-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać460
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2024-04
2024-03
Otóż jestem w bibliotece i frontem do klienta na półce z nowościami stoi "Ona i ona", a ja przecieram oczy ze zdumienia - czy naprawdę raptem 20 lat temu musiałam przebijać się przez tzw. klasykę, żeby znaleźć zakamuflowany wątek LGBT?
I oto mam na koncie książkę, która zapewniła mi dwa wieczory miłej i niezobowiązującej rozrywki. Jest tu wszystko, co powinno być: historia oparta na rozpoznawalnym motywie, postacie skonstruowane według schematu, który znam i lubię, każda ze swoim rodzinnym problemem, który rozwiązuje dlatego, że zdobywa kompetencje społeczne i dorasta.
Nie ma tu jakiejś kipiącej chemii między bohaterkami, nie ma nieprzespanych nocy, kiedy dręczy pożądanie etc, etc - jest za to dużo przyjaźni, budowania więzi, uczenia się drugiego człowieka. I wiecie, te postacie są poprowadzone tak, że budzą czułość: są dzielne, odważne, nie poddają się, a o tym, jakiej odwagi wymaga próbowanie nowych rzeczy, przełamanie wstydu i nieśmiałości, wie tylko ten, kto był nastolatkiem.
I wiecie? Na ostatniej scenie naprawdę się wzruszyłam.
Co poza tym bardzo mnie zaintrygowało? Że nie dowiadujemy się, jak wyglądają dziewczyny - coś o włosach, coś o oczach, coś o tym, że wzajemnie się sobie podobają, ale nic o tym jakie mają figury, rysy twarzy czy cokolwiek bardziej charakterystycznego. Jestem zachwycona wolnością wyobraźni, jaką to daje!
I Cora Meyers grająca w rugby. Zachwyca mnie i to, że dziewczyny mają dla siebie ten ikoniczny męski sport, i naturalność tego rozwiązania.
Poproszę więcej takich young adultsów.
Otóż jestem w bibliotece i frontem do klienta na półce z nowościami stoi "Ona i ona", a ja przecieram oczy ze zdumienia - czy naprawdę raptem 20 lat temu musiałam przebijać się przez tzw. klasykę, żeby znaleźć zakamuflowany wątek LGBT?
I oto mam na koncie książkę, która zapewniła mi dwa wieczory miłej i niezobowiązującej rozrywki. Jest tu wszystko, co powinno być:...
2023-02
I znowu: 11 historii - nowych autorek i tych znanych z pierwszej części antologii. Tym razem historie są bardziej różnorodne: od klasyków o uczennicach i nauczycielkach i zdradach w różnych odmianach, aż do leciutkich baśniowych klimatów pełnych wróżek i znacznie mroczniejszych (nawet jeśli trochę głupawych) baśni o wojnie, przemocy i zniewoleniu.
Wizualnie - to czysta przyjemność do tego stopnia, że można przymknąć oko na taką sobie fabułę.
I znowu: 11 historii - nowych autorek i tych znanych z pierwszej części antologii. Tym razem historie są bardziej różnorodne: od klasyków o uczennicach i nauczycielkach i zdradach w różnych odmianach, aż do leciutkich baśniowych klimatów pełnych wróżek i znacznie mroczniejszych (nawet jeśli trochę głupawych) baśni o wojnie, przemocy i zniewoleniu.
Wizualnie - to czysta...
2023-02
Antologia jak to antologia - miejsca jest niewiele, więc i nie ma za bardzo przestrzeni, żeby rozwinąć wątki i zbudować postacie. Opowiadań jest 14, z czego połowa albo wystawia na ciężką próbę realizm, albo jest tak infantylnie słodka, że bolą zęby - ale przynajmniej 5 historii było na mocną czwórkę z plusem.
Kreska w zależności od autorki, ale na ogół jest estetycznie, ślicznie i naprawdę przyjemnie.
Antologia jak to antologia - miejsca jest niewiele, więc i nie ma za bardzo przestrzeni, żeby rozwinąć wątki i zbudować postacie. Opowiadań jest 14, z czego połowa albo wystawia na ciężką próbę realizm, albo jest tak infantylnie słodka, że bolą zęby - ale przynajmniej 5 historii było na mocną czwórkę z plusem.
Kreska w zależności od autorki, ale na ogół jest estetycznie,...
2012-04
Umówmy się: dziś o Annemarie Schwarzenbach nie pamięta prawie nikt, a w Polsce szerszej grupie czytelników jest w zasadzie postacią zupełnie obcą. Bo też i trudno mówić o obszernym dorobku i spuściźnie: kilka książek i opowiadań, niezbyt przychylnie przyjętych przez ówczesną krytykę, reportaże, zdjęcia, niewiele więcej - nie licząc znajomości w kręgach szwajcarskiej finansjery, które mogła zawierać córka dyrektora fabryki jedwabiu oraz znajomości w światku niemieckich artystów, w tym z dziećmi Tomasza Manna, które mogła zawierać ta sama córka, obdarzona artystycznymi ambicjami.
