-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać460 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2022-08
2022-04
Sięgnęłam po książkę o latarniach morskich zauroczona fenomenalnym "Atlasem wysp odległych" - i nie było rozczarowania.
Latarnie, jeśli mogę użyć takiego określenia, mocniej trzymają się ziemi, są mniej impresyjne i odległe niż wyspy, bardziej historyczne, bardziej reportażowe - ale to nie jest wada.
Wspaniała książka przyczynkowa, dobrze wyważona między technikaliami, rysem historycznym i szczyptą opowieści z dreszczykiem. No i jeszcze piękna szata graficzna.
Czy jest ktoś, kto przeczytał tę książkę i przy żadnej latarni nie pomyślał, że fajnie by było ją odwiedzić...?
Sięgnęłam po książkę o latarniach morskich zauroczona fenomenalnym "Atlasem wysp odległych" - i nie było rozczarowania.
Latarnie, jeśli mogę użyć takiego określenia, mocniej trzymają się ziemi, są mniej impresyjne i odległe niż wyspy, bardziej historyczne, bardziej reportażowe - ale to nie jest wada.
Wspaniała książka przyczynkowa, dobrze wyważona między technikaliami,...
2017-03
Może nie powinnam się przyznawać, biorąc pod uwagę relatywnie niskie oceny na LC - ale jestem zachwycona i naprawdę zdarzyło mi się nad "przewodnikiem" Heina głośno śmiać, co zwykle się nie zdarza, kiedy książka określana jest mianem zabawnej, dowcipnej i napisanej z humorem. W tym wypadku śmiem twierdzić, że opis chociaż raz odpowiada stanowi faktycznemu!
Próżno tu szukać rozkładu berlińskiego metra, triviów w stylu gęstości zaludnienia czy listy najlepszych knajp, ale jest co innego: perfekcyjnie wykreowany obraz miasta, jego klimat, charakter, istniejące podziały i punkty wspólne. Nawet jeśli ktoś nie zgadza się z odmalowanym obrazem, jeśli uważa, że to nie tak - proszę docenić talent autora, z jakim przedstawił swój Berlin.
Może nie powinnam się przyznawać, biorąc pod uwagę relatywnie niskie oceny na LC - ale jestem zachwycona i naprawdę zdarzyło mi się nad "przewodnikiem" Heina głośno śmiać, co zwykle się nie zdarza, kiedy książka określana jest mianem zabawnej, dowcipnej i napisanej z humorem. W tym wypadku śmiem twierdzić, że opis chociaż raz odpowiada stanowi faktycznemu!
Próżno tu szukać...
2017-01
"Hartalnd" tegoż autora dostarczył mi wrażeń tak dobrych, że w czasie chwilowej posuchy książkowej sięgnęłam po kolejne książki Buschera licząc, że dostarczą mi wrażeń równie dobrych, a przy okazji uchylą rąbka tajemnicy i pokażą, co się kryje za niemieckim "ordnungiem".
Nie zasłużyłam na to, co dostałam.
Przez pierwsze, powiedzmy, pięćdziesiąt stron, kołatało mi w głowie, że to wspaniała książka, że to podróż nie przez fizyczne, namacalne, geograficznie opisane miejsca, ale przez niezbadane bezdroża ludzkiej wrażliwości, podróż w głąb samego siebie, delikatna i wyciszona. Mniej więcej po pięćdziesiątej stronie, kiedy każdy kolejny akapit niebezpiecznie upodabniał się do poprzedniego - jak, nie przymierzając, kilometr asfaltu do kilometra asfaltu - zaczynałam mieć dość, a entuzjazm słabł wyraźnie. Introwertyczna podróż w głąb siebie? Toż to jest zwyczajne lanie wody, bardziej banalne niż grzecznościowa rozmówka ze współpasażerem.
W tym, że Buscher idzie, nie ma nic dziwnego, bo chodzi zawsze. To, że idzie przez bezdroża, smętne małe miasteczka, zabite dechami wiochy, miejsca opuszczone i wymarłe, miejsca trzymające się kurczowo ostatnich strzępków życia - to jest do przewidzenia.
To, że idąc przez pogranicze, rejon zawsze ciekawy ze względu na mieszające się wpływy, języki, kultury i historie, a nie ma o tym do powiedzenia literalnie nic - to już wybaczyć trudno, ale niech tam: uznajmy po prostu, że nie jest to przewodnik turystyczny ani studium etnograficzne.
Nasuwa się jednak pytanie - czym ta książka jest? Dla mnie jest to blisko trzysta stron nieciekawych wynurzeń faceta, że jak szedł, to był śnieg i zimno, że spał w nędznej chacie u nudnych, prymitywnych ludzi i myślał sobie o tym, że mu zimno, że jeszcze tyle i tyle zostało do końca, że chata nędzna, ludzie prymitywni i że nad wszystkim unosi się duch wojny.
