-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać441
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2022-12
2022-08
Przyznam się: nie czytałam Schulza w szkole: nie był lekturą, a ja jakoś nie wpadłam na to, żeby chociaż sprawdzić, cóż to jest za książka. Zmarnowałam dobre 15 lat życia bez znajomości tego zbioru opowiadań.
"Sklepy cynamonowe" przypominają mi dość mocno Prousta i jest to duży komplement, ale Prousta bardziej dekadenckiego, mrocznego, subtelnie zaprawionego rozkładem i zepsuciem, groteską i szaleństwem, nieoczywistą erotyką.
Inna rzecz, że prawdopodobnie byłoby mi obojętne, o czym dokładnie pisałby Schulz - to ten typ pisarza, który nie zmusza języka do mozolnego opisywania rzeczywistości, tylko dotyka pióra, a magia dzieje się sama. W pewnej chwili przyłapałam się, że czytam z rozdziawioną buzią kilka razy to samo zdanie, jednocześnie czarodziejsko piękne i naturalne jak oddech.
Plus nieopisana gratka dla flaneura - wydawało mi się, że nic mnie już nie zaskoczy, ale "Ulica krokodyli" jest prawdopodobnie najlepszym miejskim passusem w polskiej literaturze.
Jeśli ktoś chciałby mnie przekonać, że jest inaczej, z rekomendacjami gorąco zapraszam na priv.
Przyznam się: nie czytałam Schulza w szkole: nie był lekturą, a ja jakoś nie wpadłam na to, żeby chociaż sprawdzić, cóż to jest za książka. Zmarnowałam dobre 15 lat życia bez znajomości tego zbioru opowiadań.
"Sklepy cynamonowe" przypominają mi dość mocno Prousta i jest to duży komplement, ale Prousta bardziej dekadenckiego, mrocznego, subtelnie zaprawionego rozkładem i...
2017-06
Wiecie, jaki jest problem z Ibsenem? Nie da się go zapomnieć. To dość frustrujące - sztuki, które mają sto lat z okładem, okazują się boleśnie trafne i aktualne.
Weźmy "Dom lalki", sztukę otwierającą ten tom. Niewątpliwie sto lat temu była to sztuka obrazoburcza i skandalizująca, skoro na jeden szali kładzie obowiązki kobiety jako matki, pani domu i ozdoby swojego męża, a na drugiej - obowiązki kobiety wobec samej siebie, obowiązki kobiety jako człowieka obdarzonego pewną moralną wrażliwością.
Dzisiaj żona spokojnie może wziąć kredyt za plecami męża i nie spadnie na nią społeczne odium, bo z jakiego powodu. A mimo to sztukę Ibsena czyta się z zapartym tchem właśnie dlatego, że konflikt nie rozgrywa się na poziomie ograniczeń nakładanych przez kulturę, ale bardzo indywidualnych wyborów, które dotyczą takich niemodnych, ale wciąż żywych i potrzebnych wartości, jak szlachetność, prawość, uczciwość względem samego siebie.
To samo można powiedzieć o bodaj jeszcze bardziej skandalizujących "Upiorach", w których cechy często przypisywane kobietom w XIX-wiecznej literaturze - bezmyślność, niewrażliwość, rozwiązłość, lekceważenie obowiązków - są pokazane również u mężczyzn, nie po to, aby wybielić lub oczernić któregoś z małżonków, ale żeby pokazać, jak krzywdzące są standardy podwójnej moralności.
Do sięgnięcia po ten tom skłonił mnie rewelacyjny "Wróg ludu" w reżyserii Klaty (kto nie widział, niech się spieszy) - byłam naprawdę ciekawa, czy tym razem też zaczarował grafomanię w doskonałą sztukę, czy materiał wyjściowy był trochę lepszy. Teraz nie jestem pewna, czy bardziej podobał mi się tekst Ibsena, czy krakowska interpretacja.
W ten sposób można omawiać każdy dramat Ibsena z tego tomu - wyraziste postacie, z których żadna nie jest jednowymiarowa; pozornie proste sytuacje, w jakich się znajdują, jednym słowem, jednym zdaniem zmienione w dramatyczne konflikty.
Kogo nie obchodzą ludzkie zmagania z życiem lub nie chce się kłopotać szukaniem odpowiedzi na pytania postawione sto lat wcześniej, niech czyta Ibsena dla jego warsztatu. Misterna konstrukcja tych sztuk, w których nie ma ani jednej niepotrzebnej sceny, ani jednego niepotrzebnego zdania powinna znaleźć się w Sevres jako wzorzec dla dramaturgów tuż obok Sofoklesa.
Creme de la creme.
Wiecie, jaki jest problem z Ibsenem? Nie da się go zapomnieć. To dość frustrujące - sztuki, które mają sto lat z okładem, okazują się boleśnie trafne i aktualne.
Weźmy "Dom lalki", sztukę otwierającą ten tom. Niewątpliwie sto lat temu była to sztuka obrazoburcza i skandalizująca, skoro na jeden szali kładzie obowiązki kobiety jako matki, pani domu i ozdoby swojego męża, a...
