-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
"Coś najbardziej zbliżonego do czystego fantasy!!!"
Wypowiedziane żądanie zawisło w powietrzu, gdy stałam przed regałem mojej koleżanki, szczelnie wypełnionym czarnymi okładkami (jedynym kolorowym akcentem był zielonkawy "Książę mgły" Zafóna). W efekcie otrzymałam "Płonącą lampę" - od początku śmierdziało mi bynajmniej nie fantasy, ale paranormal romance - ale cóż, raz kozie śmierć. Trzeba spróbować wszystkiego.
Każdy czytelnik już chyba się domyślił, że do tego gatunku blisko mi jak Dumbldore'owi do Voldemorta, Frodowi do Saurona i... Nieważne. Uprzedzam więc, że recenzja może być pełna stwierdzeń fanów paranormal romance oburzających, ale mam nadzieję, że to przeżyjecie. W końcu sześć gwiazdek na dziesięć daję, jakby nie było. A więc, zapraszam do przeczytania recenzji paranormal romance według zwykłego śmiertelnika.
Na początku lektury pierwszym, co skłoniło mnie do powstrzymania się od defenestracji książki w cholerę, była atmosfera. Mroczna, pełna ukrytego napięcia i finezji, przenosiła w dość niepokojące wiktoriańskie czasy. Długi czas jednak wzdrygałam się przy każdym wspomnieniu o paranormalnych zdolnościach, nie mówiąc już o parsknięciach śmiechem przy terminie parapsychicznej agencji detektywistycznej. Cierpliwie trwałam jednak dalej, pięłam się wzdłuż kolejnych śladów światła snów, aż - sama sobie nie wierzę - książkę doceniłam.
Fabuła, muszę przyznać, całkiem niczego sobie. Nie niosła za sobą nazbyt niespodziewanych odkryć, ale składała się w zaskakująco sensowną całość. Również wbrew temu, czego spodziewałam się po paranormal romance, autorka nawet podrzucała jakieś tropy i całość znajomo przypominała jakieś przyjemne detektywistyczne czytadełko z dreszczykiem między stronami. Co więcej, akcja wciągała i kolejne strony przerzucałam z zaskakującą prędkością, mimo początkowego cynizmu zaciekawiona, co będzie dalej.
A teraz kubeł zimnej wody. Czy też raczej pora na moje żale i jęki, bo skupię się na drugim członie nazwy tego gatunku.Wątek miłosny nawet nie był po prostu zbyt słodki, zbyt uroczy ani nic, on był taki... Absurdalny? No tak. Romance. To aż raziło w oczy! Nie jestem wytrawną czytelniczką, dla której chlebem powszednim są perełki światowej literatury, bez problemu, a nawet z z uśmiechem na twarzy witam większość wątków miłosnych, ale... Co za dużo to niezdrowo. Wyziera ze mnie zdaje się zbyt duża doza realizmu, bo potężny władca przestępców, który dla wybranki rzuca trzymane w szachu trzy czwarte londyńskiego podziemia jest nie do przełknięcia. Coś takiego może... A zresztą, nie będę się pogrążać.
Dobra, pora na słówko podsumowania po moim pierwszym spotkaniu z książką imającą się tematu parapsychicznych agencji detektywistycznych (nie no, cały czas z tego leję). Jestem raczej w miarę pozytywnie zaskoczona, ale cudowny wątek miłosny raczej ostudził mój entuzjazm.
ksiazkobsesja.blogspot.com
"Coś najbardziej zbliżonego do czystego fantasy!!!"
Wypowiedziane żądanie zawisło w powietrzu, gdy stałam przed regałem mojej koleżanki, szczelnie wypełnionym czarnymi okładkami (jedynym kolorowym akcentem był zielonkawy "Książę mgły" Zafóna). W efekcie otrzymałam "Płonącą lampę" - od początku śmierdziało mi bynajmniej nie fantasy, ale paranormal romance - ale cóż, raz...
