Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Fajna rzecz dla początkującego coffe freaka, bo podejrzewam że dla zaawansowanych nie będzie tu nic nowego, a osoby zupełnie niezainteresowane wygryzieniem się w tematykę zwyczajnie po tę książkę nie sięgną.
Autorka porządkuję wiedzę w szergu dziedzin związanych kawą: sposobach jej zaparzania, metodach obróbki, typowych różnicach w kawach z różnych zakątków świata, wreszcie, co nieco o typowych błędach popełnianych podczas zaparzania szocika czy dripa. Lektura na pewno nie zastąpi godzin spędzonych na nieudanych eksperymentach, ale dzięki niej następnym razem zmienię grubośc mielania ziaranw moim młynku lub dobiorę nieco dłuższy czas zaparzania kawy w aeropresie nieco bardziej świadomie.
Czy coś mi się nie podobało? Chyba tylko totalny chaos w układzie książki. Autorka sama z siebie, szczerze, przyznaje się do bycia osobą spontaniczną i mało uporządkowaną, ale tutaj widziałbym chyba zadanie dla redaktora, który pomógłby ułożyć rozdziały, wstawione wywiady w nieco bardziej spójną kolejność. Może jeszcze czasami Autorka za bardzo zbliża się do mesjanistyczno-nawiedzonego tonu (otwórzcie się na nowe rzeczy, odbierajcie swoją filiżankę wszystkim zmysłami…), ale jestem w stanie Jej to wybaczyć.
Tak jak wspomniałem, jeśli jesteś początkującym coffe freakiem, to polecam Ci tę książkę, nie zawiedziesz się. Jeśli nie jesteś, to ...też zachęcam do lektury, a nuż się nim staniesz.

Fajna rzecz dla początkującego coffe freaka, bo podejrzewam że dla zaawansowanych nie będzie tu nic nowego, a osoby zupełnie niezainteresowane wygryzieniem się w tematykę zwyczajnie po tę książkę nie sięgną.
Autorka porządkuję wiedzę w szergu dziedzin związanych kawą: sposobach jej zaparzania, metodach obróbki, typowych różnicach w kawach z różnych zakątków świata,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Koncept przejęcia czyjejś tożsamości nie jest w literaturze czymś zupełnie nowym i odkrywczym, ale użycie do tego celu smartfonu, musi być, rzecz jasna, pomysłem początku XXI wieku.

Po pierwsze, sposób pisania, sposób w jaki Autor zagląda do głowy swojego bohatera, nawet dla takiego nieoczytanego prostaka jak ja kojarzy się z tym co ci bardziej oczytani nazywają klasyką literatury rosyjskiej, z największym z klasyków na czele. Czy można w związku z tym zabrać tekst z półki Fantastyka i przenieść go na półkę Literatura piękna? Nie wiem, być może tak, w końcu bardziej od półki na której stoi książka powinna interesować nas jej zawartość.
Poznajemy rozterki bohatera, dzielimy targające nim wątpliwości, irytujemy się gdy podejmuje on kolejną nieodpowiedzialną decyzję, współczujemy gdy cierpi po kolejnej stracie. Autorowi udaje się wyczarować jakąś, może nieco dziwną, więź łącząca czytelnika (no, przynajmniej mnie) ze swoim bohaterem. Dziwną, bo bohater nie jest, przynajmniej na pierwszy rzut oka, osobą z którą chcemy się utożsamiać. Poznajemy Go, gdy wychodzi z więzienia, a jeśli mieliśmy jakieś wątpliwości co do jego winy, co do tego jakim jest człowiekiem, to po zdarzeniu z pierwszych stron książki wątpliwości te powinny prysnąć. A jednak, z połykaniem kolejnych stron książki (i z każdą tajemnicą wyrwaną zdobytemu smartfonowi), okazuje się, że nic nie jest ani czarne, ani białe i niespodziewanie zaczynamy Ilji współczuć, wspierać go, życzyć mu dobrze, choć z tyłu głowy coś cały czas podpowiada, że ta historia nie ma prawa zakończyć się dobrze.

Nie ma prawa zakończyć się dobrze głównie dlatego, że realizację swojego pomysłu Autor umieścił w stolicy swojego kraju, w Moskwie. To ważna uwaga, bo jak dla mnie równie ważnym co Ilja (i Iphone) bohaterem książki jest właśnie Moskwa drugiej dekady XXI wieku. I jest to miejsce straszne. Wyróżniające się tym, że nie ma tu bohaterów pozytywnych. Może co najwyżej tacy (takie gwoli ścisłości, bo mam na myśli dwie Matki), dla których poczułem litość i współczucie, ale poza nimi Moskwę zamieszkuje szereg postaci strasznych i skrajnie antypatycznych. Wypływające z telefonu szczątki informacji tworzą coraz pełniejszy i coraz dokładniej opisany obraz miasta zamieszkiwanego przez bandytów, degeneratów, a największą grozę wzbudzają rozkazujące im ‘elity’. Moskwa staje się być jeszcze bardziej duszna, jeszcze bardziej przytłaczająca i jeszcze bardziej przerażająca. Paradoksem jest to, że jedyną osobą zdolną do odruchów szlachetnych (czy może po prostu ludzkich) jest ten, którego obciąża grzech podstawowy, ten z pierwszych stron powieści.

Zastanawiałem się czy ta sama albo podobna historia byłaby równie przerażająca bez zakotwiczenia go we współczesności za pomocą smartfona. Przecież opisane w powieści zło mieszkające w ludziach nie jest wynalazkiem XXI wieku. A jednak ten drobny dodatek, wpływa na psychikę Czytelnika, powoduje że opowieść jest jeszcze bardziej realna i przejmująca. Solidny kawałek dobrej literatury, mi osobiście dał do myślenia, zdecydowanie nie żałuję czasu poświęconego na lekturę.

Koncept przejęcia czyjejś tożsamości nie jest w literaturze czymś zupełnie nowym i odkrywczym, ale użycie do tego celu smartfonu, musi być, rzecz jasna, pomysłem początku XXI wieku.

Po pierwsze, sposób pisania, sposób w jaki Autor zagląda do głowy swojego bohatera, nawet dla takiego nieoczytanego prostaka jak ja kojarzy się z tym co ci bardziej oczytani nazywają klasyką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Frank Zappa. Niekwestionowany gigant sceny rockowej (tak wiem, to zbyt wąska dla Niego szufladka), nie tylko wirtuoz swojego instrumentu, ale przede wszystkim wizjoner, twórca, myśliciel, filozof, satyryk i prześmiewca, autor wielu kultowych cytatów ...i dużo więcej. Nie dziwcie się, że do lektury podchodziłem z naprawdę wysokimi oczekiwaniami.

Książka zaczyna się genialnie. Najwcześniejsze wspomnienia Franka to kapitalny obraz Ameryki lat 50-tych i 60-tych, wspominany przez bystrego i spostrzegawczego obserwatora i pisany ręką faceta umiejącego posługiwać się piórem.

Niestety, dalsza część książki nie trzyma tego poziomu. Frank wciąga Czytelnika w wir swoich przemyśleń, rozważań, co samo w sobie nie jest oczywiście wadą, ale z każdą kolejną stroną te przemyślenia coraz mniej mnie pasjonowały. A to dlatego że obraz piekielnie inteligentnego faceta celnie używającego ostrza swojej satyry przeciwko zastanej rzeczywistości coraz bardziej zastępowany jest obrazem sfrustrowanego gościa, dla którego każda szklanka jest do połowy pusta. Podkreślę, to nie jest tak, że nie trafiają do mnie poglądy FZ, ba, ja się w bardzo dużej części z nimi zgadzam. Ba, parę razy przeszła mi przez głowę myśl, jak Frank czułby się w Ameryce Donalda Trumpa. To co mi się nie podoba, to te permanentne narzekanie, ciągłe niezadowolenie, wieczna krytyka i to często taka krytyka dla krytyki, nie krytyka konstruktywna. Tym bardziej że w dużej mierze elementy te zastąpiły to, co mnie najbardziej ciekawiło, czyli treści bliżej związane z muzyką.