Śmiem twierdzić, że w tej zbeletryzowanej biografii chodzi nie tyle o postać Annemarie - neurotycznej, niepewnej siebie, zagubionej, wiecznie niedojrzałej - ile o samą prozę Melanii Mazzucco, usuwającą w cień swoją bohaterkę. Prozę "gęstą", barwną, oryginalną i niezwykle plastyczną. Atmosfera przedwojennego Berlina, wzmiankowana w opisie wydawcy, ma chyba być swoistym wabikiem na czytelnika, bo właśnie tego Berlina jest tu najmniej - i dobrze. Prawdziwy talent Mazzucco przejawia się szczególnie w rozdziałach poświęconych bliskowschodnim wyprawom Annemarie i, najpełniej chyba, w części poświęconej pobytowi bohaterki w Afryce: duszna, klaustrofobiczna, niszcząca atmosfera, jaką Mazzucco przesyciła relację z ostatnich lat życia Annemarie to jeden z najlepszych opisów tego rodzaju, jaki czytałam.
Jeśli nie ze względu na postać Annemarie to ze względu na klasę pisarki warto spróbować.
Umówmy się: dziś o Annemarie Schwarzenbach nie pamięta prawie nikt, a w Polsce szerszej grupie czytelników jest w zasadzie postacią zupełnie obcą. Bo też i trudno mówić o obszernym dorobku i spuściźnie: kilka książek i opowiadań, niezbyt przychylnie przyjętych przez ówczesną krytykę, reportaże, zdjęcia, niewiele więcej - nie licząc znajomości w kręgach szwajcarskiej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-01
Dlaczego, dlaczego codziennie dojeżdżając do mojej ukochanej pracuni tramwajem nie potraktowałam jako ostrzeżenie hasełka z okładki: "Dla miłości warto przegapić swoją stację"? Dla miłości można zrobić masę rzeczy, dajmy na to jeść kiwi, można nawet po to kiwi pojechać na drugi koniec miasta i wracać piechotą, więc zakładam, że copy, który popełnił ten koszmarek, nie miał pomysłu, co napisać o tej książce. Powinnam wyczuć pismo nosem - ale o ja naiwna! O nieświadoma!
Oto znowu złapałam się na metkę LGBT friendly, przypomniałam sobie, że dobrze wiedzieć, co to młodzież teraz czyta i oto jestem, uboższa o kilka godzin życia, zniesmaczona i zła. Poza tym, że jestem zła na siebie, to jestem też wściekła na autorkę - jak można tak niegrzecznie, bez szczypty szacunku dla czytelnika, lać wodę i nudzić? Przecież dobry redaktor byłby to skrócił do spokojnie do 200 stron!
Romans August i Jane rozwija się w tempie, w jakim tramwaje jeżdżą po Wrocławiu (znaczy - wolnym), jest przewidywalny do szpiku kości, a jeśli kogoś problemy emocjonalne August są w stanie poruszyć, to znaczy, że ja jednak jestem za stara na takie książki.
Kij tam z romansem, bo już najgorszy fanfik na AO3 ma więcej ikry niż to tu. Najbardziej wkurza mnie to lukrowanie, ten wszechobecny cukier. I nie zrozumcie mnie źle, to jest cukier najgorszy ze złych, bo niby mamy jakieś problemy, a to emocjonalne, a to rodzinne, a to społeczne, ale wszystkie rozwiązują się same, a każdy wysiłek bohaterów uwieńczony jest sukcesem.
Pop-problemy, pop-cukier, pop-postacie, płaściutkie jak z kartonu wycięte - o ile oczywiście nie uznamy kwestii identyfikacyjnych i seksualnych za cechę charakteru, bo tylko to odróżnia od siebie bohaterów.
Najlepsza była randka w nocnym metrze, kiedy aż napięcie elektryczne skakało. Przyznam się, że i u mnie skoczyło. Zgasiłam światło i poszłam spać.
Dlaczego, dlaczego codziennie dojeżdżając do mojej ukochanej pracuni tramwajem nie potraktowałam jako ostrzeżenie hasełka z okładki: "Dla miłości warto przegapić swoją stację"? Dla miłości można zrobić masę rzeczy, dajmy na to jeść kiwi, można nawet po to kiwi pojechać na drugi koniec miasta i wracać piechotą, więc zakładam, że copy, który popełnił ten koszmarek, nie miał...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-12
Nie jest to łatwa poezja, chociaż daleka jest nawet od tego, co zwykle kojarzy mi się z awangardą. "21 wierszy miłosnych" było dla mnie prztyczek w nos, ponieważ na myśl o kobiecej poezji miłosnej przychodzą mi na myśl zgoła inne stylistyki, nie zaangażowane politycznie i społecznie, nie bezkompromisowe, nie w przewrotny sposób manifestujące wolność niedającą się ujarzmić prawami i normami społecznymi. Miłość Adrienne Rich nie jest zawieszona w próżni, nie trwa w oderwaniu od świata, w którym istnieje krzywda i nierówność - nawet jeśli to nie sama poetka jest ich ofiarą. te wiersze miłosne pokazują, że intymne wyznanie może być kwestią społeczną. Że czasem powinno nią być. Że warto, aby nią było.
Tomik uzupełniają również fragmenty eseju traktującego o przymusie heteroseksualności. Każdy, komu się wydaje, że to "feministyczne bzdury", "babskie wymysły" i inne podobne, powinien dla sportu zerknąć na pierwsze pięć stron. To piękna lekcja, jak patrzeć na kulturę, w jakiej się żyje, w sposób krytyczny i analityczny (chciałam powiedzieć "dekonstruktywistyczny", ale nie przesadzajmy). Nie sposób odmówić Adrienne Rich słuszności w tym, co zauważa, co obserwuje. I jakie wnioski z tego wyciąga.