Kiedy pierwszy raz spojrzałam na czternastą część serii Kosika, myślałam, że się przewidziałam. Że to nie to. Że to nie FNiN. Że to... Z tego co wiem, nie ja jedna rozważałam w takich kategoriach zdesperowanego czytelnika.
Okładka. Tytuł. Że łot?!
Z niegasnącą wciąż nadzieją, że mimo rysunku na okładce, który zbyt przypomina kreskę Kosika, ale nią nie jest, że mimo tak niekosikowego tytułu, który Kosika jednak niezaprzeczalnie jest, "(nie)Bezpieczne Dorastanie" będzie czymś dobrym.
I?
Dobra, oddaję to Autorowi - na okładce i w tytule czuć jego tylko szczątkową obecność, ale w środku Kosik pełną parą! Poczwórna nawet jego dawka - bo do grona trzech superbohaterów dołączyła czerwonowłosa panna. "Felix, Laura, Net i Nika"? "Felix, Net, Nika i Laura"? Nie, to jeszcze nie pora na ten szok...
W czternastej części Kosik powraca do świata, jaki znamy z poprzednich części serii. Nie da się zaprzeczyć, że "Klątwa McKillianów" była nieco oderwana od fninowej rzeczywistości, ale już zdążyliśmy do niej powrócić. Swojsko się zrobiło, gdy na horyzoncie zamajaczył garnitur Stokrotki, pewien program komputerowy się ujawnił w pełnych grozy chwilach, a agent Mamrot znów mruczał pod nosem dane osobiste.
Wszystko to oplotła całkiem zgrabna fabuła, którą jednak docenia się później - gdy wszystko wychodzi na jaw, z pozoru nieistotne fakty okazują się jakże ważne, a superpaczka plus sztuk jeden w gratisie znów rusza ratować świat.
Ratowanie świata, o ile wiem, nie jest jednak pretekstem, by móc traktować czytelnika jak skończonego idiotę. Rozumiem, że może i jestem trochę starsza niż większość fanów FNiNu (z drugiej strony, nie przesadzajmy), ale przecież dwa lata temu też wiedziałam, co to jest CV!!! Być może to przez to książka nabrała nagle jakiegoś dość infantylnego odcienia...
Aby zakończyć tę recenzję odpowiednio melancholijnym akcentem, zauważę, że to pierwszy raz, gdy przede mną nie ma żadnej wydanej już części Kosika!Aż się łezka w oku kręci...Tak by się chciało, bo po na tyle satysfakcjonującej lekturze "(nie)Bezpiecznego Dorastania", nie mogę się doczekać następnych książęk!
Kiedy pierwszy raz spojrzałam na czternastą część serii Kosika, myślałam, że się przewidziałam. Że to nie to. Że to nie FNiN. Że to... Z tego co wiem, nie ja jedna rozważałam w takich kategoriach zdesperowanego czytelnika.
Okładka. Tytuł. Że łot?!
Z niegasnącą wciąż nadzieją, że mimo rysunku na okładce, który zbyt przypomina kreskę Kosika, ale nią nie jest, że mimo tak...
Moim głównym wspomnieniem związanym z "Gildią magów" było niewyobrażalne rozciągniecie jednego monotonnego wątku na kilkaset stron. Sprawiło to, że brnęłam przez książkę fantasy niczym przez podręcznik do chemii, a możecie wierzyć, że to nie zdarza się często. Do "Nowicjuszki" podeszłam więc z pewną dozą niepewności, co też Trudi upchnęła na tych sześciuset pięćdziesięciu stronach. A więc?
Sonea wreszcie dostała się na Uniwersytet w Gildii Magów. Jak poznała na własnej skórze, inni młodociani magowie potrafią jednak zaleźć za skórę bardziej niż najgorszy typ zza Zewnętrznego Kręgu. Tylko dlaczego nikt zdaje się nie zwracać na to uwagi? Czyżby była wśród magów niemile widziana aż do tego stopnia? Na domiar złego widmo Akkarina coraz bardziej się do niej zbliża...
