla tych, którym przyszło wychowywać się tak trudnym środowisku. Chociaż większość sytuacji osnute jest humorem, książka bywa właśnie często gorzka. Czytałam, że jest to najpoważniejsza powieść autora, więc nie mam zbytnio porównania. Spełniła jednak moje oczekiwania. Nie jest ona infantylna, czy też pozbawiona całkowicie sensu. Zabawna, ale refleksyjna.

Petr Šabach pod przykrywką w formie dowodu osobistego zabiera czytelnika w świat pełen walki z systemem i... z samym sobą. Niebanalna forma opowiadania pozwala wczytać się w historię najpierw chłopców, a następnie mężczyzn. W towarzystwie dużej ilości alkoholu, ale też wielu rozmów o życiu, autor przemyca swoje życiowe doświadczenia i poglądy. Spodziewałam się wiele uśmiechu i właśnie tego doświadczyłam. Pełna zabawnych incydentów, ale nie pozbawiona gorzkiego wydźwięku. Polecam nie tylko młodym, ale też starszym – u każdego pokolenia wywoła z całą pewnością wiele wspomnień i refleksji.

RECENZJA POCHODZI Z: przy-goracej-herbacie.blogspot.com

Moja przygoda z literaturą czeską rozpoczęła się na dobre. Mam już za sobą Pod śniegiem Petry Soukupovej – nietypową, ale świetną powieść obyczajową oraz Którędy szedł anioł Jana Balabána, która okazała się książką sentymentalną i przygnębiającą. Petr Šabach to autor powieści, w których nacisk kładzie się na humor....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Catherine Poulain to niespotykana osobowość. Kobieta, która zamarzyła o trudnym i pełnym wzlotów życiu rybaka. Fascynują mnie ludzie pełni odwagi oraz samozaparcia. Decyzje podjęte przez autorkę zaskakują i robią wrażenie, ale w formie książki niezbyt zachwycają. Wielki marynarz bywa powtarzalny i jednostajny, mimo obecnych w nim przygód. Być może sama autorka jest zadowolona z takiego efektu. Mnie, jako czytelnika, nie zdołała wystarczająco zainteresować. Powieść ta nie spełniła moich oczekiwań, ale jestem pewna, że znajdzie swoich odbiorców. Kogoś, kto, przeżywając samotne przygody, czuje się najszczęśliwszy, najbardziej spełniony.

PEŁNA RECENZJA DOSTĘPNA: przy-goracej-herbacie.blogspot.com

Catherine Poulain to niespotykana osobowość. Kobieta, która zamarzyła o trudnym i pełnym wzlotów życiu rybaka. Fascynują mnie ludzie pełni odwagi oraz samozaparcia. Decyzje podjęte przez autorkę zaskakują i robią wrażenie, ale w formie książki niezbyt zachwycają. Wielki marynarz bywa powtarzalny i jednostajny, mimo obecnych w nim przygód. Być może sama autorka jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czekałam na premierę tej książki. Mimo że pierwszy tom nie zwalił mnie z nóg, z przyjemnością wspominam wyjątkowy i pełen magii świat, którego częścią powoli stawała się Amani. Czy drugi tom sprostał moim wymaganiom? I tak, i nie.

Rzadko czytam serie kilkutomowe – zazwyczaj kolejne części nie są w stanie dorównać pierwszej. Niestety, było tak i też w tym przypadku. Zdrajca tronu z całą pewnością jest inny od poprzedniego tomu. Bardziej miarowy, bogaty w więcej szczegółów i jeszcze większą ilość nazwisk i imion, których czasem nie sposób spamiętać. Co najbardziej wyróżnia tę część, to polityka. Brzmi groźnie, prawda? Jednak to ten element napędza całą fabułę i najciekawiej rozwija się w trakcie całej powieści. Z równie dużym zaciekawieniem czytałam o sułtańskim pałacu oraz Sułtanie, który mimo nacechowania negatywnego intryguje i fascynuje.

Momentami miałam wrażenie, że w książce dzieje się jednocześnie zbyt wiele i nic. Tom ten wcale nie jest krótki (ponad pięćset stron), ale niektóre wątki wydawały mi się zbędne i zdarzało mi się nudzić. Po co rozpisywać się o kimś, o kim za chwilę zapomnimy? Z drugiej strony w powieści ma miejsce wiele intryg, kłamstw i szybkich zwrotów akcji. Wyjątkowo lubiłam przebywać w obrębie sułtańskiego pałacu... tam trudno było o nudę! Mimo to książka wydaje się czasami przegadana i nieco zbyt patetyczna... Amani jakby nagle pozjadała wszystkie rozumy. No tak, jest i Amani. Denerwująca Amani!

Lubiłam główną bohaterkę w pierwszym tomie. Była wybuchowa, czasami być może infantylna, ale porywcza i umiała o siebie zadbać. Bardzo cenię rozwój charakteru bohaterów, ale tutaj coś poszło nie tak. Z wybuchowej dziewczyny Amani stała się nagle kimś, kto uważa się za najlepszego. Zawsze powinno jej się coś należeć. Odniosłam wrażenie, że autorka chciała zmienić tę postać, ale jej charakterystyka ostatecznie okazała się zbyt odmienna od tego, co zdążyliśmy już poznać w pierwszym tomie. To samo dotyczy Jina, który... no cóż, rzadko tak naprawdę jest. Trochę nie fair w pierwszej części bazować na relacji dwójki bohaterów, budować pomiędzy nimi chemię, a następnie jednego z nich się pozbywać. Niby było wspomniane, co Jin robił, ale średnio mnie to satysfakcjonowało.

Z całą pewnością nie jest to książka fatalna. Cała ta seria bywa jednak często wadliwa i niedopracowana, a to hamowało mój entuzjazm i przyjemność z czytania. Alwyn Hamilton wykreowała niesamowity i zadziwiający świat, który ponownie zaskakuje w drugim tomie. Nie można jednak bazować na samym otoczeniu. Wprawdzie podobały mi się wątki polityczne oraz postaci raczej negatywne, ale cała reszta bohaterów albo wydawała mi się zbędna, albo działała mi na nerwy. Poza tym trudno wybaczyć brak Jina, który w pierwszej części dodawał książce uroku. Trochę akcji, trochę patosu i zbyt dużo Amani należymisiętocochcębotak. Jeśli lubicie coś niewymagającego – proszę bardzo, ale w innym przypadku możecie się rozczarować. Albo zwyczajnie zapomnieć o tej książce na drugi dzień.