Nie jest to łatwa poezja, chociaż daleka jest nawet od tego, co zwykle kojarzy mi się z awangardą. "21 wierszy miłosnych" było dla mnie prztyczek w nos, ponieważ na myśl o kobiecej poezji miłosnej przychodzą mi na myśl zgoła inne stylistyki, nie zaangażowane politycznie i społecznie, nie bezkompromisowe, nie w przewrotny sposób manifestujące wolność niedającą się ujarzmić...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-12
W pewnym momencie swojej książki Renata Lis zauważa, że lesbijki, pomijane w kulturze, historii i sztuce, nie mają swojej historii, zatem same muszą ją sobie stworzyć, napisać od nowa, zrewidować opowieści powtarzane przez pokolenia.
Taka chyba jest rola tej książki: historiotwórcza. Lesbos w tytule książki jest raczej wynikiem swobodnej gry skojarzeń, niż czytelnym nawiązaniem (chociaż autorka oczywiście odbywa podróż na Lesbos i zdaje z niem poetycką relację).
"Lesbos" Lis to bardziej szkice o literaturze: słabo nam znanej rosyjskiej poetki Sofii Parnok, Anny Kamieńskiej raczej skrytej w cieniu Marii Dąbrowskiej, no i oczywiście Jeanette Winterson, bo żadna szanująca się lesbijska praca nie może nie mieć choćby jednego nawiązania do twórczości tejże.
W zasadzie nie jest to ani książka historyczna, ani literaturoznawcza, ani biograficzna; z kolei jak na literaturę piękną, jakkolwiek by ten termin rozumieć, "Lesbos" zostawiła mi duży niedosyt.
Z racji trudności z zakwalifikowaniem gwiazdek nie będzie, ale zdecydowanie nie była to najlepsza książka roku.
W pewnym momencie swojej książki Renata Lis zauważa, że lesbijki, pomijane w kulturze, historii i sztuce, nie mają swojej historii, zatem same muszą ją sobie stworzyć, napisać od nowa, zrewidować opowieści powtarzane przez pokolenia.
Taka chyba jest rola tej książki: historiotwórcza. Lesbos w tytule książki jest raczej wynikiem swobodnej gry skojarzeń, niż czytelnym...
2016-11
Kiedyś, jak będę miała mniej do czytania, a przez to więcej czasu, napiszę studium porównawcze pornografii polskiej i zagranicznej, konkretnie - anglojęzycznej. Kto, jak ja, wychował się na fanfickach, zgodzi się zapewne, że polskie erotyki pisze się inaczej - innym językiem, w innym "tempie". Proszę zatem nie oczekiwać po tym zbiorku wyrafinowania literackiego, nastrojowości czy subtelnej zmysłowości - mam brzydkie podejrzenie, że brak powyższy jest cechą tego typu literatury z kręgów angloamerykańskich.
Śmiem twierdzić, że w pornografii najprzyjemniejsze jest jej pisanie - czytanie cudzej rzadko kiedy dostarcza satysfakcji (zwłaszcza czytelniczej). Nie ten aspekt "Lesbos" chciałabym zatem poruszyć.
To, co naprawdę urzekło mnie w tym zbiorku, to szeroki wachlarz i cudowna różnorodność postaci. Są tu butch, są i "normalne" kobiety; są przesłodzone dziewczynki i muskularne sportsmenki; są zafiksowane religijne maniaczki i władcze dominy z klubów SM, są dziewczyny żywcem wzięte z przerysowanych heteroseksualnych fantazji WHAM i są dziewczyny trans.
Sam dobór postaci zachwyca tym, jak cudownie szeroko definiowana jest tu kobiecość, zachwyca otwartością i przyjaznością, z jaką traktuje kobiecość w każdym jej wcieleniu i kształcie; zachwyca wreszcie naturalnością, z jaką przyjmuje, że każda kobieta ma prawo realizować swoje fantazje, jakie by nie były, i czerpać z tego radość.
Absolutnie ożywcze było też dla mnie to, w jak różnych sytuacjach bohaterki uprawiają seks. Różny seks, przygodny i zaplanowany; czuły i zmysłowy albo brutalny i bolesny. Absolutnie ożywcze jest, jak zrywają ze stereotypem "niegrzecznej dziewczynki" - furda, nie ma dziewczynek niegrzecznych, są dziewczynki, które wiedzą, czego chcą, robią to i są daleko za infantylnymi określeniami "grzeczna/niegrzeczna".
Siłą rzeczy przypomniała mi się bzdura wypisana przez "redaktorów serii" na okładce nędznej pornografii Diane DiPrimy, mieniąca toto obrazem kobiecej seksualności. Niezależnie od tego, czy podoba mi się styl i estetyka opowiadań w "Lesbos", bardziej przemawia do mnie ta wizja kobiecej seksualności - różnorodnej, zmiennej, akceptującej samą siebie.
Kiedyś, jak będę miała mniej do czytania, a przez to więcej czasu, napiszę studium porównawcze pornografii polskiej i zagranicznej, konkretnie - anglojęzycznej. Kto, jak ja, wychował się na fanfickach, zgodzi się zapewne, że polskie erotyki pisze się inaczej - innym językiem, w innym "tempie". Proszę zatem nie oczekiwać po tym zbiorku wyrafinowania literackiego,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-08
Żeby na samym początku wyjaśnić nieścisłości: to nie jest książka o lesbijkach. To jest książka o kobietach i ich relacjach - o przyjaźniach, relacjach matka-córka, o związkach lesbijskich i niekoniecznie z nimi tożsamych związkach małżeńskich między kobietami.
