Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Jak w tytule wyzwania kwietniowego - przenoszę się tą książką “gdzie indziej” - w czasie i przestrzeni, a dokładniej do Stanów Zjednoczonych i w czasy poprzedzające bezpośrednio Wojnę Secesyjną. Pomysł na smakowitą powieść miał James McBride, a ja wkraczam w nią nie za wiele o niej wiedząc, a raczej kupiony jej piękną okładką!
Młody Murzyn (czasy sprzed politycznej poprawności - również w mowie i słowie) Henry Shackleford przypadkowo uznany za dziewczynę, a więc w dziewczęcym przebraniu zostaje “uwolniony” przez abolicjonistę podejrzanej prowiniencji - Johna Browna - i podróżuje z jego bandą przez Kansas zawieszone gdzieś między Północą a Południem i dalej, próbując przetrwać w gorzejącym świecie. Brown zaś, zwany też Starcem, to na wpół zdewociały, a na poły zidiociały samozwańczy wyzwoliciel czarnoskórych, któremu to Słowo Boże kazało rozpoznać w nich braci i walczyć o ich równość. Nie do końca jest tu wyjaśnione, jak wokół tego naiwniaka gromadzi się jednak mały oddział wiernych mu zabijaków (nie tak już jednak naiwnych, zidiociałych czy zdewociałych), no ale jeśli ma się kilkunastu synów, to jakiś zaczątek armii jest już w domu…
W kraju jak ten tu przedstawiony musiała już za chwilę rozgorzeć wojna domowa…
Mamy więc złych rzezimieszków i bandytów szlachetnych, sędziów wieszających bez sądzenia i dziwki tak brzydkie, że na ich widok “pociąg się może wykoleić”. No i naszego Cybulkę - przebierańca i w sumie zagubione dziecko, przedwcześnie dojrzewające w ciężkich czasach. Plejada postaci godna pięknego filmowego obrazu; choć czy ostatnie różne “piękne” ekranizacje nie dość już wersji literackich popsuły? A sam Autor ma mnóstwo sympatii dla głównych bohaterów, od siebie dodaje też sporo humoru i ironii.
Powieść pisana mieszaniną języka silącego się na elegancję (w treści) i prostackiego (w formie), co dobrze oddaje “literackość” piśmiennego byłego niewolnika. Choć czasem właśnie ów język zdaje się głównym opowieści problemem: zbyt literacki, zbyt gładki, zbyt wyrafinowany, a jedynie pokraczniejący w samej wymowie; taki on prawdziwy, jak “piękno” angielszczyzny uzyskiwanej dzięki gorącemu kartoflowi w ustach. Ciekaw jestem jednak, jak brzmi to w wersji oryginalnej, bo podejrzewam, że Autor pomieścił w tym języku jakiś dla nas niezrozumiały (i nieprzekładalny) kod charakterystyczny dla mowy czarnych mieszkańców Ameryki w drugiej połowie XIX wieku?
Gdzieś pod koniec książka nieco skręca i z farsowej tragikomedii staje się naprawdę wzruszającą opowieścią o może i nie posągowo idealnej postaci, ale takiej, która wiele zaważyła na ruchu wyzwolenia niewolników, a ja uświadamiam sobie, że słuchałem opowieści o bohaterze historycznym! Jakaś klapka otworzyła mi się w głowie (i jest to jak jakieś totalne olśnienie!); James McBride nie znał - jak sądzę - wiersza jednego z naszych największych poetów, ale ja do wiersza Norwida sięgam i on tam jest: ten sam John Brown! A piękno przypomnianego wiersza takie, że mam dreszcze…
Wersja audio wspaniala! Przeczytać książkę całą w tej fonetycznej wersji agramatyzmu wieśniackiego, to i mistrzostwo, i męka zarazem; mam nadzieję, że lektor (Marek Bocianiak!) czytał za podwójną stawkę. I tylko ten czas: LC “wycenia” książkę na 7 godzin i 20 minut, a świetny lektor czyta ją (interpretuje czy reinterpretuje raczej może?) w ponad 17 godzin!.. Książka też aż się prosi o ekranizację - koniecznie w konwencji czarnokomediowego westernu!
Zrobiła na mnie prawdziwe wrażenie: epicka, spójna, ważna.

Jak w tytule wyzwania kwietniowego - przenoszę się tą książką “gdzie indziej” - w czasie i przestrzeni, a dokładniej do Stanów Zjednoczonych i w czasy poprzedzające bezpośrednio Wojnę Secesyjną. Pomysł na smakowitą powieść miał James McBride, a ja wkraczam w nią nie za wiele o niej wiedząc, a raczej kupiony jej piękną okładką!
Młody Murzyn (czasy sprzed politycznej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Od razu ostrzegam, że faktycznie mocno tu pospoilerowałem - jakoś samo wyszło... Jak ktoś ma ochotę przeczytać, to lepiej dalej nie czytać, a wejść w tę książkę z czystą głową!
Nie od początku zakochałem się w tej książce. Mocne uderzenie już na starcie to zdecydowanie nie modus operandi tej pozycji (choć pierwsze jej zdanie - nie powiem - robi wrażenie i mocno ustawia nam jej odbiór). Nie do końca zdajemy sobie zrazu sprawę dlaczego, ale dostajemy oto jakąś opowieść z przeszłości snutą przez czterech z bohaterów dawnych wydarzeń. Beto, Moco, Carlos i Manu to zdecydowanie nie tuzy intelektu (przynajmniej w okresie głównych powieści wydarzeń) i choć początkowo trzeba sobie poukładać dla każdego z bohaterów jego własne puzzle, to w końcu okazuje się, że Autor dość dobrze kreśli te cztery osobne postacie i każda z nich dostaje własną powieściową osobowość, własny indywidualny głos.
Ciekawy jest natomiast sam sposób narracji, bo oto dostajemy ostatecznie linearną opowieść z przeszłości, snutą po kolei przez zmieniających się narratorów - właśnie tych kilku przyjaciół z katolickiej męskiej szkoły. Schemat fabularny nie raz już eksploatowany: drobne nieporozumienia nawarstwiają się, a później spirala przemocy pędzi już po coraz ciaśniejszy okręgu aż do finału. I choć od początku wiemy, że cokolwiek zrobili, uszło im to płazem, to i tak czujemy dreszcz emocji, gdy opowieść zmierza do kulminacji. Tym bardziej, że Autor długo nie ujawnia, ku czemu nas prowadzi (choć pewne wyjścia zatrzaskują się nieodwracalnie), a i spora doza humoru książki każe może rozpatrywać różne scenariusze zakończenia. Opowieść cały czas balansuje na ostrej granicy między farsą i dramatem i wiele razy przyjdzie nam zmienić zdanie, zastanawiając się, w którą z tych stron się finalnie ześlizgniemy?..