RECENZJA POCHODZI Z: przy-goracej-herbacie.blogspot.com

Czekałam na premierę tej książki. Mimo że pierwszy tom nie zwalił mnie z nóg, z przyjemnością wspominam wyjątkowy i pełen magii świat, którego częścią powoli stawała się Amani. Czy drugi tom sprostał moim wymaganiom? I tak, i nie.

Rzadko czytam serie kilkutomowe – zazwyczaj kolejne części nie są w stanie dorównać pierwszej. Niestety, było tak i też w tym przypadku. Zdrajca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

CAŁA RECENZJA DOSTĘPNA: przy-goracej-herbacie.blogspot.com

Nie była to książka rewelacyjna, ale z całą pewnością warta przeczytania. Pozwala na chwilę zatrzymać się, odłożyć wszystkie czynności na bok i zastanowić się. Być może ktoś zmieni swoje złe nawyki po jej przeczytaniu? A może stanie się wręcz odwrotnie? Czytanie tego tytułu było dla mnie przyjemnością, chociaż robiłam to z towarzyszącym mi smutkiem. Jest w niej coś przygnębiającego, dołującego. Wizja przedstawiona w powieści, mimo obecności pozaziemskiej istoty, dotyczy właśnie nas. Mówi wiele o ludziach o tym, że my samy możemy się czuć obcy w naszym świecie.

CAŁA RECENZJA DOSTĘPNA: przy-goracej-herbacie.blogspot.com

Nie była to książka rewelacyjna, ale z całą pewnością warta przeczytania. Pozwala na chwilę zatrzymać się, odłożyć wszystkie czynności na bok i zastanowić się. Być może ktoś zmieni swoje złe nawyki po jej przeczytaniu? A może stanie się wręcz odwrotnie? Czytanie tego tytułu było dla mnie przyjemnością, chociaż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Literatura czeska, podobnie jak sami Czesi przywodzą na myśl same raczej pozytywne skojarzenia. Radosny, ironiczny, beztroski i zabawny. Balabán jednak w swojej powieści zaskakuje przytłaczającym wręcz klimatem, który kojarzyć się może tylko ze smutkiem. Ale czy smutek nie może być też przyjemnym doświadczeniem?

Nie byłam do końca przygotowana na taką lekturę. Zdarza mi się często czytać książki przygnębiające, traktujące o szokujących, czy złych wydarzeniach. Fikcyjnych lub nie. Powieść ta, mimo swojej fikcyjności, zawiera w sobie sporą ilość prawdy oraz elementów biograficznych. Czechy, lata 70-te, 80-te XX wieku. Nie tak dawno i nie tak daleko od nas, prawda? Być może przez tą ciekawie i autentycznie oddaną rzeczywistość czułam się tak źle podczas czytania książki. Tak, właśnie źle. Autor nie bawi się w piękne, wydumane słowa, nie opowiada historii nieprawdopodobnych. Wszystko zawarte na stronach tej powieści mogło i pewnie przydarzyło się niejednemu Polakowi czy Czechowi.

Dlaczego jednak czułam się źle? Słowo to wydaje się dla tej książki zbyt negatywnie nacechowane. Rzadko czuję się prawdziwą Polką, silne uczucie do kraju jest mi raczej obce. Nagle dzieje się taka książka jak ta, która wzbudza u mnie to skrywane poczucie tożsamości. Balabán dotrze do każdego młodego człowieka, który w obliczu ważnych zmian w jego życiu bywa skołowany. Niedoceniony, przygnębiony i opuszczony. Takie uczucie towarzyszy czytelnikowi przez cały czas. Mimo to nic nie dzieje się tu na siłę, a wydarzenia, które spotykają postaci są jak najbardziej prawdopodobne. Gdybym miała opisać tę książkę jednym słowem byłaby to pustka. Brzmi nieco patetycznie, prawda? Mimo to wyjątkowy styl w książce taki nie jest: autor świetnie dobiera słowa, umiejętnie i dosadnie prezentuje szarą rzeczywistość.

Łatwo opisać mi uczucia, które towarzyszyły mi w trakcie czytania książki. Smutek, przygnębienie, swego rodzaju bezradność. Nie sposób jednak przelać na papier dziwne doświadczenie po ukończeniu książki. Nie jest to tytuł, który poleciłabym każdemu. Jest w tej powieści coś tak melancholijnego, że aż pięknego. Którędy szedł anioł to wyjątkowe świadectwo dorastającego mieszkańca Środkowej Europy. Pomimo przygnębiającej treści, dotrze ona do wielu młodych ludzi; pozwoli zidentyfikować się z bohaterami powieści. W końcu każdy z nas był lub będzie kiedyś przytłoczony nadmiarem niespodziewanych i równie nieciekawych wydarzeń. Balabán stworzył intymny obraz zwykłych ludzi, zwykłych obywateli zwykłego państwa.

Literatura czeska, podobnie jak sami Czesi przywodzą na myśl same raczej pozytywne skojarzenia. Radosny, ironiczny, beztroski i zabawny. Balabán jednak w swojej powieści zaskakuje przytłaczającym wręcz klimatem, który kojarzyć się może tylko ze smutkiem. Ale czy smutek nie może być też przyjemnym doświadczeniem?

Nie byłam do końca przygotowana na taką lekturę. Zdarza mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

RECENZJA PRZEDPREMIEROWA: przy-goracej-herbacie.blogspot.com

Po co mieć rodzinę, jeśli i tak nikt nie ma czasu się tobą zająć i kochać cię?

Każdy z nas był dzieckiem, prawda? Dla większości to czas beztroski, spędzony na zabawach, zawieraniu przyjaźni. Inaczej wygląda życie dziewięcioletniego Cukinii, którego matka częściej interesuje się piwem i telewizją niż synem. Młody chłopak przenosi nas w świat dzieci, który mimo swojej naiwności bywa często bardzo okrutny. Autor za pośrednictwem słów dzieci z sierocinca stworzył coś naprawdę wyjątkowego.