I jest to książka doskonała. Miejscami trudna, miejscami wymagająca, ale doskonała, zwłaszcza jeśli chodzi o aparat badawczy oraz o ilość przeanalizowanych materiałów, a także jeśli chodzi o wyciągane wnioski, miejscami zaskakujące, miejscami zmuszające do rewizji zastanych stereotypów, miejscami wręcz obrazoburcze. Warto zadać sobie trud "przebrnięcia" przez tę pozycję - ja osobiście nie pamiętam książki, która tak wiele mogłaby powiedzieć o wiktoriańskiej Anglii, bez frazesów, komunałów i stereotypów.
Pierwsza część poświęcona jest kobiecym przyjaźniom. Autorka przez analizę tekstów kultury i literackich świadectw epoki, w tym także powieści - śmiem twierdzić - słabiej znanych polskiemu czytelnikowi, pokazuje, jak ważną rolę pełniła kobieca przyjaźń - również przyjaźń homoerotyczna - w podtrzymaniu, rozwijaniu i zapewnianiu ciągłości tego, co niektórzy badacze i badaczki zwykli przedstawiać jako opresyjną, heteronormatywną, tworzoną przez mężczyzn kulturę dręczącą kobiety i represjonujących ich seksualność.
Ten rozdział przyszło mi przeczytać z buźką otwartą z zaskoczenia, a kolejny czytałam - przyznaję bez bicia - z wypiekami, ponieważ dotyczył złożonych relacji matka-córka, znacznie dalszych od niewinności, niż chcemy to przyznać, myśląc o purytańskich i jednocześnie perwersyjnych "wiktorianach". Przepięknie pokazane jest, że to, co kojarzy się ze zniewoleniem kobiet, a więc moda i gorsety, było dla nich również polem do realizacji swojej kobiecości i potężnym nośnikiem homoerotycznych fascynacji.
Ostatni rozdział dotyczy kobiecych małżeństw i jeśli któraś z pań czytających tę recenzję jest z założenia przeciwna legalizacji związków LGBT, a cieszy się z możliwości rozdzielności majątkowej i niezależności prawnej w małżeństwie, zachęcam do przeczytania, jak kobiece małżeństwa, traktowane w tej dobie jako rzecz pospolita - nie naturalna, ale pospolita właśnie - przyczyniły się do zmiany "od wewnątrz" społecznego znaczenia małżeństwa i układu sił między małżonkami.
Jak pisałam, każdy z rozdziałów poza szeroką analizą tekstów kultury zawiera także analizę wybranych dzieł literackich. Ostatni rozdział przynosi omówienie "Can you forgive her" Trollope'a - przyznaję, że pisarza tego cenię wyjątkowo nisko, ale tak dobrej analizy krytycznej nie czytałam już dawno i ciekawym polecam dla samej rozrywki umysłowej.
Na koniec jeszcze jedna uwaga. Jakiś czas piałam tu z zachwytu nad książką Gromkowskiej-Melosik o medykalizacji kobiet i ich seksualności w wiktoriańskiej Anglii. Jestem gotowa podtrzymać tamte zachwyty, jednak to, co zwraca uwagę, to zupełna różnica podejść obu autorek, którą zauważyłam dopiero teraz.
Podczas gdy polska badaczka zdaje się już przed rozpoczęciem pracy mieć pewien ugruntowany obraz kobiet - niewolonych, krzywdzonych, dręczonych i ograniczanych na dosłownie każdym kroku swojego życia - tak Sharon Marcus zrywa z postrzeganiem wiktoriańskich kobiet jako ofiar tylko dlatego, że przykładamy do nich miarę naszej umownej XX-wiecznej "swobody" (wysoce zresztą dyskusyjnej).
Prawdy zapewne nigdy nie poznamy, ale zetknąć się z innym punktem "badawczego" widzenia zawsze warto.
Żeby na samym początku wyjaśnić nieścisłości: to nie jest książka o lesbijkach. To jest książka o kobietach i ich relacjach - o przyjaźniach, relacjach matka-córka, o związkach lesbijskich i niekoniecznie z nimi tożsamych związkach małżeńskich między kobietami.
I jest to książka doskonała. Miejscami trudna, miejscami wymagająca, ale doskonała, zwłaszcza jeśli chodzi o...
2016-02
Bardzo nie lubię być oszukiwana, a już tym bardziej nie lubię być oszukiwana i tym oszustwem boleśnie rozczarowywana w moich czytelniczych nadziejach. To już nie jest kwestia słusznego gniewu na wydawców, którzy puszczają taką szmirę do druku i mistrzów copywritingu, którzy stworzyli opisy na tylne okładki i skrzydełka. To jest ciężkie rozgoryczenie, na które - śmiem twierdzić - w żadnym stopniu nie zasłużyłam.
Zacznijmy od tego, że "Wspomnienia" nie mają nic wspólnego ze wspomnieniami. Nie opowiadają w zasadzie żadnej historii, nie zawierają wspomnień o żadnych z krwi i kości postaciach - raczej strzępki charakterystyk, które pasowałyby do każdego. Nie ma tu obrazu Nowego Jorku, nie ma ani słowa o twórczym fermencie, o popkulturze, o ludziach, którzy nadawali jej koloryt. Nie są w żaden sposób osadzone w swoich czasach ani w tej kulturze, wobec której mają być wyrazem buntu i sprzeciwu.