To nie jest zła książka, ale oczekiwałem czegoś innego. W kategorii (auto-) biografia muzyczna niedoścignionym wzorcem zostaje dla mnie książka Milesa Davisa, dziełu Franka Zappy nie udało się, niestety, zbliżyć do tego poziomu. W kategorii obraz Ameryki przez pryzmat zappizmu, książka, niestety, zostaje daleko w tyle za muzyką FZ.

Frank Zappa. Niekwestionowany gigant sceny rockowej (tak wiem, to zbyt wąska dla Niego szufladka), nie tylko wirtuoz swojego instrumentu, ale przede wszystkim wizjoner, twórca, myśliciel, filozof, satyryk i prześmiewca, autor wielu kultowych cytatów ...i dużo więcej. Nie dziwcie się, że do lektury podchodziłem z naprawdę wysokimi oczekiwaniami.

Książka zaczyna się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Autora książki znam jako popularnego yutubbera, ciężko jest interesować się piwem rzemieślniczym i nie natrafić na “Tomasza Kopyrę z bloga blog.kopyra.com”. Umówmy się, że abstrahując od swojej niemałej wiedzy, mówcą Tomek jest co najwyżej przeciętnym i mimo że i tak poczynił ostatnio znaczne postępy, to nagroda Złotych Ust raczej Mu nie grozi.

Tym niemniej byłem bardzo ciekawy Jego książki, a to dlatego, że kilka razy w tzw. “internetach” spotkałem się z opinią, że Tomek dużo lepiej pisze niż mówi. No i niestety, po lekturze Piwa, ciężko jest mi zgodzić się z tą opinią. Język w książce jest, przepraszam za szczerość, po prostu toporny. Sporo długich, wielokrotnie złożonych zdań, pod koniec których nie sposób pamiętać co Autor miał na myśli na ich początku. Zdecydowanie nie ułatwia to śledzenia przedstawionego toku rozumowania. Niejednokrotnie miałem też poważne wątpliwości dotyczące poprawności zastosowanych rozwiązań interpunkcyjnych. Jednym zdaniem, bardzo mocno rzuca się w oczy, że autor książki nie jest w swoim fachu zawodowcem.

Dość narzekania! Jest Tomek niewątpliwie zawodowcem w swoim fachu i za poziom merytoryczny Piwu krytyka z mojej strony zdecydowanie nie grozi. Książka zawiera spora porcję wiedzy, która może zaciekawić Czytelników będących na różnym poziomie znajomości z tematem rzemieślniczego piwa. Pewnie są tematy które można wyjaśnić inaczej, bardziej przystępnie, pewnie niejeden piwny znawca zarzuci Autorowi brak opisu tego stylu, tamtej metody lub jakiegoś związanego z piwem regionu i będzie miał przy tym rację.

Nie zmienia to faktu że Kopyr jest na dyskutowanym polu pierwszy (w naszym kraju, rzecz jasna) i moim zdaniem, daje radę. Jego książki na pewno nie uznam za arcydzieło, ale nie boję się powiedzieć że zdecydowanie się ona broni. A rozliczne mankamenty ksiązki? Cóż, niech rzuci kamieniem ten, kto zrobi to lepiej, albo ten, kto przekonał do piwnej rewolucji większą liczbę osób niż zrobił to “Tomasz Kopra z bloga blog.kopyra.com”. Ja się nie podejmuję.

Na jednym z innych kanałów piwnych YT usłyszałem, że Tomek Kopyra ma największe zasługi w niesieniu kaganka piwnej rewolucji pod strzechy ( z czym się w 100% zgadzam), oraz, że elementy rzeczonej strzechy czasami wystają mu z pewnych części garderoby. To drugie to na pewno szczypta złosliwości, ale w głębi ducha z tym sformułowaniem też się zgadzam. Nawet jeśli w jakimś stopniu odnosi się on do książki, to na pewno nie żałuję czasu poświęconego na jej lekturę.

Autora książki znam jako popularnego yutubbera, ciężko jest interesować się piwem rzemieślniczym i nie natrafić na “Tomasza Kopyrę z bloga blog.kopyra.com”. Umówmy się, że abstrahując od swojej niemałej wiedzy, mówcą Tomek jest co najwyżej przeciętnym i mimo że i tak poczynił ostatnio znaczne postępy, to nagroda Złotych Ust raczej Mu nie grozi.

Tym niemniej byłem bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zbiór ośmiu opowiadań, a właściwie 2 razy po cztery opowiadania bo tytułowe północ i południe dzieli nie tylko olbrzymia odległość, geografia, klimat, ale też kultura, zwyczaje, wreszcie, co najważniejsze mamy w obu zestawach innych bohaterów i tylko nieokreśloną zapowiedź przyszłej interakcji między nimi.
Tymi ośmioma opowiadaniami pan Robert Wegner wskoczył jeśli nie na sam top, to na pewno bardzo blisko niego w moim prywatnym rankingu pisarzy zajmujących się szeroko rozumianą fantastyką. Imponuje mi sposób przedstawiania bohaterów i tego w jaki sposób Czytelnik do owych bohaterów się “przywiązuje”. Na moim własnym przykładzie: po przeczytaniu czterech opowiadań poczułem ukłucie żalu że to już koniec spotkania z porucznikiem Kennethem, ale już po lekturze piątego byłem szalenie ciekaw co dalej wydarzy się w życiu Yatecha. Jeszcze bardziej imponuje mi jakość przedstawionego świata, tak, to jest coś za co szczególnie wyróżniłbym Opowiadania z Meekhańskiego pogranicza. Bo oprócz zmagań naszych bohaterów mamy i kulturę poszczególnych ludów i wyraźny rys historyczno polityczny, i wywiadowcze służby z ich zakulisowymi gierkami, mamy ciekawe postaci drugoplanowe z wyraźnie zaznaczonymi ich problemami i dylematami. Mamy wreszcie w Meekhanie olbrzymią ilość magii, która jednak jest trzymana przez Autora w ryzach, podlega konkretnym ograniczeniom a władający nią czarodzieje (a nawet Bogowie) nie są niezwyciężeni. Zaleta tym bardziej warta podkreslenia, że wielokrotnie natrafiałem na powieści, w których z momentem wprowadzenia motywów nadprzyrodzonych, wszystko zaczynało się walić. Tu zdecydowanie tak nie jest.
Wszystko powyższe byłoby niewiele warte bez ciekawych pomysłów na przygody bohaterów, a tych panu Wegnerowi zdecydowanie nie brakuje. I choć czasami miałem wrażenie że Autor na razie przygotowuje Czytelnika do czegoś większego, że rozstawia swoich bohaterów niczym pionki na szachownicy, nie jestem ani trochę zawiedziony. Ba, rzucam (właściwie to piszę te słowa po lekturze dwóch kolejnych tomów Meekhanu) się na kolejne części cyklu, aby przekonać się jak będzie wyglądała ta rozgrywka.