Uwielbiam sposób, w jaki Trudi opisuje Wielkiego Mistrza. Dzięki niemu lęk czytelnika przed tym magiem jest całkowicie intuicyjny, żaden bohater nie wmawia nam "To jest morderca", ale podrzuca aluzje, z kart książki spływa nie krew (no dobrze, w większości przypadków), lecz tężejąca atmosfera.
W ogóle w "Nowicjuszce" Trudi Canavan wyraźnie rozwinęła skrzydła i popłynęła na głębsze i mniej przewidywalne wody. Po przeczytania drugiej części potwierdziły się moje przypuszczenia, że "Gildia magów" była jedynie wstępem do naprawdę ciekawej historii - szkoda tylko, że wstępem nieznośnie długim. Przygody nie tylko Sonei, ale i Dannyla stały się o wiele mniej przewidywalne i przyśpieszyły swoje tempo dopiero teraz. Wreszcie z niecierpliwością oczekiwałam, cóż nowego odkryje Sonea i jak powiedzie się Dannylowi na jego misji jedynie z pozoru czysto ambasadorskiej.
Mimo że młody mag przebył niemal całe ziemie Krain Sprzymierzonych, po drodze dążył do rozwiązania zagadki i otarł się o śmierć, w książce brakowało mi zwrotów akcji. Przed czytelnikiem tajemnica rysowała się coraz wyraźniej, bohaterowie zbierali coraz więcej tropów, ale akcja jak na złość toczyła równym, nader spokojnym tempem. W pewnym momencie miałam ochotę przemówić Trudi do rozumu. Pisarko Najdroższa, nie znęcaj się! Jeśli już podałaś czytelnikowi elektryzującą wiadomość, to nie czekaj, aż emocje opadną, przyśpiesz bieg wydarzeń! Nie daj czytelnikowi zasnąć!
Ale nie! Nie śpieszmy się, bo po co?
W efekcie "Nowicjuszka" nie dała odpowiedzi na żadne nurtujące czytelnika pytania, a wręcz je namnożyła. Wnioskuję z tego, że "Wielki Mistrz" musiał zostać naszpikowany bombami informacyjnymi od pierwszej strony - w końcu kiedyś to wszystko musi się wyjaśnić! No cóż, pozostaje chyba tylko pośpieszyć do biblioteki po ostatnią część i być dobrej myśli.
Jeśli, Drogi Czytelniku, byłeś tak wytrwały, że przebrnąłeś przez całą recenzję, w nagrodę zapraszam Cię na bloga! ksiazkobsesja.blogspot.com wita.
Moim głównym wspomnieniem związanym z "Gildią magów" było niewyobrażalne rozciągniecie jednego monotonnego wątku na kilkaset stron. Sprawiło to, że brnęłam przez książkę fantasy niczym przez podręcznik do chemii, a możecie wierzyć, że to nie zdarza się często. Do "Nowicjuszki" podeszłam więc z pewną dozą niepewności, co też Trudi upchnęła na tych sześciuset pięćdziesięciu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"Silmarillion" jest, nie chcę nikogo odstraszać, ale taka prawda, trochę jak napisany ładnym językiem podręcznik do historii. Jego fabuła obejmuje okres od stworzenia Ardy, aż po ostateczną walkę z Sauronem, opisaną szerzej we "Władcy Pierścieni". W związku z tym nie ma też jednego bohatera, dajmy na to Froda, który towarzyszyłby na każdej stronie, przez co emocje podczas czytania są nieco mniejsze. Powieść nie wciąga niezwykle wartką akcją, nie jest jak pierwsza lepsza przygodówka, za to wzbudza podziw dostojeństwem i majestatem.
