-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
Znacie to? Spotykacie kogoś dawno niewidzianego i zatapiacie się w rozmowie tak, jak tylko z tym kimś można. Albo zamykacie oczy i wracacie do wspomnień, do czasów, które już nie wrócą… O, albo po dłuuuuuugiej podróży wracacie do ciepłego domu… Ja właśnie tak czuję się, gdy czytam „Felixa, Neta i Nikę” – jak to w domu, raz bywa lepiej, raz gorzej, ale zawsze swojsko i przytulnie. Właśnie dlatego z tym większą radością muszę przyznać, że „Klątwa Domu Mckillianów” jest kwintesencją tego, co uwielbiam u Kosika.
W trakcie pierwszej części książki umierałam ze śmiechu. Naprawdę, jeszcze kilka lat, a Net z jego tekstami wyląduje w słowniku frazeologizmów jako przykład pod tym hasłem… Nawiasem mówiąc (pisząc?), raz próbowałam czytać FNiN pod ławką w czasie lekcji – ha, domyślacie, że to nie wyszło. Tymczasem trzynasta część serii Kosika po prostu eksploduje zabawnymi sytuacjami i dialogami.
Równocześnie, wraz z postępem fabuły, budzące grozę momenty powoli przejmują kontrolę nad akcją. Na początku mamy jedynie drobne ziarnko niepokoju, niesprecyzowany lęk i owiane mgłą pustkowia, ale wkrótce zaczyna się rollercoaster. Patrząc na całokształt powieści, napięcie przyjmuje różne postacie, lecz ja i tak jestem fanką tego „szkockiego” (przeczytacie – zrozumiecie ;).
Gdy superpaczka przenosi się do Londynu, zauważamy zmianę klimatu (hm, Net rzuciłby, że owszem, w stolicy mniej pada, ale nie to mam na myśli). Robi się nieco bardziej „Kosikowo”, ale i zbyt steampunkowo czy też po prostu fantastycznie jak na niego. Dotychczas znałam go głównie ze strony czysto science-fiction, jednakże to nowe oblicze bardzo mi się spodobało.
Po całej lekturze jestem więcej niż zadowolona, pokochałam tę część i pogratulowałam sobie nosa, by właśnie ją zakupić. No cóż, pozostaje mi napisać jedno: lecę do biblioteki po następną część!
ksiazkobsesja.blogspot.com
Znacie to? Spotykacie kogoś dawno niewidzianego i zatapiacie się w rozmowie tak, jak tylko z tym kimś można. Albo zamykacie oczy i wracacie do wspomnień, do czasów, które już nie wrócą… O, albo po dłuuuuuugiej podróży wracacie do ciepłego domu… Ja właśnie tak czuję się, gdy czytam „Felixa, Neta i Nikę” – jak to w domu, raz bywa lepiej, raz gorzej, ale zawsze swojsko i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Z „Mieczem lata” przenosimy się z naszej słowiańskiej rzeczywistości do świata nordyckiej mitologii. Ba, nawet do dziewięciu światów, ale o tym później.
No właśnie, bo wiele mogę o „Mieczu lata” napisać, lecz na pewno nie to, że brakuje mu klimatu wprost ze skandynawskich fiordów. Akcja dzieje się co prawda w Bostonie, ale możemy śmiało założyć, że to miasto jest centrum nordyckiego życia. A wszystko przez Yggdrasil, czyli potężne Drzewo Życia, które stanowi połączenie dziewięciu światów, z którego wypływa cała woda, którą widzimy, po którym buszują Ratatoski, no i które rośnie nigdzie indziej, jak pod Bostonem.
Rick wprowadza nas w labirynt tego wszystkiego z wprawą wytrawnego przewodnika, a dzięki temu wszelkie Odyny, Thory, Freje, Midgardy i Asgardy przestają być dla czytelnika zbitkami nic nieznaczących literek, a zaczynają być czymś więcej. Równocześnie, początkowe lekkie zdezorientowanie doskonale pozwala nam wczuć się w sytuację Magnusa Chase’a: jego sielankowe życie na ulicy nagle przeistacza się w walkę z panem Muspellheimu i niespodziewaną wizytą w hotelu Walhalla.
Teraz pora na słówko o bohaterze: Magnus Chase zdecydowanie nie jest tym samym typem, co niektórym pewnie już znany Percy Jackson: bardziej niezależny, przyzwyczajony do trudnych warunków i o wiele mniej chłopięcy. Mimo to, ani się umywa do Percy’ego. Moja opinia. Sorry.