Osobom zainteresowanym serdecznie polecam lekturę "Wyprawy Aleksandra Wielkiego" albo "Anabazę" Ksenofonta. Autorzy tychże również piszą, że szli, piszą ile i dokąd, gdzie spali, a gdzie grabili, o tym, że spotkali różnych ludzi i robią to w sposób równie nudny. Gwarantuję jednak, że po swobodnym rzuceniu "A, przeczytałem właśnie Anabazę Ksenofonta" prestiż społeczny i poziom pełnego szacunku niezrozumienia jest znacznie wyższy niż po wydukaniu, że się wreszcie przebrnęło przez listę nieszczęść Buschera.
"Hartalnd" tegoż autora dostarczył mi wrażeń tak dobrych, że w czasie chwilowej posuchy książkowej sięgnęłam po kolejne książki Buschera licząc, że dostarczą mi wrażeń równie dobrych, a przy okazji uchylą rąbka tajemnicy i pokażą, co się kryje za niemieckim "ordnungiem".
Nie zasłużyłam na to, co dostałam.
Przez pierwsze, powiedzmy, pięćdziesiąt stron, kołatało mi w...
2017-01
Po bardzo dobrym "Hartalndzie" i bardzo złej "Podróży przez Niemcy" zastanawiałam się poważnie, czy w ogóle warto się zabierać za "Berlin-Moskwę...". Ostatecznie postanowiłam dać jej szansę i przeczytać, powiedzmy, cztery pierwsze rozdziały, z góry spodziewając się, co autor może napisać o Białorusi czy Rosji.
Subtelny, chociaż nie liryczny, obraz wyjścia z Niemiec i przekroczenia granicy. Potem przedziwny, zniekształcony niemal obraz Polski z jej gościnnością i schizofrenicznym życiem społecznym i politycznym. I wreszcie - niezwykła, oszczędnie opowiedziana, historia szlacheckiej rodziny z kresów, historia niemal powieściowa, wciągająca mimo suchej narracji. Mniej więcej od tego momentu proza Buschera zaczęła uwodzić mnie tak, jak w "Hartalnd" i ani się spostrzegłam, jak przeczytałam całą książkę - historię krzyczącego przez sen gospodarza nazwiskiem Kalendarz, historię miłosną niemieckiego żołnierza i Żydówki; historię całej tej podróży, biegnącej swoim własnym, tak bardzo "niedzisiejszym" rytmem kroków, nie godzin spędzonych w samolocie.
Po bardzo dobrym "Hartalndzie" i bardzo złej "Podróży przez Niemcy" zastanawiałam się poważnie, czy w ogóle warto się zabierać za "Berlin-Moskwę...". Ostatecznie postanowiłam dać jej szansę i przeczytać, powiedzmy, cztery pierwsze rozdziały, z góry spodziewając się, co autor może napisać o Białorusi czy Rosji.
Subtelny, chociaż nie liryczny, obraz wyjścia z Niemiec i...
2012-06
Nie była to lektura łatwa.
Czym jest książka Thubrona, jak ją zaklasyfikować? Literatura podróżnicza, przygodowa, literatura faktu czy może ściślej - reportaż?
"Utracone serce Azji" to dla mnie przede wszystkim opowieść o ludziach, nie o miejscach, oraz o niezwykłym zjawisku, trudnym do wyjaśnienia dla przeciętnego Europejczyka (w tym kontekście człowieka, którego tożsamość narodową dość łatwo jest opisać), jakim jest konstruowanie tożsamości narodowej wśród ludów, dla których ważniejsza od narodowości była przynależność etniczna i religijna. Obraz, który kreśli w swojej książce Thubron - świata wartości wymykających się podziałom i definicjom, uwikłanego w spory polityczne, strefy wpływów kulturowych, podzielonego sztucznie wyznaczonymi granicami - to obraz fascynujący i przejmujący jednocześnie. To również opowieść o ludziach, którym z dnia na dzień odebrano to, z czym się identyfikowali - Związek Radziecki - zostawiając ich jednak z całą spuścizną polityczną, gospodarczą i kulturową po nim.
Gdyby jednak potraktować "Utracone serce Azji" jako li i jedynie reportaż, można spodziewać się uczucia lekkiego niedosytu. Poza kilkoma wyjątkami, większość spotkanych i opisanych przez Thubrona ludzi i historii jest dość nijaka i dość bezbarwna, a każdy, kto ma w pamięci doskonały "Cień Jedwabnego Szlaku" zatęskni za atmosferą tamtej książki.
Miasta, które odwiedza i przybliża czytelnikowi autor, są w przeważającej większości brzydkie, zaniedbane i dość nudnawe. Brak tu zabytków tworzących atmosferę, brak śladów historii. Ten "mankament" Thubron wynagradza czytelnikowi swoim piórem, kiedy relacjonuje wyprawy do zburzonych twierdz, będących niegdyś kwitnącymi miastami, kiedy przybliża kulturę i historię minionych potęg - jest w jego opowieści pewna melancholia, głęboka wrażliwość i piękno języka, poruszające niemal tak samo, jak dzieje upadłych imperiów.
Niepospolity talent autora najlepiej uwidacznia się jednak, gdy porzuca miasta na rzecz pustyń, płaskowyżów i ciągnących się bezdroży. Plastyczność opisu jest zachwycająca i właśnie te części książki zapadają w pamięć bardziej niż pobyty w kolejnych krajach - o których miała przecież opowiadać ta książka.