Sporą wartością powieści jest jej realizm i wiarygodność psychologiczna; z jednej strony dobrze ukazane pogmatwane relacje świata dorosłych - każdego nieszczęśliwego na swój sposób - a z drugiej równie udanie przedstawiona charakterystyka młodych jej bohaterów z ich fascynacją brutalnością świata i wkraczających w dorosłość w swoiście pojmowanej maczystowskiej kulturze. Ciekawe, jak zmieniają się w powieści sami bohaterowie oraz ich fronty i sojusze w kluczowym momencie opowieści; jak doraźność jednych i nieprzewidywalność konsekwencji pewnych innych wydarzeń biorą górę nad planami (a i plany za dobre nie były, bo bohaterowie - jako się rzekło - do orłów intelektu nie należeli).
Również sama zakładniczka nie jest tu tylko bezwolną ofiarą. Stara się- zaprzęgając cały intelekt - przetrwać w starciu z agresorami. Wykorzystywać swą psychologiczną przewagę nad nieudolnymi porywaczami, napuszczać ich na siebie nawzajem i - posiadając o nich pewna wiedzę jako ich nauczycielka i wychowawczyni - grać ich słabościami przeciwko nim samym. I to jej, a nie młodzieńczym patałachom kibicujemy. Ech…
Niewątpliwym atutem książki jest jej pochodzenie; dziś stosunkowo nieczęsto dostajemy w dłonie literaturę z takich krajów jak Peru. Zabawne są opisy lokalnych “odmian” butów popularnych sportowych marek czy lokalna wariacja na temat słynnej amerykańskiej (dziś już światowej) “restauracji na M”. Pod tą warstwą humoru czeka nas jednak sporo gorzkiej czy wręcz tragicznej prawdy o historii krajów Ameryki Południowej z ich lokalnymi wojnami, przestępczością, rewolucjami. Wszystkie rodziny głównych bohaterów dramatu wychodzą z tej historii swego kraju - choć tu stanowi ona głównie tło i podobrazie przedstawianej historii - mocno okaleczone.
Zdecydowanie polecam tą książkę i radzę nie zniechęcać się już na jej początku; to jedna z tych, które dość mocno się rozwijają i zyskują w miarę wchodzenia w głąb przedstawionego świata. Dla tych, którzy lubią czytać w wielu warstwach…

Od razu ostrzegam, że faktycznie mocno tu pospoilerowałem - jakoś samo wyszło... Jak ktoś ma ochotę przeczytać, to lepiej dalej nie czytać, a wejść w tę książkę z czystą głową!
Nie od początku zakochałem się w tej książce. Mocne uderzenie już na starcie to zdecydowanie nie modus operandi tej pozycji (choć pierwsze jej zdanie - nie powiem - robi wrażenie i mocno ustawia nam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka przenosi mnie - zgodnie z kwietniowym wyzwaniem - gdzieś indziej: do świata abstrakcji, idei; w pobliże walczących ze sobą metafizyki i ontologii.
“Istniejące istnieje, nieistniejące nie istnieje”, albo inaczej i bardziej klasycznie: “byt jest, niebytu zaś nie ma” - tak w jednym zdaniu można by streścić ideę tej książki i wiele więcej można by o niej już nie mówić. Ale jednak, w związku z tym, że napisał ją były zakonnik, to zastanawiam się nad czymś jeszcze: biorąc pod uwagę tak wielką ilość głośnych i nośnych odejść od kościoła w polskim kościele (Bartoś, Węcławski, Obirek, Samborski), przeprowadzanych nie tylko w zakresie hierarchii, ale i głęboko zrywających z istotą teologiczną organizacji, to - mogąc poznać jedną jedyną liczbę Wszechświata (pobawmy się w taką tu Kabałę) - chciałbym wiedzieć, ilu z naszych klechów (diecezjalnych, mnisich i “arystokratycznych”) wierzy w istocie i do głębi (a więc i lepiej bez refleksji) w głoszone przez siebie “słowo boże”. Bardziej już szanuję tych wszystkich kapłanów Makaronowych Potworów i innych bóstw rodzimowierczych, którzy wprost nieraz mówią nam, że cała ta wiara, to takie jajca, taka hucpa, ewentualnie może jakaś kulturotwórcza zabawa.
Klasycznie myśl Parmenidesa (o istnieniu istniejącego) przeciwstawia się tradycyjnemu pojmowaniu świata przez Heraklita, gdzie istnienia nie ma w ogóle, a jest jedynie chwilotrwałe “stawanie się”, nieprzemijająca zmienność i chwilowe jeno wyłanianie się rzeczy z niebytu… Ale nie sam jedynie Heraklit jest tu przywołany; Kanta, Heideggera, Nietsche’go i Platona (a jeszcze i Sokratesa za świadectwem tego ostatniego) powołuje tu Bartoś, by rozprawiać się - i nie bać jej już aż tak - z tą parmenidesowską tautologią, by wyjaśniać w ich poglądach możliwość i konieczność istnienia. A nieistnienie; czy to co niemożliwe jest też zawsze niekonieczne?
“Rzecz to piękna zaprawdę, gdy krocząc w pierwszym szeregu…” jeden z istotnych do niedawna funkcjonariuszy systemu, teraz - po nawróceniu się na oświecenie - walczy z jego zabobonem (albo inaczej: z zabobonem, którym on w istocie jest). Choć z jakiegoś podziwu dla myśli Tomasza z Akwinu nie może się wyzwolić do końca, nawet wzbudzając w sobie - nieśmiało na razie - podziw dla Nietschego… Bartoś - jako filozof “bez przydziału” po wystąpieniu z szeregów Kościoła (po cóż w świeckim świecie specjalista od Tomasza z Akwinu?), nie jedynie własny kryzys dostrzega, ale i filozofii w ogóle (po cóż dziś ona?) i widzi ją jako upiora i cień swej własnej sprzed wieków potęgi.
Niebyt jest dla kreacjonisty trwaniem stabilniejszym, pewniejszym (wszak nie istnieje i z nieistnienia nie musi się tłumaczyć), jest bytu podporą; to “byt” musi każdorazowo usprawiedliwiać swe istnienie, rysować genealogie. U Parmenidesa zaś odwrotnie: o niebycie ani mówić, ani myśleć nie sposób. Obrócił się więc światopoglądowy magnes Bartosiowi, a raczej wizja parmenidesowa stała się jakimś jego prześladowcą, o czym sam wspomina.
Pisząc o teorii poznania - uznany uprzednio tomista - przypomina nam, iż już od Platona wywodzi się idea niemożności poznania: albo coś wiem i wówczas nie mogę tego szukać, albo - jak nie wiem czegoś - nie wiem nawet, że mógłbym czegoś szukać. Tomasz więc, a wcześniej i Platon mówią o pewnym przebudzeniu do wiedzy, a nie jej pozyskaniu, o przypomnieniu sobie przez duszę - to już Tomasz - o czymś, co ta zawsze wiedziała. To wielce poetycka metafora, choć wielce nieprawdziwa w kontekście ewolucji naszego gatunku. Co nie znaczy, że nie kusząco piękna.