"Bitniczka" ma tyle wspólnego z bitnikami, że żyła w podobnych czasach, natomiast ani zainteresowań, ani talentu, cóż, raczej z nimi nie dzieliła.
Swoboda seksualna ponoć dla czasów tych charakterystyczna też okazuje się mocno naciągana, skoro w posłowiu dowiadujemy się, że cały ten okrzyczany seks był historyjką wyssaną z palca na wyraźne życzenie wydawcy. Nastoletnie dziewice cieszące się seksem jak dojrzałe kobiety, seks analny o poranku bez żadnego przygotowania, czysty, świeży, pachnący i rzecz jasna gwarantujący nieziemskie doznania, pocałunki o poranku bez mycia zębów, i tak dalej, i tak dalej, wszystkie te detale, które "pornografię" di Primy stawiają gdzieś w okolicach realizmu magicznego, bo nie wiem, jak to inaczej zaklasyfikować. (Przy okazji, panowie redaktorzy, wypisujący banialuki o kobiecym pierwiastku: nie wszystko, co baba dla pieniędzy napisze, odpowiada kobiecemu punktowi widzenia, a akurat w tej książce jest go mniej niż w niejednej seksistowskiej pornografii, która wyszła spod męskiego pióra).
I na koniec to najboleśniejsze - wspomnienia, które niejako z definicji powinny opisywać realne wydarzenia, realne historie, realne przeżycia okazują się od początku do końca naciąganiem prawdy, laniem wody i wstydliwym ukrywaniem tego, że w sumie nie robiło się nic, nie widziało się nic i nie przeżyło nic, chociaż czasy były iście rewolucyjne i można było znaleźć się w centrum wydarzeń.
Oto rozpoczynają się wspomnienia bitniczki: w trakcie krótkiego preludium dowiadujemy się, że nastoletnia pannica zwiała z college'u, poznała w barze pewnego chłopca, a że chłopiec był miły, został jej pierwszym partnerem seksualnym. Preludium przygotowuje nas do pierwszego poważnego wspomnienia, to znaczy porannego seksu w kilka(naście) godzin po wspomnianej utracie dziewictwa, do którego bitniczka przystępuje z werwą, wprawą i entuzjazmem rutynowanej kurwy, oczywiście przeżywając przy tym rozkosz trudną do opisania. Ktoś tu się dziwił bohaterce "50 twarzy Greya"? Naprawdę?
Partner bitniczki zbiera się w końcu do pracy, tymczasem do domu wraca jego przyjaciel i współlokator, z którym bitniczka oczywiście natychmiast ląduje w łóżku. Istnieje podejrzenie, że współlokator kocha się w jej aktualnym chłopcu, przeto w bonusie dostajemy jeszcze trochę wszelkiej maści analnych rozrywek, ponieważ homoseksualne skłonności nie są niczym innym niż słabością do tej właśnie techniki seksualnej. Opis tejże miał zresztą tyle wspólnego z rzeczywistością, ile "50 twarzy Greya" z BDSM.
W Nowym Jorku robi się nudnawo, więc bitniczka wynosi się na wieś do koleżanki z college'u, z którą oczywiście ma lesbijski romans. Okazuje się, że rodziny dom towarzyszki safickich rozrywek jest areną dziwnych zmagań psychologiczno-seksualnych, które kończą się analnym gwałtem brata na siostrze, a podstarzałego tatuśka przyjaciółki na bitniczce. Żeby czytelnik nie miał złudzeń co do utraconego piętnaście stron wcześniej dziewictwa bohaterki, dostajemy jeszcze historię lesbijskich orgietek paru nastolatek w college'u. Nie żeby coś wnosiły do akcji, ale czymś te arkusze wydawnicze trzeba było wypełnić.
Bitniczka to wraca do Nowego Jorku, to znowu z niego ucieka. Na wsi pełni rolę kury domowej i partnerki seksualna całej rodziny, to znaczy starszego syna, młodszego syna i ojca, i oczywiście jest zachwycona swoją rolą. W Nowym Jorku natychmiast wdaje się w romans z heroinistką, który - jak każdy heroinista - jest jurny jak młody byk.
I tak dalej, i tak dalej, cierpliwy czytelnik znęcony opowieściami o beat generation z punktu widzenia kobiety czyta toto dalej, doczytał do setnej strony, koniec majaczy na horyzoncie, olśniewający seks staje się rutyną, a bitników jak nie było, tak nie ma i czytelnik z jednej strony zaczyna tracić nadzieję, a z drugiej zaczyna uświadamiać sobie, że padł ofiarą tandetnego oszustwa.
Ale wreszcie jest, jest jak wisienka na torcie - na ostatnich stronach Kerouac i Ginsberg biorą udział w improwizowanej orgii z niejakim Lesliem i naszą bitniczką! W ten sposób cała barwna epoka została sprowadzona, stosując terminologię di Primy, do dwóch kutasów.
Po szczęśliwym dobrnięciu do końca łóżkowych wyczynów bohaterki westchnęłam z ulgą, że di Prima nie była do tej pory znana polskiemu czytelnikowi. Jeśli o mnie chodziło, mogłoby tak zostać.