Na lewym brzegu Sirionu leżał Beleriand Wschodni, mierzący w najszerszym miejscu, pomiędzy Sironem a Gelionem i granicami Ossiriandu, setkę staj; najpierw między Sirionem a Mindebem ciągnęło się pustkowie Dimbaru pod szczytami Krissaegrimu, gdzie, się gnieździły orły. Pomiędzy Mindebem a górnym biegiem Esgalduiny leżała kraina niczyja, Nan Dungortheb, ziejąca grozą, gdyż z jednej strony Obręcz Meliany odgradzała ją od północnej granicy Doriathu, a z drugiej - piętrzyły się urwiska Ered Gorgoroth, Gór Zgrozy, opadające z wyżyny Dorthonion... i dalej w tym guście.
Gdybym była osobą złośliwą, napisałabym, że ten skromny fragmencik podsumowuje "Silmarillion", ale jestem uprzejma, więc szczerze przyznam, że tylko jeden rozdział jest takim hardkorem. Cały utwór Tolkien napisał swoim stylem, który aż roi się od nazw własnych, określeń, terminów, imion, nazwisk, przezwisk, przydomków, pseudonimów i ksyw we wszystkich językach Śródziemia, ale naprawdę można się do tego przyzwyczaić. Pan Christopher Tolkien, który po śmierci swojego ojca-pisarza wydał powieść, litościwie dołączył do książki alfabetyczny spis tego wszystkiego, co zaspokoi ciekawość bardziej skrupulatnego czytelnika, a ten mniej dociekliwy po prostu pozwoli sobie na pamiętanie jedynie ważniejszych postaci.
Gdy czytałam "Władcę Pierścieni", nie czułam się wyrwana z kontekstu, ale dopiero teraz uświadomiłam sobie, że historia hobbitów jest w gruncie rzeczy fragmentem perfekcyjnie przemyślanej całości, pełnej mitologii, którą zdołał stworzyć jeden człowiek. Zawsze zastanawiało mnie (być może Tolkien wspomniał o tym w LOTRze, ale mając dwanaście lat chyba nie do końca wszystko percypowałam z takiego dzieła), skąd Sauron właściwie się wziął w swoim Mordorze, dlaczego powstały pierścienie i co to ten cały Aman*, do którego wysłano na końcu Froda. "Silmarillion" dał mi odpowiedzi na te pytania, pozwolił zyskać szerszy pogląd na wszystkie zdarzenia i pokochać jeszcze bardziej ten Świat.
Cóż tu jeszcze rzec - polecam wszystkim wielbicielom "Władcy Pierścieni" przeczytanie również "Silmarillionu". Pisane przez całe życie notatki Tolkiena (heh, też chciałabym potrafić pisać takie notatki) są dziełem zapewne specyficznym, ale naprawdę warto zagłębić się w losy Ardy. Trzeba jednak pamiętać, że "Silmarillion" nie jest porywający, ale uzależniający, nie przerzuca się z zawrotną prędkością kartek, ale delektuje długimi godzinami. Piękna, trudna, dla wytrwałych - wszyscy recenzenci wciąż powtarzają te słowa i nic lepiej nie podsumowuje tej książki. Jedno jest pewne: dzieło!
"Silmarillion" jest, nie chcę nikogo odstraszać, ale taka prawda, trochę jak napisany ładnym językiem podręcznik do historii. Jego fabuła obejmuje okres od stworzenia Ardy, aż po ostateczną walkę z Sauronem, opisaną szerzej we "Władcy Pierścieni". W związku z tym nie ma też jednego bohatera, dajmy na to Froda, który towarzyszyłby na każdej stronie, przez co emocje podczas...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Znacie to? Spotykacie kogoś dawno niewidzianego i zatapiacie się w rozmowie tak, jak tylko z tym kimś można. Albo zamykacie oczy i wracacie do wspomnień, do czasów, które już nie wrócą… O, albo po dłuuuuuugiej podróży wracacie do ciepłego domu… Ja właśnie tak czuję się, gdy czytam „Felixa, Neta i Nikę” – jak to w domu, raz bywa lepiej, raz gorzej, ale zawsze swojsko i przytulnie. Właśnie dlatego z tym większą radością muszę przyznać, że „Klątwa Domu Mckillianów” jest kwintesencją tego, co uwielbiam u Kosika.