Zbiór ośmiu opowiadań, a właściwie 2 razy po cztery opowiadania bo tytułowe północ i południe dzieli nie tylko olbrzymia odległość, geografia, klimat, ale też kultura, zwyczaje, wreszcie, co najważniejsze mamy w obu zestawach innych bohaterów i tylko nieokreśloną zapowiedź przyszłej interakcji między nimi.
Tymi ośmioma opowiadaniami pan Robert Wegner wskoczył jeśli nie na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pozwolę sobie na wspólną notatkę dotyczącą obu części Tronu z czaszek. Nie tylko dlatego że w wydawaniu jednej powieści jako dwa oddzielne tomy widzę głównie skok na kasę wykonany przez wydawcę, ale przede wszystkim dlatego, że moje wrażenie po lekturze obu części są bardzo do siebie podobne. I niestety, podobnie negatywne.
Naprawdę nie uważam inspirowania się wielkimi dziełami za grzech, za coś niewłaściwego. Za coś takiego uważam zbyt nachalne kopiowanie czyichś pomysłów. A niestety, podczas lektury Tronu z czaszek, nawiązania do Pieśni Lodu i Ognia wydały mi się zdecydowanie zbyt nachalne. George Martin zaludnił swój świat dziesiątkami postaci, które jako kuzyni, bękarci czy inni pociotkowie głównych bohaterów wydawali się być postaciami epizodycznymi, a później poświęcił im wiele stron powieści? Zróbmy taką samą sztuczkę, czy to z synami Jardira, czy rodziną Hrabiego. Gra o tron “słynie” z tego że każdy jeden bohater może zostać uśmiercony w dowolnym momencie? Pokażmy, że i w świecie demonicznym umrzeć mogą także ci, do których przez kilka tomów zdążyliśmy się mocno przyzwyczaić. U Martina większą niż dzielna walka na polu bitwy rolę pełnią polityka, intrygi i sojusze? Przenieśmy akcję z bronionego przed nocnymi atakami demonów Zakątka na dwór czy inny zamek arystokratów, wprowadźmy trochę pałacowych intryg, dodajmy do tego jakieś dziecko z nieprawego łoża. Sukces wydawniczy powinien być murowany.
Do tego wszystkiego dodałbym stare grzechy: główny wątek rozwija się tak powoli i tak mętnie, że naprawdę mam wątpliwości czy Autor wie dokąd chce nas zaprowadzić. Do tego powtórki: naprawdę, mam nadzieję że to był już ostatni raz gdy w tym cyklu czytałem o czyjejś ciężkiej, bolesnej, ale zakończonej wspaniałym sukcesem nauce w szkole/zakonie/czymkolwiek. No i po raz kolejny ciężko mi jest zrozumieć dlaczego tak świetny pomysł jak powierzenie narracji głównemu (?!) antagoniście jest wykorzystywany tak rzadko. Bardzo, bardzo chciałbym żeby piąta (ostatnia z tego co mi wiadomo) część cyklu rozwiała moje wątpliwości, z przyjemnością odszczekam wówczas wszystkie powyższe słowa. Na dziś jednak prawda jest taka, że Tron z Czaszek mnie rozczarował. Może nie tak, żeby odpuścić sobie kolejną część cyklu, ale zdecydowanie nie jest ona na szczycie tytułów na jakie czekam w roku 2018; to raczej kwestia siły rozpędu.

Pozwolę sobie na wspólną notatkę dotyczącą obu części Tronu z czaszek. Nie tylko dlatego że w wydawaniu jednej powieści jako dwa oddzielne tomy widzę głównie skok na kasę wykonany przez wydawcę, ale przede wszystkim dlatego, że moje wrażenie po lekturze obu części są bardzo do siebie podobne. I niestety, podobnie negatywne.
Naprawdę nie uważam inspirowania się wielkimi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Prosta, choć oparta na oryginalnym pomyśle fabuła, mająca na celu głównie bawić, choć bez trudu można doszukać się szczypty ironii czy przekąsu z jakimi Autor opisuje społeczeństwo (że wspomnę tylko niewielkiego wzrostem Pana Ambasadora z pierwszych stron powieści, czy opis snuta przez bohatera wizja przyszłych klientek jego biznesu). Książka, którą dawno temu czytałem (z oczywistymi wypiekami na twarzy) jako powieść w odcinkach w zapomnianym już, jak sądzę, periodyku Fakty i fikcje. Czy żałuję, że podkusiło mnie wrócić do niej po latach?
Chyba nie. Na pewno nie można odmówić Wujowi lekkości typowej dla czysto rozrywkowych pozycji, tak jak nie można Autorowi odmówić lekkości pióra, ciętego języka i fantastycznego, czasami wręcz absurdalnego poczucia humoru. Do tematu zagadnień damsko-męskich książka podchodzi bardzo lekko i swobodnie: od pierwszej strony Czytelnik nie ma wątpliwości (obaw?), że trafi na jakieś ciężkie, psychoanalityczne rozważania. Ogólnie, bardzo przyzwoita rozrywka, okraszona nutką pikanterii, napisana przez kogoś, kto zdecydowanie potrafi posługiwać się piórem i dla kogo poruszanie się, nawet tak powierzchowne, po obszarze erotyki, nie oznacza upadku w odmęty grafomanii. Ok, trafia w moje gusta, dobrze bawiłem się podczas lektury, ale na pewno nie jest to powieść, o której będę pamiętał zbyt długo.

Prosta, choć oparta na oryginalnym pomyśle fabuła, mająca na celu głównie bawić, choć bez trudu można doszukać się szczypty ironii czy przekąsu z jakimi Autor opisuje społeczeństwo (że wspomnę tylko niewielkiego wzrostem Pana Ambasadora z pierwszych stron powieści, czy opis snuta przez bohatera wizja przyszłych klientek jego biznesu). Książka, którą dawno temu czytałem (z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Trochę bałem się tej lektury. Wiedziałem że osią książki ma być konflikt między starymi bóstwami zamieszkującymi Amerykę, przywiezionymi do niej przez imigrantów na przestrzeni wieków, a bóstwami nowymi, dwudziestowiecznymi, związanymi z rozwojem techniki i zmianami społecznymi. Obawiałem się, że stąd już tylko krok do jeszcze jednego moralitetu gloryfikującego czasy dawne, a krytykującego (nie mówię że niesłusznie) obraz tzw. przeciętnego współczesnego Amerykanina. Na szczęście tak nie jest, bo ani starzy bogowie nie okazują się być postaciami krystalicznymi, ani ci nowi nie zawsze okazują się być bezwzględnymi łupieżcami. Książka zawiera cały szereg scen, podczas których bóstwa starożytne demonstrują cały szereg wad i przywar, a do tego okazują się być swego rodzaju życiowymi rozbitkami. Doskwiera im to, że ludzie przestają w nich wierzyć, a fakt ten wyrzuca ich na swego rodzaju życiowy (duchowy?) margines, z czym nie zawsze potrafią sobie poradzić. Podobnie na stronach opisujących bóstwa nowe, oprócz dumy, pewności siebie, może pychy, pojawia się zwątpienie, szczególnie gdy chodzi o technologie które na początku wieku XXI zaczynają być przestarzałe.
W tym tajemniczym świecie, spotykamy głównego bohatera, Cienia, którego można polubić i za którego szczerze trzymałem kciuki podczas jego drogi przez momentami bardzo realny, a za chwilę kompletnie nierealny świat, podczas spotkań z istotami z wyżej wspomnianego panteonu, jak również z Jego niedawno zmarłą małżonką.
A jak się to czyta? Podobnie jak w przypadku Nigdziebądź, podczas lektury Amerykańskich Bogów nasuwały mi skojarzenia z filmami Davida Lyncha. Czasami nie wiadomo co jest jawą, co snem, co dzieje się naprawdę, a co jest tylko wytworem wyobraźni bohatera. Taki sposób narracji wymaga od Czytelnika ciągłej koncentracji, nadążania za Autorem, ale też otwiera przed nami szerokie możliwości własnej interpretacji przedstawionych na kartach książki wydarzeń. W takim wydaniu jak robi to N. Gaiman, ja to kupuję.