..."wiersz żyw będzie i tobie nie da zginąć w mroku".
Od mniej więcej dekady jestem ciągle tak samo i niezmiennie zakochana w tym zbiorze poezji. Prawdopodobnie utwory w nim zamieszczone zostały opublikowane bez zgody autora, prawdopodobnie przemieszały się, kolejność powinna być inna, ale wszystko to nie zmienia faktu, że to skończone dzieło sztuki, w którym nawet niedoskonałość ma swoje miejsce jako przewrotne poświadczenie geniuszu, drobna skaza, która tym bardziej podkreśla doskonałość; skończone dzieło sztuki, od którego nic nie można ująć ani nic do niego dodać.
To jeden z tych niewielu zbiorów poezji, który czyta się jak powieść psychologiczną: najpierw sonety pisane na zamówienie rodziny, aby przekonać młodzieńca do małżeństwa, potem rodząca się fascynacja i wraz z nią przychodzące wszystkie blaski i cienie miłości: niespełnienie, tęsknota, poczucie niższości, uwielbienie, podziw... Mija czas, zmieniają się pory roku, zmienia się uczucie, rodzi się ból, kiedy ideał nie może sprostać swojemu własnemu wizerunkowi, pojawia się zazdrość o kobietę, rozpoczyna się miłosny trójkąt, przerwany fizycznym cierpieniem wywołanym chorobą. Uczucie miało swój początek, kulminację, trwanie, zmieniało się, dojrzewało - i nawet kiedy z wolna odchodzi i gaśnie, nie spowija go mrok niepamięci ani gorycz przemijania.
Czterysta lat, a niemal słychać w tych frazach bicie zakochanego serca.
"Wiersz żyw będzie...".
..."wiersz żyw będzie i tobie nie da zginąć w mroku".
Od mniej więcej dekady jestem ciągle tak samo i niezmiennie zakochana w tym zbiorze poezji. Prawdopodobnie utwory w nim zamieszczone zostały opublikowane bez zgody autora, prawdopodobnie przemieszały się, kolejność powinna być inna, ale wszystko to nie zmienia faktu, że to skończone dzieło sztuki, w którym nawet...
2016-02
Jasne, jestem stronnicza, bo po pierwsze na ogół powieści Winterson dostarczają mi sporo czytelniczej satysfakcji, dramaty Szekspira z kolei dostarczają mi sporo satysfakcji estetycznej, a niewiele cieszy cieszy mnie bardziej niż twórcze interpretacje czy reinterpretacje mitów lub tekstów kultury, wokół których narosło sporo znaczeń. Wniosek? Nie mogło mi się nie spodobać, chociaż nie jestem pewna, czy "Przepaść czasu" postawiłabym wyżej niż doskonałe w mojej ocenie "Brzemię".
Tyle stronniczość. Niestronniczo mogę napisać, że dawno nie czytałam tak pięknej, subtelnej i delikatnej opowieści o miłości, o miłości w jej bolesnym upadku i największej chwale, w jej słodkiej dojrzałości i słodkiej niedojrzałości. Mogę też napisać trochę o maestrii języka, o oryginalności pomysłów i o naprawdę świeżym spojrzeniu na mit, legendę i arcydzieło.
Niestronniczo mogę też napisać, że jak dla mnie druga połowa nieco słabsza od pierwszej, że tak, jak trójkątowi między Leo, Xenem i MiMi niczego nie brakuje, tak wszystko, co dzieje się między Zeem, Perditą i ich przyjaciółmi przemawia do mnie znacznie mniej. Happy endy u Szekspira wcale nie były bardziej realistyczne, ale jakoś się broniły, ale tym razem (pastisz? parodia? naśladowanie?) cukierkowego szczęścia konfliktów rozwiązanych jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki sprawdziło się średnio.
Niestronniczo i z czystym sumieniem mogłabym napisać, że dla pierwszej połowy warto przeczytać i drugą. Że pierwsza jest arcydziełem piękna rzadko spotykanej miary.
Niestronniczo i z czystym sumieniem dałabym jej 10/10 - ale takie książki wymykają się ocenom.
Jasne, jestem stronnicza, bo po pierwsze na ogół powieści Winterson dostarczają mi sporo czytelniczej satysfakcji, dramaty Szekspira z kolei dostarczają mi sporo satysfakcji estetycznej, a niewiele cieszy cieszy mnie bardziej niż twórcze interpretacje czy reinterpretacje mitów lub tekstów kultury, wokół których narosło sporo znaczeń. Wniosek? Nie mogło mi się nie spodobać,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-01
Co można napisać o takiej książce?
Można na przykład uznać, że warto jest przeżyć całe życie, żeby mieć takie wspomnienia.
Można żałować, że nie ma się takich wspomnień już teraz, na własność.
Można na przykład napisać, że warto jest tak żyć, aby potem móc tak opisać swoją przeszłość - z dystansem, z ogromną wyrozumiałością dla błędów swoich i innych, z uczciwością i odwagą, z szacunkiem dla dawnych adwersarzy i czułą sympatią dla przyjaciół. Bez sentymentalizmu, bez ckliwości, bez zadęcia, choć Słonimski miał wszelkie podstawy do tego, aby uważać się za jednego z największych swoich czasów, a stracił więcej, niż współczesny czytelnik jest w stanie sobie wyobrazić.