Nie raz zdarzało mi się czytać powieści, które były opowiadane z perspektywy kilkuletnich dzieci. Wybór tej narracji bywa różny w skutkach. Może być ciekawy i zajmujący, jak w przypadku Czcij ojca swego Eli Sidi lub Zabić drozda Harper Lee. Może być również zbyt prosty i denerwujący, jak to miało miejsce w Pokoju Emmy Donoghue. Narracja w Nazywam się Cukinia okazuje się zaskakująco dobra. Prosta, pozbawiona ubarwionych epitetów, ale niesamowicie urzekająca. Świat w oczach chłopca jest dziwny, niezrozumiały i prostolinijny. Nie tylko jego spostrzeżenia, ale też pozostałych dzieci z przytułku, są dla dorosłego często zabawne. Dawno nie uśmiałam się tak przy żadnej książce. Chociaż powieść jest jedyna w swoim rodzaju, kojarzy mi się z animacją Mary i Max utrzymanym w podobnym, słodko-gorzkim i nieco groteskowym klimacie.

Mimo naiwności niektórych bohaterów, licznych żartów oraz rozmów, które toczą się wokół szkoły, jedzenia oraz innych kolegów, książka nie jest pozbawiona swojej gorzkiej części. W końcu każde z dzieci trafiło do domu dziecka nie bez powodu – są w nim dzieci molestowane, bite; synowie i córki alkoholików, prostytutek oraz narkomanów. Najgorszym i jednocześnie najlepszym w tym wszystkim jest dobór słów. Dzieci albo nie znają niektórych słów albo ich właściwego znaczenia. „Seks”, „gwałt”, „zabójstwo”, „molestowanie”, „krzywda”. Te wszystkie słowa rozłożone na czynniki pierwsze i stosowane z taką beztroską wywierają na czytelniku większe wrażenie.

Książka niezbyt długa, czyta się ją szybko. Mimo to czytelnik prędko angażuje się w historię nie tylko Cukinii, ale i innych dzieci z przytułku. Każda z postaci jest wyjątkowa, ale wydaje mi się, że nie wszyscy dadzą się lubić. Będzie to zależne od samego czytającego i tego, jakim dzieckiem sam był. Niecodzienna forma narracji uświadamia, że dorosły czasami musi się cofnąć. Aby właściwie postępować, musi powrócić myślami do czasów, kiedy sam był dzieckiem. Dorosły wcale nie musi ciągle zachowywać się racjonalnie i rozsądnie. Aby zastanowić się nad swoim zachowaniem (bez względu na to, czy dzieci chce mieć, czy nie) potrzebuje do tego kilkuletnich, niedoświadczonych osóbek. Których spostrzeżenia bywają zaskakująco trafne. Nawet jeśli sami nie są tego świadomi.

Nazywam się Cukinia to książka o dzieciach, ale pisana z myślą o dorosłych. Po to, aby za ich pomocą móc zrozumieć, jakimi prawami rządzi się świat. I jak ważny jest w ich życiu dorosły. Może on stworzyć dziecku jak najlepsze lub jak najgorsze warunki dla rozwoju... Powieść ma słodko-gorzki wydźwięk; jest tutaj miejsce i na śmiech, i na płacz. Lubię książki, które oprócz swojej pozornie kolorowej warstwie, kryją w sobie coś więcej. Chociaż momentami prosta i śmieszna, zmusza do refleksji. Pozwala cofnąć się do lat młodości i zastanowić się nad tym, ile szczęścia się miało lub też nie. Błyskawicznie pochłania się ją w jeden, dwa wieczory, ale gwarantuję, że zostanie w głowie i sercu czytelnika na dłużej.

RECENZJA PRZEDPREMIEROWA: przy-goracej-herbacie.blogspot.com

Po co mieć rodzinę, jeśli i tak nikt nie ma czasu się tobą zająć i kochać cię?

Każdy z nas był dzieckiem, prawda? Dla większości to czas beztroski, spędzony na zabawach, zawieraniu przyjaźni. Inaczej wygląda życie dziewięcioletniego Cukinii, którego matka częściej interesuje się piwem i telewizją niż synem....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Uwielbiam thrillery psychologiczne. Lubię angażować się w intrygę, oddawać się fabule i z przyspieszonym biciem serca śledzić losy postaci, które znajdują się w niebezpieczeństwie. Nie inaczej było w przypadku Lokatorki. Czy obyło się jednak bez zgrzytów?

Na pierwszych stronach poznajemy dwie główne bohaterki w momencie przeprowadzki, czyli Jane oraz poprzednią lokatorkę Emmę, które za pomocą pierwszoosobowej narracji opowiadają swoją historię. Obydwie kobiety przeżyły niedawno traumatyczne wydarzenie – Emma padła ofiarą włamania, przez które bywa lękliwa, strachliwa i niepewna. Jane natomiast urodziła martwą córeczkę i uczy się żyć bez wyczekiwanego przez dziewięć miesięcy dziecka. Chociaż wydawać by się mogło, że te dwie postaci łączy więcej niż sam wygląd, im dalej brnie się w fabułę, tym ciekawsze i bardziej złożone stają się portrety kobiet.

Autorka prowadzi narrację postaci naprzemiennie. Zabieg ten wypadł w książce zaskakująco dobrze. Sprawne balansowanie pomiędzy dwiema bohaterkami dodatkowo potęguje napięcie, nie pozwala na chwilę zastanowienia, czy wytchnienia. Co więcej, dzięki krótkim oraz zwięzłym rozdziałom akcja płynie szybko i dynamicznie, a powieść czyta się po prostu błyskawicznie. Ciekawym elementem są pytania jednokrotnego wyboru pojawiające się co jakiś czas między rozdziałami. Na te same pytania (często dotyczące moralności) odpowiadały Jane i Emma, zanim wprowadziły się na Folgate Street 1. Kiedy czytałam te niecodzienne pytania, nie tylko sama próbowałam na nie odpowiedzieć. Zastanawiałam się też, jakiej odpowiedzi udzieliły dwie kobiety...

