-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
"Coś najbardziej zbliżonego do czystego fantasy!!!"
Wypowiedziane żądanie zawisło w powietrzu, gdy stałam przed regałem mojej koleżanki, szczelnie wypełnionym czarnymi okładkami (jedynym kolorowym akcentem był zielonkawy "Książę mgły" Zafóna). W efekcie otrzymałam "Płonącą lampę" - od początku śmierdziało mi bynajmniej nie fantasy, ale paranormal romance - ale cóż, raz kozie śmierć. Trzeba spróbować wszystkiego.
Każdy czytelnik już chyba się domyślił, że do tego gatunku blisko mi jak Dumbldore'owi do Voldemorta, Frodowi do Saurona i... Nieważne. Uprzedzam więc, że recenzja może być pełna stwierdzeń fanów paranormal romance oburzających, ale mam nadzieję, że to przeżyjecie. W końcu sześć gwiazdek na dziesięć daję, jakby nie było. A więc, zapraszam do przeczytania recenzji paranormal romance według zwykłego śmiertelnika.
Na początku lektury pierwszym, co skłoniło mnie do powstrzymania się od defenestracji książki w cholerę, była atmosfera. Mroczna, pełna ukrytego napięcia i finezji, przenosiła w dość niepokojące wiktoriańskie czasy. Długi czas jednak wzdrygałam się przy każdym wspomnieniu o paranormalnych zdolnościach, nie mówiąc już o parsknięciach śmiechem przy terminie parapsychicznej agencji detektywistycznej. Cierpliwie trwałam jednak dalej, pięłam się wzdłuż kolejnych śladów światła snów, aż - sama sobie nie wierzę - książkę doceniłam.
Fabuła, muszę przyznać, całkiem niczego sobie. Nie niosła za sobą nazbyt niespodziewanych odkryć, ale składała się w zaskakująco sensowną całość. Również wbrew temu, czego spodziewałam się po paranormal romance, autorka nawet podrzucała jakieś tropy i całość znajomo przypominała jakieś przyjemne detektywistyczne czytadełko z dreszczykiem między stronami. Co więcej, akcja wciągała i kolejne strony przerzucałam z zaskakującą prędkością, mimo początkowego cynizmu zaciekawiona, co będzie dalej.
A teraz kubeł zimnej wody. Czy też raczej pora na moje żale i jęki, bo skupię się na drugim członie nazwy tego gatunku.Wątek miłosny nawet nie był po prostu zbyt słodki, zbyt uroczy ani nic, on był taki... Absurdalny? No tak. Romance. To aż raziło w oczy! Nie jestem wytrawną czytelniczką, dla której chlebem powszednim są perełki światowej literatury, bez problemu, a nawet z z uśmiechem na twarzy witam większość wątków miłosnych, ale... Co za dużo to niezdrowo. Wyziera ze mnie zdaje się zbyt duża doza realizmu, bo potężny władca przestępców, który dla wybranki rzuca trzymane w szachu trzy czwarte londyńskiego podziemia jest nie do przełknięcia. Coś takiego może... A zresztą, nie będę się pogrążać.
Dobra, pora na słówko podsumowania po moim pierwszym spotkaniu z książką imającą się tematu parapsychicznych agencji detektywistycznych (nie no, cały czas z tego leję). Jestem raczej w miarę pozytywnie zaskoczona, ale cudowny wątek miłosny raczej ostudził mój entuzjazm.
ksiazkobsesja.blogspot.com
"Coś najbardziej zbliżonego do czystego fantasy!!!"
Wypowiedziane żądanie zawisło w powietrzu, gdy stałam przed regałem mojej koleżanki, szczelnie wypełnionym czarnymi okładkami (jedynym kolorowym akcentem był zielonkawy "Książę mgły" Zafóna). W efekcie otrzymałam "Płonącą lampę" - od początku śmierdziało mi bynajmniej nie fantasy, ale paranormal romance - ale cóż, raz...
Kiedy pierwszy raz spojrzałam na czternastą część serii Kosika, myślałam, że się przewidziałam. Że to nie to. Że to nie FNiN. Że to... Z tego co wiem, nie ja jedna rozważałam w takich kategoriach zdesperowanego czytelnika.
Okładka. Tytuł. Że łot?!
Z niegasnącą wciąż nadzieją, że mimo rysunku na okładce, który zbyt przypomina kreskę Kosika, ale nią nie jest, że mimo tak niekosikowego tytułu, który Kosika jednak niezaprzeczalnie jest, "(nie)Bezpieczne Dorastanie" będzie czymś dobrym.
I?
Dobra, oddaję to Autorowi - na okładce i w tytule czuć jego tylko szczątkową obecność, ale w środku Kosik pełną parą! Poczwórna nawet jego dawka - bo do grona trzech superbohaterów dołączyła czerwonowłosa panna. "Felix, Laura, Net i Nika"? "Felix, Net, Nika i Laura"? Nie, to jeszcze nie pora na ten szok...