Jest tu wszystko w doskonałych proporcjach: i humor, i nostalgia za utraconą przeszłością, i pogodna mądrość, i cięty dowcip, z którego autor słynął... Ale przede wszystkim - jest tu niezwykle piękny język.: taki szlachetnie prosty, taki klarowny, a tak pełen poezji.
To najpiękniejsza książka o przeszłości, jaką czytałam. Najpiękniejsza - bo na ma moc ożywienia jej choćby na krótką chwilę.
Co można napisać o takiej książce?
Można na przykład uznać, że warto jest przeżyć całe życie, żeby mieć takie wspomnienia.
Można żałować, że nie ma się takich wspomnień już teraz, na własność.
Można na przykład napisać, że warto jest tak żyć, aby potem móc tak opisać swoją przeszłość - z dystansem, z ogromną wyrozumiałością dla błędów swoich i innych, z uczciwością i...
2013-01-01
Do Grodzieńskiej przymierzałam się już od jakiegoś czasu, ale jeśli nie odstraszała mnie perspektywa lektury o mrocznych wojennych czasach, to odstręczała siermiężna szata graficzna, prawdziwe arcydzieło brzydoty.
Przyciśnięta czytelniczą potrzebą niechętnie sięgnęłam wreszcie po "Urodził go Niebieski Ptak", zapewniana przez rodzinę, że "w dwa wieczory przeczytam, ani się obejrzę".
Miałam zamiar tylko przejrzeć (przypominam: zasada numer jeden brzmi: unikaj książek o wojnie, bo robią sieczkę z głowy), ewentualnie przeczytać dwa pierwsze akapiciki... i na siedemnastej stronie dotarło do mnie, że mam w rękach najlepszą książkę roku, absolutne arcydzieło humoru, przepiękną kronikę towarzyską, barwny fresk Dwudziestolecia. I że jestem zakochana na zabój - nie wiem, czy bardziej w dowcipie Grodzieńskiej, czy w głównym bohaterze tej książki, Fryderyku Jarosym.
Próby, premiery, przedstawienia, wakacje, spotkania, przyjaciele i znajomi, atmosfera szalonych lat dwudziestych w przedwojennej Warszawie, a nad tym wszystkim postać, charakter i osobowość Jarosego, urastająca wręcz do symbolu minionych lat: to nie może pozostawić obojętnym. Zgodnie z moimi obawami, Grodzieńska opisuje również lata okupacji Warszawy - to przeważająca część książki. To, że o ponurej wojennej rzeczywistości, strachu i niepewności jutra Grodzieńska pisze z dystansem, bez podkreślania tragicznej sytuacji, w jakiej znajdowali się warszawiacy, koncentrując się na pozytywach i oddając hołd zaradności i pogodzie ducha Fryderyka Jarosego nie znaczy wcale, że przez to lektura staje się mniej poruszająca. Można nawet zaryzykować, że dopiero na tym tle ujawnia się cały czar i niezwykłość bohatera tej opowieści.
Dla wszystkich, którzy kochają Dwudziestolecie - obowiązkowo.
Do Grodzieńskiej przymierzałam się już od jakiegoś czasu, ale jeśli nie odstraszała mnie perspektywa lektury o mrocznych wojennych czasach, to odstręczała siermiężna szata graficzna, prawdziwe arcydzieło brzydoty.
Przyciśnięta czytelniczą potrzebą niechętnie sięgnęłam wreszcie po "Urodził go Niebieski Ptak", zapewniana przez rodzinę, że "w dwa wieczory przeczytam, ani się...
2021-10
Dwadzieścia lat temu to był mój pierwszy Lem i pamiętam, jak go czytałam: końcówka roku szkolnego gdzieś na przełomie podstawówki i gimnazjum, kiedy "Test" był lekturą nieobowiązkową, do której wszyscy z klasy mnie zniechęcali, bo "same cyfry i jakieś głupie znaczki". Przeczytałam, a potem jednym tchem pochłonęłam resztę opowiadań - były awanturnicze, trzymające w napięciu, takie niesamowite, takie fantastyczne, takie kosmiczne.
Dwadzieścia lat później nie mogę się oderwać od Pirxa dokładnie tak samo - ale gdzieś zniknęła jego awanturniczość i napięcie. Jest w nim za to więcej samotności, pytań o naturę człowieczeństwa, o miejsce maszyn, o nasze związki. Jest ściśnięte gardło w "Terminusie", jest nerwowe miętoszenie zakładki w "Procesie" i salwy śmiechu w "Opowiadaniu Pirxa", takiego śmiechu podszytego jednak leciutkim niepokojem...
No i jest kosmos, pewnie - w tym, jaką Lem miał wyobraźnię i jakie pióro. Tzw. opisy przyrody na Księżycu w "Odruchu warunkowym" - no pokażcie mi cokolwiek lepszego.