Sporo miejsca poświęca - i nie bez znajomości dogłębnej tematu - filozofii Nietzschego, starając się wyodrębnić jej jądro znaczeniowe i wyłuskać je z odrzucającego wielu języka i jej pierwszego zawłaszczenia - przez niemiecki narodowy socjalizm. Wyraźnie fascynujące wydaje się chyba w filozofii Nietzschego głoszenie upadku dotychczasowych systemów filozoficznych, dekadencji kultury europejskiej, dostrzeganie u kresu wieku XIX - na ponad sto lat przed Byung-Chulem - społeczeństwa wyczerpania, “dumnego ze swego impotentnego impossibilizmu”. A nas i dziś nie mogą nie uwodzić jego bliskie naturalizmowi biologicznemu poglądy na nierówność urodzenia (różnice kompetencji - społecznych, intelektualnych, emocjonalnych - powiedzielibyśmy dziś raczej pewnie)? A może damy się i przekonać do bartosiowego odczytania wartości “mocy” i “słabości” w dziełach myśliciela, do przyjrzenia się innego niż wtłoczony nam na zasadzie resentymentalnego wdrukowania popkulturowego figurze “Ubermenscha”? Wyraźnie zachęca nas Bartoś do podążenia tropem myśli Nietzschego, gdy ten nieszczęść europejskich dopatruje się tam, gdzie każe nam się widzieć zdrowy korzeń europejskości: w platonizmie (zatruwającym duszę człowieka pogardą do radości, ciała i wprowadzającym fantazję o ideach i zaświatach; nie dającym żyć “tu-i-teraz”, a w jakimś mitycznym “kiedyś-gdzieś”) i jego wersją dla ludu - chrześcijaństwem. Mnie nie trzeba przekonywać do nietzscheanizmu, ale dla kogoś może się to okazać zaskakujące czy może obrazoburcze. Mnie za to zaskakuje sama postawa Bartosia, czy bardziej jego przemiana; otóż uznany tomista (a więc i post-arystotelik) pozwala, by Nietzsche wypowiadał się w tym swoim schyłkowym duchu pesymizmu (głównie, gdy mówi o chrześcijaństwie jako religii niewolników i porównuje je do “nieustannego samobójstwa rozumu”).
W dość klarowny sposób opisuje Bartoś swe zmagania z tautologicznym wyzwaniem Parmenidesa, sporo w tym przemyśleń wysokich lotów acz też subtelnego humoru. Wywody są klarowne, choć przyznać trzeba, że lektura to z obrzeży filozofii i wiedzy popularnej, o jednak wyraźnie zaznaczonym progu wejścia - jak wszystkie znane mi pozycje z serii “Myśleć” PWN. Tym niemniej warto czasem pogimnastykować, a może i pomęczyć mózg; i nie: rozwiązywanie krzyżówek to nie szczyt wyrafinowania takiej gimnastyki…
Co ciekawe, a może nawet wydaje mi się nieco przekornie zabawnym - ostatni rozdział tej książki czytam w Rotterdamie. I choć wielki filozof tego miejsca nie pojawia się na jej kartach, to jakoś nabieram przekonania, że pośród 50 tys. uczestników Maratonu w tym mieście niewielu z nas w wieczór poprzedzający bieg wybrało filozofię za lekturę skupienia?..

Ta książka przenosi mnie - zgodnie z kwietniowym wyzwaniem - gdzieś indziej: do świata abstrakcji, idei; w pobliże walczących ze sobą metafizyki i ontologii.
“Istniejące istnieje, nieistniejące nie istnieje”, albo inaczej i bardziej klasycznie: “byt jest, niebytu zaś nie ma” - tak w jednym zdaniu można by streścić ideę tej książki i wiele więcej można by o niej już nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Porządek dnia z tytułu, to w dosłownym sensie taki plan, coś jak porządek obrad w Sejmie. A chodzi tu o kilka ważnych dni - dni, w których traci się duszę. I jak się ma wkrótce okazać - spychają kraj, naród i świat w przepaść szaleństwa.
Dla zebranych zaś w Reichstagu przedsiębiorców jest to całkiem zwyczajne spotkanie na styku przemysłu i polityki, kolejna zbiórka na kampanię wyborczą - tym razem dla rosnących w siłę nazistów, którzy już wkrótce mają przejąć władzę. Po wojnie większość z tych przedsiębiorców będzie jeszcze miała okazję do kolejnych zrzutek - dla kolejnych rządzących. A my do dziś używamy samochodów czy zmywarek przez nich produkowanych, czy pierzemy w ich chemii.
Po scenie początkowej przenosimy się do Austrii w dobie Anschlussu i poprzedzających go “negocjacji” Hitlera z kanclerzem i prezydentem tego kraju. Przy okazji trochę obśmiewamy zawodność pojazdów “pierwszej armii świata”, jakby wskazując, że to jeszcze był ostatni moment na powstrzymanie szaleństwa. Za chwilę zapłonie świat i trudno będzie się go gasiło.
Opowieść jest snuta raz jako powieściowa fabularyzowana historia, raz zaś otrzymuje podbudowę z faktograficznych zapisków pamiętnikarskich czy powojennych zeznań procesowych głównych uczestników opisywanych wydarzeń. A i sam Autor pozostaje nie do końca skryty i niemy; również i on czasem wychynie spoza wierszy…
Czyta się tę książkę może nawet nie jak reportaż z wydarzeń, a jak impresyjne stop-klatki z zatrzymania pewnego czasu. Jak we współczesnych nam smartfonach zdjęcia okazują się czasem krótkimi, pólsekundowymi filmikami… Ładnie to opisane, bo ma autor talent do wkradania się z udającym intymny wgląd spojrzeniem w znane historyczne sytuacje. Ale literackiemu kunsztowi jakoś nie odpowiada treść książki - ta jest jakaś nieco miałka. Te impresje nie usprawiedliwiają w moim przekonaniu do pisania o książce jako o kompletnym dziele ukazującym przyczyny rodzącego się nazizmu. Do nagradzania jej i wysławiania pod niebiosa. Sprawne to, ale jednak nieco pozerskie i fajerwerkowe. Miałkie.
Tym, co zdecydowanie w niej dostajemy, to narastające poczucie grozy. Udało się Vuillardowi nas przerazić w tych już poza tym dosyć przerażających czasach. A pięć-sześć lat temu - gdy została opublikowana oryginalnie - nie była aż tak aktualną, jak jest dziś…

Porządek dnia z tytułu, to w dosłownym sensie taki plan, coś jak porządek obrad w Sejmie. A chodzi tu o kilka ważnych dni - dni, w których traci się duszę. I jak się ma wkrótce okazać - spychają kraj, naród i świat w przepaść szaleństwa.
Dla zebranych zaś w Reichstagu przedsiębiorców jest to całkiem zwyczajne spotkanie na styku przemysłu i polityki, kolejna zbiórka na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mackiewicz rzutem na taśmę w końcówce marca i z nim związanego wyzwania. A dla mnie drugie już (dopiero?) spotkanie z Autorem. Ten zaś kontynuuje w książce swą narrację od momentu finału "W cieniu krzyża".
“Aggiornamento” Jana XXIII to dopiero początek - według niektórych komentatorów - nieszczęść, które zakończyły ostatnie lata świetności Kościoła, czyli rządy Piusa XII. Teraz - po Janie XXIII - mamy erę Pawła VI i upadku ciąg dalszy: dalsze zbliżenie z komunizmem, dalsze uciszanie krytycznych wobec komunistów głosów w Kościele (przejmująca historia prymasa Węgier - Józsefa Mindszenty’ego, czy uwolnionego z sowieckich więzień biskupa grekokatolickiego - Josyfa Slipy’ego) i wreszcie “zło zła” - trwający w najlepsze Vaticanum Secundum.