Aby jednak oddać sprawiedliwość tej książce, muszę przyznać, że cała ta pornografia, chociaż z naturalizmem czy nawet realizmem nie ma nic wspólnego, potraktowana jest bardzo bezpretensjonalnie. Po wszystkich pornograficznych powieściach z ich barokowym rozbuchaniem albo nastoletnim zachłyśnięciem możliwościami, di Prima stanowi - nie powiem, że ciekawą, ale na pewno odmianę.
Przy okazji duży plus dla tłumacza, u którego słowa powszechnie uznane za wulgarne - wszystkie te cipy, kutasy i dupy - zdumiewająco dobrze pasują do szczątkowego klimatu tych "wspomnień".
Komu tę książkę polecić? Specjalistom od marketingu, szczególnie na rynku wydawniczym.
"Wspomnienia bitniczki" są najlepszym dowodem na to, że można wydać szmirę i tandetę, zmarnować na to papier (lasy, lasy, przypominam!), a ludzie i tak to kupią, jeśli tylko na skrzydełkach i tylnej okładce pojawią się nazwiska znane, a w środku będzie tyle seksu, żeby odwrócić uwagę od wstydliwego faktu, że książeczka poza tym niewiele więcej ma do zaoferowania.
Proponowałabym także umieszczanie sprostowania dla nastoletnich czytelników, dotyczących tak istotnych kwestii, jak bierne znoszenie gwałtu czy skądinąd nieprawdziwe założenie, że każdy homoseksualny mężczyzna jest fanem seksu analnego. Można też dodać wyjaśnienie, że (tu proszę wstawić wybraną epokę lub zjawisko kulturowe) ma do zaoferowania trochę więcej niż oddawana w ręce czytelnika książeczka oraz szczere przeprosiny.
Moja ocena książki jest zgodna z tematyką, na której skupia się di Prima: pała.
INFORMACJA DLA PT. WYDAWCÓW:
Przyznaję, że potrzebuję w życiu nieco komfortu (bieżąca ciepła woda, dach nad głową) i nie przepadam za kantatami Bacha, cenię natomiast klawesynistów francuskich. Sporo czasu spędzam w środkach komunikacji miejskiej jednego z większych miast Polski o ugruntowanym życiu kulturalnym. Kwestie życia seksualnego mam uregulowane, ale to nie powinno stanowić problemu, bo zawsze mogę coś wymyślić.
Polecam się zatem uwadze PT Wydawców, gdyby który chciał wydać jakieś kontrkulturowe wspomnienia, a brakowało mu wspominającej. Duża oszczędność na tłumaczeniu. Próbki tekstów i referencje na życzenie.
Bardzo nie lubię być oszukiwana, a już tym bardziej nie lubię być oszukiwana i tym oszustwem boleśnie rozczarowywana w moich czytelniczych nadziejach. To już nie jest kwestia słusznego gniewu na wydawców, którzy puszczają taką szmirę do druku i mistrzów copywritingu, którzy stworzyli opisy na tylne okładki i skrzydełka. To jest ciężkie rozgoryczenie, na które - śmiem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-01
Bardzo słusznie napisała Porządek alfabetyczny, że "Za ścianą" to czytadło - nic dodać, nic ująć. Dodałabym, że czytadło nierówne: miejscami nudne w niekończących się drobiazgowych opisach (co kto powiedział, zrobił, ubrał, pomyślał), miejscami słodko-sentymentalne, a miejscami nawet irygujące.
Czytadło wyraźnie pęknięte na dwie części. Najpierw mamy klasyczne lesbijskie romansidło z obowiązkowym niekochanym mężem, który wszystko psuje oraz plejadą postaci, które nic nie wnoszą do fabuły poza byciem tłem, mniej lub bardziej kolorowym (rodzina Lillian). W drugiej części - faktycznie, zwrot następuje o 180 stopni - robi się z tego kryminalne powieścidło, powtarzające motywy "Rebeki" Daphne du Maurier. I, niestety, do literackiemu "pierwowzorowi" nawet do kapitałki w nóżkach wkładu nie dorasta.
Bardzo mi przykro stwierdzać to publicznie, ale to trzecia powieść Waters, która zostawia mi niedosyt i poczucie nieuchwytnego rozczarowania. Jakaż szkoda.
Bardzo słusznie napisała Porządek alfabetyczny, że "Za ścianą" to czytadło - nic dodać, nic ująć. Dodałabym, że czytadło nierówne: miejscami nudne w niekończących się drobiazgowych opisach (co kto powiedział, zrobił, ubrał, pomyślał), miejscami słodko-sentymentalne, a miejscami nawet irygujące.
Czytadło wyraźnie pęknięte na dwie części. Najpierw mamy klasyczne lesbijskie...
2015-11
To będzie opinia niepoprawna politycznie, ale niech tam: jak mi się niedobrze robi, jak widzę lesbijskie powieści. Jak mi się niedobrze robi, jak po raz kolejny wałkujemy nieśmiertelne tematy pierwszego spotkania, rodzącej się więzi, pierwszego pocałunku i pierwszego seksu. Jak ja mam dość czytania, jak to dziewczyny muszą sobie radzić z ostracyzmem, z nietolerancją i wszelkiej maści prześladowaniem. Jak ja mam dość tych głupich, wtórnych i przewidywalnych fabuł, które nic nie wnoszą, tylko odtwarzają wyświechtany wzorzec.