W trakcie pierwszej części książki umierałam ze śmiechu. Naprawdę, jeszcze kilka lat, a Net z jego tekstami wyląduje w słowniku frazeologizmów jako przykład pod tym hasłem… Nawiasem mówiąc (pisząc?), raz próbowałam czytać FNiN pod ławką w czasie lekcji – ha, domyślacie, że to nie wyszło. Tymczasem trzynasta część serii Kosika po prostu eksploduje zabawnymi sytuacjami i dialogami.
Równocześnie, wraz z postępem fabuły, budzące grozę momenty powoli przejmują kontrolę nad akcją. Na początku mamy jedynie drobne ziarnko niepokoju, niesprecyzowany lęk i owiane mgłą pustkowia, ale wkrótce zaczyna się rollercoaster. Patrząc na całokształt powieści, napięcie przyjmuje różne postacie, lecz ja i tak jestem fanką tego „szkockiego” (przeczytacie – zrozumiecie ;).
Gdy superpaczka przenosi się do Londynu, zauważamy zmianę klimatu (hm, Net rzuciłby, że owszem, w stolicy mniej pada, ale nie to mam na myśli). Robi się nieco bardziej „Kosikowo”, ale i zbyt steampunkowo czy też po prostu fantastycznie jak na niego. Dotychczas znałam go głównie ze strony czysto science-fiction, jednakże to nowe oblicze bardzo mi się spodobało.
Po całej lekturze jestem więcej niż zadowolona, pokochałam tę część i pogratulowałam sobie nosa, by właśnie ją zakupić. No cóż, pozostaje mi napisać jedno: lecę do biblioteki po następną część!
ksiazkobsesja.blogspot.com
Znacie to? Spotykacie kogoś dawno niewidzianego i zatapiacie się w rozmowie tak, jak tylko z tym kimś można. Albo zamykacie oczy i wracacie do wspomnień, do czasów, które już nie wrócą… O, albo po dłuuuuuugiej podróży wracacie do ciepłego domu… Ja właśnie tak czuję się, gdy czytam „Felixa, Neta i Nikę” – jak to w domu, raz bywa lepiej, raz gorzej, ale zawsze swojsko i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Z „Mieczem lata” przenosimy się z naszej słowiańskiej rzeczywistości do świata nordyckiej mitologii. Ba, nawet do dziewięciu światów, ale o tym później.
No właśnie, bo wiele mogę o „Mieczu lata” napisać, lecz na pewno nie to, że brakuje mu klimatu wprost ze skandynawskich fiordów. Akcja dzieje się co prawda w Bostonie, ale możemy śmiało założyć, że to miasto jest centrum nordyckiego życia. A wszystko przez Yggdrasil, czyli potężne Drzewo Życia, które stanowi połączenie dziewięciu światów, z którego wypływa cała woda, którą widzimy, po którym buszują Ratatoski, no i które rośnie nigdzie indziej, jak pod Bostonem.
Rick wprowadza nas w labirynt tego wszystkiego z wprawą wytrawnego przewodnika, a dzięki temu wszelkie Odyny, Thory, Freje, Midgardy i Asgardy przestają być dla czytelnika zbitkami nic nieznaczących literek, a zaczynają być czymś więcej. Równocześnie, początkowe lekkie zdezorientowanie doskonale pozwala nam wczuć się w sytuację Magnusa Chase’a: jego sielankowe życie na ulicy nagle przeistacza się w walkę z panem Muspellheimu i niespodziewaną wizytą w hotelu Walhalla.
Teraz pora na słówko o bohaterze: Magnus Chase zdecydowanie nie jest tym samym typem, co niektórym pewnie już znany Percy Jackson: bardziej niezależny, przyzwyczajony do trudnych warunków i o wiele mniej chłopięcy. Mimo to, ani się umywa do Percy’ego. Moja opinia. Sorry.
