rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , ,

Nierówna, ale warta przeczytania. Najlepsze rozdziały: czarne tulipany, trudne początki leczenia PTSD i okupacja Buczy oczami mieszkanki.

Nierówna, ale warta przeczytania. Najlepsze rozdziały: czarne tulipany, trudne początki leczenia PTSD i okupacja Buczy oczami mieszkanki.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka raczej dla młodszego czytelnika, szkoda tylko, że wydawca nie ostrzegł mnie przed tym na okładce. :/

Książka raczej dla młodszego czytelnika, szkoda tylko, że wydawca nie ostrzegł mnie przed tym na okładce. :/

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Sylvia Plath na sterydach :) Dla mnie momentami za bardzo surrealistyczne, ale wielki plus za przełamanie stereotypu macierzyństwa jako czegoś wyłącznie szczęśliwego i radosnego i pokazanie też jego mrocznej strony.

Sylvia Plath na sterydach :) Dla mnie momentami za bardzo surrealistyczne, ale wielki plus za przełamanie stereotypu macierzyństwa jako czegoś wyłącznie szczęśliwego i radosnego i pokazanie też jego mrocznej strony.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Postacie, dialogi, portret dysfunkcyjnej rodziny i sceny z jej życia były znakomite, jednak moja ocena jest niska ze względu na ostatnie 100 stron. Teoretycznie napięcie powinno chyba na nich sięgnąć zenitu, zamiast tego czytałam o tym, jak Galen wziął do ręki młotek i gwóźdź, następnie przez dłuższy czas zastanawiał się nad wyborem odpowiedniej deski. Podniósł ją, przyłożył do drzwi szopy, zaczął powoli i dokładnie przybijać. Potem przybił drugą i trzecią. Potem następną i jeszcze następną. Następnie wyszedł na środek ogrodu i łącząc się ciałem i umysłem z przyrodą, oddał pokłon wszystkim czterem stronom świata. Potem wrócił do przerwanej pracy, przyglądając się leżącym na kupie deskom i zastanawiając nad wyborem szóstej... Dosłownie, tak to mniej więcej leci. Przez jakieś bite 100 stron. :/ Pisarze literatury ambitniejszej mogliby jednak zaczerpnąć pewne patenty na niezanudzanie czytelnika od pisarzy literatury gatunkowej. Razem z "Brudem" nieopatrznie kupiłam też "Legendę o samobójstwie". Nie wiem, jak ja teraz przez nią przebrnę...

Postacie, dialogi, portret dysfunkcyjnej rodziny i sceny z jej życia były znakomite, jednak moja ocena jest niska ze względu na ostatnie 100 stron. Teoretycznie napięcie powinno chyba na nich sięgnąć zenitu, zamiast tego czytałam o tym, jak Galen wziął do ręki młotek i gwóźdź, następnie przez dłuższy czas zastanawiał się nad wyborem odpowiedniej deski. Podniósł ją,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Skądinąd całkiem sprawne i lekkie pióro autorki kładzie tani sentymentalizm. Wszyscy tylko bezustannie płaczą i ocierają łzy. ;O

Skądinąd całkiem sprawne i lekkie pióro autorki kładzie tani sentymentalizm. Wszyscy tylko bezustannie płaczą i ocierają łzy. ;O

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Hiszpańska Joanna Chyłka, tyle że bez Zordona (aż dziw, że taki blurb nie pojawił się na okładce), za to z poważnie potraktowaną fabułą i procedurami sądowymi, gdzie nieszczęścia mają swoje konsekwencje. Liczne zwroty akcji, mimo liczby stron nie ma niepotrzebnych elementów, wszystko do czegoś prowadzi. Wciąga jak rzadko która powieść. Dla mnie, obok "Żmijowiska" najlepsza książka roku w gatunku szeroko pojętego kryminału/thrillera.
Mała uwaga do autora: wszyscy tutaj znają grę w papier, kamień i nożyczki, więc nie wierzę, żeby w Poznaniu jej nie znali ;) A poza tym proszę pisać dalej i jak najwięcej!