Na reportaż trochę za mało, a "Utracone serce Azji" to jednak coś więcej niż tylko książka podróżnicza. Po doskonałym "Cieniu Jedwabnego Szlaku" może zostawić poczucie lekkiego rozczarowania, ale z drugiej strony cel i zamysł tej podróży są zgoła inne, a ten, kto porówna książkę Thubrona z niektórymi fragmentami pociągowych podróży Paula Theroux zgodzi się, że Colin Thubron "wycisnął" z zebranego materiału wszystko, co najlepsze.
Może zmęczyć, może okazać się miejscami przydługa lub nieciekawa - ale to jedna z tych niewielu książek, które na długo zapadają w pamięć.
Nie była to lektura łatwa.
Czym jest książka Thubrona, jak ją zaklasyfikować? Literatura podróżnicza, przygodowa, literatura faktu czy może ściślej - reportaż?
"Utracone serce Azji" to dla mnie przede wszystkim opowieść o ludziach, nie o miejscach, oraz o niezwykłym zjawisku, trudnym do wyjaśnienia dla przeciętnego Europejczyka (w tym kontekście człowieka, którego...
2012-12
Moje pierwsze zetknięcie z Terzanim to zbiór doskonałych reportaży "W Azji" i wciąż sięgając po kolejne książki tego autora szukam czegoś podobnego: takiego zmysłu obserwacji, wyczulenia na wiele mówiące detale, tej krytycznej postawy wobec wydarzeń rozgrywających się w Azji.
Nie mogę zatem powiedzieć, żeby ta książka mnie rozczarowała: jest w niej wszystko to, co urzekło mnie w reportażach Włocha. Ale "Powiedział mi wróżbita" to coś więcej niż tylko reportaże. Można nawet powiedzieć, że reportażu w historii tej podróży jest najmniej: to magiczna opowieść z pogranicza literatury podróżniczej i etnograficznej, z pogranicza filozofii i historii. Opisy wypraw do kolejnych państw Azji Południowo-Wschodniej - Tajlandii, Malezji, Indonezji, Birmy i Laosu - są tylko okazją do krytycznej oceny przemian zachodzących w tej części świata, do refleksji nad różnicami między Wschodem a Zachodem, wreszcie do rozmyślań nad alternatywą dla destrukcyjnego, materialistycznego modelu życia społecznego, jaki przenika na Wschód.
Nie, to nie jest książka napisana przez zaślepionego neofitę, z góry odrzucającego tradycję, w jakiej został wychowany. Terzani mądrze równoważy swój "zachodni" sceptycyzm "wschodnią" kontemplacją i refleksją, prowadząc czytelnika nie tylko przez fascynującą podróż przez kraje, historie i kultury, ale również przez historię odnalezienia swojej duchowej ścieżki.
Do refleksji.
Moje pierwsze zetknięcie z Terzanim to zbiór doskonałych reportaży "W Azji" i wciąż sięgając po kolejne książki tego autora szukam czegoś podobnego: takiego zmysłu obserwacji, wyczulenia na wiele mówiące detale, tej krytycznej postawy wobec wydarzeń rozgrywających się w Azji.
Nie mogę zatem powiedzieć, żeby ta książka mnie rozczarowała: jest w niej wszystko to, co urzekło...
2016-02
Ależ dobra książka!
I dobre jest w niej wszystko: to, że autor potrafi cofnąć czas i przenieść czytelnika do momentu, w którym wielki uczony był tylko młodym niezdecydowanym chłopcem, gotowym odrzucić propozycję podróży, która miała odmienić świat. To, że autor dosłownie podąża tropami Darwina, tropami fizycznymi, relacjonując przebieg jego wędrówek, i emocjonalnych, kiedy obrazuje, jak w jego umyśle powoli rodziła się teoria, jak na owe czasy, obrazoburcza. Dobra jest wartka, trzymająca w napięciu narracja, która z nudnej historii znanej z podręcznika do biologii tworzy barwny fresk poplątanych ludzkich losów, dramatów (misjonarz i tubylcy na Ziemi Ognistej), odmiennych kultur i zadziwiającej, nieskażonej, dzikiej przyrody. Dobre są oryginalne, stare ilustracje.
Ale najlepszy, zdecydowanie najlepszy jest zachwyt, zdumienie autora historią już znaną, niemal wyświechtaną, entuzjazm, który musiał tętnić w żyłach młodego Darwina, a który Moorehead jest w stanie przelać w czytelnika.
Myślicie, że nie da się w dwa wieczory z wypiekami na twarzy pochłonąć książki o wyprawie naukowej? To sięgnijcie po Mooreheada!
Ależ dobra książka!
I dobre jest w niej wszystko: to, że autor potrafi cofnąć czas i przenieść czytelnika do momentu, w którym wielki uczony był tylko młodym niezdecydowanym chłopcem, gotowym odrzucić propozycję podróży, która miała odmienić świat. To, że autor dosłownie podąża tropami Darwina, tropami fizycznymi, relacjonując przebieg jego wędrówek, i emocjonalnych, kiedy...