Z tą książką wiązałam naprawdę ogromne nadzieje. Gdy tylko przeczytałam, że pan Riordan pisze coś o mitach nordyckich, zwariowałam na tym punkcie. Sądziłam, że będą dla niego wielkim polem do popisu, bo przecież nie takie rzeczy robił…
Tymczasem całość rozczarowała mnie, i to jak. Niby wszystko było ok, zagadka, akcja, postaci, ale dowcip wcale nie śmieszył, prowadzenie fabuły przypominało mi klepanie rozprawki o szkolnych mundurkach, a w gruncie rzeczy wciągnęłam się dopiero pięćdziesiąt stron przed końcem. Serio, zrobiło się fajnie, nastąpiło kilka kompletnie niespodziewanych zdarzeń i w ogóle mógłby to bardziej rozłożyć i byłoby super.
Podsumowując, z pozoru było blisko tego, czego się spodziewałam, ale w gruncie rzeczy dość daleko. Pozostaje mi mieć nadzieję, że kolejna część będzie lepsza (tak, mam zamiar ją przeczytać)…
ksiazkobsesja.blogspot.com
Z „Mieczem lata” przenosimy się z naszej słowiańskiej rzeczywistości do świata nordyckiej mitologii. Ba, nawet do dziewięciu światów, ale o tym później.
No właśnie, bo wiele mogę o „Mieczu lata” napisać, lecz na pewno nie to, że brakuje mu klimatu wprost ze skandynawskich fiordów. Akcja dzieje się co prawda w Bostonie, ale możemy śmiało założyć, że to miasto jest centrum...
Flawia… Aż nie wiem, co napisać. Na tę część czekałam długo i obawiam się, że przez ten czas robiłam sobie zbyt wielkie nadzieje co do piątego tomu przygód naszej de Luce’ówny. Pierwsze rozdziały jak najbardziej im sprostały: książka wpadła w tę charakterystyczną Bradley’owską atmosferę, z którą tak bardzo chciałam się ponownie spotkać: sielska Anglia, niekończące się pola i żywopłoty oplecione smużkami mgły, a przede wszystkim przemierzająca je pewna już prawie dwunastoletnia pannica na rowerze o wdzięcznym imieniu Gladys. Dalej Buckshaw, ogromne podupadające domostwo, a w nim ojciec i dwie siostry Flawii. Z wielką radością stwierdzam, że Bradley w tej części naprawdę wspaniale poprowadził relacje między dorastającymi pannami de Luce, a nawet ich ojcem, a coraz bardziej zbliżające się kłopoty finansowe zmieniły w nich wiele. Nie zabrakło oczywiście chemicznych wywodów na całkiem ciekawie dobrany temat, w końcu tragiczna tajemnica proboszcza i, oczywiście, zagadka, którą rozwiązać czuje się zobowiązana Flawia de Luce. WIELKI minus: za mało Hewitta! Za mało słownych utarczek z nim, wspólnych podejść i układów! Również po śledztwie spodziewałam się czegoś więcej, brakowało powalających na nogi odkryć i bardziej odkrywczych metod niż ciągłe rozmowy. Mimo to, dzięki akcji pewną nocą, klarującej się sytuacji rodzinnej i relacjom między siostrami, wybaczam wszystko.
ksiazkobsesja.blogspot.com
Flawia… Aż nie wiem, co napisać. Na tę część czekałam długo i obawiam się, że przez ten czas robiłam sobie zbyt wielkie nadzieje co do piątego tomu przygód naszej de Luce’ówny. Pierwsze rozdziały jak najbardziej im sprostały: książka wpadła w tę charakterystyczną Bradley’owską atmosferę, z którą tak bardzo chciałam się ponownie spotkać: sielska Anglia, niekończące się pola...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Aż dziw człowieka bierze, jak antypatycznych i irytujących głównych bohaterów można wykreować. Nie dosyć, że dopiero w połowie książki zaczęłam rozróżniać zadzierającego nosa Nolana od wkurzających Maxa i Marcusa, to jeszcze kompletnie odstręczający Ethan, pusta Sally, niezrównoważona Wendy i, co najgorsze, wręcz idealizowana, lecz także płytka Heather. No i cóż dalej? Otóż nasza przemiła banda nastolatków przeżywa koniec świata (nie obawiam się spojleru, gdyż i tak poinformowano nas o tym dużymi literami na okładce), później przez resztę książki tłucze się z wrogami, wrzeszczy na siebie, a gdzieś kawałek po połowie dowiaduje się od Indianina Parkera interesującej teorii, której tu nie wyłuszczę, bo wcale taka tragiczna nie jest. Tyle, że błagam, nie róbmy z apokaliptycznej książki, opowieści o wróżkach, które posiadają moce.
ksiazkobsesja.blogspot.com
Aż dziw człowieka bierze, jak antypatycznych i irytujących głównych bohaterów można wykreować. Nie dosyć, że dopiero w połowie książki zaczęłam rozróżniać zadzierającego nosa Nolana od wkurzających Maxa i Marcusa, to jeszcze kompletnie odstręczający Ethan, pusta Sally, niezrównoważona Wendy i, co najgorsze, wręcz idealizowana, lecz także płytka Heather. No i cóż dalej? Otóż...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
W księgarni, do której poszłam z zamiarem kupienia jakiejś książki albo i nie (no dobra, i tak bym coś wybrała), długo nie mogłam znaleźć niczego rzucającego się w oczy. W końcu mój wzrok padł na grzbiet książki wyróżniający się dość makabrycznym minimalizmem, czyli czarną trupią czachą na białym tle. Czemu nie?