Hiszpańska Joanna Chyłka, tyle że bez Zordona (aż dziw, że taki blurb nie pojawił się na okładce), za to z poważnie potraktowaną fabułą i procedurami sądowymi, gdzie nieszczęścia mają swoje konsekwencje. Liczne zwroty akcji, mimo liczby stron nie ma niepotrzebnych elementów, wszystko do czegoś prowadzi. Wciąga jak rzadko która powieść. Dla mnie, obok "Żmijowiska"...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Łaaaał! :D Tą książką pan Andrzej oficjalnie wskoczył na wyższy pisarski level. :D Pierwszy tom tego cyklu był średniakiem, z różnymi wadami, jednak mimo tego na tyle wciągający, że chce się sięgnąć po tom drugi. Po drugim spodziewałam się w zasadzie tego samego... a tu taka miła niespodzianka! Lepsze jest tu w zasadzie wszystko, może poza okładką (ta jest naprawdę okropna, najbrzydsza ze wszystkich dotychczasowych książek autora, grafik powinien za nią dostać po łapach i pewnie płakał, jak projektował) oraz wątki miłosne, ale o tym zaraz. Co wali w oczy od pierwszych stron, to to, jak bardzo autor poprawił swój warsztat. W poprzednim tomie niemal każde zdanie miało tę samą długość, co szybko nużyło i męczyło. W "Furii..." jest już zupełnie inaczej. Świetne słownictwo, bardzo plastyczne opisy, lepsze prowadzenie postaci, które nabierają wiarygodności i "ożywają". Również antagoniści to nie banda bezrozumnych, krwiożerczych bydlaków, którzy są źli, bo fajnie jest być złym, a bohaterowie bardziej skomplikowani, owszem, często bezwzględni, ale w imię swoich ideałów i troszczący się o bliskich. Fabuła - jak dla mnie świetna, mnóstwo intryg i walki uliczne znacznie bardziej przypadły mi do gustu, niż siedzenie w lesie w 1 tomie. Duży plus za to, że umiejętności bohaterów przestały być główną osią fabularną, a stały się miłym dodatkiem, ustępując pola realiom epoki i postaciom znanym z historii. Brawa także za kompozycję - powieść rozpoczyna się niewielką leśną bitwą, stanowiącą doskonałe wprowadzenie i przypomnienie 1 tomu, potem następuje mnóstwo akcji, intryg i starć, a wszystko zmierza do punktu kulminacyjnego, jakim jest pełna rozmachu, ciągnąca się przez grubo ponad 100 stron bitwa. Czy są jakieś minusy? Ano ta nieszczęsna, wspominana już okładka. Wracając do wątków miłosnych - te nadal średnio autorowi wychodzą ;) Dwoje bohaterów, którzy przez cały poprzedni tom na zabój się w kimś kochali, nagle zmienia zdanie i nawet nie tyle z dnia na dzień, co wręcz z godziny na godzinę zmienia zdanie i równie na zabój zakochuje się w kimś innym, wszystko po to, by móc zakończyć happy endem. Trochę to chyba mało wiarygodne. ;) Na szczęście miejsca poświęconego tym wątkom jest w książce niewiele. Pomijając jednak wspomniane elementy - jestem zachwycona! Serce mi krwawi, że taka świetna książka wyszła w takim niszowym wydawnictwie i jeszcze z taką okropną okładką, która tym bardziej zniechęca do sięgania po powieść i - sądząc po liczbie ocen na LC - prawie nikt jej nie czyta :( A czytać warto, bo nie tylko bawi, ale i uczy. Ja złapałam się na tym, że lektura 1 tomu dała mi wiedzę, o którą bym się nie podejrzewała i oto na "Wielkim Teście z historii" z powstania styczniowego wypadłam całkiem przyzwoicie, o dziwo lepiej niż z mojej ukochanej II wojny, a tematyką naszych XIX-wiecznych zrywów nigdy się jakoś specjalnie nie interesowałam.
Panie Andrzeju, niech Pan pisze jak najwięcej! I kiedy następny tom? Bo czekam z wielką niecierpliwością - oddana fanka! :D

Łaaaał! :D Tą książką pan Andrzej oficjalnie wskoczył na wyższy pisarski level. :D Pierwszy tom tego cyklu był średniakiem, z różnymi wadami, jednak mimo tego na tyle wciągający, że chce się sięgnąć po tom drugi. Po drugim spodziewałam się w zasadzie tego samego... a tu taka miła niespodzianka! Lepsze jest tu w zasadzie wszystko, może poza okładką (ta jest naprawdę okropna,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nowa, lepsza Carla Montero powraca z najlepszą jak dotąd książką :) Czytelnicy, których zniechęciła "Złota skóra" czy "Wiedeńska gra" powinni się poważnie zastanowić nad daniem autorce kolejnej szansy :)

Nowa, lepsza Carla Montero powraca z najlepszą jak dotąd książką :) Czytelnicy, których zniechęciła "Złota skóra" czy "Wiedeńska gra" powinni się poważnie zastanowić nad daniem autorce kolejnej szansy :)

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zamiast po raz milionpięćsettysięcznypierwszy brać się za wakłowanie Holokaustu, autor postawił na zbrodnię mniej wyeksploatowaną, czyli akcję T4 i chwała mu za to. I właściwie na tym plusy książki się kończą. Na nieszczęście czytelnika, Tomasz Białkowski ma wielkie zacięcie do rozwlekłych opisów - knajp, w których bohater się żywi i czym się w nich żywi, miasteczek, jakie odwiedza i ich dokładnej zabudowy, krajobrazów, które mija po drodze itd., a że przez większość książki tenże bohater podróżuje z miejsca na miejsce, w pewnym momencie natężenie tych wszystkich opisów staje się nieznośne, a akcja niemal stoi w miejscu. Jeśli chodzi o pomysł na kreację głównego bohatera - kulturalnego, wykształconego i wypachnionego zbrodniarza hitlerowskiego, który z wielkim oddaniem morduje "zza biurka", ale już własne rączki brudzi sobie niechętnie - ciągle towarzyszyło mi wrażenie, że już gdzieś czytałam tę książkę, tylko w lepszym wydaniu i tak, miała tytuł "Łaskawe" (jest nawet wątek zaginionego tatusia...). Nie wiem, czy taki był zamysł pisarza, ale zakończenia domyśliłam się już na 164 stronie. Raczej jest to moja pierwsza i ostatnia książka tego autora.