Trochę bałem się tej lektury. Wiedziałem że osią książki ma być konflikt między starymi bóstwami zamieszkującymi Amerykę, przywiezionymi do niej przez imigrantów na przestrzeni wieków, a bóstwami nowymi, dwudziestowiecznymi, związanymi z rozwojem techniki i zmianami społecznymi. Obawiałem się, że stąd już tylko krok do jeszcze jednego moralitetu gloryfikującego czasy dawne,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Minęło kilka miesięcy od zakończenia mojego spotkania z najnowszym dziełem Jakuba Żulczyka. Fakt, że cały czas zdarza mi się łapać na tym, że moje myśli krążą wokół mieszkańców powieściowego Zyborka jest chyba najlepsza laurką jaką mógłbym wystawić książce.
Opasłe tomisko, w którym Autor, trzymając się konwencji thrillera, przedstawił ...no właśnie, co? Moralne rozważania o tym jak daleko można posunąć się w karze wymierzonej za dawną winę? Próba analizy pokolenia obecnych 30-40 latków, których definiuje 30 letni kredyt hipoteczny i konieczność poświęcenia samych siebie na korporacyjnym ołtarzu, celem spłacenia kolejnej raty? Zestawienie szalonego tempa życia w metropolii z kompletnie różnym, powolnym, ale na pewno nie sielskim życiem w mazurskim miasteczku (kłaniają się dwa sezony serialu Belfer) poprzez porównanie kolegów z licealnej ławki naście lat później? We Wzgórzu psów znajdziecie to wszystko i nie tylko to, a nawiązań do X muzy jest zresztą więcej: wyłaniający się z kart powieści obraz Zyborka i jego mieszkańców pasuje mi jak ulał do filmu Dom Zły Wojtka Smarzowskiego. Kto zna ten film ten wie, że nie jest to skojarzenie pozytywne i nie stanowi dla Zyborka komplementu. Życie
Gdy dodać do tego szereg pomniejszych (ale wcale nie mniej ważnych) wątków takich jak ten związany ze spowodowanym narkotykami upadkiem człowieka, który nie poradził sobie ze swoim sukcesem, jak wątek lokalnego ‘działacza’, który chce wyrwać swoją mieścinę spod władzy bezkarnego lokalnego bandziora, czy złożone perypetie damsko-męskie głównych bohaterów, dostajemy powieść niezwykłą. Przejmującą, gęstą, zmuszającą do myślenia i (przynajmniej w moim przypadku) nie dająca o sobie szybko zapomnieć.

Być może Wzgórze psów trafiło (do) mnie tak bardzo tylko dlatego że sam pochodzę z małej mazurskiej mieściny z której wyjechałem do dużego miasta i że dostrzegam ten gigantyczny (i wciąż rosnący) kontrast między tymi miejscowościami. Być może jestem po prostu targetem tej książki, zwłaszcza że mój język często jest bardzo zbliżony do tego używanego przez jej bohaterów, a 17 seconds zespołu The Cure to naprawdę jedna z moich ukochanych płyt. Być może. A jednak, w swojej naiwności zaryzykuje twierdzenie że trafiłem na perełkę, wartą wstawienia (zdarza mi się to po raz pierwszy) 10 gwiazdek na Lubimyczytać.pl

Minęło kilka miesięcy od zakończenia mojego spotkania z najnowszym dziełem Jakuba Żulczyka. Fakt, że cały czas zdarza mi się łapać na tym, że moje myśli krążą wokół mieszkańców powieściowego Zyborka jest chyba najlepsza laurką jaką mógłbym wystawić książce.
Opasłe tomisko, w którym Autor, trzymając się konwencji thrillera, przedstawił ...no właśnie, co? Moralne rozważania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kuzynki - Andrzej Pilipiuk

Moje pierwsze wrażenie po lekturze jest takie, że książka jest całkowicie, totalnie i maksymalnie “pilipiukowa”, ze wszystkimi konsekwencjami tego faktu, tak konsekwencjami pozytywnymi, jak i tymi ...innymi.
Zdeklarowani fani Autora zapewne zachwycą się Jego charakterystycznym poczuciem humoru oraz swobodą z jaką do opisu otaczającej nas rzeczywistości dodaje swoje spostrzeżenia, wyrażając je w formie inteligentnie wtykanych różnym grupom osób szpileczek. Być może Ktoś doceni oryginalność pomysłu polegającego na wymieszaniu postaci z zupełnie różnych historycznych epok i zestawienia ich z na wskroś współczesnymi żulami czy dresiarzami. Nie zdziwię się jeśli lokalni krakowscy patrioci docenią fakt umieszczenia akcji powieści w Ich mieście. Niewykluczone że niejeden z Czytelników uśmiechnie się lekko gdy na kartach powieści wspomniany zostanie Jakub Wędrowycz.
Dlaczegoż więc daję dziełu Pana Andrzeja Pilipiuka tak mało gwiazdek? Czy przemawia przeze mnie zazdrość, że akcja umiejscowiona została w Krakowie, a nie w “moim” Gdańsku ?
Otóż nie. Najkrócej pisząc, Kuzynki nie zachwyciły mnie w ten sam sposób, w jaki każdy kolejny tom przygód Wędrowycza jest dla mnie mniej śmieszny od tomu poprzedniego. Rodzaj humoru, który, przyznaję, trafiał do mnie bardzo na początku znajomości z książkami tego Autora, przy każdej kolejnej pozycji jest coraz mniej śmieszny i zwyczajnie męczący. Zamiast cieszyć się że Katarzyna/Stanisława/Monika/Jakub radzi sobie z kolejnym menelem/niekompetentnym urzędnikiem/niedouczonym nauczycielem ja widzę wtórność, powtarzanie tych samych grepsów. Innymi słowy, wspomniana wcześniej “pilipiukowość” książki sięga dla mnie poziomu autoplagiatu. I nie bardzo chce mi się śmiać po raz kolejny z tego samego, zamiast tego zaczynam złośliwie(?) dostrzegać że bohaterki są przeraźliwie jednowymiarowe, że bardziej płaskimi od nich postaciami są tylko główni antagoniści, że język i opisy są czasami naprawdę koszmarnie toporne i ubogie. To wszystko powoduje że nadany przez Autora samemu sobie przydomek Wielkiego Grafomana naprawdę przestaje śmieszyć, a wstawki dotyczące kiepskiej kondycji współczesnej literatury polskiej w ogólności i wyjątkowym w niej miejscu fantastyki stają się wyjątkowo niesmaczne
Na osobny akapit zasługuje kwestia nachalnego promowania przez Autora swoich poglądów, co, rzecz jasna, jest tym bardziej denerwujące, im bardziej rzeczone poglądy różnią się od moich. Daleki jestem od bezwzględnego przestrzegania politycznej poprawności, ale trafiając w takim czytadle na słowo o zdrajcach ojczyzny i sprzedawczykach popychających swój kraj głębiej w ramiona unii, oprócz odruchu wymiotnego nasuwa mi się na język pytanie, które świat anglojęzyczny ma w zwyczaju zapisywać w postaci skrótu WTF? Naprawdę, nie takich prawd objawionych i nie podanych w taki sposób oczekiwałem w książce do której z założenia mają pasować łatki lekka, łatwa i przyjemna (zwłaszcza ostatnie z tych okresleń jest mocno dyskusyjne).
Jeszcze gwoli wyjaśnienia: to nie było tak, że biorąc do ręki “Kuzynki”, nie miałem pojęcia co to za rodzaj literatury, ja naprawdę nie oczekiwałem wrażeń na miarę Cormaca czy postaci jak u Dostojewskiego. Ja po prostu ubolewam, że pomysłowy i sprawny rzemieślnik za jakiego w gruncie rzeczy mam Pana Andrzeja Pilipiuka, zamknął się w aż tak wąskim literackim gettcie. NIe wiem czy skuszę się na kolejny tom, czy może też Kuzynki podzielą los ostatniego tomu przygód Wędrowycza, do którego też jakoś mi ciągle nie po drodze. Może kiedyś wrzucę w telefon, by mieć coś do szybkiego poczytanie podczas jazdy kolejką, bo (chwilowo?) na trafienie na stosik książek leżący na mojej półce przy łóżku Pan Pilipiuk zwyczajnie nie zasłużył.