2014-05-01
Jestem ciężko zdumiona niskimi ocenami tej książki - może dlatego, że nie wiem, na co jeszcze stać Buschera, skoro "Hartland" to pierwsza książka tego autora, z jaką miałam styczność, a moje zachwyty są zachwytami dyletanta i żółtodzioba.
Zawsze wydawało mi się, że książki podróżnicze są bardziej autobiograficzne niż autobiografie: przemierzanie przestrzeni od punktu A do punktu B okazywało się często zaledwie pretekstem do okazania między wierszami swojej wrażliwości, do pokazania świata swoimi oczami, do zdradzenia swoich refleksji i przemyśleń. Gdzie autor był, co widział - to już sprawa drugorzędna.
I może dlatego tak bardzo zachwycił mnie "Hartland".
Niewiele tu Ameryki, a jeśli już, to jeden z największych krajów świata okazuje się pustką: niewiele tu ludzi, niewiele miast i miasteczek. Niewiele tu zabytków i historia niezbyt długa. Jedyne, co jest naprawdę wielkie, to przestrzeń: ta geograficzna i ta, którą opisuje Buscher.
Przepiękny jest język, jakim posługuje się autor, przepiękna jest jego poetycka wrażliwość, przepiękny jest senny i nieuchwytnie melancholijny rytm tej opowieści, przepiękne są te drobniutkie uwagi zdradzające zmysł obserwatora.
Owszem, nie jest to książka opowiadająca o tym, kto jak żyje i gdzie, czym się zajmuje, jaki jest. Ta książka to nie portret Amerykanów ani Ameryki: to raczej portret autora. I tym razem, co się rzadko zdarza, skromny i urzekający.
Jeśli jest ktoś, kto chce się tej książki pozbyć - proszę pisać na PM.
Jestem ciężko zdumiona niskimi ocenami tej książki - może dlatego, że nie wiem, na co jeszcze stać Buschera, skoro "Hartland" to pierwsza książka tego autora, z jaką miałam styczność, a moje zachwyty są zachwytami dyletanta i żółtodzioba.
Zawsze wydawało mi się, że książki podróżnicze są bardziej autobiograficzne niż autobiografie: przemierzanie przestrzeni od punktu A do...
2014-06-01
Z lektury poprzednich podróżniczych opowieści Theroux zostały mi raczej pozytywne wrażenia i to nie tylko dlatego, że dotyczyły Azji: podobał mi się zmysł obserwacji tego pisarza, sposób, w jaki pokonywał trasę podróży, jego spotkania z innymi pisarzami i z tak zwanymi "przeciętnymi obywatelami", nierzadko mówiącymi więcej o opisywanym miejscu niż długie elaboraty socjologów. Może miejscami trafiały się dłużyzny, może chwilami było nużąco, ale azjatyckie wspomnienia Theroux to był jednak kawał porządnej literatury.
Dlatego nie byłam przerażona ani zniechęcona objętością "Safari mrocznej gwiazdy": ten pisarz mimo wszystko potrafi utrzymać uwagę czytelnika przez sześćset stron jazdy pociągiem przez Azję, więc co dopiero musi się dziać tu...! I może powinnam napisać "potrafił utrzymać uwagę czytelnika", bo w "Safari mrocznej gwiazdy" nie dzieje się zgoła nic. A przecież to jest podróż po Afryce, kontynencie budzącym obecnie najżywsze chyba kontrowersje, turystycznym raju z jednej strony i jednym wielkim węzłem gordyjskim problemów politycznych i społecznych z drugiej. I tego w książce w ogóle nie widać.
Owszem, autor przekracza granice i te polityczne, i te etniczne, kulturowe, ale w zasadzie tego się nie czuje, to gdzieś się zaciera i zanika. Szkoda, jeśli wziąć pod uwagę, że azjatycka podróż przypominała mozaikę różnorodnych doświadczeń, spotkań z różnymi obyczajami, a Afrykę autor potraktował raczej po macoszemu.
Przyznaję, nie mam szczególnie dużej wiedzy o mieszkańcach afryki i etnicznych subtelnościach, jakie występują na tym kontynencie, dlatego tym bardziej przeszkadzał mi brak podstawowych wyjaśnień co do źródeł konfliktów albo sytuacji politycznej danego regionu. Pewnie, można powiedzieć, że książka podróżnicza to nie jest kurs dokształcający z wiedzy ogólnej o świecie, ale wydaje mi się, że wystarczyłoby wyciąć skondensować narzekania na koszmarny transport i fatalne warunki sanitarne, a i na kurs znalazłoby się trochę miejsca.
Miałam wrażenie, że autora nie tyle interesowało samo przyglądanie się Afryce, co krytyka trzech aspektów życia w niej: turystów, demoralizującego wpływu, jakie na Afrykanów mają niekoniecznie uczciwe i niekoniecznie pomagające zachodnie organizacje charytatywne oraz korupcji i cynizmu tamtejszych rządów, zaprawione od czasu do czasu krytyką afrykańskiej mentalności - dwóch czynników, które skutecznie doprowadzają kontynent do ruiny. Poruszone przez Theroux kwestie - bez niepotrzebnej drastyczności, ale za to z goryczą - to najciekawsze i najbardziej zajmujące części jego wspomnień i żałuję, że pogłębił tematu, nie podzielił się żadnymi głębszymi przemyśleniami.