Z tą książką wiązałam naprawdę ogromne nadzieje. Gdy tylko przeczytałam, że pan Riordan pisze coś o mitach nordyckich, zwariowałam na tym punkcie. Sądziłam, że będą dla niego wielkim polem do popisu, bo przecież nie takie rzeczy robił…
Tymczasem całość rozczarowała mnie, i to jak. Niby wszystko było ok, zagadka, akcja, postaci, ale dowcip wcale nie śmieszył, prowadzenie fabuły przypominało mi klepanie rozprawki o szkolnych mundurkach, a w gruncie rzeczy wciągnęłam się dopiero pięćdziesiąt stron przed końcem. Serio, zrobiło się fajnie, nastąpiło kilka kompletnie niespodziewanych zdarzeń i w ogóle mógłby to bardziej rozłożyć i byłoby super.
Podsumowując, z pozoru było blisko tego, czego się spodziewałam, ale w gruncie rzeczy dość daleko. Pozostaje mi mieć nadzieję, że kolejna część będzie lepsza (tak, mam zamiar ją przeczytać)…
ksiazkobsesja.blogspot.com
Z „Mieczem lata” przenosimy się z naszej słowiańskiej rzeczywistości do świata nordyckiej mitologii. Ba, nawet do dziewięciu światów, ale o tym później.
No właśnie, bo wiele mogę o „Mieczu lata” napisać, lecz na pewno nie to, że brakuje mu klimatu wprost ze skandynawskich fiordów. Akcja dzieje się co prawda w Bostonie, ale możemy śmiało założyć, że to miasto jest centrum...
Podsumowanie "Żelaznego króla" mogę ująć tak: jeśli czytając coś, co teoretycznie rzecz biorąc powinno cię oczarować czy to wspaniałą akcją, czy błyskotliwymi bohaterami, czy niesamowitą atmosferą, a tymczasem wymusza tęskne spoglądanie ileż to jeszcze stron trzeba przemęczyć do końca, to więcej niż pięć gwiazdek (przeciętna) dać nie mogę. A i tak dam tylko cztery.
Równocześnie, nie potrafię wypisać dokładnych zarzutów w stosunku do tej książki. Po prostu wydawała mi się jakby mało wiarygodna i taka jakaś sztuczna. W czasie całej akcji zabrakło zdarzeń zwanych jej zwrotami, a sama treść opierała się na "Ojej! Napadają nas magiczne stwory! Puk, Ash, ratujcie mnie!" w wydaniu głównej bohaterki. Zastanawiające, że w pewnym momencie ta bezradność gdzieś się schowała. A panna Meghan Chase bez przeszkód jęła wywijać wszystkimi rodzajami broni.
Mnożę tutaj jednak minusy i oszczerstwa, a przecież "Żelazny król" tragedią narodową nie jest. Ot, da się przeczytać. Dzięki Grimalkinowi.
ksiazkobsesja.blogspot.com
Podsumowanie "Żelaznego króla" mogę ująć tak: jeśli czytając coś, co teoretycznie rzecz biorąc powinno cię oczarować czy to wspaniałą akcją, czy błyskotliwymi bohaterami, czy niesamowitą atmosferą, a tymczasem wymusza tęskne spoglądanie ileż to jeszcze stron trzeba przemęczyć do końca, to więcej niż pięć gwiazdek (przeciętna) dać nie mogę. A i tak dam tylko...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
No dobra. Napisać to, czy nie napisać? Przecież przeczytałam kilkadziesiąt stron (ha, ta książka nie jest chyba nawet warta wstanie i zobaczenia, przez ile kartek dokładnie przebrnęłam), a nie te całe trzysta, czy ileś. Ale skoro twór Dashnera nie zdołał przekonać mnie przez te kilka rozdziałów, to kiedy miałby to zrobić? Naprawdę nie mam zamiaru brnąć jak przez muł przez ten labirynt dziwnych sformułowań, irytujących postaci i braku czegokolwiek, co by mnie przyciągnęło.