Kuzynki - Andrzej Pilipiuk

Moje pierwsze wrażenie po lekturze jest takie, że książka jest całkowicie, totalnie i maksymalnie “pilipiukowa”, ze wszystkimi konsekwencjami tego faktu, tak konsekwencjami pozytywnymi, jak i tymi ...innymi.
Zdeklarowani fani Autora zapewne zachwycą się Jego charakterystycznym poczuciem humoru oraz swobodą z jaką do opisu otaczającej nas...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mieszane uczucia.
Z jednej strony, w drugim tomie nie ma wady, która drażniła mnie w poprzedniku, mianowicie Urquhart nie przerasta intelektem o głowę (albo dwie) wszystkich swoich konkurentów. W tym tomie nie jest otoczony naiwnymi owieczkami, nie jest wśród nich jedynym wilkiem, ale natrafia na poważnych przeciwników, którzy potrafią rzucić mu kłodę pod nogi, radzą sobie z przejrzeniem jego planów, a co najważniejsze, przyjmują grę na warunkach zaproponowanych przez Francisa i potrafią się w tej grze odnaleźć. Czyli, jak sądzę, przedstawiony w książce świat jeszcze bardziej zbliżył się do realnego.
Gdybym miał porównać głównych aktorów spektaklu, otaczających F.U, to także jest lepiej. Jego małżonka, Mortima pojawia się na kartach książki na krótkie ledwie chwile, ale za każdym razem są to pojawienia się bardzo, bardzo znaczące. Niemniej ciekawą postacią jest Sally, konkretna babka, twardo stąpająco po ziemii i potrafiąca się odnaleźć w opisywanym świecie. Podobnie zresztą jest z prawą ręką Francisa, Timem Stamperem. Daleki jestem od gloryfikowania kogokolwiek z wyżej wymienionych, ale sam fakt Ich obecności w towarzystwie F.U. bardzo podnosi jakość książki. Zupełnie osobna kategorią postaci jest sam Król, który początkowo sprawia wrażenie osoby nijakiej, mało konkretnej, w swoim idealizmie zupełnie nie przygotowanej do rywalizacji z cynizmem i bezwzględnością premiera, a który w dalszej części powieści potrafił bardzo mnie zaskoczyć.
Czego mi natomiast zabrakło, to tego powiewu świeżości, jaki towarzyszył lekturze pierwszego tomu, tego zaskoczenia, tego poczucia że czytam coś, z czym się dotąd nie spotkałem. Ponadto, o ile w pierwszym tomie nie miałem wątpliwości komu kibicuję (nazwijcie mnie psychopatą/socjopatą, ale prawda jest taka, że Autor kupił mnie całkowicie, wskutek czego życzyłem Francisowi samych sukcesów), tutaj nawet dla mnie nie było jasne czyją stronę trzymam. Owszem, z jednej strony cały czas byłem ciekawy do czego jeszcze F.U posunie się, aby osiągnąć swoje cele, z drugiej zaś, trochę bałem się czy naprawdę chcę znać wszystkie szczegóły Jego działań.
Ograć Króla to pozycja która na pewno warto przeczytać, lektura zwiększyła jeszcze mój apetyt na obejrzenie serialu. Za tom trzeci powieści na pewno się zabiorę, ale raczej za jakiś czas, na razie czuję się trochę przytłoczony osobą Francisa Urquharta i światem w jakim On żyje.

Mieszane uczucia.
Z jednej strony, w drugim tomie nie ma wady, która drażniła mnie w poprzedniku, mianowicie Urquhart nie przerasta intelektem o głowę (albo dwie) wszystkich swoich konkurentów. W tym tomie nie jest otoczony naiwnymi owieczkami, nie jest wśród nich jedynym wilkiem, ale natrafia na poważnych przeciwników, którzy potrafią rzucić mu kłodę pod nogi, radzą sobie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam problem z oceną najnowszej powieści pana Jarosława Grzędowicza. Ten problem wynika z nazwiska Autora umieszczonego na okładce, bo po lekturze 4-ech tomów PLO to konkretne nazwisko oznacza, że poprzeczka oczekiwań zawieszona jest niesamowicie wysoko
Czy książka im sprostała ? Odpowiedź nie jest jednoznaczna, ale zacznijmy od początku.
Akcja najnowszej powieści Grzędowicza toczy się w przyszłości, ale w przyszłości na tyle niedalekiej, że nie wydawała mi się ona czymś zupełnie abstrakcyjnym, nieskończenie odległym, a wręcz przeciwnie, czymś co będzie tu już zaraz za chwilę. Uzależnieni od swoich omnifonów i zawartości Sieci ludzie zamieszkujący ten świat, nie czynią przedstawionej wizji przyszłości miejscem ciekawym, miejscem w którym chciałoby się żyć. Ich życie, potrzeby, gusta, sposób myślenia są permanentnie kontrolowane i sterowane, wszystkim rządzi pieniądz, a dla jego zdobycia można posunąć się do każdej podłości i okrucieństwa. Co najbardziej przeraża to to, że ten świat jest niezwykle podobny do naszego, różni się od niego naprawdę niewiele, czasami wręcz miałem wrażenie że Autor opisuje ludzi jakich spotykam codziennie w drodze do pracy.
Postać bohatera i jego historia wydają się być takim dodatkiem do tego świata, dodatkiem wokół którego toczy się akcja. Nie jest On wcale rycerzem na białym koniu wyzwalającym ludzkość spod jarzma opisanego świata. Nie, Fokus jest gościem, który, przynajmniej do czasu, dobrze się tu odnajduje i potrafi w tym świecie doskonale funkcjonować. Dalsze strony książki to ...no właśnie, tu niestety chyba skończą się peany. Chciałbym napisać, że przeczytałem pasjonujący opis tak fizycznej jak i wewnętrznej podróży bohatera, na końcu której (których?) otwiera On oczy, jest w stanie zrozumieć swojego Mentora. Właśnie, chciałbym. Niestety, po kapitalnym wprowadzeniu w przedstawiony świat, sama historia niestety, nie do końca mnie urzekła. Może nazwanie jej sztampową byłoby już przesada, ale daleko jej do oryginalności, którą zachwyciłem się swego czasu podczas lektury PLO. Przedstawiona historia zwyczajnie nie zachwyca, w szczególności zaś zakończenie sprawiło na mnie nieprzemyślanego, niespójnego z całością, może pisanego na szybko.
Mam problem z oceną tej powieści,przedstawiony świat to kawał literatury solidnych lotów do czego Autor już mnie przyzwyczaił, jednakże historia, a w szczególności rozwiązanie akcji to rozczarowanie. 5 (tylko 5) gwiazdek, bo gdybym rozpoczął znajomość z prozą pana Grzędowicza od Helu, to nie wiem czy na pewno skusiłbym się na inne tytuły Autora (i miałabym czego żałować!)

Mam problem z oceną najnowszej powieści pana Jarosława Grzędowicza. Ten problem wynika z nazwiska Autora umieszczonego na okładce, bo po lekturze 4-ech tomów PLO to konkretne nazwisko oznacza, że poprzeczka oczekiwań zawieszona jest niesamowicie wysoko
Czy książka im sprostała ? Odpowiedź nie jest jednoznaczna, ale zacznijmy od początku.
Akcja najnowszej powieści...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zaczynając lekturę, miałem świadomość co to za powieść, kim jest jej bohater i jak wielki sukces odniósł oparty na niej serial. Okazało się, że znać opinie innych to jedna sprawa, a przekonać się naocznie, to coś zupełnie innego. Bo mimo wspomnianej świadomości, książka porwała mnie i zaskoczyła. Ja wiem, że to nie pierwszy raz w literaturze, gdy głównym bohaterem jest postać na wskroś negatywna (Pewien Anglik napisał Makbeta kilka setek lat temu). A jednak tutaj temu szwarccharakterowi nie sposób nie kibicować. Niesamowity paradoks - im bardziej wiem, że działania F.U to moralne bagno, tym bardziej życzę Mu sukcesu, tym bardziej trzymam za Niego kciuki, a jedyne co mnie ciekawi to w jaki sposób pokona On swoich rywali.
Po chwili zastanowienia, wydaje mi się że dzieje się tak dlatego, że otaczający Francisa politycy (i nie tylko) wcale nie są od Niego lepsi. Ok, może nie każdy z nich ma na rękach krew, ale ten zdradza żonę, tamtem defrauduje publiczne pieniądze, a kolejny jest okazuje się być zadufanym w sobie szują. Żaden nie wzbudza cienia sympatii, dlatego wybieramy F.U, który przerasta ich wszystkich intelektem. W stawie pełnym bezwzględnych drapieżników okazuje się być nie tylko najgroźniejszym i najskuteczniejszym z nich, ale też jedynym potrafiącym maskować swoją prawdziwą naturę.
Po rozprawieniu się z tym niejednoznacznie moralnym problemem, mamy do czynienia z bardzo przyzwoitą i pomysłowo napisaną powieścią. Dobrze się bawiłem podczas lektury.