Jedni zarzucają Pawłowi, że nazbyt zbratał się z komunizmem - i przykładów tu wiele na tezy tej poparcie. Inni zaś twierdzą, że grzeszy on humanizmem (a więc człowieka nie Boga stawia w centrum zainteresowania) - i tu też Autor wynajduje argumenty popierające taką tezę. Kolejni zaś dowodzą, że nie można być zarazem humanistą i jednocześnie popierać antyhumanistyczny ustrój, jakim niewątpliwie jest komunizm; albo jedno, albo drugie. I tu też, trzeba przyznać, że Autor znajduje głosy popierające taki pogląd. Bądź tu mądry i encykliki pisz! A jeszcze poboczne dla głównego toku narracji przypomnienie, że papież/antypapież Jan XXIII (ale ten wcześniejszy, z czasów Wielkiej Schizmy Zachodniej XV wieku) w durnoty takie jak piekło nie wierzył - no i mamy pełen obraz naszych katolickich sprzeczności. Najważniejsze, żeby wpływy się zgadzały, prawdy wiary (złoto, DM i $) i dobre stosuneczki z panem Chruszczowem…
Paweł VI, którego raczej znamy jako autora takich encyklik jak “Humanae Vitae”, które to spowodowały odpływ wiernych od chrześcijaństwa i właściwie przewrócenie się kościołów w wielu krajach Zachodu, tu odsłania przed nami inną swą jeszcze twarz: ochoczo naucza i poucza ambasadora Brazylii, co do praworządności w tym odległym kraju, krytykuje amerykańską imperialistyczną inwazję w Wietnamie, ujawnia swe pomysły na podźwignięcie mieszkańców Czarnego Lądu z ich duchowego i moralnego niedorozwoju, a jednocześnie czyni wielkie starania, by krytyka nie rozlewała się na kraje komunistyczne. Spotyka się ochoczo i z Brozem Tito, i z wysłannikami Wietkongu, i z Ceaușescu; śle też powinszowania dla kolejnych sowieckich dygnitarzy. Dobry wujek taki dla krajów Bloku Wschodniego. Choć znów: nie zająknie się nawet w głośnych i szeroko komentowanych sprawach Sołżenicyna czy Sacharowa, nie upomina się o zabijanych w krajach Bloku Sowieckiego kapłanów i mnichów, nie wspomina o sytuacji w Albanii - pierwszym na świecie “prawdziwie ateistycznym kraju” (70. z pierwotnych 120. kapłanów zabito, pozostali - po uwięzieniu i torturach - nie nadawali się do dalszej kapłańskiej posługi…).
Sporo miejsca poświęca Autor powstawaniu rozłamów i przebiegowi współczesnych podziałów w łonie Kościoła, a szczególnie kościołów wschodnich. Tam wszak odbywały się istotne naprężenia i tarcia między prawomyślnymi cerkwiami (głównie w wolnych krajach Zachodu) i “znacjonalizowanymi” w ZSRR i - po uzyskaniu tych ziem przez Sowietów po II Wojnie Światowej - w Ukrainie. Paweł VI - jako dobry Sowietów wujek - przymyka oko na zerwanie postanowień Unii Brzeskiej na dawnych terenach Rzeczypospolitej i wcielenia kościoła Unickiego do podporządkowanej Kremlowi Cerkwi Moskiewskiej. Poświęcenie przez biskupa Rzymu grekokatolików - wiernego papieżowi skrzydła w cerkwi - dla dobrych stosunków z Sowietami jest szczególnie niegodne i w szczególny też sposób zdradza intencje i metody działania Pawła VI. Również zgoda na powstanie narodowego właściwie Kościoła w Chinach (z biskupimi nominacjami zatwierdzanymi w Pekinie a nie Watykanie!) jest przejawem głębokiego koniunkturalizmu papieża. No, ale już dla krytykującego jego działania (jak choćby popierania rozkwitu uważanej za marksistowską “teologii wyzwolenia” w Ameryce Łacińskiej i Południowej) pisarza południowoamerykańskiego… wiadomo: ekskomunika! Na szczęście już wkrótce wahadło wychyli się w drugą stronę i kolejny papież - “z dalekiego kraju” - z teologią wyzwolenia uczyni porządek; antykomunistyczna konserwa ponaprawia wypaczenia dwóch poprzednich, prokomunistycznych “unowocześnieniowców”.
Ponownie imponujący research faktograficzny, ponownie znać ogrom pracy dla napisania tej książki poświęcony. Jednocześnie ten ogrom faktów zaczyna nieco przytłaczać czytelnika; zbyt to może już porządnie i uczciwie wobec czytelnika napisane jak na współczesne standardy? Gdyby nie wysłuchanie książki w postaci e-booka, nie wiem, czy poradziłbym sobie z jej i objętością, i wagą faktograficzną?
Dość starożytna lektura (I. wydanie w 1975 roku) i dość już dawno przeniesiona na słuchaną przeze mnie ścieżkę dźwiękową; można więc lektorowi wybaczyć drobne potknięcia językowe i może nie do końca umocowanie w łacinie i niemiecczyźnie… Gorąco polecam, ale i szczerze ostrzegam (raczej dla tych którzy już wcześniej wiedzą, że katolicyzm, to nie chrześcijaństwo).

Mackiewicz rzutem na taśmę w końcówce marca i z nim związanego wyzwania. A dla mnie drugie już (dopiero?) spotkanie z Autorem. Ten zaś kontynuuje w książce swą narrację od momentu finału "W cieniu krzyża".
“Aggiornamento” Jana XXIII to dopiero początek - według niektórych komentatorów - nieszczęść, które zakończyły ostatnie lata świetności Kościoła, czyli rządy Piusa XII....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O ile jakoś nie ciągnie mnie do czytywania biografii prawdziwych morderców, o tyle z niemałą przyjemnością wczytałem się w losy i autoopowieść pewnej morderczyni seryjnej - wiedząc, że to fikcja a nawet bardziej kreacja literacka…
Brak tu zagadki kryminalnej, bowiem główną bohaterkę od razu poznajemy jako więźniarkę odsiadującą wyrok dożywocia i ona to - niby w swym dzienniku, ale pisanym wprost do publiczności - wprowadza nas w historie swych zbrodni i kulisy procesu. Układanka pomyślana jest fajnie i ładnie się ostatecznie te puzzle składają, choć pewną niekonsekwencją tej ekshibicjonistycznej opowieści jest wyjawienie nam więcej zbrodni, niż te znane wymiarowi sprawiedliwości. Jeśli to książka-pamiętnik, to i prokuratorzy czy sędziowie mogą się z niej co nieco dowiedzieć… A taka niby zbrodniarka poukładana i sprytna…
Dużo opisów erotyki i do mocnych, krwistych; ocierających się wręcz o pornografię. Choć bardzo pasujących do całokształtu postaci głównej bohaterki - żądnej doznań smakoszki, krytyczki kulinarnej i pisarki. Nienażartej, niezaspokojonej, nienasyconej…
W finale, gdy wszystko staje się właściwie już jasne, Autorka przez chwilę udaje, że będzie nas mamić wizją romansu, ale ani ona nie chce nas do niego ostatecznie przekonać, ani my - zbyt cwane lisy - oszukać się nie dajemy… Choć jakoś wprowadzenie tego wątku zdaje mi się małą rysą charakterologiczną na postaci bohaterki i sam już nie do końca wiem, czy było to zamierzone puszczenie oka do czytelnika, czy jednak wypadek przy pracy i potknięcie. Ta niepewność niepotrzebnie towarzyszy mi w finale skądinąd bardzo dobrej książki, która poza tym zachwycała.