Dwadzieścia lat temu to był mój pierwszy Lem i pamiętam, jak go czytałam: końcówka roku szkolnego gdzieś na przełomie podstawówki i gimnazjum, kiedy "Test" był lekturą nieobowiązkową, do której wszyscy z klasy mnie zniechęcali, bo "same cyfry i jakieś głupie znaczki". Przeczytałam, a potem jednym tchem pochłonęłam resztę opowiadań - były awanturnicze, trzymające w napięciu,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-09
To, co robi w tej książce Andrzej Dębski, to jest nauka na takim poziomie, że autorzy monografii kinowych pokroju tych redagowanych przez Syskę, powinni się od niego uczyć.
Komuś się wydawało, że całe dwudziestolecie w kinie niemieckim to ekspresjonizm i nic innego? Badania przeprowadzone przez Dębskiego pokazują, na co chodziło się do kina i co rzeczywiście chcieli oglądać kinomani, jakie tytuły cieszyły się największą popularnością i co przyciągało widzów. Gwarantuję Wam zaskoczenia - widziałam sporo filmów niemieckich z tego okresu, a jednak te kinowe "hity" znam może w 20% i to raczej z kopii mocno średniej jakości.
Nieprawdopodobna skrupulatność i nowatorska metoda zliczania popularności, opracowanie naprawdę szerokich źródeł i wnikliwe refleksje o zjawiskach, jakie zachodziły w kinach i wokół kin - kurczę, czy moglibyśmy mieć więcej takich książek?
To, co robi w tej książce Andrzej Dębski, to jest nauka na takim poziomie, że autorzy monografii kinowych pokroju tych redagowanych przez Syskę, powinni się od niego uczyć.
Komuś się wydawało, że całe dwudziestolecie w kinie niemieckim to ekspresjonizm i nic innego? Badania przeprowadzone przez Dębskiego pokazują, na co chodziło się do kina i co rzeczywiście chcieli...
2021-06
Książka ta chodziła za mną już od czasów studenckich, ale zawsze coś stawało mi na przeszkodzie - na przykład parszywy druk, rozpadająca się klejona okładka albo brak sensownych mapek. Przełamałam się wreszcie i powiem Wam, że mało która przedmowa do opracowania historycznego zaczyna się tak jak ta: od "przeczytałem tę książkę jednym tchem".
Ja też przeczytałam ją jednym tchem. Przeczytałam ją jak fascynującą, chwytającą za serce, zdumiewającą powieść, niekiedy z elementami zagadki i suspensu (jakiego miasta to ruina? gdzie znajduje się inne, tak ważne cztery tysiące lat temu? co się działo w tej luce, którą zostawia nagła przerwa w glinianej tabliczce?), a niekiedy z fragmentami niemal filozoficznymi - nie da się nie myśleć o przemijaniu, o nietrwałości tego, co uważamy za trwałe i nieprzemijające, kiedy czyta się o wielkich imperiach, których ślady na tysiąc lat pokrył piasek pustyni.
Dlaczego warto sięgnąć po tę książkę? Bo Roux ilustruje tę z trudem rekonstruowaną historię imperiów i podbojów prywatną korespondencją, codziennymi notatkami, podręcznikami szkolnymi. Tym wszystkim, co przypomina, że historia to nie daty i konflikty, tylko ludzkie losy, maleńkie i liczne jak ziarenka pustynnego piasku.
Książka ta chodziła za mną już od czasów studenckich, ale zawsze coś stawało mi na przeszkodzie - na przykład parszywy druk, rozpadająca się klejona okładka albo brak sensownych mapek. Przełamałam się wreszcie i powiem Wam, że mało która przedmowa do opracowania historycznego zaczyna się tak jak ta: od "przeczytałem tę książkę jednym tchem".
Ja też przeczytałam ją jednym...
2020-12
Wszystko w tej książce jest doskonałe - od okładki do cudownego składu, od starannego wydania do frapującego wprowadzenia, od pierwszego do ostatniego opowiadania.
Tak jak ciuchy Moi dix Mois są bardziej barokowe i wiktoriańskie, niż kiedykolwiek będzie europejski barok albo XIX wiek, tak Edogawa Ranpo jest bardziej Poe, niż Poe kiedykolwiek mógłby być.
Ten śliczny zbiorek jest od początku do końca umami: w kryminalnych, detektywistycznych nowelkach, w gotyckich, dekadencko pięknych historiach, w mrocznej, erotycznej grotesce eroguro. Ile tu jest soczystych, pięknych szczegółów, ile tu detali i smaczków! Ile to daje radości czytelniczej z takiego pięknie zrealizowanego, wzorcowo wypełnionego schematu. Coś cudnego!
Wszystko w tej książce jest doskonałe - od okładki do cudownego składu, od starannego wydania do frapującego wprowadzenia, od pierwszego do ostatniego opowiadania.
Tak jak ciuchy Moi dix Mois są bardziej barokowe i wiktoriańskie, niż kiedykolwiek będzie europejski barok albo XIX wiek, tak Edogawa Ranpo jest bardziej Poe, niż Poe kiedykolwiek mógłby być.
Ten śliczny...