Największą wadą tej książki jest przeciętność i, w porównaniu do "Wielkiego bazaru kolejowego", zmarnowany potencjał. Trochę za długo, trochę za nudno, trochę za bardzo rozwlekle, może zabrakło szczypty pasji, szczypty ikry, ogólnie niezbyt barwnie - niby żadne błędy, niby żadne uchybienia, a z trudem dobrnęłam do końca.
Z lektury poprzednich podróżniczych opowieści Theroux zostały mi raczej pozytywne wrażenia i to nie tylko dlatego, że dotyczyły Azji: podobał mi się zmysł obserwacji tego pisarza, sposób, w jaki pokonywał trasę podróży, jego spotkania z innymi pisarzami i z tak zwanymi "przeciętnymi obywatelami", nierzadko mówiącymi więcej o opisywanym miejscu niż długie elaboraty...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011-06-01
Ze względu na objętość - w połowie pojawia się pokusa, żeby na trochę odpocząć od tej książki - łatwiejszy w odbiorze wydaje mi się "Wielki bazar kolejowy", poprzednik "Pociągu widma...". Być może zadziałał też mój kompletny brak zainteresowania Indiami, obszernie opisywanymi przez Theroux. Wszystko inne działa na korzyść tej "kontynuacji" - charakter samej opowieści jest bardziej pogodny, opis mijanych krajów, poprzez ich zróżnicowanie, jest barwniejszy i bardziej wciągający, a prawdziwą perełką na tle innych książek podróżniczych są opisy spotkań z "kolegami po piórze", w tym Pamukiem i Murakamim.
Ze względu na objętość - w połowie pojawia się pokusa, żeby na trochę odpocząć od tej książki - łatwiejszy w odbiorze wydaje mi się "Wielki bazar kolejowy", poprzednik "Pociągu widma...". Być może zadziałał też mój kompletny brak zainteresowania Indiami, obszernie opisywanymi przez Theroux. Wszystko inne działa na korzyść tej "kontynuacji" - charakter samej opowieści jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2010-11-01
I piękne ilustracje, i dokładny opis wszystkich krajów Szlaku z ich najciekawszymi miejscami, widokami, zakątkami i zabytkami, ale też przystępny rys historyczny i informacje praktyczne o możliwościach dostania się do danego kraju i lokalnych obyczajów. Coś cudnego!
I piękne ilustracje, i dokładny opis wszystkich krajów Szlaku z ich najciekawszymi miejscami, widokami, zakątkami i zabytkami, ale też przystępny rys historyczny i informacje praktyczne o możliwościach dostania się do danego kraju i lokalnych obyczajów. Coś cudnego!
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-01-01
Rarytas. Perełka. Zjawisko.
Nie wiem, jak inaczej opisać idealny reprint przewodnika Orłowicza z 1914 roku: pomijam, że książka jest wzorowo wydana. Pomijam, że dołączona jest mapa Europy i mapy opisywanych miast. Pomijam już użyteczność informacji, jak na tamte czasy imponujących dokładnością, rzetelnością i przede wszystkim ilością. Przewodnik opisuje Cesarstwo Rosyjskie (w tym Finlandię, Ukrainę, Polskę), Austro-Węgry z ich mozaiką kulturową - od Galicji przez Bałkany aż do Austrii - a także Cesarstwo Niemieckie i "Szwaycarię".
Przewodnik Orłowicza urzeka archaiczną grafią, składnią, tym nieprawdopodobnym klimatem samych informacji - czasem rozczulających, jak wzmianka o podłej niemieckiej kawie, a czasem zadziwiających - szczegółami, na jakie kładzie nacisk, szczegółami, które przywołują miniony świat: ceny biletów, ceny usług tragarzy czy posłańców, godziny odjazdów pociągów.
Nie wiem, czy to bardziej zaproszenie do sentymentalnej podróży czy cudowny, nieoceniony zbiór informacji dla historyka, czy to bardziej lektura "do poduszki" czy cudeńko zasługujące na naukowe opracowanie - wiem tylko, że to jedna z najbardziej urzekających książek, z jakimi się spotkałam.
Rarytas. Perełka. Zjawisko.
Nie wiem, jak inaczej opisać idealny reprint przewodnika Orłowicza z 1914 roku: pomijam, że książka jest wzorowo wydana. Pomijam, że dołączona jest mapa Europy i mapy opisywanych miast. Pomijam już użyteczność informacji, jak na tamte czasy imponujących dokładnością, rzetelnością i przede wszystkim ilością. Przewodnik opisuje Cesarstwo Rosyjskie...