Zdecydowanie jest to literatura popularna, ale i zdecydowanie dobra: Krwista, dowcipna i dość błyskotliwa. Do polecenia,choć nie do każdego czytelnika.
Może ja jestem jakimś degeneratem, że podobają mi się kolejne książki z Wydawnictwa MOVA? A może gdzie indziej dziś jest punkt odcięcia dla literatury obrazoburczej i źle smakującej, niż w czasach jakiegoś Wilde’a?

O ile jakoś nie ciągnie mnie do czytywania biografii prawdziwych morderców, o tyle z niemałą przyjemnością wczytałem się w losy i autoopowieść pewnej morderczyni seryjnej - wiedząc, że to fikcja a nawet bardziej kreacja literacka…
Brak tu zagadki kryminalnej, bowiem główną bohaterkę od razu poznajemy jako więźniarkę odsiadującą wyrok dożywocia i ona to - niby w swym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pierwsze moje spotkanie z pisarstwem Barry’ego Lopeza i mieszane mam odczucia.
Tytułowy horyzont jest tu tym nieco magicznym skrajem świata, za którym może być wszystko, zwłaszcza gdy jeszcze tylko wyobrażone i o których to cudów poznaniu chłopiec może tylko marzyć. Dostajemy tu jednak opowieść dojrzałego pisarza, stanowiącą sumę jego wieloletnich przemyśleń i choć jej wydarzenia rozgrywają się wielomiejscowo na świecie i rozciągają się w czasie na dziesięciolecia, to w istocie dotyczą wciąż jednego i tego samego: kondycji współczesnego człowieka i przemian jakie się w nim dokonują oraz jakie on wprowadza w otaczającym go świecie. Mocno krytyczna i gorzka to przeważnie refleksja, co szczególnie niezwykłe u Amerykanina.
Jakoś długo jednak nie mogę się wciągnąć w lekturę tej książki, dać się porwać do świata przedstawianego przez Autora - za dużo tu autobiograficznej własnej opowieści, zbyt wiele dygresji (w samym tekście i rozbudowanych do absurdu przypisach - jeszcze głębiej sięgających w rodzinne konstelacje jego wielce patchworkowej rodziny).
Kreśli Lopez z rozmachem swą podróż w czasie i przestrzeni, przedstawia swój wieloletni namysł nad różnorodnością i złożonością procesów świata, by wreszcie pytać o nasze prawo do dominacji nad nieistniejącymi już ludami “pierwotnymi”, o prawo do konkwisty, obejmowania zamieszkałych ziem w posiadanie i - bardziej już współcześnie - o przyczyny zgody na nierówności społeczne, przemoc, cierpienia, których można by uniknąć. Czasem to pięknie przemyślane i napisane, czasem dość jednak naiwne (czy wpadające wręcz w jakieś mistycyzujące nastroje), ale do myślenia pobudza.
O ile opowieści arktyczno-morskie sporo mnie w ostatnim czasie zajmowały (a i na więcej mam ochotę), to tu nie arktyczne wątki książki podobają mi się tu najbardziej. Za najciekawszą uznaję bowiem opowieść afrykańską, a dotyczącą poszukiwania śladów biologicznych po wczesnych hominidach. Nawet nie sama opowieść o towarzyszeniu afrykańskim badaczom jest może interesująca, a poboczne dywagacje, które stają się rozważaniami o przyszłości gatunku ludzkiego, gdzie może nie geograficzna izolacja może się stać warunkiem koniecznym nowych przyszłych specjacji, a bardziej nawet rozgraniczenie różnych ludzkich populacji poprzez pozyskiwanie bądź nie specyficznych kompetencji dla funkcjonowania w zdigitalizowanej rzeczywistości już dziś, a bardziej jeszcze w przyszłości.
Wspaniałe są niektóre opisy - jak na przykład arktycznego nurkowania: plastyczne, barwne, sugestywne. To dopiero terra incognita dla wszystkich dziś niemal ludzi na ziemi! O pierwszych polarnikach - wzmiankowanych tu - nawet nie wspominając; dzisiejszy podróżnik zwiedza Antarktykę komfortowo, a oni tam próbowali przeżyć - taki Amundsen czy Scott.
Z dużym talentem propagatorskim opisuje Lopez wszystko to, czego dowiedział się dzięki własnej ciekawości i co dzięki własnym przemyśleniom przekuł na przyciągającą uwagę opowieść. Warto przytoczyć tu choćby jego opis ruchu fragmentów meteorytów w śniegu, a następnie lodach Antarktydy, nim zaczną się one “rodzić” na meteorytowych polach…
Zna i cytuje poezję Zagajewskiego…
Źle się czyta tę książkę w krótkich kilkunastominutowych fragmentach; danie jej czasu i poświęcenie uwagi sprawia, że jakoś odnajduje się ten rytm pisarstwa Lopeza, odnajduje jego zachwyt nad pięknem świata i wgryza nieco w jego rozważania na temat filozofii przyrody i nawet filozofii ogólnej. Co jednak nie zmienia faktu, że jej język pozostaje dość trudny i mało porywający, a o uwagę nad przebiegiem myśli autora trzeba dość mocno i nieustannie walczyć.
To literatura dość nierówna; fragmenty piękne i przykuwające uwagę mieszają się z banalnymi i nieważkimi. Sądzę, że problemem jest długi okres powstawania tej książki - często pierwotnie w formie mini-esejów czy notatek pisanych na gorąco, a następnie zamysł połączenia ich w jedno dzieło. Albo ta nierówna dojrzałość Autora w różnych momentach jej pisania daje tu o sobie znać, albo może te szwy spajające różne w sumie opowieści są tu nazbyt widoczne. To spora wada książki.
Myślę, że dam jeszcze Lopezowi szansę, ale na pewno muszę odpocząć - wymęczył mnie. Męczę się nawet, próbując ocenić ją na jakiejś skali, bo ciężko przypisać jej jakąś inną wartość, niż uśrednioną z tych licznych zachwytów i zawodów, towarzyszących mi w trakcie długiego jej czytania.

Pierwsze moje spotkanie z pisarstwem Barry’ego Lopeza i mieszane mam odczucia.