Charakterystycznym elementem dla tej powieści jest minimalistyczny dom o surowym, niemal sterylnym wykonaniu. Nawet jeśli postaci się w nim nie znajdują, budynek ten jest ciągle obecny w ich myślach oraz przeszłości. Muszę przyznać, że okładka idealnie wpasowuje się klimat powieści – tak samo, jak książka jest zimna, obca i tajemnicza. Lokatorka spisuje się nawet dobrze jako thriller, ale tylko dobrze. Jak wspomniałam, akcja jest prędka, a pomimo ponad czterystu stron, nie ma miejsca na zbędne dialogi, czy też pozbawione większego znaczenia szczegóły. Chociaż trakcie lektury niejednokrotnie wstrzymywałam oddech, zabrakło mi większego efektu wow w samym finale.


Cieszę się, że autorka stworzyła dwie naprawdę interesujące bohaterki. Niestety kobiece sylwetki w książkach mają to do siebie, że lubią być irytujące i nieznośne... Jednak Emma i Jane to kobiety nacechowane wyraźnie; wydaje mi się, że nie jedna czytelniczka może się w nich odnaleźć. Różnice pomiędzy tymi dwoma często zacierają się, ale to odczucie jest słabsze, im bliżej jesteśmy finału. Obydwie lokatorki bywają uległe oraz podatne na sugestie Edwarda, ale mimo to nie można nazwać ich postaciami pozbawionymi własnego zdania. W końcu każda z nich znalazła się w trudnej sytuacji, co poskutkowało instynktownego poszukiwania kogoś lub czegoś, co da im bezpieczeństwo. Nie za bardzo przekonała mnie kreacja naszego samca alfa, czyli Edwarda. Perfekcyjny, obsesyjny, władczy, pedantyczny, sztywny... Wydawał mi się postacią po prostu zbytnio przerysowaną. Gdyby tylko autorka uczyniła mężczyznę atrakcyjnego również dla czytelnika. Być może ktoś uważa taką osobę za godną podziwu, jednak u mnie wzbudzała uczucia tylko negatywne.

Jak bardzo wpływa na nas pomieszczenie, w którym mieszkamy? Czy możemy żyć w miejscu, gdzie reguły ustala ktoś inny? Co tak naprawdę jest dla nas ważne? I czy są to przedmioty? Pozytywnie zaskoczyła mnie psychologiczna część powieści. Nie wyobrażam sobie mieszkania w takim miejscu jak Folgate Street 1. Lubię otaczać się atmosferą przytulną, swojską i rodzinną. Takie miejsca jak to wyglądają dobrze w katalogach. Autorka ciekawie poprowadziła akcję, umiejętnie zbudowała napięcie i sukcesywnie wzbudzała we mnie refleksje. Lokatorka nieco przypomina mi film Sliver z 1993 roku. Podobnie jak w książce, w thrillerze jest duża dawka seksu, napięcia oraz zbrodni. Jeśli interesują Was takie klimaty, to gorąco zachęcam do obejrzenia.

Lokatorka nie jest thrillerem idealnym. Chociaż w trakcie czytania emocje bywały naprawdę duże, samo rozwiązanie zagadki pozostawia mały niedosyt. Nie za bardzo przemówiła do mnie też nierealistyczna i przerysowana postać Edwarda. Trudno było mi uwierzyć, że taki człowiek może naprawdę istnieć i normalnie funkcjonować. Mimo to bawiłam się po prostu świetnie. Powieść idealnie sprawdza się jako pełen napięcia i emocji thriller psychologiczny na jeden wieczór. Autorka świetnie prowadzi akcję oraz narrację, która dynamizuje akcję i sprawia, że od książki nie sposób oderwać. Zaskakująca, z tajemniczym i świeżym klimatem. Po ukończeniu zostawia w głowie sporo refleksji. W końcu każdy potrzebuje swojego osobistego i całkiem prywatnego miejsca. Tylko od nas zależy, czy te cztery kąty lub zwykłe przedmioty są ważniejsze od wszystkiego innego, a nawet od żywych istot.

RECENZJA POCHODZI Z: przy-goracej-herbacie.blogspot.com

Uwielbiam thrillery psychologiczne. Lubię angażować się w intrygę, oddawać się fabule i z przyspieszonym biciem serca śledzić losy postaci, które znajdują się w niebezpieczeństwie. Nie inaczej było w przypadku Lokatorki. Czy obyło się jednak bez zgrzytów?

Na pierwszych stronach poznajemy dwie główne bohaterki w momencie przeprowadzki, czyli Jane oraz poprzednią lokatorkę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

RZADKO publikuję całe recenzje tutaj, ale musiałam się wyżyć... Tak więc recenzja pochodzi z: przy-goracej-herbacie.blogspot.com

Uwielbiam Colleen Hoover. Jako jedna z niewielu (zaraz obok na piedestale stoi Elle Kennedy) potrafi ująć w romansach właśnie to, co prawdziwe. Wcale nie przesłodzone, nierealistyczne lub nieprawdopodobne. Sięgając po November 9 byłam przekonana, że dostarczy mi ona sporo emocji. Nie spodziewałam się jednak tego, że będą to negatywne emocje. Prowadzące do tego, że miałam ochotę rozszarpać książkę wpół. Dlaczego więc książka mojej ulubionej autorki okazała się tak zła, że zasługuje na miano najgorszej przeczytanej w tym roku?

Zanim jednak wyleję swoje żale (a będzie ich sporo), zacznę od pozytywów. Autorka ma to do siebie, że potrafi pisać świetne początki. Nie zaczyna książek od przydługich wstępów – czytelnik nagle znajduje się jakby w środku kulminacyjnej sceny, często ważnej dla głównego bohatera. Nie inaczej wygląda sytuacja z Fallon, która jest właśnie w trakcie kłótni z ojcem. Czytelnik poznaje ją jako dziewczynę naznaczoną poparzeniami, które zdobią całą lewą stronę jej ciała. Blizny nie wpłynęły tylko na wygląd Fallon, ale też na jej aktorską przyszłość oraz pewność siebie. Lubię czytać o bohaterach nieperfekcyjnych, w jakiś sposób poszkodowanych. Mimo tragedii, jaką spotkało dziewczynę, nie jest ona głupkowatą mimozą, czego można by się było po niej spodziewać. Sam wątek blizn (tych widocznych i tych nie) jest z całą pewnością najmocniejszą stroną książki.