Zamiast po raz milionpięćsettysięcznypierwszy brać się za wakłowanie Holokaustu, autor postawił na zbrodnię mniej wyeksploatowaną, czyli akcję T4 i chwała mu za to. I właściwie na tym plusy książki się kończą. Na nieszczęście czytelnika, Tomasz Białkowski ma wielkie zacięcie do rozwlekłych opisów - knajp, w których bohater się żywi i czym się w nich żywi, miasteczek, jakie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Zostało mi jeszcze 150 stron do końca, ale moja ocena już się raczej nie zmieni, a mam potrzebę wylania gdzieś mojej frustracji. Książka ma w tej chwili na LC ponad 8 gwiazdek, a na Goodreads na prawie 250 tys. ocen ponad 4.5 gwiazdki, a na tych portalach to już bardzo dużo, mało tego, na drugim z tych portali w plebiscycie czytelników została wybrana książką roku w kategorii "historical fiction". A ja bardzo lubię powieści historyczne, a już najbardziej takie rozgrywające się podczas wojny, nastawiłam się więc na książkę wybitną i niezapomnianą. Niestety! Powinien był mi dać do myślenia fakt, iż dwa lata wcześniej ten sam plebiscyt, w tej samej kategorii wygrało "Światło między oceanami", któremu zarzucam większość wad, które zaraz wytknę "Słowikowi". Mianowicie: książka jest pisana w bardzo "filmowy", sposób (jak to u Amerykanów), ale koszmarnym językiem, bardzo prostym, wręcz szkolnym, kompletnie pozbawionym autorskiego indywidualizmu. Wiele osób to pewnie ucieszy, bo dzięki temu "szybko się czyta", ale ja od książki z akcją w tamtych czasach oczekuję, że będzie trochę "retro", pełną sformułowań, które dziś już wyszły z użycia, ale wtedy się tak mówiło. Najgorsze są opisy uczuć, tu już autorka popada w kompletny banał, jeśli nie w harlequinowość, jest nawet "rozpadanie się na tysiące kawałeczków", czy jakoś bardzo podobnie. Druga sprawa, główne bohaterki. Są nieciekawe, jednowymiarowe. Jedna to zahukana kura domowa, która czuje się bardzo nieszczęśliwa, jeśli akurat nie może oprzeć się na silnym ramieniu mężczyzny, druga najpierw działa, potem myśli, a że akurat jest wojna i przydałoby się powalczyć z Niemcami, to idzie to robić. Ja się nastawiłam na pełną emocji opowieść o silnych kobietach o niejednoznacznej - jak to podczas wojny - moralności, z których jedna wda się w romans z przymusowo zakwaterowanym w jej domu Niemcem, (oczywiście pełen wyrzutów sumienia, bo mąż siedzi w obozie jenieckim, ale czy można walczyć z prawdziwą miłością?), a druga zaangażuje się w ruch oporu, gdzie od czasu do czasu w imię słusznej sprawy będzie zmuszona zrobić coś paskudnego. Chciałam książki pełnej dylematów i ciągłej walki o wybranie mniejszego zła, bo właśnie taka jest prawda o wojnie. Niedoczekanie. Jedyna emocja jaka towarzyszy mi podczas lektury to pragnienie, by jak najszybciej skończyć tę nieszczęsną książkę i wziąć się wreszcie za coś porządnego. Losy bohaterek zupełnie mnie nie obchodzą. Dla mnie są papierowe, nie istnieją. Autorka narzeka, że wojnę przedstawia się ciągle z perspektywy mężczyzn, kompletnie zapominając o kobietach, tymczasem na przykładzie jej bohaterki Vianne doskonale widać, dlaczego tak jest. Bitwy i potyczki są dużo ciekawsze niż stanie w kolejkach, cerowanie po raz enty tych samych rajstop czy opisywanie, co tam akurat bohaterka ugotowała (z opisami, jakie dodaje składniki, jak je przygotowała i w jakiej kolejności). Na mojej ocenie zaważa też pewnie fakt, że naczytałam się dużo wojennych historii (prawdziwych!) z naszego podwórka, o tym, jak warszawianki, by wyżywić rodzinę, musiały zaangażować się w czarny rynek, nocami tłuc na wieś po produkty spożywcze, w każdej chwili narażone na schwytanie przez Niemców i w najlepszych razie odebranie z trudem zdobytego jedzienia, w najgorszym aresztowanie i Pawiak, jeśli nie rozwałkę na miejscu. Tymczasem Vianne wiecznie kwitnie w kolejkach rodem z komuny i jedyne, na co jest narażona, to że nic dla niej już nie zostanie. Ale w sumie ma jeszcze dający obfite plony ogródek, kury, gołębie, więc tak czy siak zdoła przeżyć, to gdzie tu emocje? :) Nie mam wiedzy o tym, jak wyglądała okupacja we Francji, ale podczas lektury nieustannie towarzyszyło mi uczucie, że autorka bardziej niż researchu opiera się na własnej wyobraźni (i może jeszcze obejrzeniu "Francuskiej suity", bo takie ta książka sprawia wrażenie, jakby obejrzenie tego filmu było jedynym researchem) i w konsekwencji zamiast prawdy o życiu podczas wojny dostaję bajeczkę. Czuć, że pisała to przedstawicielka narodu, który okupacji nie doświadczył. Mam również za złe autorce powielanie mitu "rycerskiego" Wehrmachtu, "źli Niemcy" to w tej książce wyłącznie gestapowcy i esesmani, zaś kapitan Wehrmachtu to przystojny, zadbany, szlachetny mężczyzna... hahaha, akurat ;) Ta książka to żadne arcydzieło tylko średnie czytadło, może nawet poniżej średniej. Zmęczę je dzisiaj, ale jestem strasznie rozgoryczona, że zmarnowałam na nie tyle czasu i że takie nędzne powieścidła sprzedają się w milionach egzemplarzy, a o wielu naszych, wybitnych mało kto słyszał, dlatego, że rynek anglosaski jest ogromny i znają tam potęgę marketingu (tak, mimo że od dawna wiem, jak działa świat, wciąż nie przestaje mnie to wściekać). Zmęczę dzisiaj do końca tę książkę, a innych uczciwie przed nią przestrzegam, a kto nie posłuchał ostrzeżenia, ten sam sobie winny. :)