W czternastej części Kosik powraca do świata, jaki znamy z poprzednich części serii. Nie da się zaprzeczyć, że "Klątwa McKillianów" była nieco oderwana od fninowej rzeczywistości, ale już zdążyliśmy do niej powrócić. Swojsko się zrobiło, gdy na horyzoncie zamajaczył garnitur Stokrotki, pewien program komputerowy się ujawnił w pełnych grozy chwilach, a agent Mamrot znów mruczał pod nosem dane osobiste.
Wszystko to oplotła całkiem zgrabna fabuła, którą jednak docenia się później - gdy wszystko wychodzi na jaw, z pozoru nieistotne fakty okazują się jakże ważne, a superpaczka plus sztuk jeden w gratisie znów rusza ratować świat.
Ratowanie świata, o ile wiem, nie jest jednak pretekstem, by móc traktować czytelnika jak skończonego idiotę. Rozumiem, że może i jestem trochę starsza niż większość fanów FNiNu (z drugiej strony, nie przesadzajmy), ale przecież dwa lata temu też wiedziałam, co to jest CV!!! Być może to przez to książka nabrała nagle jakiegoś dość infantylnego odcienia...
Aby zakończyć tę recenzję odpowiednio melancholijnym akcentem, zauważę, że to pierwszy raz, gdy przede mną nie ma żadnej wydanej już części Kosika!Aż się łezka w oku kręci...Tak by się chciało, bo po na tyle satysfakcjonującej lekturze "(nie)Bezpiecznego Dorastania", nie mogę się doczekać następnych książęk!
Kiedy pierwszy raz spojrzałam na czternastą część serii Kosika, myślałam, że się przewidziałam. Że to nie to. Że to nie FNiN. Że to... Z tego co wiem, nie ja jedna rozważałam w takich kategoriach zdesperowanego czytelnika.
Okładka. Tytuł. Że łot?!
Z niegasnącą wciąż nadzieją, że mimo rysunku na okładce, który zbyt przypomina kreskę Kosika, ale nią nie jest, że mimo tak...
Książka zdatna do czytania bez końca. Książka, którą można pocieszyć się w słabszy dzień, książka idealna na popołudnie pod kocem, książka, nad którą wciąż się uśmiechasz. Urocza, lekka i zabawna - żadne dzieło sztuki, ale ile przyjemności. Że za słodka? Nie róbmy z siebie takich cyników, słodka w dobrym guście wedlowskiej czekolady, a nie jarmarcznych landrynek. A któż by zacnym Wedlem pogardził? (nie, nie zgarnęłam milionów za kryptoreklamę!)
Cath, główna i tytułowa bohaterka, istne wcielenie wiernej fanki (ale spokojnie, nie z rodzaju tych uganiających się z piskiem za obiektem adoracji) przybywa na Uniwersytet, co jest zapewne najbardziej szaloną sprawą w jej dotychczasowym życiu. Mimo że to skrajny typ samotniczki, która najchętniej spędzałaby czas, waląc w klawiaturę i pisząc kolejne odcinki fanfika o Simonie Snowie, dziewczyna przeżywa konfrontacje z rzeszą bliźnich. Nie są to może perełki kreacji bohaterów, ale każdego za coś polubiłam: od Pieprzonego Kelly'ego za komentarze, które walił o nim ojciec Cath, poprzez Nicka - za to, że pisał odręcznie (i tylko za to!), aż po Wren - za jej szorstką przyjaźń. Leviemu poświęcę całe osobne zdanie i sama stanę się piszczącą fanką, której życiowym celem jest wyciągnięcie ukochanego z kart książki - jedna kwestia tylko. Cały czas kojarzył mi się z dżinsami wiadomej marki! (to również nie jest kryptoreklama)
Następne, co podobało mi się w "Fangirl", to, paradoksalnie, powolność akcji. Nie potrzebowałam pędzących wydarzeń, wystarczyło mi po prostu przebywanie z bohaterami i nieśpieszne cieszenie się z ich towarzystwa. Czułam się trochę jak wśród własnych przyjaciół - syndrom bycia jeśli nie fangerl, to chociaż bukaholik.
Przyznaję szczerze i z radością (czy też ze szczerą radością albo radosną szczerością), że "Fangirl" było dla mnie wielkim pozytywnym zaskoczeniem. "Eleonora & Park" tejże autorki nieco mnie rozczarowało, ale po wrażeniach z miętowego tomiszcza stawiam Rainbow Rowell na równi z panią Jandy Nelson ("Oddam ci słońce") oraz panem Johnem Greenem, a z mojego amerykańskiego duetu najlepszych pisarzy obyczajowych robi się trio.
Tak więc polecam!