2020-10
Kenko to, podobnie jak większość pisarek z epoki Heian, moja niespełniona literacka tęsknota, a "Zapiski dla zabicia czasu" to jedna z tych książek, na których tytuł można natknąć się w całej masie publikacji i zapragnąć jej jak, nie przymierzając, trubadur zakochany w księżniczce, której nigdy nie widział.
Jakiś czas temu dochrapałam się własnego angielskiego przekładu (pozdrawiamy Penguin, oczywiście) i połknęłam go, zakochana w każdym zdaniu. No to sobie wyobraźcie, jak się czułam, kiedy "zapiski..." ukazały się w więcej niż dobrym przekładzie Lipszyca!
Niewiele jest książek tak wdzięcznych, tak pięknych jak zapiski Kenko. Nie wiem, czy miał świadomość, że tworzy pewien kanon, pewien idealny obraz estetyki swoich czasów z jej obsesją przemijania i kultem piękna przyrody, z wrażliwością poetycką i ciętym humorem. Nie sądziłam, że to powiem, ale w przekładzie Lipszyca Kenko przebija nawet "Zapiski spod wezgłowia" Sei Shonagon.
Dodajmy jeszcze do tego przepiękną robotę typograficzną i edytorską. Warte każdych pieniędzy.
Kenko to, podobnie jak większość pisarek z epoki Heian, moja niespełniona literacka tęsknota, a "Zapiski dla zabicia czasu" to jedna z tych książek, na których tytuł można natknąć się w całej masie publikacji i zapragnąć jej jak, nie przymierzając, trubadur zakochany w księżniczce, której nigdy nie widział.
Jakiś czas temu dochrapałam się własnego angielskiego przekładu...
2019-05
Tak jak Franz Hessel był piewcą Berlina nowoczesnego, szybkiego i pełnego możliwości, tak Joseph Roth jest cierpliwym, niestrudzonym, drobiazgowym "zbieraczem" okruchów Berlina proletariackiego, zaniedbanego, zmęczonego trudami codziennej walki o byt.
Roth nie jest flaneurem na głównej arterii miasta, raczej zagląda w zaułki, w kamieniczne podwórka, gdzie obok taniej pralni funkcjonuje sklep ze starzyzną i lombard, Roth rozmawia z bywalcami tanich barów i knajp, czyta im przez ramię komunistyczne gazety, słucha ich rozmów o tym, jak związać koniec z końcem. I jest przy tym tak wrażliwy, tak delikatny, tak dyskretny, że nikomu nie daje odczuć swojego współczucia dla położenia bohaterów - ani im samym, ani czytelnikowi.
Jest to eseistyka najwyższej próby, przepiękna literacko i wstrząsająca reportersko. Nie ma nic wspólnego z natrętnym moralizatorstwem czy innym ruszaniem sumień, a jednak robi i jedno, i drugie. I - co chyba równie ważne - jest to eseistyka, która kreśli na swój sposób poetycki obraz Berlina przedwojennego: bez glamu i blichtru, ale z całą jego wielkomiejską rzeczywistością.
Tak jak Franz Hessel był piewcą Berlina nowoczesnego, szybkiego i pełnego możliwości, tak Joseph Roth jest cierpliwym, niestrudzonym, drobiazgowym "zbieraczem" okruchów Berlina proletariackiego, zaniedbanego, zmęczonego trudami codziennej walki o byt.
Roth nie jest flaneurem na głównej arterii miasta, raczej zagląda w zaułki, w kamieniczne podwórka, gdzie obok taniej...
2019-07
No i cóż. Bywają takie książki, które co jakiś czas mrugają znacząco, że może już nastał ich czas, są takie, które wracają przez całe lata i zostawiają bilet wizytowy z podpisem "niebawem". Warto na nie poczekać, bo kiedy nastaje ich moment...
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz książka w taki sposób ugodziła mnie prosto w serce, kiedy jakaś proza przy każdym zdaniu zostawiała mnie z prawie bolesnym zachwytem nad swoim pięknem; takim pięknem, które wymyka się definicji poza tym, że w jakimś sensie dotyka absolutu, że nigdy się nie zestarzeje, że zawsze będzie czystym pięknem.
Miarą klasy tej pięknej opowieści jest to, że w zasadzie nie ma fabuły, ale nie da się przestać jej czytać. Ja otworzyłam ją tylko na chwileczkę, żeby sprawdzić, czy to już jest ten moment.
Czterysta stron później nie mam wątpliwości, że osiem tomów to może być za mało.
No i cóż. Bywają takie książki, które co jakiś czas mrugają znacząco, że może już nastał ich czas, są takie, które wracają przez całe lata i zostawiają bilet wizytowy z podpisem "niebawem". Warto na nie poczekać, bo kiedy nastaje ich moment...
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz książka w taki sposób ugodziła mnie prosto w serce, kiedy jakaś proza przy każdym zdaniu zostawiała...
2012-06
Przyznaję, że w pierwszej chwili wzdrygnęłam się z obrzydzeniem na samą myśl o spotkaniu przedstawicielki wiejskiego, sielankowego życia z reprezentującym "świat czynu" właścicielem przędzalni - odżyły w pamięci wszystkie koszmarne wzorce polskiego pozytywizmu w najgorszym wydaniu. Ze zrozumiałych względów przystępowałam zatem do lektury "Północy i Południa" z daleko idącą rezerwą, pełna najgorszych przeczuć i podtrzymywana na duchu tylko doskonałym wrażeniem, jakie zostawiły po sobie "Żony i córki" tej samej autorki.