Aby uratować biedną dziewczynę spod osądzającego tonu ojca, w rozmowę wtrąca się Ben. Chłopak postanawia udawać partnera Fallon. Jak schematyczne by się to nie wydawało... cóż, autorka zgrabnie poprowadziła ten wątek. Podobnie jest z miłością od pierwszego wejrzenia. Hoover tak umiejętnie opisała uczucie tej dwójki, że mimo krótkiej znajomości (jeden dzień!), czytelnik naprawdę wierzy w autentyczność ich uczuć. Gdyby ktoś pomyślał, że spotykanie się co roku to motyw już wykorzystany... nawet postaci w książce udowadniają, że czegoś takiego jeszcze nie było! I w sumie mają rację. Czytanie pierwszej połowy powieści upływa w naprawdę zabawnej i nieco podniecającej atmosferze. Czytelnik kibicuje nieśmiałej Fallon i z wielkim oddaniem śledzi rozwój wydarzeń. I wtedy dzieje się coś.

Coś, co można byłoby przewidzieć. Ja niestety ślepo wierzyłam autorce i ignorowałam subtelne oznaki. Jedną z nich był motyw z tatuażem. Ben pod wpływem chwili decyduje się na zrobienie sobie słodko pierdzącego tatuażu na nadgarstku. Równie dobrze mógł on dla mnie wytatuować sobie carpe diem albo znak nieskończoności i miałoby to taki sam wydźwięk. No tak, ale preferencje są różne, więc to można przemilczeć. Z całą pewnością nie można przemilczeć perfekcyjnego pierwszego stosunku. Dlaczego autorzy uparcie brną w tą nieprawdopodobną kupę bzdur? Bezbolesną, niesamowitą, wspaniałą, sprawiającą, że bohaterowie rozpadają się na kawałki. Myślałam, że Hoover trzyma się z daleka od takich zakłamanych schematów. Zwłaszcza że sama jest już dojrzałą kobietą i matką.

Połowa książki, a ja nie mam już ochoty kibicować Fallon i Benowi. Trudno jest to wytłumaczyć bez spoilerowania. Bohaterowie po prostu w pewnym momencie zachowują się wobec z siebie wyjątkowo nie-fair. Podejmują decyzje, które w prawdziwym życiu w jednej chwili przekreśliłyby ten pseudozwiązek. Tak, pseudo, bo widzieli się ile? Parę godzin przez trzy dni w ciągu trzech lat? Autorka, zamiast próbować stworzyć uczucie głównych bohaterów bardziej autentycznym, decyduje się na głupawe dialogi i kilkustronicowe sceny seksu. Fallon i Ben podczas kłótni i przemyśleń traktują ich relację, jakby budowana była przez przynajmniej kilka dobrych lat. Wyznają sobie miłość, głoszą deklaracje... które dla mnie nie miały żadnej podstawy. Ponieważ niemożliwym jest obdarzyć kogoś tak silnym uczuciem, jeśli widziało się drugą osobę tylko kilkanaście godzin, w dodatku nie z rzędu.

Im dalej brnie się w fabułę, tym bardziej staje się ona nieznośna. Ben z zakochanego romantyka zmienia się w niedojrzałego, irytującego dzieciaka, który ciągle zmienia zdanie. Fallon jest pewniejsza siebie, ale jej życie i tak kręci się tylko wokół chłopaka. Brak żadnego życia, akcji, czy wątków pobocznych poza tym miłosnym. Co więcej, jedyna rzecz, jaką charakteryzuje wszystkie postaci to ich błędy lub tragedie życiowe! Jeśli już pojawią się postaci pozbawione jakiejś mrocznej przeszłości, to pełnią funkcję tylko i wyłącznie kiepskiego zapychacza. Następnie dochodzi do niesamowitych plot twistów, które pojawiają się z częstotliwością oddawanych strzałów z broni maszynowej. Absurd goni za absurdem. Nie widziałam i nadal nie widzę w tej historii niczego romantycznego. Początkowe pożądanie, być może nawet zauroczenie, ostatecznie przerodziło się w obsesję i coś... bardzo niepokojącego. Chyba żyję w innej rzeczywistości i nigdy nie nazwałabym żadnego uczucia w tej książce miłością.

Książka, która początkowo zapowiadała się naprawdę nieźle, ostatecznie okazała się romansem, który propaguje przemoc i usprawiedliwia łamanie prawa oraz nieumyślne czynienie zła. Nie spodziewałam się po swojej ulubionej autorce czegoś takiego. Postaci deklarują sobie miłość, chociaż tak naprawdę w ogóle się nie znają. Zamiast bezsensownych dialogów albo kolejnej sceny kłótni lub erotycznych uniesień, autorka mogła poznać bliżej ze sobą Bena i Fallon. Jestem po prostu wyczerpana tą książką. Tym bardziej jestem zdziwiona pozytywnymi opiniami. Dla mnie była ona pozbawiona fundamentalnego elementu, czyli miłości. I jeszcze to zakończenie... Serio, Hoover? Robisz się już nieco nudna. Mogłabyś w końcu postawić na zakończenie w stylu Sparksa. Przynajmniej może bym się nieco przejęła. Podsumowując (ostatecznie...) wymęczyłam się niesamowicie, nadenerwowałam i jest to jak dotąd najgorsza przeczytana przeze mnie książka w tym roku.