W sumie wybór był bardzo dobry. Długo (nie, niedługo, ale intensywnie) wahałam się pomiędzy siedmioma a ośmioma gwiazdkami. Analizowałam, porównywałam do innych ocenionych książek, główkowałam, aż wreszcie zdecydowałam się na siedem gwiazdek. Co prawda wreszcie trafiłam na bardzo dobrą powieść niefantastyczną (potrzeba oderwania się od światów przyszłości, potworów, przenoszenia się w czasie itd. wciąż u mnie wzrasta!), ale jednak mimo to nie będę faworyzowała i książka jest po prostu bardzo dobra (choć jakbym mogła, dałabym 7,5 ;))
A co składa się na tą rewelację? Po pierwsze, książka została napisana z wielkim poczuciem humoru. Generalnie sytuacjom związanym z głównym wątkiem dość daleko było do miana "zabawne", ale już część obyczajowa i komentarze Augusta były naprawdę humorystyczne. Tymczasem wbrew temu, co stanowiło kłopoty Augusta w szkole (ach, te piękne dziewczęta, oj, co za źli chłopcy!), rodzinne problemy chłopaka w niczym nie przypominały tych, z którymi (przynajmniej tak przypuszczam, bo żadnego nie znam) borykają się czternastoletni Francuzi. Chłopak musi stawić czoła wielu tajemnicom, nauczyć się niejednego i zostać brutalnie wprowadzony w świat odwiecznych, niebezpiecznych rozgrywek.
Na koniec jeszcze nie mogę nie wspomnieć o narracji siostry Augusta, autystycznej siedmiolatki. Fragmenty z jej pamiętnika są krótkie, ale dziewczynka z niezwykłą inteligencją opisuje w nich kluczowe dla całej sprawy fakty.
ksiazkobsesja.blogspot.com
W księgarni, do której poszłam z zamiarem kupienia jakiejś książki albo i nie (no dobra, i tak bym coś wybrała), długo nie mogłam znaleźć niczego rzucającego się w oczy. W końcu mój wzrok padł na grzbiet książki wyróżniający się dość makabrycznym minimalizmem, czyli czarną trupią czachą na białym tle. Czemu nie?
W sumie wybór był bardzo dobry. Długo (nie, niedługo, ale...
W "Czerwonym jak krew" Salli Simukki skandynawska autorka zabiera nas w podróż na mroźną północ do otulonego zimowym mrokiem Tampere w Finlandii. Główną bohaterką powieści jest Lumikki - Lumikki, czyli po fińsku Śnieżka, Królewna Śnieżka o czerwonych ustach, białej cerze i czarnych włosach (nawiązują do tego kolejne części "barwnej" trylogii: "Białe jak śnieg" i "Czarne jak heban). Jednakże jednego możemy być pewni:wykreowana przez Simukkę dziewczyna w niczym nie przypomina swojej baśniowej imienniczki, a w powieści czerwone są nie gotowe do pocałunku wargi, a jedynie krew.
Ową krew Lumikki znajduje pewnego dnia na banknotach wiszących w szkolnej ciemni fotograficznej. W tym momencie wszystko w jej wręcz maniakalnie uporządkowanym życiu ulega zmianie, a dziewczynie przychodzi zmierzyć się nie tylko z mrocznymi wspomnieniami z dzieciństwa, ale i z jeszcze bardziej złowrogą teraźniejszością. Pościg za przestępcami, łamanie reguł, które dotychczas kierowały jej postępowaniem - to dopiero początek tego, co ją czeka.
W "Czerwonym jak krew" urzekła mnie przede wszystkim niezwykle tajemnicza atmosfera: wraz z Lumikki rozwiązujemy nie tylko zagadkę kryminalną, ale pomiędzy wierszami poznajemy zawiłości przeszłości dziewczyny. Napięcie nie opuszcza nas do samego końca, a postać Lumikki i mnożące się wokół niej sekrety coraz bardziej fascynują.