Tymczasem od pierwszych zdań dałam się oczarować atmosferze powieści, temu barwnie i wiernie przedstawionemu światu zamożnej arystokracji, sielskiej scenerii angielskiej wsi i wreszcie realistycznie odmalowanym realiom życia w przemysłowym mieście. Pozytywizm? Nic podobnego - ludzkie dramaty przedstawiono bez niepotrzebnej drastyczności, a ostateczne szczęśliwe rozwiązanie wszystkich problemów nie ma w sobie nic z kiczu, przerysowania i taniego sentymentalizmu. Banalny romans? Owszem, w "Północy i Południu" najmniej wnikliwy czytelnik rozpozna główną parę, z jednakową siłą przyciągających się i odpychających, ale doskonale poprowadzona fabuła i wyraziste, autentyczne postacie pozwalają po prostu cieszyć się rozwijającą się fabułą - bezpretensjonalną i bardzo solidnie przedstawioną.
Owszem, rytm tej powieści jest na wskroś wiktoriański - wszystkie epizody są opisane z jednakową drobiazgowością, ale chyba tylko niewątpliwemu talentowi Elizabeth Gaskell narracja zawdzięcza potoczystość, a nagromadzenie szczegółów raczej cieszy niż męczy przegadaniem. "Północą i Południem" nie sposób się zmęczyć i nawet mniej "wprawnych" czytelników nie powinna zniechęcać objętość książki (ponad 500 stron).
Dodatkowym plusem są wszystkie te obyczajowe "smaczki": rozterki religijne ojca głównej bohaterki, dla nas być może dość egzotyczne, wyraziście odmalowane różnice między ludźmi różnego pochodzenia, wreszcie sama postać Margaret, znacznie bardziej przekonująca niż wcielenie wszelkich cnót, jakim była Molly z "Żon i córek".
Trudno cokolwiek zarzucić tej powieści - z czystym sumieniem mogę określić jako rewelację.
Przyznaję, że w pierwszej chwili wzdrygnęłam się z obrzydzeniem na samą myśl o spotkaniu przedstawicielki wiejskiego, sielankowego życia z reprezentującym "świat czynu" właścicielem przędzalni - odżyły w pamięci wszystkie koszmarne wzorce polskiego pozytywizmu w najgorszym wydaniu. Ze zrozumiałych względów przystępowałam zatem do lektury "Północy i Południa" z daleko...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-07-17
Cóż można napisać o takiej powieści?
Jestem czytelnikiem współczesnym. Odwykłam od długich, epickich narracji, od powieści w tomach, od sag opisujących dzieje trzech pokoleń. Odwykłam trochę od postaci budowanych całymi stronami, od genealogii, od intryg i perypetii. Zapomniałam już, jak przestawić się na inną wrażliwość, na mierzenie czasu rozdziałami, a nie tweetami.
Zapomniałam, ile przyjemności daje taka niespieszna lektura, długa, niekończąca się niemal, bezczasowa. Zostawiasz powieść na miesiąc, na dwa, wracasz do niej, a bohaterowie są tak samo prawdziwi, tak samo żywi, jak byli dwa miesiące wcześniej. Potrzebujesz kilkunastu stron, żeby znowu wpasować się w powieść, zanurzyć się w niej, jakby tej przerwy wcale nie było. Nieważne, że Druga Księżniczka myli się trochę z Trzecią Księżniczką, a Szambelan z Ministrem - postacie zaraz wskoczą na swoje miejsca, a od ich nazw i funkcji ważniejsze jest, co przeżywają.
Nadal nie wierzę, że powieść tak dojrzała, tak subtelna, liczy sobie tysiąc lat i KOMPLETNIE się nie zestarzała.
W trakcie lektury często przypominała mi się te nieszczęsne pornograficzne "Wspomnienia bitniczki", które rzekomo miały prezentować kobiecy punkt widzenia na bliskość i seks, a nie prezentowały nic poza koniunkturalną papką.
Czytam zatem powieść damy Murasaki i nie mogę wyjść z podziwu nad delikatnością, z jaką traktuje kwestie związków, z jaką pokazuje, że dla kobiet i mężczyzn liczą się trochę inne rzeczy i że trochę inaczej postrzegają pewne kwestie. Myślę o Murasaki, której nawet pod koniec jej życia zakochany Genji nie zezwolił na wstąpienie do klasztoru, o Oigimi, która nie chciała wchodzić w związek, a namolny Kaoru nie przestawał jej zadręczać, o rozdartej Ukifune.
To, z jaką precyzja Mursaki Shikibu portretuje swoich bohaterów, jak złożone postaci tworzy, jak psychologicznie przekonujące - to jest majstersztyk, którego nawet współcześnie autorzy mogą zazdrościć. Bohaterki Murasaki, jak na dzisiejsze standardy, prowadzą życie raczej monotonne, a jednak ona potrafi wycieniować swoje postacie, potrafi tchnąć w nie życie, potrafi opisać je tak, że czytelnik doskonale wie, kim są i jaki mają charakter, i z zapartym tchem śledzi ich losy, współczuje im lub cieszy się ich szczęściem.