[Edit: 10.03.2017]
W związku z wygraniem przez tę kupę plebiscytu na "najlepszą" [hłe, hłe, hłe...] książkę 2017 na LC, w proteście obniżam ocenę z 3 gwiazdek do 1. Nie może być tak, żeby takie szmiry pokonywały "Króla" czy "Ósme życie" i nazywało się to wyborem "najlepszej książki roku". :/

Zostało mi jeszcze 150 stron do końca, ale moja ocena już się raczej nie zmieni, a mam potrzebę wylania gdzieś mojej frustracji. Książka ma w tej chwili na LC ponad 8 gwiazdek, a na Goodreads na prawie 250 tys. ocen ponad 4.5 gwiazdki, a na tych portalach to już bardzo dużo, mało tego, na drugim z tych portali w plebiscycie czytelników została wybrana książką roku w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Dyskwalifikacja za kompletny brak researchu. Autorka powiela wszystkie funkcjonujące w powszechnej świadomości nieprawdziwe stereotypy na temat Lebensbornu i wciska je czytelnikom jako "powieść historyczną". Gdzie był redaktor? Czemu wydawnictwo nie wynajęło jakiegoś konsultanta? (Mam to na myśli redaktora i wydawnictwo wydania oryginalnego). To, że się mieszkało w Niemczech w dzieciństwie jeszcze nie oznacza, że posiadło się wiedzę na temat Niemiec w czasie wojny i można już pisać, co ślina na język przyniesie, zwłaszcza, że autorka jest na oko trzydziestoletnia, więc w jakich latach mogła tam mieszkać? Osiemdziesiątych?
Niemieckie miasteczko bardzo słabo opisane, akcja prawie nie wychodzi poza dom i piekarnię głównej bohaterki. Reba wyjątkowo odpychająca.

[UWAGA, SPOILER!!] Ma faceta, który zawodowo zajmuje się wyłapywaniem nielegalnych imigrantów na granicy z Meksykiem, a że sam jest latynoskiego pochodzenia, przeżywa z tego powodu różne dramaty egzystencjalne. W pewnym momencie przychodzi do Reby na trudną rozmowę i zwierza jej się, że doszedł do wniosku, iż tak naprawdę niczym nie różni się od ludzi, których zatrzymuje i gdyby jego rodzicom nie udało się wyemigrować do USA, to mógłby być jednym z nich, w czym ma rację. Na to oburzona Reba wykrzykuje, że wcale nie, że jak to, on jest przecież wykształconym Amerykaninem! Aż nie wiem, jak to skomentować, mogę mieć tylko nadzieję, że ta bohaterka to nie porte-parole autorki [KONIEC SPOJLERA]

Oprócz tego głupoty psychologiczne

[UWAGA SPOJLER!!]Drugą główną bohaterkę, Elsie, próbuje zgwałcić jeden oblech. Przyłapuje ich na tym jej facet, który... po prostu zabiega stamtąd dziewczynę. Żadnego rzucania się z pięściami na agresora, żadnych gróźb, wyzwisk, rękoczynów, prób zastrzelenia gwałciciela, nie wiem, może wyzwania na pojedynek, nic z tych rzeczy. No esesman nie esesman, nazista nie nazista, ale czy tak by zareagował jakikolwiek facet postawiony we wzmiankowanej sytuacji? Nawet nazista? Zabrać dziewczynę i odejść, tak po prostu? [KONIEC SPOJLERA]

Bardzo mnie dziwią tak wysokie oceny tej książki na LC, osobiście szczerze ją wszystkim odradzam.