Po pierwsze i najgorsze: moi drodzy koledzy z klasy, jeśli kiedykolwiek uważałam, że wasza zdolność wysłowienia się jest na załamującym poziomie, to przepraszam. Na pewno nie pobiliście w tym wspaniałych bohaterów od pana Dashnera, całego Thomasa, Alby'ego i tak dalej.
Po drugie: ogólne wrażenie wydaje mi się jakieś takie... odpychające? Książka po prostu nie zachęciła mnie do czytania, przynajmniej na tych początkowych stronach (a nie mam zamiaru czekać, aż autor łaskawie ogarnie swoją powieść).
Na podsumowanie nie wystawię chyba oceny, bo, szczerze mówiąc, nie wiem jaka miałaby to być. 3? W końcu Dashner nie postarał się aż tak, by zasłużyć na 1 czy 2, ale tak wyżej...A więc będzie bez oceny. Ale z opinią.
PS. Czemu nie, może kiedyś do Więźnia labiryntu wrócę. Nie wykluczam i może mi się spodoba, ale na razie nie mam ochoty brnąć.
ksiazkobsesja.blogspot.com
No dobra. Napisać to, czy nie napisać? Przecież przeczytałam kilkadziesiąt stron (ha, ta książka nie jest chyba nawet warta wstanie i zobaczenia, przez ile kartek dokładnie przebrnęłam), a nie te całe trzysta, czy ileś. Ale skoro twór Dashnera nie zdołał przekonać mnie przez te kilka rozdziałów, to kiedy miałby to zrobić? Naprawdę nie mam zamiaru brnąć jak przez muł przez...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Aż dziw człowieka bierze, jak antypatycznych i irytujących głównych bohaterów można wykreować. Nie dosyć, że dopiero w połowie książki zaczęłam rozróżniać zadzierającego nosa Nolana od wkurzających Maxa i Marcusa, to jeszcze kompletnie odstręczający Ethan, pusta Sally, niezrównoważona Wendy i, co najgorsze, wręcz idealizowana, lecz także płytka Heather. No i cóż dalej? Otóż nasza przemiła banda nastolatków przeżywa koniec świata (nie obawiam się spojleru, gdyż i tak poinformowano nas o tym dużymi literami na okładce), później przez resztę książki tłucze się z wrogami, wrzeszczy na siebie, a gdzieś kawałek po połowie dowiaduje się od Indianina Parkera interesującej teorii, której tu nie wyłuszczę, bo wcale taka tragiczna nie jest. Tyle, że błagam, nie róbmy z apokaliptycznej książki, opowieści o wróżkach, które posiadają moce.
ksiazkobsesja.blogspot.com
Aż dziw człowieka bierze, jak antypatycznych i irytujących głównych bohaterów można wykreować. Nie dosyć, że dopiero w połowie książki zaczęłam rozróżniać zadzierającego nosa Nolana od wkurzających Maxa i Marcusa, to jeszcze kompletnie odstręczający Ethan, pusta Sally, niezrównoważona Wendy i, co najgorsze, wręcz idealizowana, lecz także płytka Heather. No i cóż dalej? Otóż...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Kiedy zobaczyłam tę część serii o Ulysesie Moor'e po prostu mnie zamurowało. Pierwszym odruchem było upewnienie się, że to jest NOWA powieść z tego cyklu, a potem... No cóż, wybałuszyłam oczy ze zdziwienia.
Nie żebym coś miała przeciwko tym książkom, mniej więcej pierwszych pięć części nawet bardzo lubię, ale potem cykl stał się dla mnie męczący.Tak czy siak, po "Statek czasu" jednak sięgnęłam, też dlatego, że bardzo lubię takie powieściowe powroty, a ponowne spotkanie spotkanie z Julią, Jasonem i Rickiem całkiem by mnie ucieszyło...