Zaczynając lekturę, miałem świadomość co to za powieść, kim jest jej bohater i jak wielki sukces odniósł oparty na niej serial. Okazało się, że znać opinie innych to jedna sprawa, a przekonać się naocznie, to coś zupełnie innego. Bo mimo wspomnianej świadomości, książka porwała mnie i zaskoczyła. Ja wiem, że to nie pierwszy raz w literaturze, gdy głównym bohaterem jest...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki The Phoenix Project: A Novel About IT, DevOps, and Helping Your Business Win Kevin Behr, Gene Kim, George Spafford
Ocena 7,6
The Phoenix Pr... Kevin Behr, Gene Ki...

Na półkach: , ,

Trochę nietypowa pozycja na stronach Lubimycztac.pl, gdyż The Pheoenix project (od niedawna dostępny po polsku jako Projekt Feniks, ale że czytałem w oryginale, pozwolę sobie używać angielskiego tytułu) częściej znajdzie się na półce z podręcznikami IT niż na półce z beletrystyką. Jest to jednak niewątpliwie powieść, co więcej powieść w pewnych kręgach kultowa. Autor bardzo sprytnie wybrał “fabularyzowaną” formę, aby przedstawić czytelnikom założenia metodologii DevOps a równocześnie nie zanudzić go klasycznym wykładem czy prezentacją.
Nie jest moim zamiarem wyjaśniać o co chodzi w DevOps, napiszę za to, że jest to wyjaśnione na przykładzie bohatera Phoenix project, którego poznajemy jako managera IT średniego szczebla w wielkiej korporacji. Niespodziewany awans, opieka tajemniczego mentora (który strasznie kojarzył mi się z filmem Karate Kid), problemy do rozwiązania, decyzje do pojęcia, cała gamy barwnych postaci spotykanych w firmie, wpływ podejmowanych decyzji na stan firmy, a także na życie rodzinne bohatera,wszystko to powoduje, że całość czyta się znacznie przyjemniej niż najlepiej nawet napisany podręcznik czy materiały ze szkolenia. A trzeba dodac że pióra Autora jest lekkie, że wie kiedy wstawić odrobinę humoru (scena gdy zespół developerski zaprasza walczący z oprogramowaniem zespół naszego bohatera na piwo rozłożyła mnie na łopatki, może dlatego że sam natrafiałem w pracy na podobne sytuacje).
Sam nie wiem czy jego perypetie naszego bohatera zainteresują kogoś spoza branży IT, cóż prawda jest taka, że ja sam w rzeczonej pracuję. Tak samo ciężko mi ocenę książki oderwać od swoich własnych doświadczeń z promowaną w niej tematyką, ale próbując to robić wychodzi mi, że mam tu do czynienia z kawałkiem może nie wybitnej, ale naprawdę wartościowej i interesującej prozy

Trochę nietypowa pozycja na stronach Lubimycztac.pl, gdyż The Pheoenix project (od niedawna dostępny po polsku jako Projekt Feniks, ale że czytałem w oryginale, pozwolę sobie używać angielskiego tytułu) częściej znajdzie się na półce z podręcznikami IT niż na półce z beletrystyką. Jest to jednak niewątpliwie powieść, co więcej powieść w pewnych kręgach kultowa. Autor...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gdy czytam na okładce że głównym (no, jednym z głównych bohaterów) jest światowej sławy pisarz, zaczynam się martwić - to przecież coś, co już było (Mroczna połowa?). Ale gdy okazuje się, że ten pisarz od dwóch lat jest martwy, a zadanie zmierzenia się z demonami zaludniającymi jego świat przypada wdowie po pisarzu, jestem skłonny zmienić zdanie. Całość zapowiada się doskonale, oryginalnie i na pewno wyróżnia się, nawet pośród innych powieści Króla horroru. Zwłaszcza że wygląda na to że mamy do czynienia ze światem wyjątkowo mrocznym, a okropność demonów polega między innymi na tym, że nie mają przerażających pysków, kłów, szponów, tylko wykrzywioną bólem twarz ojca lub braciszka naszego pisarza.
A jednak… nie mogę powiedzieć abym był usatysfakcjonowany lekturą. Powieść, która, jak rozumiem, miała w założeniu być hołdem oddanym przez S.K. swojej małżonce, może jakimś specyficznym studium łączącego ich uczucia, a przy okazji kolejną Kingowską historią, niestety, zupełnie do mnie nie trafiła. NIe jestem (no, chyba…) czytelnikiem dla którego akcja musi cały czas pędzić na złamanie karku (swego czasu zachwyciła mnie Gra Geralda), więc wydaje mi się że to nie tej akcji mi zabrakło. NIe wiem czy wina leży po stronie książki, czy po stronie moich nadmiernych oczekiwań, ale cały czas miałem problem żeby poczuć jakąkolwiek więź z bohaterką i żeby w jakikolwiek sposób zanurzyć się w jej wcale nie najłatwiejszy świat, żeby odnaleźć się w jej niezwykłej relacji z martwym (hę?) małżonkiem. Po części było to spowodowane wyjątkowo jak na Kinga nieprzystępnym sposobem narracji z częstymi dygresjami, bardzo płynnymi przejściami między zdarzeniami aktualnymi a wspomnieniami bohaterki. Do tego specyficzny język, który, jak się domyślam, miał pokazać jak specyficzna i bliska była relacja Lisey-Scott, a który kompletnie do mnie nie przemówił i wydawał się niesamowicie sztuczny. Być może to konsekwencja czytania książki przetłumaczonej na język polski i w oryginale wychodzi to dużo lepiej, ale jestem zbyt leniwy żeby się samemu przekonać. Całość sprawiała wrażenie czegoś doskonale zrozumiałego dla małżonków, którzy spędzili ze sobą szereg lat, ale mało przekonującego i czasami wręcz nieco odpychającego dla mnie. Ba, czasami nachodziły mnie myśli, czy nie jestem w tym świecie aby intruzem, żeby nie powiedzieć podglądaczem.
Podsumowując, wydaje mi się, że doceniam to jak osobista i bliska sercu Autora może być ta powieść, jednak szczerze pisząc mnie Historia Lisey zdecydowanie mnie nie zachwyciła. Z bogatego dorobku S.K wybrałbym sporo innych tytułów, dużo bardziej wartych polecenia, których lektura była dla mnie znacznie większą przyjemnością