Oczywiście Lisa i Annie się spotkają, z góry wiadomo, że stracą dla siebie głowę, jedną czwartą książki będą przeżywać dramę, że nie wiedzą, jak się zabrać do seksu, bo tej czy tamtej jest głupio. Ponieważ jest to książka amerykańska napisana blisko czterdzieści lat temu, dziewczyn nikt nie spali na stosie, tylko w obliczu głupoty i nietolerancji władz szkolnych znajdują silne wsparcie w rodzicach (a przynajmniej jedna z nich) oraz światłej radzie nadzorczej szkoły, a zakończenie wskazuje na to, że osobisty bałagan też im się uda ogarnąć i będą żyć razem długo i szczęśliwie.
Do pełni nieszczęścia dodajmy jeszcze plejadę nieśmiertelnych postaci negatywnych: pospolitego homofoba, homofoba ukrytego, który oczywiście dalej cię lubi, bo to nie twoja wina, który z dumą będzie odcinał kupony od swojej rzekomej, a nikomu do niczego niepotrzebnej tolerancji; homofoba wzbudzającego poczucie winy tak absurdalnie, że w ogóle nie wiadomo, czy się śmiać czy płakać, homofoba religijnie nawiedzonego...
Autentycznie można pomyśleć, że jeśli już lubisz dziewczyny, jesteś z dziewczyną albo zwyczajnie lubisz czytać książki o lesbijskich parach, musisz gustować w tanich romansidłach albo taniej pornografii.
Bogowie. Dajcie powieść o dziewczynach, w której akcja raz na zawsze przestanie się kręcić wokół seksualności homoerotycznej, a będzie miała normalną fabułę, normalną akcję i normalne postacie.
Książka ewentualnie dla historyków literatury LGBT. O ile taka specjalizacja już istnieje.
To będzie opinia niepoprawna politycznie, ale niech tam: jak mi się niedobrze robi, jak widzę lesbijskie powieści. Jak mi się niedobrze robi, jak po raz kolejny wałkujemy nieśmiertelne tematy pierwszego spotkania, rodzącej się więzi, pierwszego pocałunku i pierwszego seksu. Jak ja mam dość czytania, jak to dziewczyny muszą sobie radzić z ostracyzmem, z nietolerancją i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-06
Co za fascynująca rzecz!
Każdy, kto miał jakąkolwiek styczność z poezją grecką, zwłaszcza archaiczną pozna od razu, że "Pieśni Bilitis" nie mają nic wspólnego z tym, co mają naśladować - ale nie ma to żadnego znaczenia, skoro ucieleśniają mit, wyobrażenie i pojmowania egotycznego świata Safony i kultów Astarte lepiej niż jakikolwiek antyczny zabytek literatury.
Jest to najbardziej kobieca, zmysłowa poezja, jaką czytałam, a paradoksalnie stworzył ją mężczyzna. Ta poezja jest kobieca w tym, jak przedstawia emocje związane z miłością i intymnością, jak cudownie afirmuje kobiecą erotykę i zmysłowość, jakimś cudem nie wpadając ani w pornografię, ani nie czyniąc z kobiety i jej przeżyć dodatku do mężczyzny. Ta subtelna różnica sprawia, że Louys stworzył piękny hymn na cześć kobiecości - nie agresywnej, nie bojowej, nie słabej i pokornej, ale świadomej siebie i cieszącej się swoją naturą, tym piękniejszy że, co by o tym nie mówić, podobnych literackich perełek można ze świecą szukać.
Z edytorskich uściśleń: wydanie Oficyny naukowej to pełny zbiór, w przeciwieństwie do poprzedniego wyboru w przekładzie Staffa, wydanego przez Krajową Agencję Wydawniczą.
Co za fascynująca rzecz!
Każdy, kto miał jakąkolwiek styczność z poezją grecką, zwłaszcza archaiczną pozna od razu, że "Pieśni Bilitis" nie mają nic wspólnego z tym, co mają naśladować - ale nie ma to żadnego znaczenia, skoro ucieleśniają mit, wyobrażenie i pojmowania egotycznego świata Safony i kultów Astarte lepiej niż jakikolwiek antyczny zabytek literatury.
Jest to...
2014-05-01
Teoretycznie "Ostatni akt" opowiada o Tamarze Łempickiej, praktycznie natomiast znakomita większość narracji należy do jej kochanki i modelki, Rafaeli. Teoretycznie Rafaela ma lat siedemnaście, ale podejrzewam, że była to średnia arytmetyczna wyciągnięta na podstawie jej stosunku do życia jako takiego, a erotycznego w szczególności, oraz emocjonalności pięciolatki. Teoretycznie między Rafaelą a Tamarą wybucha namiętny romans, chociaż nie za bardzo wiadomo, w czym się on przejawia, nie licząc regularnych wzmianek o tym, że Rafaela nie mogła się doczekać seksu i była emocjonalnie zależna od swojej pracodawczyni. Teoretycznie Tamara jest w okresie tworzenia swoich sztandarowych prac, ale równie dobrze mogłaby malować szeregi kropek, dla fabuły i historii sztuki nie ma to najmniejszego znaczenia. Teoretycznie jest też jakaś intryga i inne romanse, ale w zasadzie służą chyba tylko temu, żeby Rafaela mogła szaleć z rozpaczy względnie szaleć z zazdrości. Teoretycznie przewija się też sporo innych znanych postaci, ale równie dobrze mogliby to być kompletnie anonimowi figuranci - kto wie, może wtedy miernota bohaterów nie bolałaby tak bardzo.