Kończąc już, polecam powieść Salli Simukki i zachęcam do zapoznania się z nią przede wszystkich czytelnikom poszukującym dobrej książki detektywistycznej i czegoś bardziej oryginalnego niż amerykańskie dystopie (nie, nie mam nic przeciwko nim, wręcz uwielbiam niektóre z nich, ale sami przyznacie, co za dużo, to niezdrowo).
ksiazkobsesja.blogspot.com
W "Czerwonym jak krew" Salli Simukki skandynawska autorka zabiera nas w podróż na mroźną północ do otulonego zimowym mrokiem Tampere w Finlandii. Główną bohaterką powieści jest Lumikki - Lumikki, czyli po fińsku Śnieżka, Królewna Śnieżka o czerwonych ustach, białej cerze i czarnych włosach (nawiązują do tego kolejne części "barwnej" trylogii: "Białe jak śnieg" i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
We "Wnuczce do orzechów" Pani Musierowicz raczy nas całkowicie nową główną bohaterką, niejaką Dorotą Rumianek, istotą ponadprzeciętnie inteligentną, wzorcowo ambitną, nietypowo odpowiedzialną, doskonałą szachistką, przepiękną istotą, wdzięczną córką... Nie muszę dodawać, iż to uosobienie ideałów wielce działa mi na nerwy, a fakt, że o Borejkach jest (jak dobrze pójdzie) jedynie co drugi rozdział, rozczarował mnie. Jednak z radością przyznaję, iż Ida jest w formie, Ignaś nadal przysparza mnie o śmiech, a wszystko jest takie... Borejkowe, po prostu! Jednak niestety tylko w połowie rozdziałów... Szkoda. No nic, z niecierpliwością czekam na kolejną część!
ksiazkobsesja.blogspot.com
We "Wnuczce do orzechów" Pani Musierowicz raczy nas całkowicie nową główną bohaterką, niejaką Dorotą Rumianek, istotą ponadprzeciętnie inteligentną, wzorcowo ambitną, nietypowo odpowiedzialną, doskonałą szachistką, przepiękną istotą, wdzięczną córką... Nie muszę dodawać, iż to uosobienie ideałów wielce działa mi na nerwy, a fakt, że o Borejkach jest (jak dobrze pójdzie)...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Debiut Oliver jest o tyle specyficzną książką, że teoretycznie wiadomo, co się wydarzy. Już sam tytuł bardzo wymownie sugeruje nam zarys fabuły, bohaterka ma wszelkie zadatki na postać, której charakter przejdzie gruntowną metamorfozę, ale w praktyce nie wiemy nic! Z dnia na dzień (dosłownie) wychodzi na jaw coraz więcej tajemnic, może nie szokujących, ale urozmaicających lekturę. To dlatego książka podobała mi się coraz bardziej i bardziej, aż zasłużyła na dobre siedem gwiazdek.
Sam Kingston, bohaterka książki, początkowo naprawdę bardzo mnie irytowała i po części dlatego bałam się, że "7 razy dziś" okaże się gniotem na równi z "Pretty Little Liars". Na szczęście Oliver dokonała cudu i mimo że wkurzająca Sam była narratorką powieści, całość czytało mi się bez problemów i zgrzytów. Pomagała też świadomość, że początkowy idiotyzm Sam nie był produktem ubocznym pisania książki, ale najważniejszym jej założeniem. Ufff...
Jeśli chodzi o samą koncepcję Lauren Oliver to jestem jak najbardziej za. Opisywanie w nieskończoność tego samego dnia mogłoby wydawać się nudniejsze niż lekcja matematyki (przepraszam wszystkich amatorów królowej nauk), jednak naprawdę tak nie było. Autorka postarała się i każdy dzień był nie tylko zupełnie inny, ale i dokładnie przemyślany: Dzień Próbujemy Wrócić do Normalności, Dzień Szaleństw i Nie Przejmowania Się Niczym, Dzień Sam jako Dobrej Siostry i Córki i tak dalej. Wszystkie te dni obrazowały emocje dziewczyny zagubionej w doprawdy zadziwiającej sytuacji, wpływały jedne na drugie i doprowadziły do ostatecznej decyzji.
Gdy tylko usłyszałam o "7 razy dziś", wiedziałam, że nie spocznę, póki tego nie przeczytam. Nazwisko autorki i niebywały motyw skutecznie mnie przyciągnęły, jednak długo nie byłam pewna, czy książka jest w moim stylu. Zaryzykowałam więc, lecz jakże miło pogratulowałam sobie później przeczucia! Powieść z pozoru niby zwykła, ale poza tym, że dzieje się w niej coś fajnego, to daje też trochę do myślenia.
ksiazkobsesja.blogspot.com
Debiut Oliver jest o tyle specyficzną książką, że teoretycznie wiadomo, co się wydarzy. Już sam tytuł bardzo wymownie sugeruje nam zarys fabuły, bohaterka ma wszelkie zadatki na postać, której charakter przejdzie gruntowną metamorfozę, ale w praktyce nie wiemy nic! Z dnia na dzień (dosłownie) wychodzi na jaw coraz więcej tajemnic, może nie szokujących, ale urozmaicających...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to