2014-02-01
Jeśli tylko komuś nie przeszkadza trącący myszką styl (na czele ze stwierdzeniami, że na krętych górskich trasach Norwegii kierowca polski, nienawykły do takich warunków, musi dawać pilne baczenie na drogę), a ma cierpliwość do opisów przyrody (umiarkowanych i wcale nie nużących), bez obaw może sięgać po książkę Fonkowicza. Warto poświęcić jej nieco uwagi również dlatego, że na tle innych wydawnictw jest to pozycja dość uniwersalna - opisuje bowiem i regiony Norwegii, i jej historię, i wpływ, jaki wielcy Norwegowie mieli na kulturę światową. Nad podobnymi wiadomościami z zakresu szeroko pojętej kultury, jakie można znaleźć i w przewodnikach, "Kwiaty w dolinach fiordów" mają tę przewagę, że zamiast przeładowanego informacjami telegraficznego skrótu dostajemy literacko przyzwoitą i spójną opowieść.
Jeśli tylko komuś nie przeszkadza trącący myszką styl (na czele ze stwierdzeniami, że na krętych górskich trasach Norwegii kierowca polski, nienawykły do takich warunków, musi dawać pilne baczenie na drogę), a ma cierpliwość do opisów przyrody (umiarkowanych i wcale nie nużących), bez obaw może sięgać po książkę Fonkowicza. Warto poświęcić jej nieco uwagi również dlatego,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-02-01
Zapowiadało się interesująco, bo korespondent wojenny Daily Telegraph postanowił powtórzyć trasę XIX-wiecznego odkrywcy Henry’ego Stanleya, pierwszego Europejczyka, który przepłynął rzekę Kongo od jej źródeł do ujścia.
Potencjał był. Efekt raczej mizerny.
Wniosek, jaki nasuwa się po lekturze jest taki, że do podróżowania po Afryce potrzebna jest pomoc zachodnich organizacji humanitarnych oraz cierpliwość w załatwianiu biurokratycznych szczegółów. Z reportażu Butchera więcej można się dowiedzieć o wyposażeniu biur ONZ niż o tym, jak się żyje w dzisiejszym Kongu. Rzecz jasna nie życzę autorowi spotkań oko w oko z terrorystami, bojówkarzami i rebeliantami, ale wobec takiej monotonii, jaką prezentuje "Rzeka krwi" nasuwa się nieuniknione pytanie, po co w ogóle została napisana, skoro doświadczenia Butchera w pokonywaniu administracyjnych trudności dzieli z nim każdy student polskiej uczelni w załatwianiu codziennych spraw?
Według mnie, naprawdę interesujące było pierwsze 30 stron, gdzie autor opisuje trasę Stanleya i miarę jego wyczynu. Przez kolejne 200 czekałam, aż coś zacznie się dziać i akcja nabierze tempa - tymczasem dużo wody upłynęło w Kongu, Tim Butcher jeszcze więcej nalał, a ja z zaskoczeniem równym zaskoczeniu Butchera w delcie Konga dobiłam do ostatniej strony. Dzięki Bogu, że oszczędzony został ocean nudy podróży powrotnej do domu.
Zapowiadało się interesująco, bo korespondent wojenny Daily Telegraph postanowił powtórzyć trasę XIX-wiecznego odkrywcy Henry’ego Stanleya, pierwszego Europejczyka, który przepłynął rzekę Kongo od jej źródeł do ujścia.
Potencjał był. Efekt raczej mizerny.
Wniosek, jaki nasuwa się po lekturze jest taki, że do podróżowania po Afryce potrzebna jest pomoc zachodnich...
2013-01-01
To jest jedna z tych książek, o których cokolwiek by nie napisać, nigdy nie będzie dość.
To jest jedna z tych książek, o których cokolwiek by nie napisać, nigdy nie będzie dość.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011-04-01
Z jednej strony - kwintesencja podróży jako czynności głównej, jako celu, a nie środka: są zatem opisy pociągów, środków transportu, podróżnych i spotkanych przygodnie znajomych. Są obrazy z mijanych krajów, ujęte w ramy pociągowego okna, właśnie takimi, jakimi się je widzi w czasie podróży, a więc wyrwanymi z kontekstu, przedziwnie oderwanymi od rzeczywistości. Z drugiej - kwintesencja podróży jako procesu męczącego, przyprawiającego o znużenie, czasem nieprzyjemnego, czasem nieprzewidywalnego. Taka właśnie jest ta książka, momentami czarująca, momentami dłużąca się, chwilami rozczarowująca brakiem głębszej refleksji, czasem zachwycająca celnością pojedynczego spostrzeżenia właśnie dlatego, że ramy pociągowego okna pozwalają skupić się na detalu.
Ten brak refleksji to chyba jedyny minus: podświadomie bowiem oczekuję od książki podróżniczej, że stanie się książką psychologiczną, duchową, intymnym pamiętnikiem. Nic z tych rzeczy. Dlatego również za bezpretensjonalność mocne cztery gwiazdki.