Dyskwalifikacja za kompletny brak researchu. Autorka powiela wszystkie funkcjonujące w powszechnej świadomości nieprawdziwe stereotypy na temat Lebensbornu i wciska je czytelnikom jako "powieść historyczną". Gdzie był redaktor? Czemu wydawnictwo nie wynajęło jakiegoś konsultanta? (Mam to na myśli redaktora i wydawnictwo wydania oryginalnego). To, że się mieszkało w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jedna z nielicznych książek, której okładkowe blurby nie są przesadzone, a jeśli nawet są, to w niewielkim stopniu. Zwykła, gruzińska rodzina rozjechana przez Wielką Historię - tyleż pięknie napisane, co dobijające.

Jedna z nielicznych książek, której okładkowe blurby nie są przesadzone, a jeśli nawet są, to w niewielkim stopniu. Zwykła, gruzińska rodzina rozjechana przez Wielką Historię - tyleż pięknie napisane, co dobijające.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jejkuuuuu, jakie nudy :O
Autor ma okropną manierę szczegółowego opisywania wszystkiego wokół, łącznie z ptakami i roślinami, kompletnie pomijając przy tym rzeczy najciekawsze i najbardziej istotne, czyli to, co się dzieje w głowach bohaterów. Jedynym znanym mi przypadkiem udanego użycia takiego pisania jest "Światło, którego nie widać", więc nic dziwnego, że i Ralf Rothmann poległ koncertowo. Owszem, posługuje się ładnym językiem, owszem, opisy są bardzo plastyczne, tylko cóż z tego, skoro ze stronic książki wieje potworną nudą. Ponieważ bohaterowie rzadko zdają się odczuwać emocje, podczas lektury również i ja ich nie odczuwałam. Powieści o grozie i bezsensie wojny powstało już wiele, w tym kilka wybitnych, więc jeśli ktoś obiera sobie taki wyświechtany temat, to albo powinien powiedzieć w nim coś nowego (o co już bardzo trudno, więc nawet nie mam za złe autorowi, że i w tym względzie też zawiódł), albo chociaż powtórzyć te wszystkie dobrze znane rzeczy we wciągający i przystępny sposób. Tymczasem Ralf Rothmann w najbardziej dramatyczny fragment fabuły (który wydawca iście genialnie zaspojlerował w opisie na okładce...) wplata dłuższy akapit poświęcony opisowi... dzika. I to właściwie jest największy problem z tą książką w pigułce. Miała być o wojnie, która zmusza ludzi do dokonywania dramatycznych wyborów, z których każdy jest zły, a ja zamiast tego czytam o roślinach, ptakach i dzikach... Jeśli to jest naprawdę "jeden z najwybitniejszych i najciekawszych współczesnych pisarzy niemieckich", a książka to "najważniejsza niemiecka powieść dekady", to pozostaje mi gorzko zapłakać nad stanem współczesnej niemieckiej literatury i spuścić na nią zasłonę milczenia.
Genialny Hans Fallada pewnie przewraca się w grobie, że tak słaby autor dostaje nagrodę jego imienia.
2 gwiazdki za dość ładny język i jedna za postać Domberga - określenie "grammar nazi" nabiera zupełnie nowego znaczenia. :D

Jejkuuuuu, jakie nudy :O
Autor ma okropną manierę szczegółowego opisywania wszystkiego wokół, łącznie z ptakami i roślinami, kompletnie pomijając przy tym rzeczy najciekawsze i najbardziej istotne, czyli to, co się dzieje w głowach bohaterów. Jedynym znanym mi przypadkiem udanego użycia takiego pisania jest "Światło, którego nie widać", więc nic dziwnego, że i Ralf...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sorry, ale nie. ;O Podczas egzekucji przeprowadzanych przez AK to mężczyźni pociągali za spust, kobiety pełniły rolę łączniczek.

Korekta przepuściła sporo baboli. Mój ulubiony: "Czarne niczym atrament tęczówki oprawione niebieskimi źrenicami świdrowały teraz Reuscha jak wiertła dentystyczne" (s. 81). Kilka razy "pokiwano przecząco głową". Nazwę pistoletu vis nie pisze się przez "w", a słowo "Sowieci" mimo wszystko powinno się rozpoczynać wielką literą.

Powieściowa Warszawa zupełnie "przezroczysta". Autor nie sili się na opisywanie ciekawych lokalizacji w kilku celnych, plastycznych zdaniach (a można by wprowadzić takie informacje kosztem licznych scen picia alkoholi przez Niemców :P), a kiedy już próbuje przedstawić jakieś miejsce, robi to w najgorszy możliwy sposób, tj. najczęściej ograniczając się do rzucenia nazwą ulicy i oczekuje, że to załatwi sprawę. Nazwa ulicy takiej a takiej (czy w tym konkretnym przypadku takiej a takiej Strasse) zadziała pewnie na wyobraźnię warszawiaka, ale większość narodu, w tym ja, jednak w stolicy nie mieszka i bywa tam raczej rzadko, więc scena dziejąca się na Płockiej czy innej Wolskiej równie dobrze mogłaby rozgrywać się wszędzie i nigdzie. Opisy budynków, jeśli już się pojawiają, nie dotyczą ich wyglądu, a co się tam mieściło w jakim roku. Na ścianie wiszą strzelby, które w końcowym akcie nie wypalają. Biedny Wilm Hosenfeld pojawił się chyba tylko po to, by autor mógł pochwalić się, że wie, że była taka postać, bo z obecności tego oficera w jednym z rozdziałów nie wynika dla fabuły kompletnie NIC. ;O Ale na plus muszę Nikodemowi Pałaszowi zapisać próby użycia gwary warszawskiej.