Tytułowy horyzont jest tu tym nieco magicznym skrajem świata, za którym może być wszystko, zwłaszcza gdy jeszcze tylko wyobrażone i o których to cudów poznaniu chłopiec może tylko marzyć. Dostajemy tu jednak opowieść dojrzałego pisarza, stanowiącą sumę jego wieloletnich przemyśleń i choć jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie bez przyczyny tytułem książki opisującej Polskę szlachecką, a więc I Rzeczypospolitą (samą nie mającą wszak jeszcze świadomości, że będą i Rzeczypospolite kolejne) jest “Warcholstwo”, skoro jej treść jest opisem przejmowania państwa we władanie przez jedną - i to najmniej liczną - grupę społeczną. A wszystko zaczęło się od konieczności zapewnienia dziedzictwa tronu córce Jadwidze przez jej ojca, Jana Andegaweńskiego i właśnie za tę sukcesję trzeba było szlachcie przyobiecać wiele przywilejów na łożu śmierci. Później zaś kolejnymi obłaskawieniami musiał już sypać Jagiełło; potem to już poszło…
Fascynujący jest opis funkcjonowania państwa przednowoczesnego, bez policji, centralnej służby podatkowej, szpitalnictwa, czy innych egzekutyw, a w głównej mierze na oddolnym szlacheckim pilnowaniu istnienia status quo.
Jakże inaczej niż dziś rozumiane, było równouprawnienie kobiet w szlacheckiej Polsce, a status samych kobiet stanu wysokiego - lepszy wprawdzie niźli Francuzek, ale już nie tak dobry jak Angielek czy Węgierek - pozazdroszczenia godny dziś się nie wydaje.
Świetnie opisano - choć oczywiście w zarysie - stosunki wyznaniowe w Rzeczypospolitej i kolejne fale (reformacja, kontrreformacja) zmywające gorące głowy szlachty, a kler prowadzące do tępienia i degrengolady. Rozprawia się też nieco z mitem “kraju bez stosów” i podpowiada nam, jak ściślej rozumieć to sformułowanie.
Nie tyle zresztą Autor rozprawia się z jakąś mitologią szlachetczyzny i odkrywa przed nami nieznane lądy, ile odczarowuje pewne przekłamania i uproszczenia, dominujące w naszym powszechnym postrzeganiu epoki (ba, sami naukowcy ulegają nieraz magii własnych uproszczeń), choć trzeba przyznać, że każdy zetknie się tu z pewnością z faktami dla siebie zupełnie nowymi i nieznanymi.
Zainteresowałem się twórczością Janickiego po tej pozycji. Ta książka wygląda na wymagającą ogromnego nakładu żmudnej pracy w archiwaliach, a autor jest niezwykle wręcz płodny w tematach historycznych i zdążył już mieć szereg innych książek na koncie! Ostrzę zęby na jego “Cywilizację Słowian”, którą od jakiegoś już czasu mam w czytniku…

Nie bez przyczyny tytułem książki opisującej Polskę szlachecką, a więc I Rzeczypospolitą (samą nie mającą wszak jeszcze świadomości, że będą i Rzeczypospolite kolejne) jest “Warcholstwo”, skoro jej treść jest opisem przejmowania państwa we władanie przez jedną - i to najmniej liczną - grupę społeczną. A wszystko zaczęło się od konieczności zapewnienia dziedzictwa tronu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gdyby nie fakt, iż cały czas pamiętam jaką lekturę wybrałem i kto jest jej autorem, muszę przyznać, że po wielokroć w jej trakcie łapię się na spostrzeżeniu, że bardzo mi powieść przypomina “Złego” - jakimś ogólnym klimatem, jakąś nostalgią może i jakimś lekko umownym traktowaniem przaśnej peerelowskiej rzeczywistości; tam mieliśmy rasowy western w socjalistycznej masce, a tu - pod płaszczykiem realiów powojennych gdzieś na Ziemiach Odzyskanych - rozgrywa się prawdziwa powieść łotrzykowsko-romansowa, jakiej nie powstydziłby się jakiś Dumas, Remarque czy inny Faulkner (choć raczej to francuskie mam tu konotacje literackie).
Trzeba przyznać, że miał Tyrmand pióro! Miał wyobraźnię! Kompletnie to przeze mnie pisarz niedoceniony, a zasługuje na atencję ze wszech miar i nadrobię nieco moje braki, walcząc jeszcze z tą kolejną literacką ignorancją w najbliższym czasie…
Sama zaś powieść, to z jednej strony - jako się rzekło - powieść łotrzykowska, a więc mamy i arcyciekawą galerię kilku postaci z pogranicza półświatka, z lekko rozmywającymi się życiorysami. Zresztą i sam półświatek we wczesno-peerelowskiej rzeczywistości rozmaicie bywa rozumiany w momencie, gdy lekko już okrzepła władza przystępuje do ostatecznego rozprawienia się z resztkami prywatnych przedsiębiorców i znacjonalizowania ostatnich prywatnych inicjatyw i branż, z drugiej zaś same ludzkie życiorysy - ze służbą na wojennych kontrtorpedowcach pod wątpliwymi flagami, znajomością podejrzanych wielce języków obcych i przeszłymi bytnościami w dość wrogich obecnie, a niedawno jeszcze sojuszniczych państwach Zachodu - same w sobie często nie nadają się do głośnego z nimi obnoszenia… Na to wszystko nakłada się warstwa obyczajowa, a więc przelotne spotkanie dwojga młodych ludzi w jakimś nieco obcym im miejscu, gdzie od pierwszej chwili czujemy rodzącą się między nimi fascynację i obserwujemy, dokąd ów kilkudniowy romans ich zaprowadzi. Z jednej strony spotkanie to zmieni całkiem wiele zwłaszcza w planach jednej ze stron, a z drugiej - to, co początkowo widzimy jako klęskę, finalnie okazuje się może nawet ocaleniem? Porusza się w pisaniu tej romansowej opowieści Tyrmand niemal jak po krawędzi wąskiego ostrza prawdopodobieństwa, próbując nie wpaść w śmieszność, nieprawdę psychologiczną postaci i banał. Czy mu się udaje? Pewnie każdy będzie miał tu swoje zdanie po lekturze. Na pewno autorowi trzeba przyznać dość sprawne operowanie słowem w opisach erotyzmu, a pamiętać trzeba, że nie tylko wydarzenia lokują się w czasach powojennych, ale i książka była pisana w latach pięćdziesiątych XX wieku. Dalekie to oczywiście od współczesnych nam Grejów czy innych Blanek (o ile ja sobie tą "literaturę" potrafię wyobrazić bez jej lektury), ale jest to na pewno i konsekwentne do całości powieści, i odważne zarazem; choć sugestywne i pobudzające, to wciąż nie pozbawione smaku…
Ileż tu w ogóle smaczków w tej powieści! jakie subtelne, a wszak dość czytelne echa niedawnej wojennej przeszłości (pamięć morskiej służby na okrętach wojennych, cienie Powstania Warszawskiego), aż nabrałem ochoty na głębsze wejście w mocniejszą lekturę: może literacka wersja Maćka Chełmińskiego niedługo?
A tu jeszcze czyta Krystyna Czubówna; mistrzowsko czyta i interpretuje, choć może do całości lektury i z racji ogromnej przewagi postaci męskich przydałby się i męski raczej lektor? Zdecydowanie nie dość doceniałem dotychczas kunszt Tyrmanda; wrócę doń na pewno!