Gdy czytam na okładce że głównym (no, jednym z głównych bohaterów) jest światowej sławy pisarz, zaczynam się martwić - to przecież coś, co już było (Mroczna połowa?). Ale gdy okazuje się, że ten pisarz od dwóch lat jest martwy, a zadanie zmierzenia się z demonami zaludniającymi jego świat przypada wdowie po pisarzu, jestem skłonny zmienić zdanie. Całość zapowiada się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po książkę Tada Witkowicza sięgnąłem przede wszystkim z ciekawości, jako ...pracownik założonej przez Niego firmy. Choć trzeba uczciwie dodać, że dołączyłem do niej już po sprzedaży, tak więc z samym Tadem nie miałem okazji się spotkać.
Przed lekturą wiedziałem, że twórcą firmy jest Polak, nie miałem natomiast pojęcia jak długa i wyboista była Jego droga do milionów. Z lektury wyłania się obraz człowieka niesamowicie zdolnego, piekielnie ambitnego i niezwykle wytrwale dążącego do postawionych sobie celów. Wszystkie te cechy okazują się być niezbędnymi do odniesienia sukcesu, bo jak dowiadujemy się z kart książki, życie nie skąpiło mu kłopotów i problemów z którymi musiał sobie poradzić. Pierwszoosobowa narracja pozwala Czytelnikowi zobaczyć człowieka pełnego determinacji, nienawidzącego się poddawać, ale także Osobę która czasami nie jest wolna od zwątpienia, a czasami może strachu. NIe brakuje osobistych dygresji, komentarzy Autora, dzielenia się z Czytelnikiem własnymi spostrzeżeniami, opiniami, własnym doświadczeniem. To chyba najbardziej kontrowersyjne fragmenty książki, bo doceniając rzeczone opinie, można się od czasu do czasu z nimi nie zgodzić. Gdy Witkowicz mimochodem wtrąca, że dziwi się młodym kandydatom na przedsiębiorców, że nie chcą pracować od rana do nocy, że oczekują pensji zamiast harować “za darmo” żeby zbudować “własną firmę”, że dla Niego oznacza to brak oddania sprawie i brak wiary w końcowy sukces, to przez głowę przelatują mi dwie myśli. Pierwsza jest taka, że może ci ludzie potrafią lepiej niż Autor odnaleźć równowagę między pracą a życiem rodzinnym. Druga natomiast taka, że teraz już wiem że ze swoim podejściem nigdy nie będę milionerem...

Owa równowaga w życiu Tada niewątpliwie została zachwiana, czego zresztą ma On sam świadomość. Książka zawiera fragmenty dotyczące życia rodzinnego, w szczególności relacji z synami, choć nie sposób nie odnieść wrażenia, że Autor nie był do końca zdecydowany czy chce czy też nie chce ciągnąć dalej ten wątek, w efekcie sprawił na mnie wrażenie takiego potraktowanego powierzchownie i w pewnym momencie urwanego. Dla równowagi na uwagę i brawa zasługuje na pewno przedstawiony przez Autora opis Ameryki (wcześniej Kanady i Polski) na przestrzeni lat Jego kariery, bo oprócz wszystkich wcześniej wymienionych cech opisujących Tada, dodałbym jeszcze że jest On świetnym obserwatorem.

Kawał fajnej książki, nawet jeśli niekoniecznie literatury najwyższych lotów. Przeczytałem z zainteresowaniem nie tylko dlatego że przez strony książki przewinęło się kilka nazwisk moich szefów,ale także (a może przede wszystkim) dlatego, że książka pozwoliła spojrzeć na pewne sprawy oczami niezmiernie ciekawej Osoby. Może nawet co nieco z lektury wyniosłem.

Po książkę Tada Witkowicza sięgnąłem przede wszystkim z ciekawości, jako ...pracownik założonej przez Niego firmy. Choć trzeba uczciwie dodać, że dołączyłem do niej już po sprzedaży, tak więc z samym Tadem nie miałem okazji się spotkać.
Przed lekturą wiedziałem, że twórcą firmy jest Polak, nie miałem natomiast pojęcia jak długa i wyboista była Jego droga do milionów. Z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Drugi tom trylogii Morze Drzazg Joe Abercrombiego oceniam jedno oczko wyżej niż tom pierwszy. Mimo że nadal mam wrażenie, że poruszamy się w obszarze fantasy którego odbiorcą ma być taki nieco młodszy czytelnik, byłbym niesprawiedliwy nie zauważając szeregu pozytywów.
Należy do nich przede wszystkim doskonały pomysł na zmianę głównego bohatera. Z jednej strony nowi bohaterowie to zastrzyk świeżej krwi, coś, co bardzo ożywia historią. Z drugiej, Ojciec Yarvi, z którym można było zaprzyjaźnić się w tomie pierwszym nigdzie nie znika. Ba, jest teraz kimś więcej, kimś potężnym i mocarnym, ale też mógłby wydać się postacią posągową, sztuczną, nierealną. A dzięki temu że znamy Jego historię z tomu pierwszego, postrzeganie tej postaci jest zupełnie inne. Do pozytywów należy też nieco bardziej złożona fabuła, pojawienie się postaci które w zasadzie są złe, ale … może jednak nie do końca, tak samo jak nie do końca szlachetne są wszystkie uczynki bohaterów których zaliczamy do grupy tych dobrych.
Oczywiście, nie znaczy to że jest to powieść idealna. Pomysły na wspaniałą wojowniczkę, rycerza który jest dzielny i prawy i unika przelewu krwi, na starszą i pozornie twardą jak skała mentorkę, która w rzeczywistości posiada gołębie serce, czy wreszcie ambitną i dobrą młodocianą królową mógłbym nazwać wtórnymi, banalnymi. Być może pewne fragmenty powieści są nieco przegadane, inne trochę na siłę przedłużone, a wątek miłosny między dwójką głównych bohaterów może kogoś razić sztucznością. Pewnie przy odrobinie złej woli wymieniłbym tu jeszcze to i owo, tylko po co, gdy finalna konkluzja jest tak, że całość czytało mi się zaskakująco dobrze ?
Morze Drzazg nie jest dziełem na miarę Pierwszego Prawa. Odstaje rozmachem, odstaje wielkością i spójnością świata, odstaje bohaterami (założę się że wspomniany wcześniej Yarvi, uznawany tu za Króla Przebiegłości, zostałby błyskawicznie wystrychnięty na dudka przez nijakiego Gloktę :)). Ale do licha, literatura to nie jakieś zawody, wszystkie te porównania guzik znaczą, gdy wiem, że mam zamiar rychło zabrać się za tom trzeci, czyli Pół Wojny

Drugi tom trylogii Morze Drzazg Joe Abercrombiego oceniam jedno oczko wyżej niż tom pierwszy. Mimo że nadal mam wrażenie, że poruszamy się w obszarze fantasy którego odbiorcą ma być taki nieco młodszy czytelnik, byłbym niesprawiedliwy nie zauważając szeregu pozytywów.
Należy do nich przede wszystkim doskonały pomysł na zmianę głównego bohatera. Z jednej strony nowi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Piękna książka. I zarazem straszna.

Jedyne i wyjątkowe uczucie łączące Synka i Ojca, na tle strasznego, ponurego i okrutnego świata, przez który przyszło im wędrować. Uczucie pokazywane w każdym jednym dialogu między nimi, w udzielanym sobie nawzajem wsparciu, które z każdym przebytym kilometrem staje się coraz bardziej potrzebne, w każdym podejmowanym działaniu. Wydawać się może, że to właśnie dzięki temu uczuciu Chłopiec i Mężczyzna są w stanie zachować człowieczeństwo, co odróżnia Ich od większości spotykanych na kartach książki mieszkańców tego przerażającego świata. Uczucie tym silniejsze, im bliżej nieuniknionego końca swojej drogi się znajdują. Bo choć Mężczyźnie ciężko to przyznać tak przed Chłopcem, tak i przed samym sobą, widok ow na szczęśliwy final ich wędrówki po prostu nie ma.


Przerażający świat w którym znaleźli się bohaterowie, pełen okrucieństwa i bezduszności, Nie wiemy jaki kataklizm spowodował, że świat który znamy dziś zmienił się w to piekło, przez co, być może, groza jest jeszcze większa. Gdy bohaterom uda się umknąć jednemu niebezpieczeństwu, czytelnik może pomyśleć, że już teraz nic gorszego nie może ich spotkać, tymczasem tuż za rogiem czyha kolejna, jeszcze większa potworność.


Wszystko opisane skromnym, minimalistycznym wręcz językiem. Ten ascetyczny dobór słów, środków (nawet dialogi są zapisane bardziej oszczędnie niż do tego jesteśmy przyzwyczajeni) jest dla mnie kapitalnym środkiem wyrazu, genialnie współgrającym z treścią. Jeszcze bardziej podkreśla to co łączy bohaterów, a równocześnie pokazuje jak bardzo nie pasują oni do tego świata, jak bardzo ten świat jest dla nich obcy i nieprzyjazny.