RZADKO publikuję całe recenzje tutaj, ale musiałam się wyżyć... Tak więc recenzja pochodzi z: przy-goracej-herbacie.blogspot.com

Uwielbiam Colleen Hoover. Jako jedna z niewielu (zaraz obok na piedestale stoi Elle Kennedy) potrafi ująć w romansach właśnie to, co prawdziwe. Wcale nie przesłodzone, nierealistyczne lub nieprawdopodobne. Sięgając po November 9 byłam przekonana,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z całą pewnością nie nazwałabym Nielubianą kryminałem złym i nieudanym. Powieść czyta się bardzo przyjemnie, angażując w śledztwo oraz w życie prywatne głównych śledczych. Niestety, autorka nieco przedobrzyła. Nadmiar postaci, ilości wątków pobocznych oraz motywów był momentami naprawdę przytłaczający. Kryminał nie może być typową zapchajdziurą, ponieważ skutkuje to dekoncentracją u czytelnika. Zwroty akcji w trakcie całej historii były niezłe, ale kiedy dochodzi do rozwiązania zagadki, czuje się niedosyt. Mimo to bardzo podobał mi się styl, a poza tym nie potrafiłam się od niej oderwać. Charakterystyka postaci jest za wysokim poziomie, a tło społeczno-obyczajowe naprawdę ciekawe. Bardzo chętnie sięgnę po kolejne części z cyklu, bo słyszałam, że im dalej się idzie, tym lepsze one są. Mam nadzieję, że i mnie zachwycą.

RECENZJA POCHODZI Z: http://przy-goracej-herbacie.blogspot.com/

Z całą pewnością nie nazwałabym Nielubianą kryminałem złym i nieudanym. Powieść czyta się bardzo przyjemnie, angażując w śledztwo oraz w życie prywatne głównych śledczych. Niestety, autorka nieco przedobrzyła. Nadmiar postaci, ilości wątków pobocznych oraz motywów był momentami naprawdę przytłaczający. Kryminał nie może być typową zapchajdziurą, ponieważ skutkuje to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy dowiedziałam się o planowanym wydaniu książki w Polsce, byłam wniebowzięta. Tak wiele naczytałam się o niej dobrego! Zagraniczne portale książkowe wręcz o niej huczały. Rzadko zdarza mi się sięgać po tego typu powieści w obawie przed rozczarowaniem, ale zwyczajnie nie mogłam się jej oprzeć. Jak ostatecznie wypadło to spotkanie?

Alwyn Hamilton zaczyna swoją powieść w barze, gdzie mają miejsce zawody strzeleckie. Amani, główna bohaterka, przebrana za chłopca, stara się wygrać pojedynek, aby za wygrane pieniądze udać się do Izmanu. Dziewczyna nie bez powodu chce uciec. Jej życie nie należy do wesołych, a miasto w którym dorastała... no cóż, nie jest i nigdy nie było dobrym dla dziecka. Środowisko otaczające Amani jest brutalne, bezwzględne i nie pozwala jego mieszkańcom godnie żyć. Autorka nie bawi się w ckliwe opisy, a wykreowana przez nią przestrzeń wydaje się namacalnie ostra i krzywdząca. Nie po raz pierwszy główna postać musi mierzyć się z trudnym otoczeniem. Ale po raz pierwszy przyszło mi czytać o tak wyjątkowym świecie.

Buntowniczka z pustyni to połączenie Dzikiego Zachodu z magicznym światem dżinów oraz Alladyna. Choć ta mieszanka może brzmieć absurdalnie, w książce wypada jak najbardziej udanie. Mam wrażenie, że niektórzy pisarze fantasy bywają zbyt wygodniccy osadzając powieści w otoczeniu, jakim znają. Autorka stworzyła swój świat od całkowitych podstaw. Otoczenie robi wrażenie, a zgrabnie napisane opisy potęgują uczucie autentyczności fikcyjnego uniwersum. Jednym z najciekawszych tworów są Buraqi, czyli magiczne, piaskowe konie... Stworzenia tak skomplikowane i niesamowicie intrygujące. Chociaż sama nie miałabym odwagi stanąć oko w oko ze zwierzęciem, wyczekiwałam aż bohaterowie natkną się na nie podczas swojej podróży.

Książka nie jest pozbawiona pewnych wad oraz schematów. Jak na książkę o buntowniczce przystało, jest również on – chłopak o niebieskich oczach. Amani ciągle napotyka Jina i chociaż bronią się tego jak tylko mogą, ostatecznie wyruszają wspólnie w podróż. Wątek romantyczny okazał się zaskakująco... delikatny. Było go tak naprawdę tyle, ile powinno być. Główni bohaterowie prowadzą ze sobą wiele rozmów, powoli poznają się, a na końcu... o tym musicie przekonać się już sami. O ile charakterystyka tej dwójki jest zadowalająca, różnie bywało to w przypadku bohaterów drugo– lub trzecioplanowych. Wydaje mi się, że można było wyciągnąć z nich więcej. Chociaż ja podczas czytania bawiłam się świetnie, mam świadomość, że wiele osób będzie rozczarowanych. Książka przez większość stron ma dość miarową, czasami nawet powolną akcję. Tak naprawdę dopiero sam koniec obfituje w zaskakujące zwroty akcji oraz samą magię. Bo pojawia się ona tak naprawdę pod sam koniec. Emocje dodatkowo potęguje sam koniec, który sprawia, że jak najszybciej chce się sięgnąć po kontynuację...

Oczekiwałam, że Buntowniczka z pustyni zapewni mi chwilę dobrej rozrywki i właśnie to otrzymałam. To wyjątkowa historia o sile przetrwania i chęci zwalczenia zła. Pełna przygód, drobnych miłosnych oraz młodzieńczych rozterek i z malutką szczyptą magii. Debiut Alwyn Hamilton ma swoje wady – czasami akcja staje się zbyt powolna, a charakterystyka niektórych postaci kuleje. Mimo to czytało mi się ją świetnie. Duże wrażenie robi wykreowany przez autorkę świat. Nigdy nie czytałam podobnej książki, a teraz nie chciałabym rozstawać się z piaskami oraz zagubioną Amani. Wiem, że wiele osób będzie rozczarowanych. Nie jest to książka idealna, niezwykle napisana. Bardzo dobrze spełnia jednak funkcję oderwania się od smutnej rzeczywistości i dostarczenia wielu emocji. Ja zauroczyłam się tym niezwykłym światem i bardzo chętnie powrócę do niego w kontynuacji.