Najbardziej zdumiewał mnie jednak kontrast pomiędzy tym, jak powszechnie chwalony i podziwiany jest Genji, pomiędzy jego zadowoleniem z siebie, a kompletną nieświadomością, z jaką bez złych intencji ranił bliskie sobie kobiety. Murasaki Shikibu nigdy nie pozwala sobie na krytykę wyrażoną wprost, jest bardzo powściągliwa, a delikatna dezaprobata kryje się między wierszami - dosłownie i w przenośni.
Nigdy nie obwinia swoich bohaterów, ale raczej pisze o nich z głębokim zrozumieniem: nie mogli, nie potrafili, nie wiedzieli, że można inaczej.
Mówi się, że "Genji monogatari" jest romansem dworskim - nie wiem, jak u innych, ale we mnie wywołało to natychmiastowe skojarzenia z banalnymi powieścidłami "kto kogo" osadzonymi w dworskiej scenerii.
Byłam bardzo zaskoczona, że powieść Murasaki tak dalece odbiega od tego stereotypu. Tak, to jest romans, ale żadna z licznych relacji między kobietą i mężczyzną się nie powtarza, to nie jest tylko schematyczna fabuła w stylu "ona chciała, on nie chciał" lub "chcieli oboje, ale ciągle coś im stawało na przeszkodzie". Relacje między bohaterami są złożone, budowane starannie, z dużym realizmem - domyślam się tylko, jakim zmysłem obserwacji musiała być obdarzona Murasaki Shikibu.
Jasne, powieść jest egzotyczna. Trzeba przebrnąć przez te wszystkie wiersze, przez szczegóły dotyczące wyglądów listów, przez opisy kolorów szat. Przyznaję, że było to dla mnie niesamowicie frustrujące, bo zwyczajnie czułam, że coś mi umyka, że czegoś nie rozumiem, że kod kolorystyki i faktury papieru, tkanin, materiałów jest dla mnie zupełnie nieczytelny.
I nawet przy takim utrudnieniu jestem w stanie zrozumieć, dlatego ta wspaniała powieść inspirowała pisarzy, poetów, malarzy przez całe stulecia.
Przeczytałam zatem powieść o objętości dziś już niemal niespotykanej, o trudnym do naśladowania niespiesznym tempie narracji, tempie, które daje czas na cieniowanie subtelności w charakterze bohaterów - i nie mogę pogodzić się z tym, że była taka krótka.
Cóż można napisać o takiej powieści?
Jestem czytelnikiem współczesnym. Odwykłam od długich, epickich narracji, od powieści w tomach, od sag opisujących dzieje trzech pokoleń. Odwykłam trochę od postaci budowanych całymi stronami, od genealogii, od intryg i perypetii. Zapomniałam już, jak przestawić się na inną wrażliwość, na mierzenie czasu rozdziałami, a nie tweetami....
2017-03
No i mam drugą po "Ganbare!" książkę tego roku.
Przyznaję: kocham baśnie, ich interpretacje, reinterpretacje, przetworzenia i opowiadanie na nowo. Ale niezależnie od moich sympatii - książka Cunninghama broni się i bez tego.
Mówi się czasem, że w baśniach jest zawarta prastara, uniwersalna mądrość. Im starsza jestem, tym bardziej mam wrażenie, że w baśniach mojego dzieciństwa ta mądrość to ksenofobia, nietolerancja, represja kobiet i wreszcie pochwała ludowej, cwaniaczej mądrości leniwego chłopka, który w rezultacie na złość braciom i tak zostaje mężem królewny.
Baśnie opowiedziane przez Cunninghama są inne. Młynarzówna wydana za króla czuje się tak, jak kobieta z ludu czułaby się na dworze monarchy, który groził jej śmiercią; głęboka miłość baletnicy i ołowianego żołnierzyka wykuwa się przez wiele, wiele lat; Baba Jaga to postać znana nam z osiedla, przejmująco prawdziwa i na swój sposób wzruszająca. I niech mi ktoś pokaże postać bardziej wzruszającą niż gnom, który w innych bajkach jest okropnym potworem czyhającym na dziecko królewskiej pary, a w bajce Cunninghama... sprawdzicie sami.
Niewiele jest książek, w których stereotyp rozbiera się z taką czułością, wrażliwością, z takim pięknym ludzkim zrozumieniem. W tym sensie bajki Cunninghama są terapeutyczne i - naprawdę! - bardziej wychowawcze niż wszystkie baśnie braci Grimm razem wzięte.
No i mam drugą po "Ganbare!" książkę tego roku.
Przyznaję: kocham baśnie, ich interpretacje, reinterpretacje, przetworzenia i opowiadanie na nowo. Ale niezależnie od moich sympatii - książka Cunninghama broni się i bez tego.