I w tym momencie osoby, które zdążyły już tę książkę przeczytać, wiedzą, że się rozczarowałam... W "Statku czasu" występują praktycznie sami nowi bohaterowie, którzy na dodatek jakoś nie zjednali sobie mojej sympatii. I chociaż nie czuje się tej wyczekiwanej przeze mnie atmosfery Kilmore Cove, to daję te sześć gwiazdek za lagunę i Murray'a: ta pierwsza genialnie opisana, a postać jedyna charakterystyczna.
ksiazkobsesja.blogspot.com
Kiedy zobaczyłam tę część serii o Ulysesie Moor'e po prostu mnie zamurowało. Pierwszym odruchem było upewnienie się, że to jest NOWA powieść z tego cyklu, a potem... No cóż, wybałuszyłam oczy ze zdziwienia.
Nie żebym coś miała przeciwko tym książkom, mniej więcej pierwszych pięć części nawet bardzo lubię, ale potem cykl stał się dla mnie męczący.Tak czy siak, po...
"Księcia mgły" nie nazwałabym pełną wątków powieścią, lecz jedną niezwykle poruszającą historią. W swoim debiucie Zafon wręcz namacalnie stworzył atmosferę tajemnicy i grozy, było w niej coś legendarnego, a i bajkowego, nie brakowało bardzo zapadających w pamięć miejsc i wspaniale opisanych momentów. W pewnej chwili poczułam, że wręcz należę do tamtego świata, że ja sama wędruję pośród posągów i nurkuję ku zatopionemu statkowi. Do tego było wspaniałe zakończenie: stało się to, co stać się musiało, a autorowi za to serdecznie dziękuję. Na koniec pragnę przytoczyć tu cytat z Agathy Christie: " Dawne grzechy rzucają długie cienie".
ksiazkobsesja.blogspot.com
"Księcia mgły" nie nazwałabym pełną wątków powieścią, lecz jedną niezwykle poruszającą historią. W swoim debiucie Zafon wręcz namacalnie stworzył atmosferę tajemnicy i grozy, było w niej coś legendarnego, a i bajkowego, nie brakowało bardzo zapadających w pamięć miejsc i wspaniale opisanych momentów. W pewnej chwili poczułam, że wręcz należę do tamtego świata, że ja sama...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"Zwiadowcy". Pierwsza część była genialna. Druga też. Trzecia również miała swój urok. Czwartą uwielbiam. Wszystko psuć się zaczęło przy części piętej, "Czarnoksiężnik z północy", ale tak, jak sądziłam, że to tylko chwilowy zanik formy, to chyba się myliłam. Bo w szóstej było tak samo. No nic: Will zaczął mnie wkurzać, Horace nadal działa mi na nerwy, Halta i Gilana brak (ubolewam...!), a akcja troszkę mało odkrywcza. Jednak pojawia się mocny wątek Alyss, jakieś momenty są... , a więc i sześć gwiazdek jest.
ksiazkobsesja.blogspot.com
"Zwiadowcy". Pierwsza część była genialna. Druga też. Trzecia również miała swój urok. Czwartą uwielbiam. Wszystko psuć się zaczęło przy części piętej, "Czarnoksiężnik z północy", ale tak, jak sądziłam, że to tylko chwilowy zanik formy, to chyba się myliłam. Bo w szóstej było tak samo. No nic: Will zaczął mnie wkurzać, Horace nadal działa mi na nerwy, Halta i Gilana brak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Książka o tyle nudna, o ile nie wnosi nic nowego. Na cztery gwiazdki wywindowało ją parę fajnych scen i pomysłów, szczególnie na początku. To tyle na ten temat. Dziękuję.
Książka o tyle nudna, o ile nie wnosi nic nowego. Na cztery gwiazdki wywindowało ją parę fajnych scen i pomysłów, szczególnie na początku. To tyle na ten temat. Dziękuję.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to