Książka zdatna do czytania bez końca. Książka, którą można pocieszyć się w słabszy dzień, książka idealna na popołudnie pod kocem, książka, nad którą wciąż się uśmiechasz. Urocza, lekka i zabawna - żadne dzieło sztuki, ale ile przyjemności. Że za słodka? Nie róbmy z siebie takich cyników, słodka w dobrym guście wedlowskiej czekolady, a nie jarmarcznych landrynek. A któż by...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Moim głównym wspomnieniem związanym z "Gildią magów" było niewyobrażalne rozciągniecie jednego monotonnego wątku na kilkaset stron. Sprawiło to, że brnęłam przez książkę fantasy niczym przez podręcznik do chemii, a możecie wierzyć, że to nie zdarza się często. Do "Nowicjuszki" podeszłam więc z pewną dozą niepewności, co też Trudi upchnęła na tych sześciuset pięćdziesięciu stronach. A więc?
Sonea wreszcie dostała się na Uniwersytet w Gildii Magów. Jak poznała na własnej skórze, inni młodociani magowie potrafią jednak zaleźć za skórę bardziej niż najgorszy typ zza Zewnętrznego Kręgu. Tylko dlaczego nikt zdaje się nie zwracać na to uwagi? Czyżby była wśród magów niemile widziana aż do tego stopnia? Na domiar złego widmo Akkarina coraz bardziej się do niej zbliża...
Uwielbiam sposób, w jaki Trudi opisuje Wielkiego Mistrza. Dzięki niemu lęk czytelnika przed tym magiem jest całkowicie intuicyjny, żaden bohater nie wmawia nam "To jest morderca", ale podrzuca aluzje, z kart książki spływa nie krew (no dobrze, w większości przypadków), lecz tężejąca atmosfera.
W ogóle w "Nowicjuszce" Trudi Canavan wyraźnie rozwinęła skrzydła i popłynęła na głębsze i mniej przewidywalne wody. Po przeczytania drugiej części potwierdziły się moje przypuszczenia, że "Gildia magów" była jedynie wstępem do naprawdę ciekawej historii - szkoda tylko, że wstępem nieznośnie długim. Przygody nie tylko Sonei, ale i Dannyla stały się o wiele mniej przewidywalne i przyśpieszyły swoje tempo dopiero teraz. Wreszcie z niecierpliwością oczekiwałam, cóż nowego odkryje Sonea i jak powiedzie się Dannylowi na jego misji jedynie z pozoru czysto ambasadorskiej.
Mimo że młody mag przebył niemal całe ziemie Krain Sprzymierzonych, po drodze dążył do rozwiązania zagadki i otarł się o śmierć, w książce brakowało mi zwrotów akcji. Przed czytelnikiem tajemnica rysowała się coraz wyraźniej, bohaterowie zbierali coraz więcej tropów, ale akcja jak na złość toczyła równym, nader spokojnym tempem. W pewnym momencie miałam ochotę przemówić Trudi do rozumu. Pisarko Najdroższa, nie znęcaj się! Jeśli już podałaś czytelnikowi elektryzującą wiadomość, to nie czekaj, aż emocje opadną, przyśpiesz bieg wydarzeń! Nie daj czytelnikowi zasnąć!
Ale nie! Nie śpieszmy się, bo po co?
W efekcie "Nowicjuszka" nie dała odpowiedzi na żadne nurtujące czytelnika pytania, a wręcz je namnożyła. Wnioskuję z tego, że "Wielki Mistrz" musiał zostać naszpikowany bombami informacyjnymi od pierwszej strony - w końcu kiedyś to wszystko musi się wyjaśnić! No cóż, pozostaje chyba tylko pośpieszyć do biblioteki po ostatnią część i być dobrej myśli.
Jeśli, Drogi Czytelniku, byłeś tak wytrwały, że przebrnąłeś przez całą recenzję, w nagrodę zapraszam Cię na bloga! ksiazkobsesja.blogspot.com wita.
Moim głównym wspomnieniem związanym z "Gildią magów" było niewyobrażalne rozciągniecie jednego monotonnego wątku na kilkaset stron. Sprawiło to, że brnęłam przez książkę fantasy niczym przez podręcznik do chemii, a możecie wierzyć, że to nie zdarza się często. Do "Nowicjuszki" podeszłam więc z pewną dozą niepewności, co też Trudi upchnęła na tych sześciuset pięćdziesięciu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Książka o tyle nudna, o ile nie wnosi nic nowego. Na cztery gwiazdki wywindowało ją parę fajnych scen i pomysłów, szczególnie na początku. To tyle na ten temat. Dziękuję.
Książka o tyle nudna, o ile nie wnosi nic nowego. Na cztery gwiazdki wywindowało ją parę fajnych scen i pomysłów, szczególnie na początku. To tyle na ten temat. Dziękuję.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to