Brak wyraźnego zawiązania akcji sprawił, że historia przez długi czas wydawała mi się mało ciekawa, podobnież postacie (główni bohaterowie przez większą część książki są mocno antypatyczni). Owszem, pod koniec jedno i drugie osiąga poziom "niezłe", ale do tego czasu sporo się wynudziłam. Dobrze, że powieść chociaż czyta się szybko i to też na plus.

Ogólnie jednak książka ma jak dla mnie więcej wad niż zalet, nie będę może żałować straconego na nią czasu, ale wspominać lektury z przyjemnością również. Sorry, ale nieee. ;O

Sorry, ale nie. ;O Podczas egzekucji przeprowadzanych przez AK to mężczyźni pociągali za spust, kobiety pełniły rolę łączniczek.

Korekta przepuściła sporo baboli. Mój ulubiony: "Czarne niczym atrament tęczówki oprawione niebieskimi źrenicami świdrowały teraz Reuscha jak wiertła dentystyczne" (s. 81). Kilka razy "pokiwano przecząco głową". Nazwę pistoletu vis nie pisze się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam mieszane uczucia odnośnie tej książki. Z jednej strony w niektórych fragmentach jest rzeczywiście przerażająco prorocza. Reakcja naszych i zagranicznych mediów na przybywających na pontonach bliskowschodnich imigrantów faktycznie wygląda bardzo podobnie do tej opisanej. "Rząd francuski postanowił (...) wypracować z zachodnimi partnerami bardzo ogólny na razie plan przyjęcia tych ludzi w ramach międzynarodowej współpracy, która umożliwi nam w każdym przypadku nie ponosić samodzielnie konsekwencji naszej szlachetności" - no wypisz wymaluj reakcja Niemiec. No i kto czterdzieści lat wcześniej mógłby też przewidzieć, że ci biedni, uciekający przed wojną i niedostatkiem imigranci będą posuwać się do wyrzucania zaoferowanej im żywności? A jednak Raspail przewidział i za to czapki z głów. Z drugiej strony ta sama powieść jest w wielu miejscach wyjątkowo niesmaczna i chyba rzeczywiście rasistowska. Hinduskie dzieci nie mogą być po prostu normalnymi hinduskimi dziećmi, nie, to muszą być upośledzone, zdeformowane potworki... Imigranci nie mogą tak po prostu płynąć sobie statkami do Europy, nie, oni muszą urządzić na pokładzie zbiorową orgię... Ja rozumiem, że to ponoć miała być satyra, ale takie fragmenty (swoją drogą - bardzo obrazowo przedstawione, niejeden pisarz mógłby pozazdrościć plastyczności opisów) mógłby sobie autor darować... albo ująć je jakoś mniej dosadnie. Jeśli to jest rzeczywiście (jak twierdzi okładka) jeden z najwybitniejszych żyjących pisarzy francuskich, to nie chcę wiedzieć, co piszą pozostali...

Mam mieszane uczucia odnośnie tej książki. Z jednej strony w niektórych fragmentach jest rzeczywiście przerażająco prorocza. Reakcja naszych i zagranicznych mediów na przybywających na pontonach bliskowschodnich imigrantów faktycznie wygląda bardzo podobnie do tej opisanej. "Rząd francuski postanowił (...) wypracować z zachodnimi partnerami bardzo ogólny na razie plan...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pakistan z bardzo "babskiej" perspektywy. Z jednej strony dobre źródło wiedzy o kraju, o którym przeciętny Polak wie niewiele. Zawiera mnóstwo ciekawych i nie zawsze oczywistych spostrzeżeń z perspektywy kogoś, kto nie jest pozbawiony krytycyzmu i wie, o czym mówi, bo żyje wśród Pakistańczyków już ładnych parę lat, a na dodatek jest kobietą, naszą rodaczką i katoliczką, czyli kimś o podobnej do naszej perspektywie. Z drugiej strony autorce brakuje - mam wrażenie - rozeznania odnośnie tego, co jest NAPRAWDĘ ciekawe, bo nieproporcjonalnie dużo miejsca poświęca zagadnieniom nie zawsze interesującym i wychodzi np. z założenia, że każda okazja jest dobra, by wcisnąć czytelnikowi długą litanię przypraw i składników potraw. Zamiast tego wolałabym poczytać więcej o najnowszej historii, polityce, społeczeństwie. Lektura książki dostarcza wyczerpujących informacji na temat pakistańskich strojów, kuchni, sposobów dbania o urodę, życia rodzinnego i religijnego. Taka wiedza też jest potrzebna i przydatna, ale wierzę, że o tak egzotycznym, dalekim i nieznanym kraju da się napisać też wiele ciekawszych rzeczy niż głównie te oglądane z perspektywy domowej.