Gdyby nie fakt, iż cały czas pamiętam jaką lekturę wybrałem i kto jest jej autorem, muszę przyznać, że po wielokroć w jej trakcie łapię się na spostrzeżeniu, że bardzo mi powieść przypomina “Złego” - jakimś ogólnym klimatem, jakąś nostalgią może i jakimś lekko umownym traktowaniem przaśnej peerelowskiej rzeczywistości; tam mieliśmy rasowy western w socjalistycznej masce, a...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Bachor Wojciech Grajkowski, Katarzyna Nowakowska, Anna Rączkowska, Dominika Węcławek
Ocena 6,3
Bachor Wojciech Grajkowski...

Na półkach: ,

Książka jest późnym potomkiem pisma “Bachor” - trochę zgrywy w ogóle, a trochę ironicznej odpowiedzi na wszelkie rodzicielskie poradniki, wszelkie zachwyty nad rodzicielstwem i wszelkie instagramowe pato-cukierkowe rodzicielstwa wzorce, a normalnych ludzi prowadzące do frustracji, poczucia klęski i nieustających porażek.
I to właśnie ku pokrzepieniu serc tych rodziców wyklętych i przeklętych jest ta powieść.
Ilość ironii, sarkazmu i gorzkich a prawdziwych obserwacji rodzicielstwu i rodzicom tu poświęconych może przyprawić o niestrawność i palpitacje różne - to na pewno. To pozycja w jakimś tam rodzaju premium i do niedosłownego odczytywania! Początkowy zachwyt nad soczystą ironią i mnogością celnych, trafnych obserwacji ubranych w kąsającą satyrę pewnie w trakcie lektury powszednieje i przygasa, a to w związku z nieustającym wysokim tej pastiszowej formy poziomem, ale trzeba i książce przyznać, że utrzymuje bardzo równy poziom, a kończy się w momencie, w którym skończyć się powinna.
Do tego nieraz lektura pokazuje, że nie jest tylko zgrywą, a jest dość dobrze osadzona we współczesnej literaturze przedmiotu i jej treść, to jedynie swoista polemika ze wzmiankowanymi niejednokrotnie pojęciami i treściami głęboko zahaczającymi o zagadnienia rodzicielstwa i świetnie orientująca się też we współczesnej myśli pedagogicznej (tj. tej prawdziwej a nie czarnkowo-nowakowej).
Wersja audio została świetnie wyprodukowana przez Krytykę Polityczną i właśnie ją polecam!

Książka jest późnym potomkiem pisma “Bachor” - trochę zgrywy w ogóle, a trochę ironicznej odpowiedzi na wszelkie rodzicielskie poradniki, wszelkie zachwyty nad rodzicielstwem i wszelkie instagramowe pato-cukierkowe rodzicielstwa wzorce, a normalnych ludzi prowadzące do frustracji, poczucia klęski i nieustających porażek.
I to właśnie ku pokrzepieniu serc tych rodziców...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pierwsze moje z Mackiewiczem spotkanie, spowodowane czytelniczym wyzwaniem marca. Dzięki ci, LC, za to wyzwanie.
Co my tu mamy? Jak czytam tę książkę, to przypomina mi się plansza do gry w szachy przez trzy osoby jednocześnie, bo na takiej właśnie planszy Watykan - twierdząc, że wszak daleki od polityki - właśnie swą politykę uprawia. Jak trzeba, to po drodze im i z komunistami, i z caratem, i z po caratem następującymi bolszewikami (Cerkiew Prawosławna upadła i jest prześladowana, więc jest szansa, że internacjonalista Lenin nie zaprotestuje przeciwko wschodniej rekonkwiście, zwłaszcza, że bolszewicy bardzo potrzebują uznania międzynarodowego swej władzy). Faszyści, to porządni ludzie i Kościołowi bliscy (szczególnie wspaniały pan Mussolini, regulujący stosunki państwo-kościół dość po myśli Watykanu), komuniści to też fajni goście: już pan Stalin, że o cudownym Chruszczowie nie wspominać.
Tym właśnie jest “aggiornamento” (uwspółcześnienie) Kościoła Katolickiego, zapoczątkowane przez papieża Jana XXIII i polegające m.in. na otwarciu Watykanu na kościoły marginalizowanych dotychczas kontynentów (nominowanie kardynałów z Afryki), przygotowanie i zapoczątkowanie wielkiego soboru powszechnego (Watykańskiego II), mającego właśnie wprowadzić KK do współczesności, czy próby lawirowania między stroszącymi pióra światowymi adwersarzami w dobie pełnego rozkwitu zimnowojennej narracji i konfliktu kubańskiego.
Nie o tych wszystkich tematach pontyfikatu jest jednak ta książka, choć są one w niej wszystkie wzmiankowane. Główna uwaga skupia się na stosunkach kościoła z władzami komunistycznymi w Związku Radzieckim i usilnych staraniach, by żadne zmarszczki nie pojawiły się na gładkiej tafli tych relacji. W ten sposób Watykan miał nadzieję na prowadzenie rekonkwisty na terenach sowieckich, zaś komunistyczne władze zyskiwały znacznego sojusznika na forum międzynarodowym, który przede wszystkim pilnował, by nie podnoszono zbyt głośno tematyki prześladowania w Sowietach kościołów wschodnich, łamania praw człowieka i ujawniania licznym sympatykom komunizmu na Zachodzie prawdziwego oblicza ich “raju na ziemi”.
Zresztą nie sam kościół papieski ma tu coś na sumieniu. Na drugiej flance, to kościoły obrządku wschodniego starały się w warunkach państwa sowieckiego (sprzymierzonego jeszcze z Watykanem) zachować resztki własnej struktury i wciąż trwać w nieprzyjaznym im świecie. Stąd też zgoda na przewodzenie Cerkwi Moskiewskiej jawnym kremlowskim agentom (podróżującym rządowymi samolotami i na dyplomatycznych paszportach); ci z jednej strony bronili cerkwi w ZSRR przed zakusami papiestwa, a z drugiej toczyli jawne spory z Patriarchą Ekumenicznym z Konstantynopola, nie chcąc uznać jego tytularnej zwierzchności (a i tamten widział w odłamie moskiewskim niebezpieczny precedens kościoła nominowanego i akceptowanego przez polityczne władze świeckie).
Wprost autor tego nie mówi, ale gdy czytamy książkę, czujemy, że największą patologią, jaką dostrzega w Kościele jest jego odstąpienie od ewangelicznej zasady stawania po stronie ciemiężonych i prześladowanych. Opisywany tu Kościół zawsze bierze stronę możnych tego świata, od władców feudalnych poczynając, poprzez bogaczy ery industrialnej, dyktatorów XX-wiecznych faszyzmów i komunizmów, aż po współczesnych autorowi monarchów - Pierwszych Sekretarzy KPZR.
Przygląda się temu Mackiewicz nie z pozycji wojującego ateisty, lecz osoby zatroskanej o losy kościoła. Tym bardziej to cenne, dlań zaś tym bardziej bolesne.