Miałem prawdziwego stracha przewracając przedostatnią stronę książki, bałem się co zostanę na ostatniej…


Piękna książka i zarazem straszna.

Piękna książka. I zarazem straszna.

Jedyne i wyjątkowe uczucie łączące Synka i Ojca, na tle strasznego, ponurego i okrutnego świata, przez który przyszło im wędrować. Uczucie pokazywane w każdym jednym dialogu między nimi, w udzielanym sobie nawzajem wsparciu, które z każdym przebytym kilometrem staje się coraz bardziej potrzebne, w każdym podejmowanym działaniu. Wydawać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Oczywiście dwa najważniejsze powody, które skłoniły mnie do sięgnięcia po tę pozycję było nazwisko autora oraz fakt, że mamy do czynienia z historią rozgrywającą się w świecie Pieśni Lodu i Ognia. Konsekwencją jest zaś bezustanne porównywanie Rycerza z kolejnymi tomami składającymi się na sagę Pana Martina, a to, przynajmniej moim zdaniem, znaczy, że poprzeczka zawieszona jest niezwykle wysoko.
Pierwsze wrażenie jest pozytywne: wyposzczony długim oczekiwaniem na Wichry zimy rzuciłem się w znajomy świat i cieszyłem się jak dziecko a to pojawieniem się kogoś z rodu Targaryenów, a to cenną radą udzielaną przez maestra, a to wspomnieniami czasów gdy żyły smoki. Z czasem jednak, zaczęły pojawiać się drobne wątpliwości. Bo o ile świat w którym dzieje się akcja, jest bardzo spójny z tym, co znam z lektury sagi, o ile przedstawiony jest on w mistrzowski sposób, nie odbiegający (jako ktoś chce szukać na siłe, powiem OK, prawie nie odbiegający) od tego do czego Autor przyzwyczaił czytelnikó w sadze, to same historie… powiedzmy sobie szczerze, nie do końca przekonują.
Najbardziej nie przekonuje mnie postać głównego bohatera, od początku wiadomo, że pisana mu jest wielka przyszłość, tymczasem jego zachowanie jest czasami (często?) tak naiwne i tak nierozsądne (a przy okazji irytujące), że w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać czy w świecie znanym z Gry o tron przeżyłby on jeden, czy może dwa tomy, czy raczej zginał po kilkudziesięciu kartkach. Wracając do tego, że wiemy kim ma się on stać, to jego historię można by nazwać takim ‘american dream’ w świecie fantasy. Litości, czy ktoś uwierzy w ‘american dream’ w brutalnym świecie z sagi ?
Zarzuty można stawiać innym bohaterom i sytuacjom, żeby nie zdradzić za wielę wspomnę scenę z wielkim księciem stającym w szranki i ryzykującym życiem dla szlachetnego i prawego biedaka. No cóż, w sadze była taka jedna postać zdolna do takich czynów, a o tym jak bardzo pasowała do świata niech świadczy fakt że straciła głowę pod koniec pierwszego tomu.
Żeby nie odnieśc wrażenia, że widzę w Rycerzu tylko infantylne historyjki, spieszę dodać, że jest tu też kawał dobrej, martinowskiej intrygi. W największym stopniu odnosi się do trzeciego zdecydowanie najlepszego opowiadania, gdzie historia konfliktu czerwony smok vs czarny smok jest tym, co tygryski lubią najbardziej, a takie smaczki jak rycerz turniejowy spokojnie wygrywający kilka pojedynków i unikający jak ognia zwycieśtw w całym turnieju i związanego z nim rozgłosu tylko powiększają uśmiech na mojej twarzy.
Oddzielnym tematem jest osoba Jaja, który z jednej strony zdradza nieprzeciętną inteligencję, z drugiej zaś nie jest pozbawiony typowych dla swojego wieku przywar.
I choćby dla niego jednego warto było zapoznać się z tą książką. Z drugiej strony, nie da się, a przynajmniej ja nie potrafię, potraktować jej jako coś więcej niż tylko przystawka przed daneim głowym, które, mam nadziję Pan Martin nam w postaci Wichrów zimy niebawem zaserwuje

Oczywiście dwa najważniejsze powody, które skłoniły mnie do sięgnięcia po tę pozycję było nazwisko autora oraz fakt, że mamy do czynienia z historią rozgrywającą się w świecie Pieśni Lodu i Ognia. Konsekwencją jest zaś bezustanne porównywanie Rycerza z kolejnymi tomami składającymi się na sagę Pana Martina, a to, przynajmniej moim zdaniem, znaczy, że poprzeczka zawieszona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wakacyjny czas postanowiłem sobie umilić sięgając po kolejną pozycję z pólki z nieprzeczytanymi jeszcze dziełami jednego z moich ulubionych autorów czyli S. Kinga, który ostatnimi czasy formą nie zachwycał zawsze (Doktor Sen, Pan Mercedes), ale którem cały czas zdarzało się rzucić mnie na kolana (Dallas ‘63). Padło na Przebudzenie
Oceniam książkę na solidne 6 gwiazdek, jest dobra, ale nie nazwałbym jej arcydziełem.
Podobał mi się, jak zwykle zresztą u tego autora opis Ameryki i jej mieszkańców oraz opis tego jak ona (Ameryka) zmienia na przestrzeni lat, od dzieciństwa Jamie’go, po współczesność, gdy jest dojrzałym 50+ latkiem. Autor jest znakomitym obserwatorem, a wielu drugo i trzeciplanowych bohaterów wykorzystuje do przemycenia wyników swoich obserwacji, do wskazania zjawisk które Mu się w rodakach podobają oraz do wysunięcia oskarźeń przeciwko rzeczom które podobają Mu się mniej. To zresztą chyba znak firmowy Kinga, ale ja cały czas potrafię się nim zachwycać.
Nie jest znakiem firmowym i bardzo zaskoczyła mnie bardzo treść Strasznego Kazania, to chyba pierwszy raz gdy S.King tak mocno porusza tematy religijne (czytałem Carrie, ale tam większy nacisk jest na wyznawców/fanatyków, nie zaś na same kwestie religijne). Spodziewałem się, że temat ten będzie bardziej ekploatowany w dalszej części ksiązki, o dziwo tak się nie stało, temat został trochę przegadany, trochę zarzucony. Szkoda.
O ile podtrzymują formułowany kiedyś zarzut, że im więcej zjawisk paranormalnych, tym mniej sprawnie Mistrz się porusza, jednakże tutaj zarzut ten jest nieznaczny - po prostu owej paranormalności jest (na szczęście) bardzo niewiele.
Co raziło mnie najbardziej, to postać głównego bohatera (a może nawet pomysł na całą historię), wydaje mi się on nieco wtórny chociażby porównując go do bohatera powieści Doktor Sen, Okropny nałóg (alkohol, narkotyki), wyjście z niego i siła woli pozwalająca “być czystym”, zmierzenie się z Wielkim Złem.
Tak, to cały czas jest stary dobry S. King, może nie w najwyższej formie, może pewne szanse zostały zaprzepaszczone, może kiążka nie powinna być polecana na pierwsze spotkanie z tym Autorem, ale co najważniejsze - lektura Przebudzenia była dla mnie przyjemnością

Wakacyjny czas postanowiłem sobie umilić sięgając po kolejną pozycję z pólki z nieprzeczytanymi jeszcze dziełami jednego z moich ulubionych autorów czyli S. Kinga, który ostatnimi czasy formą nie zachwycał zawsze (Doktor Sen, Pan Mercedes), ale którem cały czas zdarzało się rzucić mnie na kolana (Dallas ‘63). Padło na Przebudzenie
Oceniam książkę na solidne 6 gwiazdek, jest...

więcej Pokaż mimo to