I tak przez blisko trzysta stron.
Przed zepchnięciem do półki "złe jak szatan" ratuję tę powieść tylko jedno: druga część, niepomiernie krótsza, niestety, w której to Łempicka, już jako wiekowa i nie do końca zrównoważona dama, opowiada epilog swojej relacji z Rafaelą. Perfekcyjnie oddane paranoje i obsesje starszej, nieprawdopodobnie egoistycznej i rozkapryszonej diwy malarstwa, wyraźne charaktery, nareszcie jakaś trzeźwa ocena postaci i komentarz przeszłości, które nadaje całej bezładnej gadaninie Rafaeli sensu, a przy tym osładza trochę rozczarowanie całością.
Nie dalej jak w zeszłym miesiącu przeczytałam powieść o bardzo podobnym zamyśle - homoseksualny bohater opowiada o swoich przygodach i związkach ze sławami w przedwojennej Europie - ale "Zmyślone życie Siergieja Nabokowa" to jednak czytadło sytuujące się przynajmniej o klasę wyżej.
Teoretycznie "Ostatni akt" opowiada o Tamarze Łempickiej, praktycznie natomiast znakomita większość narracji należy do jej kochanki i modelki, Rafaeli. Teoretycznie Rafaela ma lat siedemnaście, ale podejrzewam, że była to średnia arytmetyczna wyciągnięta na podstawie jej stosunku do życia jako takiego, a erotycznego w szczególności, oraz emocjonalności pięciolatki....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPierwsza powieść Waters, jaka ukazała się na polskim rynku - wciągająca historia, zaskakujące zwroty akcji i do tego wiktoriański Londyn w całej okazałości. Czysta przyjemność.
Pierwsza powieść Waters, jaka ukazała się na polskim rynku - wciągająca historia, zaskakujące zwroty akcji i do tego wiktoriański Londyn w całej okazałości. Czysta przyjemność.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toArcydzieło i klasa sama w sobie - subtelna, oszczędna w środkach, bardzo wyważona i chyba właśnie przez to tak doskonale przedstawiająca opowieść o miłości.
Arcydzieło i klasa sama w sobie - subtelna, oszczędna w środkach, bardzo wyważona i chyba właśnie przez to tak doskonale przedstawiająca opowieść o miłości.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toTo jest pech, żeby jeden z niewielu wątków LGBT w twórczości Murakamiego wystarczył na tylko taką maleńką książeczkę.
To jest pech, żeby jeden z niewielu wątków LGBT w twórczości Murakamiego wystarczył na tylko taką maleńką książeczkę.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2007-01-01
Szalenie sugestywna, bardzo "wiktoriańska" w atmosferze i w nastroju, w samym sposobie narracji i umysłowości bohaterek (o radości, nareszcie żadnych XX-wiecznych feministek w historycznych szatkach), do tego jeszcze te wszystkie barwne szczegóły, stopniowane napięcie między bohaterkami i absolutnie zaskakujące, zdumiewające zakończenie. Arcydzieło.
Szalenie sugestywna, bardzo "wiktoriańska" w atmosferze i w nastroju, w samym sposobie narracji i umysłowości bohaterek (o radości, nareszcie żadnych XX-wiecznych feministek w historycznych szatkach), do tego jeszcze te wszystkie barwne szczegóły, stopniowane napięcie między bohaterkami i absolutnie zaskakujące, zdumiewające zakończenie. Arcydzieło.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Przychodzi taki moment w życiu człowieka, że człowiek chciałby coś ładnego, nieinwazyjnego, niewymagającego i kjutnego.
Jeśli człowiek jak raz jest w bibliotece i natrafia na mangę autorstwa dziewczyny, której kreskę zna i i lubi, człowiek to sobie wypożyczy i w jeden wieczór pochłonie tomik, który jest ładny, nieinwazyjny, niewymagający i kjutny. Niezbyt też mądry, ale umówmy się - tak zwanych ambitnych historii z gatunku "ona ją kocha i mają świat przeciwko sobie" widziałam tyle, że doceniam tytuły zostawiające miejsce na radość/niepokój/emocje związane z odkrywaniem siebie i swoich uczuć.
No i wszystko to mamy, w uroczej dziewczyńskiej atmosferze ciuszków, kosmetyków, dziewczyńskich aktywności i teen dram.
Przy okazji osobie odpowiedzialnej za zdrobnienie imienia Mariko na "Mariś" serdecznie życzę, żeby spotkało ją w życiu coś przykrego, na przykład pleśń w ulubionym dżemie albo nadepnięcie na lego gołą stopą. Pięć tomów "Marysi" to gorzej niż zakochać się w człowieku, który mówi "wziąść" i "włanczać".
Przychodzi taki moment w życiu człowieka, że człowiek chciałby coś ładnego, nieinwazyjnego, niewymagającego i kjutnego.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toJeśli człowiek jak raz jest w bibliotece i natrafia na mangę autorstwa dziewczyny, której kreskę zna i i lubi, człowiek to sobie wypożyczy i w jeden wieczór pochłonie tomik, który jest ładny, nieinwazyjny, niewymagający i kjutny. Niezbyt też mądry, ale...