Mówi się czasem, że w baśniach jest zawarta prastara, uniwersalna mądrość. Im starsza jestem, tym bardziej mam wrażenie, że w baśniach mojego...
Wilde w najpełniejszej, najdoskonalszej odsłonie: pełen artyzmu, paradoksu, dowcipu, mistrzowskiej zabawie z językiem, ze szczypta miłości, dekadencji i amoralnego piękna. Obowiązkowo.
Wilde w najpełniejszej, najdoskonalszej odsłonie: pełen artyzmu, paradoksu, dowcipu, mistrzowskiej zabawie z językiem, ze szczypta miłości, dekadencji i amoralnego piękna. Obowiązkowo.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2008-11
Rzeczywiście, intrygujący smakołyk.
Jest to jedna z bardziej zaskakujących powieści, z jakimi w życiu się zetknęłam. Bohater w barwny i kwiecisty sposób opisuje potrawy i niuanse ich przyrządzania tak, jakby był spadkobiercą Brillant-Severina co najmniej, i jest w tym tak czarująco zmysłowy, że można zakochać się już w sposobie, w jaki czyni jedzenie punktem wyjścia dla dygresji, jaką jest historia jego życia. Po jakimś czasie okazuje się, że ten urokliwy, nieco ekscentryczny człowiek jest przede wszystkim bufonem i egocentrykiem, zdolnym do popełnienia zbrodni – zabija rodziców, brata, swoją ukochaną i jej męża, przyjaciół i opiekunów – dla samego kaprysu, dla sztuki, w sposób tak staranny, że nikt ani przez chwilę nie posądza go o jakąkolwiek pomoc tragicznemu losowi, który zabiera mu kolejno wszystkich jego bliskich. Zaiste, Donatien de Sade byłby dumny. Stopniowo, powoli, sympatia do bohatera zamienia się w niechęć i wstręt, na tyle głęboki, że jeszcze jakiś czas po skończeniu lektury nie mogłam przestać myśleć o tym, jakim cholernym skurwysynem był ten człowiek, a to, jak długo książka pozostaje mi w pamięci, jest dla mnie miarą przynajmniej jej poziomu.
Rzeczywiście, intrygujący smakołyk.
Jest to jedna z bardziej zaskakujących powieści, z jakimi w życiu się zetknęłam. Bohater w barwny i kwiecisty sposób opisuje potrawy i niuanse ich przyrządzania tak, jakby był spadkobiercą Brillant-Severina co najmniej, i jest w tym tak czarująco zmysłowy, że można zakochać się już w sposobie, w jaki czyni jedzenie punktem wyjścia dla...
2010-05
Absolutnie doskonała książka. Przede wszystkim opisane są w niej wszystkie chyba duchy Londynu, a więc styl również pasuje do tematu, co jest największą zaletą: autorka potrafi stworzyć nastrój niesamowitości, grozy, pewnego niepokoju; jej opisy zaułków i klimatycznych zakątków Londynu są niezrównane, a do tego rzecz jasna całość poparta rzetelną wiedzą historyczną, która wcale nie czyni książki nudną. Ja byłam zachwycona :D.
Absolutnie doskonała książka. Przede wszystkim opisane są w niej wszystkie chyba duchy Londynu, a więc styl również pasuje do tematu, co jest największą zaletą: autorka potrafi stworzyć nastrój niesamowitości, grozy, pewnego niepokoju; jej opisy zaułków i klimatycznych zakątków Londynu są niezrównane, a do tego rzecz jasna całość poparta rzetelną wiedzą historyczną, która...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nigdy bym nie przypuszczała, że "Soliaris" zamykające mój czytelniczy rok 2022 okaże się bezwzględnie najlepszą książką, jaką przeczytałam w ciągu ostatnich 12 miesięcy. Nie jestem pewna, czy nie jest to najlepsza książka, jaką w ogóle kiedykolwiek przeczytałam.
W zasadzie trochę trudno mi w to uwierzyć - "Solaris" ma już kilka dekad: język tej powieści się trochę postarzał, postarzały się opisane w niej technologie, ale to, co świadczy o klasie tej książki, spokojnie przetrwa drugie tyle.
Nie wiem, czy to bardziej rozdzierająca historia miłosna, traktat filozoficzny czy niezwykły, olśniewająco oryginalny sposób na to, aby zmierzyć się z pytaniami o samą istotę człowieczeństwa.
Wiem tylko, że po tej książce żadne sci-fi nie będzie tym samym: zawsze gdzieś tam z tyłu głowy będzie mi pobrzmiewała ta Lemowska próba zdefiniowania istot obcych człowiekowi, działających na zasadach dla nas niezrozumiałych i w sposób permanentnie nam obcy.
Jest o czym myśleć.
Nigdy bym nie przypuszczała, że "Soliaris" zamykające mój czytelniczy rok 2022 okaże się bezwzględnie najlepszą książką, jaką przeczytałam w ciągu ostatnich 12 miesięcy. Nie jestem pewna, czy nie jest to najlepsza książka, jaką w ogóle kiedykolwiek przeczytałam.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toW zasadzie trochę trudno mi w to uwierzyć - "Solaris" ma już kilka dekad: język tej powieści się trochę...