Z jednej strony - kwintesencja podróży jako czynności głównej, jako celu, a nie środka: są zatem opisy pociągów, środków transportu, podróżnych i spotkanych przygodnie znajomych. Są obrazy z mijanych krajów, ujęte w ramy pociągowego okna, właśnie takimi, jakimi się je widzi w czasie podróży, a więc wyrwanymi z kontekstu, przedziwnie oderwanymi od rzeczywistości. Z drugiej -...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011-05-01
Mam mieszane uczucia - pomysł na książkę jest doskonały wręcz, spostrzeżenia autora niezwykle cenne, trafne, znamionujące głęboką wrażliwość, cudownie czyta się opisy miast, żywych organizmów, otwartych ksiąg historii, ale z drugiej strony zostaje pewien niedosyt, zostaje poczucie, że książeczka nie do końca wykorzystuje ten fantastyczny potencjał.
Mam mieszane uczucia - pomysł na książkę jest doskonały wręcz, spostrzeżenia autora niezwykle cenne, trafne, znamionujące głęboką wrażliwość, cudownie czyta się opisy miast, żywych organizmów, otwartych ksiąg historii, ale z drugiej strony zostaje pewien niedosyt, zostaje poczucie, że książeczka nie do końca wykorzystuje ten fantastyczny potencjał.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011-11-01
Portugalia, Maroko, Meksyk, Kambodża, Wietnam, Japonia... brzmi jak podróż marzeń, prawda? Jeśli jeszcze dodać do tego możliwość spróbowania najbardziej oryginalnych, wyszukanych i niezwykłych potraw kuchni każdego z odwiedzanych miejsc, podróż marzeń ma szanse stać się czystą doskonałością.
Ma szanse. I bardzo boli, kiedy się nie staje.
Czego zabrakło książce Bourdaina? Sprawnego, lekkiego pióra. Erudycji autora, bo prawdą jest, że podróże kształcą wykształconych. Erudycji i wrażliwości, które zamieniłyby konsumpcyjną, prostacką, amerykańską wyprawę na żarcie w relację z podróży magicznych.
Mamy zatem autora, który wylicza, gdzie jakimi substancjami się odurzał i z rozbrajającą szczerością wyznaje, że goszczony w Maroku przez niezwykłą parę znawców kultury tego kraju, okazał się kompletnym ignorantem, a na kolację, nagrywaną na potrzeby programu rozrywkowego, przyszedł upalony haszyszem tak, że ledwie kontaktował z otoczeniem. Miała być błyskotliwa rozmowa przy stole, skończyło się... no właśnie, skończyło się na tym, czym jest książka Bourdaina.
Mamy autora, który ilekroć staje przed wyzwaniem przedstawienia czytelnikowi zachwycającego widoku albo opisania posiłku, który zrobił na nim szczególne wrażenie, wprost pisze, że nie ma na to słów i kropka.
Ta książka jest dla mnie Rozczarowaniem Miesiąca. Niby przez trzysta stron Bourdain próbuje opisać odwiedzane miasta, ich atmosferę i wspomnienia z posiłków, ale całość jest tak nudna, monotonna i nużąca, że nie pamiętam, co ostatnio aż tak mnie wymęczyło.
Nie twierdzę, że każdy, kto wybiera się w daleką podróż do egzotycznego kraju, musi przedstawić dyplom kulturoznawcy i zdać egzamin z wiedzy o kulturze i historii celu podróży. Twierdzę natomiast, że im większa wiedza autora, pozwalająca mu lepiej zrozumieć to, z czym się styka, i im większa wrażliwość, tym większa szansa na niezwykłą, wzruszającą relację.
Bourdain kończy swoją książkę rozdzialikiem poświęconym leniwym wakacjom z żoną i popołudniowemu wypadowi na takie sobie hamburgery w pobliskiej restauracyjce. Bardzo bym sobie życzyła, żeby nie ruszał się z miejsca swoich wakacji i nie uszczęśliwiał świata swoimi podróżniczymi wspomnieniami, naprawdę. Strata byłaby niewielka.
Jest jeszcze jedna rzecz, przez którą nóż mi się w kieszeni otworzył: Bourdain zaproszony na oficjalny bankiet zgrupowania wegan, nie zostawia na nich suchej nitki, zarzucając moralną obojętność wobec głodującego Trzeciego Świata, snobizm i pyszałkowatość. Sam natomiast zdaje się doskonale czuć w roli typowego amerykańskiego turysty, którego nie obchodzi kraj ani ludzie, z których gościnności korzysta, kiedy nie z głodu, a dla czystego kaprysu w Wietnamie na jego oczach i dla niego zabijają kobrę, aby autor w całości mógł ją skonsumować.
Ta dodatkowa porcja samoośmieszenia naprawdę nie była potrzebna.
Portugalia, Maroko, Meksyk, Kambodża, Wietnam, Japonia... brzmi jak podróż marzeń, prawda? Jeśli jeszcze dodać do tego możliwość spróbowania najbardziej oryginalnych, wyszukanych i niezwykłych potraw kuchni każdego z odwiedzanych miejsc, podróż marzeń ma szanse stać się czystą doskonałością.
Ma szanse. I bardzo boli, kiedy się nie staje.
Czego zabrakło książce Bourdaina?...