Pakistan z bardzo "babskiej" perspektywy. Z jednej strony dobre źródło wiedzy o kraju, o którym przeciętny Polak wie niewiele. Zawiera mnóstwo ciekawych i nie zawsze oczywistych spostrzeżeń z perspektywy kogoś, kto nie jest pozbawiony krytycyzmu i wie, o czym mówi, bo żyje wśród Pakistańczyków już ładnych parę lat, a na dodatek jest kobietą, naszą rodaczką i katoliczką,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytałam tę książkę jako kilkulatka i wtedy byłam nią strasznie rozczarowana. Miała być wciągająca historia o przygodach i przyjaźni chłopca i zwierzęcia, a tymczasem musiałam przebrnąć przez ponad 200 nudnych stron (czyli jakąś połowę grubego tomiszcza), nim wreszcie zaczęło się dziać coś ciekawego (czyli pojawił się jelonek). To po co ja czytałam to ponad 200 stron? Nie można było tych wydarzeń skrócić albo dać od razu jelonka? ;) W końcu był na okładce, o nim miała być ta książka. Czułam się oszukana i byłam bardzo zła na autorkę. Jak można tak bezczelnie robić w pambuko czytelnika? ;) Bardzo możliwe, że byłam po prostu na tę książkę za młoda, dlatego nie wystawiam oceny, bo dzisiaj pewnie odebrałabym ją inaczej.

Czytałam tę książkę jako kilkulatka i wtedy byłam nią strasznie rozczarowana. Miała być wciągająca historia o przygodach i przyjaźni chłopca i zwierzęcia, a tymczasem musiałam przebrnąć przez ponad 200 nudnych stron (czyli jakąś połowę grubego tomiszcza), nim wreszcie zaczęło się dziać coś ciekawego (czyli pojawił się jelonek). To po co ja czytałam to ponad 200 stron? Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pani Gaskell mocno sobie poszła na łatwiznę w tej biografii. Gdyby tytuł miał w pełni oddawać zawartość, to winien on brzmieć "Listy Charlotte Brontë, gdzieniegdzie opatrzone komentarzem Elizabeth Gaskell". Dobór tejże korespondencji nie zawsze jest najszczęśliwszy, często w wyczerpujący sposób opisuje sprawy, które... no nie są specjalnie ciekawe ani też wiele wnoszące do życiorysu opisywanej postaci. Przynudzać potrafi także odautorsko sama Gaskell. Żeby cały rozdział poświęcić niezbyt porywającemu opisowi wioski, i to już na samym początku... Brakuje ważnych wątków z życia Charlotte np informacji o afekcie, jakim darzyła pana Hegera :P (a to klucz to zrozumienia dwóch jej książek). Tuż po premierze ta biografia była pewnie nieocenionym źródłem wiedzy, dzisiaj mamy już lepsze pozycje, bogatsze w informacje i uboższe o przynudzanie, takie, które objaśniają też czytelnikowi specyfikę tamtych czasów. Kto już czytał Przedpełską-Trzeciakowską (którą szczerze polecam!) może sobie spokojnie darować tę lekturę, bo za wiele nowego tu dla siebie nie znajdzie. No, chyba że jest z tych, którym nigdy dosyć sióstr Brontë.

Pani Gaskell mocno sobie poszła na łatwiznę w tej biografii. Gdyby tytuł miał w pełni oddawać zawartość, to winien on brzmieć "Listy Charlotte Brontë, gdzieniegdzie opatrzone komentarzem Elizabeth Gaskell". Dobór tejże korespondencji nie zawsze jest najszczęśliwszy, często w wyczerpujący sposób opisuje sprawy, które... no nie są specjalnie ciekawe ani też wiele wnoszące do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

No bez jaj. Informacji, które się tutaj znalazły, spokojnie wystarczyłoby na rozdział, ale nie na całą książkę.