RECENZJA POCHODZI Z: http://przy-goracej-herbacie.blogspot.com

Kiedy dowiedziałam się o planowanym wydaniu książki w Polsce, byłam wniebowzięta. Tak wiele naczytałam się o niej dobrego! Zagraniczne portale książkowe wręcz o niej huczały. Rzadko zdarza mi się sięgać po tego typu powieści w obawie przed rozczarowaniem, ale zwyczajnie nie mogłam się jej oprzeć. Jak ostatecznie wypadło to spotkanie?

Alwyn Hamilton zaczyna swoją powieść w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Uwielbiam sagi rodzinne. Wszystkie, które dotychczas czytałam przenosiły mnie do innych czasów, w inne miejsca, do cudzych domów, których członkowie jednak z czasem stawali się wyjątkowo bliscy. Czytałam już o rodzinach polskich, amerykańskich, małych i wielopokoleniowych, żyjących ówcześnie lub sto lat wstecz. Jako że interesuje mnie kultura Japonii, nie mogłam odmówić sobie przyjemności przeczytania i tej sagi rodzinnej.

Cóż, na początku było trudno. Albo może raczej dziwnie. Pierwsze strony są niezwykle zagadkowe, ale i intrygujące. Opowiadają o dziesięcioletniej Manyō, która widzi na niebie fruwającego mężczyznę bez oka. Taki początek sprawia, że chce się wiedzieć więcej i więcej o dalszych losach postaci. Dość szybko dowiadujemy się, że dziewczynka posiada dar jasnowidzenia. Co ciekawe, nie pierwszy raz spotykam się z takim nacechowaniem u postaci z sagi rodzinnej. Poznajemy więc Manyō, jej historię, cechy charakteru. Wszystko wydawało mi się jednak pozbawione wyrazu. Niby coś działo się w życiu bohaterki, doświadczała ona sytuacji dla niej ważnych, ale po mnie spływało to, jak po kaczce. W czym tkwił problem? Tak naprawdę sama nie wiem...

Nie wiem, bo nie mogę powiedzieć złego słowa o stylu autorki. Nie miałam żadnego problemu z wizualizacją małego, niemalże klaustrofobicznego w mojej wyobraźni, miasteczka Sin'in. Akcja dzieje się w ciągu wielu lat; śledzimy przemianę nie tylko bohaterów, ale przede wszystkim miasteczka oraz samej Japonii. Dotychczas miałam okazję dowiedzieć się więcej o współczesnym Kraju Kwitnącej Wiśni dzięki publikacji Marcina Bruczkowskiego pt. Bezsenność w Tokio. Pewną zachowawczość, powściągliwość i chęć samorozwoju widać i w bohaterach sprzed kilkudziesięciu lat. Czerwone dziewczyny to niesamowity, dokładny i osobisty portret Japończyków oraz ich kraju. Co więcej, nasz polski tłumacz nie tylko wykonał kawał dobrej roboty samym tłumaczeniem, ale też postarał się wyjaśnić wiele niezrozumiałych zagadnień czytelnikowi. Przypisów jest tutaj sporo, jednak dla osoby, która interesuje się tym krajem, czytanie ich będzie samą przyjemnością.

Mimo że o perfekcyjności oddania niesamowitego klimatu oraz fascynującej przemiany małej mieściny w całkowicie zmotoryzowane miasto mogłabym pisać i całe elaboraty, nie mogę tego samego powiedzieć o fabule. Fabule, która jest wyjątkowo nierówna. Powieść podzielona jest na trzy części – każda z nich opowiada o konkretnej kobiecie z rodu Akakuchibów. Losy Manyō były umiarkowanie interesujące. Czekałam ciągle na coś, co mnie całkowicie porwie, sprawi, że oddam się w stu procentach fabule. I wtedy pojawiła się Kemari. Charyzmatyczna, buntownicza i przepiękna przywódczyni motocyklowego gangu. Jej historia była tą, na którą czekałam. Niezwykle absorbująca, ciekawa i klimatyczna. Być może wyjątkowość Kemari polegała na tym, że miała charakter. Przy niej jej matka oraz córka wydają się przeciętne. Kiedy zostawiamy buntowniczkę, znowu śledzimy losy kolejnej bohaterki, która nas zwyczajnie nie interesuje...

Czerwone dziewczyny napisana jest naprawdę dobrze, obrazy pojawiające się w głowie momentami zapierają dech w piersiach. Niesamowitym było śledzenie rozwoju Japonii od strony małej mieściny oraz jej mieszkańców – urodzonych dobrze lub też nie. Powieść wzbudza wiele refleksji, często traktuje o śmierci oraz przemijaniu. Niestety, książka jest bardzo nierówna. Są wydarzenia, które potęgują emocje, ale też i takie, które zbytnio rozleniwiają akcję, co powoduje malejące zainteresowanie fabułą. Niektóre postaci, takie jak Manyō, Tako, czy Yōji są nudne, a ich zachowanie w wielu momentach bywa nieuzasadnione. Jakby autorka nie do końca postanowiła, dlaczego mają postępować w dany sposób. Z drugiej strony bohaterowie tacy jak Kemari, Toya, Złota Rybka, czy Namida sprawiają, że szybciej bije nam serce. Ogólnie jestem zadowolona z lektury, bo była ona fragmentami naprawdę ciekawa i emocjonująca. Szkoda tylko, że nie było tak cały czas. Czegoś mi w niej brakowało, jakiejś iskry... Mimo wszystko polecam, bo wiem, że książka znajdzie swoich odbiorców. Mnie zwyczajnie nie zachwyciła, choć na to liczyłam.