2012-09-01
Doskonale wiem, że nie sposób dokonać oceny jakiegokolwiek zjawiska, jeśli wcześniej nie pozna się wszystkich stron zagadnienia, nie wysłucha wszystkich zainteresowanych i nie zaznajomi z wszystkimi aspektami zagadnienia. Tyle tylko, że po przeczytaniu reportaży Dielemans żadne pytania do głowy nie przychodzą, a czas na wątpliwości pojawia się dużo, dużo później, kiedy minie szok i przerażenie tym, co się dzieje.
Oczywiście, można dyskutować z danymi liczbowymi, pytać o źródła naukowe i o to, kto finansował jakie badania. Nie zmienia to jednak faktu, że zjawiska, o jakich pisze Dielemans, są w zasięgu wzroku i słuchu każdego, kto chociaż raz wybrał się na wakacje all inclusive a potem odwiedził jeszcze raz ten sam kraj na własną rękę, a nie z biurem podróży.
Wierzę, że nie każdemu ten zbiór reportaży przypadnie do gustu, bo nikt nie lubi słuchać krytyki ani przyjmować odpowiedzialności za niektóre zjawiska, szczególnie jeśli odpowiedzialność rozkłada się na dziesiątki i setki tysięcy anonimowych "innych". Czy jest to stronniczość, czy uchwycona w wycieczkowych epizodach prawda pozostaje kwestią dyskusyjną. Dielemans nie krytykuje wprost, nie oskarża, nie pokazuje palcem i nie wytyka - wskazuje natomiast na pochodzenie mechanizmu wyjeżdżania na wakacje i jego ewolucję, zwraca uwagę na coś, czego zapewne większość z nas nie zauważa, a mianowicie na społeczne oczekiwania i presję związaną z wyjazdami, wreszcie opisuje turystów. Ani śladu jawnej krytyki i otwartej dezaprobaty - są tylko epizody, zawsze tak samo powściągliwe i nie zawsze łatwe w jednoznacznej ocenie.
Z pewnością nie jest to praca naukowa ani rzetelna analiza samego zjawiska, ale i chyba nie to było ambicją autorki. Można się spierać, czy kolejne rozdziały zasługują na miano reportażu, czy absolutnie nie dorastają do tego miana. Można zarzucać, że "wszyscy o tym wiedzą" (czy aby na pewno i czy aby na pewno wiedza jest tu równoznaczna ze świadomością skali zjawiska i jego konsekwencji?) i że autorka nie zadała krępujących pytań o dewastację środowiska właścicielom kompleksów hotelowych, żeby przedstawić również tę perspektywę. Można podnieść problem impasu, w jakim Dielemans zostawia czytelnika, bo z odpoczynku w ciepłym kraju zrezygnować trudno, a jak uniknąć zachowania przypominającego chmarę szarańczy też ciężko powiedzieć.
To, co - jak myślę - liczy się najbardziej, to refleksja nad swoją własną postawą. Nie w tym rzecz, na ile ścisłe są przytoczone dane ani kto płacił za jakie badania, ale w tym, czy w innym kraju, w innej kulturze, nie widzi się jedynie towaru i przedmiotu konsumpcji. Jeśli komuś szkoda czasu na całość, bo właśnie wyjeżdża na wakacje - polecam rozdział o wycieczkach do DMZ w Wietnamie.
Miłej podróży.
Doskonale wiem, że nie sposób dokonać oceny jakiegokolwiek zjawiska, jeśli wcześniej nie pozna się wszystkich stron zagadnienia, nie wysłucha wszystkich zainteresowanych i nie zaznajomi z wszystkimi aspektami zagadnienia. Tyle tylko, że po przeczytaniu reportaży Dielemans żadne pytania do głowy nie przychodzą, a czas na wątpliwości pojawia się dużo, dużo później, kiedy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jestem trochę rozczarowana - to znaczy tak, cudowny humor, autoironiczny dystans, dyskretna klasa i pokora, z jaką Fry opisuje i swoją wieloletnią fascynację Ameryką i gra z odwiecznym kompleksem porównywania się między Anglikami i Amerykanami są czarujące i sprawiają wielką przyjemność.
Gorzej z jego podróżą przez wszystkie stany Stanów: dostałam luźne impresje i anegdotki, a szukałam twardej wiedzy, wyróżników każdego regionu, rysu historycznego itd. Sama jestem sobie winna, bo autor w przedmowie zaznacza, że przy kraju tak wielkim i tak zróżnicowanym każda próba uogólnienia skończy się na przedstawianiu stereotypów - dlatego zamiast stereotypów są spotkania z prawdziwymi ludźmi, rozmowy z nimi, uczestnictwo w ich rozrywkach i świętach.
Jaka byłam mądra przed przeczytaniem tej książki, taka jestem i po niej.
Jestem trochę rozczarowana - to znaczy tak, cudowny humor, autoironiczny dystans, dyskretna klasa i pokora, z jaką Fry opisuje i swoją wieloletnią fascynację Ameryką i gra z odwiecznym kompleksem porównywania się między Anglikami i Amerykanami są czarujące i sprawiają wielką przyjemność.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toGorzej z jego podróżą przez wszystkie stany Stanów: dostałam luźne impresje i...