No bez jaj. Informacji, które się tutaj znalazły, spokojnie wystarczyłoby na rozdział, ale nie na całą książkę.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Redaktorka tej książki powinna się poważnie zastanowić nad zmianą kariery zawodowej. Jak można było pozwolić swojej podopiecznej popełnić aż tyle typowych dla początkujących pisarzy grzechów? Nie jest niczym niezwykłym, że debiutant jeszcze pewnych rzeczy nie wie, ale kiedy tego typu warsztatowe niedoróbki przepuszcza mu redaktor, jest już naprawdę słabo. Przed czym konkretnie nie ustrzegła Justyny Wydry redaktorka? Żeby nie być gołosłowną:
- przydługie, karkołomne, średnio ciekawe pierwsze zdanie, po którym następuje nużący opis przyrody. Chyba każdy, kto ma za sobą lekturę "Pana Tadeusza" czy "Nad Niemnem" zgodzi się, że to nie jest najlepszy sposób na przyciągnięcie uwagi czytelnika. A zgodnie z regułami współczesnej sztuki pisarskiej powinno to nastąpić już od pierwszej strony.
- w pisaniu tekstów obowiązuje pewna złota zasada zwana z angielska "show don't tell". W wielkim skrócie jest to technika polegająca na pokazywaniu bohaterów w działaniu zamiast suchego opisywania zdarzeń. To, co stosuje Justyna Wydra na początku swojej opowieści, można by z powodzeniem określić jako "tell don't show", bo jest dokładnym przeciwieństwem metody wspomnianej wyżej. I tak po przydługawym opisie przyrody następuje jeszcze dłuższy opis warunków panującym w bydlęcym wagonie, którym więźniowie jechali do Auschwitz. Ale zaraz, zaraz, przecież w kraju, w którym kilkadziesiąt lat temu takie rzeczy się działy, chyba każdy doskonale zdaje sobie sprawę, jakie to były warunki? Po co więc suchy opis? A przecież można było pokazać tę scenę oczami głównej bohaterki i pogłębić w ten sposób jej psychikę. Albo wykorzystać miejsce na wprowadzenie jakiejś ciekawej drugo- czy trzecioplanowej postaci (proponuję zajrzeć do "Szarych śniegów Syberii" w celu przekonania się, jak bardzo podobna scena została napisana w znacznie lepszy sposób). Tak też wygląda opis udziału głównej bohaterki w kampanii wrześniowej, ratowania dziecka z getta i właściwie niemal cała pierwsza połowa książki. A potem czytelnicy zrzędzą, że: "Nie przekonały mnie sylwetki głównych bohaterów: oboje wydali mi się sztuczni, papierowi, (a może nawet drewniani)." "Mogłam ich zrozumieć (ich sposób myślenia, postępowania, a także obawy), lecz - niestety - pomimo największych chęci, nie polubiłam ich. Byli dla mnie jacyś "dziwni", niemożliwi do spotkania w realnym świecie." (cytaty z opinii na LC). No nic dziwnego, że bohaterowie byli "dziwni", "sztuczni" i "papierowi", skoro zamiast pokazać ich w działaniu, głównie tylko o nich opowiadano.
- dialogi brzmią zbyt współcześnie i miejscami po prostu sztucznie. "No przestań", "zwiałaś" itd. - tak wyrażali się ludzie w latach 40 XX wieku?
- również postacie zachowują się czasem jak papierowe marionetki, a nie jak żywi ludzie. Główny bohater, znalazłszy w krzakach zbiegłą z transportu do Aschwitz Deborę, zachowuje się beznamiętnie. Nie powinna nim czasem targać masa sprzecznych uczuć? Chęć ocalenia kobiety, która kiedyś uratowała mu życie powinna w nim przecież walczyć o lepsze z chęcią ocalenia własnego tyłka. W końcu gdyby ktoś niepowołany zorientował się, że oficer SS, zamiast oddać w ręce odpowiednich ludzi zbiegłą z transportu Żydówkę, wiezie ją w bezpieczne miejsce, również samego Bruna czekałyby niegodne pozazdroszczenia konsekwencje.
- styl pisarski autorki czasem przyprawia o ból głowy. Zapewne miało być ładnie i poetycko, a często wychodzi napuszczenie i obok tematu zamiast wprost. "Zaistniała sytuacja całkowicie sparaliżowała jej zazwyczaj błyskotliwy umysł, przestawiając myśli na absurdalne tory (...)" - no ludzie, po co tak mieszać?
Ja bardzo przepraszam autorkę, jeśli to czyta, że piszę takie nieprzyjemne rzeczy, ale uważam, że ktoś powinien, a skoro najwyraźniej nie zrobiła tego redaktorka, nałogowa czytelniczka zamieszczająca opinie na książkowym portalu poczuła się powołana do dziejowej misji.
Najlepsze jest to, że spod tych wszystkich niedoróbek gdzieś tam miejscami przebija autentyczny talent. Po iluś tam stronach błędy przestają tak razić, a lektura ciekawi, nie nuży i nie męczy. Momentami autorka potrafi autentycznie zagrać na uczuciach czytelnika (Dawid i Debora pisali do siebie wzruszające listy). Ale ta książka mogła być dużo, dużo lepsza niż to, co ostatecznie dostajemy do ręki. Bo w obecnym kształcie "Esesmana i Żydówkę" można byłoby z powodzeniem zabrać na zajęcia dla aspirujących pisarzy i pokazywać konkretne ustępy paluchem, tłumacząc: "Nie piszcie właśnie tak i tak". To tak znane wydawnictwo dba o swoich debiutantów?

Redaktorka tej książki powinna się poważnie zastanowić nad zmianą kariery zawodowej. Jak można było pozwolić swojej podopiecznej popełnić aż tyle typowych dla początkujących pisarzy grzechów? Nie jest niczym niezwykłym, że debiutant jeszcze pewnych rzeczy nie wie, ale kiedy tego typu warsztatowe niedoróbki przepuszcza mu redaktor, jest już naprawdę słabo. Przed czym...

więcej Pokaż mimo to