RECENZJA POCHODZI Z: przy-goracej-herbacie.blogspot.com

Uwielbiam sagi rodzinne. Wszystkie, które dotychczas czytałam przenosiły mnie do innych czasów, w inne miejsca, do cudzych domów, których członkowie jednak z czasem stawali się wyjątkowo bliscy. Czytałam już o rodzinach polskich, amerykańskich, małych i wielopokoleniowych, żyjących ówcześnie lub sto lat wstecz. Jako że interesuje mnie kultura Japonii, nie mogłam odmówić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Polska odwraca oczy to nieprawdopodobny zbiór reportaży, który ujawnia mankamenty naszego kraju. Publikacja nie jest łatwa i lekka w odbiorze – kilkakrotnie ją odkładałam, nie móc uwierzyć, że coś takie miało miejsce. Czytanie sprawia ból, wywołuje złość i prowokuje do płaczu. Mam świadomość, że nie każdy lubi czytać tego typu książki, ale każdy powinien przeczytać właśnie tą. Wszystkie wydarzenia nie dotyczą jakiegoś kraju oddalonego od nas kilkaset tysięcy kilometrów. Dotyczą Polski, jej ustroju i pokazują, jak niewielką pomoc może otrzymać w przypadkach kryzysowych zwykły Polak. Po co nam policja, szpital, sądy skoro w przypadku zagrożenia nie można liczyć na pomoc? Reportaż uświadamia również o tym, jak bezmyślni potrafią być sami ludzie. Czy naprawdę jesteśmy tak pozbawieni empatii i nie potrafimy zareagować na zło, które stoi nam przed nosem? Żadna książka nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. I chociaż chciałabym o niektórych fragmentach zapomnieć – nie chcę i nigdy nie powinnam.

CAŁA RECENZJA DOSTĘPNA NA: przy-goracej-herbacie.blogspot.com

Polska odwraca oczy to nieprawdopodobny zbiór reportaży, który ujawnia mankamenty naszego kraju. Publikacja nie jest łatwa i lekka w odbiorze – kilkakrotnie ją odkładałam, nie móc uwierzyć, że coś takie miało miejsce. Czytanie sprawia ból, wywołuje złość i prowokuje do płaczu. Mam świadomość, że nie każdy lubi czytać tego typu książki, ale każdy powinien przeczytać właśnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Odkąd przeczytałam Ślepy trop autora, czekam niecierpliwie na każdą jego kolejną książkę. Horst miewał książki lepsze i gorsze, jednak zawsze lubię do niego powracać. Jego kryminały są świetną odskocznią od codzienności i zapewniają dużą dawkę emocji. Czy tak było i w przypadku Kluczowego świadka?

Przed lekturą ważne jest wiedzieć, że ten kryminał był wzorowany na jednym z prawdziwych śledztw, w których udział brał autor jeszcze, gdy pracował w policji. Niestety, brutalne morderstwo do dzisiaj pozostaje Norwegów dla policji zagadką. Horst postanowił zainspirować się zbrodnią i w taki oto sposób powstała jego pierwsza książka, której dowodził komisarz Wisting. Pozytywnie zaskoczył mnie styl autora – spodziewałam się nieco (?) słabszego operowania słowem. Nie ma sensu skazywać debiut z góry na klęskę, ale przy kilku, kilkunastu powieściach widać wyraźny postęp. Jørn Lier Horst pisze tak samo dobrze, jak w przypadku jego pozostałych książek. Niezbyt szczegółowo, ale mimo wszystko z dbałością o różne detale.

Czytanie Kluczowego świadka przysporzyło mi jak dotąd najwięcej emocji. Z przykrością muszę zrzucić Szumowiny z pierwszego miejsca, jeśli chodzi o serię o Wistingu. Po raz pierwszy autor w stu procentach spełnił moje oczekiwania. Książka okazała się bardzo dobrze poprowadzona. Tło powieści okazało naprawdę interesujące. Po raz pierwszy spotkamy żonę komisarza, zostawiając na bok córkę Line, którą możemy spotkać w następnych tomach. Wszystko jest bardzo dobrze wyważone – ciekawe śledztwo oraz życie głównego bohatera. Kolejne rozwiązania zagadki pojawiały się w dobrej ilości i w odpowiednim czasie, a nie podane na tacy na ostatnich stronach książki. Nie brak tutaj ciekawych zwrotów akcji, które ostatecznie kończą się naprawdę dobrym zakończeniem. Zazwyczaj wolę czytać o morderstwach o zupełnie innym motywie... ale moje zainteresowania fabułą w tym przypadku w ogóle nie zmalało.

Jørn Lier Horst, podobnie jak w przypadku innych jego powieści, stopniowo buduje napięcie po to, aby na końcu zaskoczyć czytelnika rozwiązaniem. Mimo to Kluczowy świadek biegnie dość spokojnym torem, daje czas na chwilę wytchnienia. Ja jednak za to powieści autora lubię. Są świetną odskocznią od dnia codziennego. Niby niezbyt wymagająca, ale kiedy się ją zacznie, nie można się od niej oderwać. Być może są lepsi twórcy kryminałów, jednak to właśnie do tego lubię powracać. Właśnie dzięki prowadzeniu fabuły, która idealnie wpisuje się w moje gusta. Każda z jego powieści zostawia po sobie mały ślad. W przypadku tej książki są to rozważania na temat samotności oraz potrzeby obcowania z drugim człowiekiem. Ofiara zabita w Kluczowym świadku była naprawdę świetnie scharakteryzowana i mimo negatywnych cech, czytelnik pragnie dowiedzieć się, kto zgotował staruszkowi taki los...

Nie oczekiwałam wiele po debiucie Norwega. Okazało się jednak, że to jedna z jego lepszych powieści. Autor umiejętnie prowadzi fabułę, prowadzając czytelnika w policyjny świat pełen zbrodni, używek i kłamstwa. Kluczowy świadek spełnia swoją funkcję w tym gatunku – dostarcza dawkę emocji, zaskakuje, momentami zostawia z otwartymi ustami, ale też wzbudza refleksje. Im więcej czytam książek Horsta, tym bardziej lubię jego styl. Skupiony na głównym wątku morderstwa, ale również prowadzając interesujące tło w postaci komisarza Wistinga. Z niecierpliwością czekam na jego kolejne powieści.

RECENZJA POCHODZI Z: przy-goracej-herbacie.blogspot.com

Odkąd przeczytałam Ślepy trop autora, czekam niecierpliwie na każdą jego kolejną książkę. Horst miewał książki lepsze i gorsze, jednak zawsze lubię do niego powracać. Jego kryminały są świetną odskocznią od codzienności i zapewniają dużą dawkę emocji. Czy tak było i w przypadku Kluczowego świadka?

Przed lekturą ważne jest wiedzieć, że ten kryminał był wzorowany na jednym z...

więcej Pokaż mimo to