Ogrom danych faktograficznych, mnóstwo cytatów, odniesień do dokumentów epoki, współczesnej publicystyki. Podziwiam autorów, którzy pisali opierając się na danych - jak Mackiewicz czy Kopaliński - z własnych fiszek, czy w erze przed-internetowej przeszukujących archiwa i w pamięci mających osoby, wydarzenia, cytaty… Piszących trzy czy pięć książek w życiu (to nie przypadek Mackiewicza akurat), a nie trzy rocznie. Choć całość książki może nieco niewspółczesna - raczej faktograficzna niż sensacyjna i za sensacją goniąca - warto poświęcić jej nieco czasu. Dla zdobycia znajomości wielu nieznanych czy zapomnianych faktów i wzbogacenia wiedzy o funkcjonowaniu styku kościoła i władzy (nawet i tej mocno wynaturzonej).
Książka ważna o tyle, że - jak widzę w kilku przeczytanych o niej opiniach - każdy z nas nieco inaczej ją odbiera i co innego uważa w niej za interesujące i wartościowe.

Pierwsze moje z Mackiewiczem spotkanie, spowodowane czytelniczym wyzwaniem marca. Dzięki ci, LC, za to wyzwanie.
Co my tu mamy? Jak czytam tę książkę, to przypomina mi się plansza do gry w szachy przez trzy osoby jednocześnie, bo na takiej właśnie planszy Watykan - twierdząc, że wszak daleki od polityki - właśnie swą politykę uprawia. Jak trzeba, to po drodze im i z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O “Dolinie Issy” pomyślałem gdzieś w końcu lutego, że taką mam na nią ochotę, że dopasuję ją do pierwszego lepszego wyzwania na LC i - o przewrotny losie - nie musiałem zbytni się nakombinować, by doprowadzić ten postulat do szczęśliwej realizacji…
Wiele się po niej spodziewałem, bo mam jakieś mgliste wspomnienie z dawno widzianego filmu, będącego ekranizacją powieści i teraz - już nieco bardziej świadomie - będę mógł do niego powrócić.
Sam Miłosz - w ćwierćwiecze od napisania książki - w nocie do nowego jej wydania zastrzega się, że nie jest to powieść autobiograficzna sensu stricte, a jedynie literacka wariacja na tematy rodzinnych stron i własnego dzieciństwa. Pierwowzorem mitycznej rzeki Issy jest żmudzka Niewiaża, a jej dolina jest owym mickiewiczowskim “krajem lat dziecinnych” po którym późniejszy noblista hasał jako pacholę.
Mamy tu wiele obrazów charakterystycznych dla epoki Wielkiej Wojny (nikt nie wie jeszcze, że Światowej Pierwszej, choć autor umiejętnie to sygnalizuje): stosunki chłopstwa z dworem, reformę rolną parcelującą szlacheckie grunty, dojrzewanie młodego człowieka oddanego na wychowanie dziadkowi, w którym to rodzą się pierwsze świadome fascynacje przyrodnicze: najpierw staje się na krótko botanikiem, później zaś “przyrodnikiem i myśliwym”, co zresztą odzwierciedla tradycyjny szlachecki stosunek do przyrody (zaobserwować i opisać, ustrzelić, oskórować i wypchać). Jakoś to wprawianie się nastoletniego Tomasza w myślistwo mnie odstręcza nieco i doskonale koresponduje z moim o myślistwie wyobrażeniem, choć pamiętać należy, że inny był kontakt człowieka z przyrodą, inne jej poznawanie…
Wieś tych czasów, to już nie ta z “Chłopów” czy archetypiczna bronowicka, ani też nie znana nam z “Nad niemnem”; czasy się zmieniają i tu właśnie mamy już pomieszanie starego i nowego. Choć echa powstańcze jeszcze się nie rozwiały; jeszcze są obecne w opowieści o kolejnych pokoleniach.
Książka jest raczej luźnym ciągiem zdarzeń, postaci i przemyśleń, niż z jakąś konkretną fabułą. Raczej impresjonistyczny fresk. Przypomina nieco pisarstwo Myśliwskiego, choć może mniej tu humoru, mniej obsesyjnego krążenia wokół stałych tematów będących osią kolejnych dzieł; mniej owej Myśliwskiemu charakterystycznej struktury narracyjnego ronda. Ale za to mistrzowskie opisy przyrody, szczególnie do docenienia, gdy książkę poznaje się w formie audio i można na chwilę zamknąć oczy.
Język nieco archaiczny, wiele pojęć, czynności codziennych i sprzętów codziennego użytku dzisiejszemu czytelnikowi nieznanych. Może to sprawiać niejaką trudność, ale któż twierdzi, że książka musi być “na jeden wieczór” i nie trzeba będzie w Wikipedii sprawdzić, jak te rozlewiska Niewiaży wyglądają?..
Dla mnie osobiście jeszcze jedno: opis tresury misiów do “tańca” w smorgońskiej szkole tańca niedźwiedzi podaje Miłosz tak jak opowieść mojej babci Zinki, która się w Smorgoniach rodziła… Jakoś czuję tę wileńszczyznę, Niewiażę i te Smorgonie jako swoje, nawet jeśli tylko kulturowo, jak pojęcia “kła-bulałajo” i “kendybolongo” w opowieściach potomków Kunta-Kinte w niegdysiejszym serialu “Korzenie”...

O “Dolinie Issy” pomyślałem gdzieś w końcu lutego, że taką mam na nią ochotę, że dopasuję ją do pierwszego lepszego wyzwania na LC i - o przewrotny losie - nie musiałem zbytni się nakombinować, by doprowadzić ten postulat do szczęśliwej realizacji…
Wiele się po niej spodziewałem, bo mam jakieś mgliste wspomnienie z dawno widzianego filmu, będącego ekranizacją powieści i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lekko mam mieszane uczucie odnośnie idei, przyświecającej powstaniu tej książki. Od początku czuję, że to takie promowanie “inności” kobiecego spojrzenia na architekturę i planowanie przestrzenne, może nie do końca potrzebne stawiania feministycznych pieczęci tam, gdzie nie zawsze są konieczne. Jeśli jednak jurorzy konkursów architektonicznych przeprowadzanych anonimowo potrafią wskazać, która praca została stworzona przez jedyną startującą w konkursie kobietę, to coś może jest w tym kobiecym podejściu…
Sama książka jest zbiorem wywiadów z kobietami architektury: architektkami, planistkami, urbanistkami, wizjonerkami wreszcie społecznymi i część z nich była już wcześniej publikowana w branżowym piśmie architektonicznym. Każda rozmówczyni z nieco innej baśni, każda porusza się w innej nieco skali planu, a więc i o czym innym opowiada. Przez to unika się pewnej monotonii, a książka nie staje się dla czytelnika spoza tej bańki nużąca.
Książka ma więc sporo zalet i ciekawych opowieści, które przemawiają do mnie, jako architektonicznego laika. Bardziej jednak interesująca jest nie w warstwie dyskursu feministycznego, a w przestrzeni ciekawych nowych projektów tkankotwórczych czy społecznotwórczych (vide: Podwórko im. Wszystkich Mieszkańców) i tak warto by ją promować, a że już wkrótce okazałoby się - niejako “przy okazji” - że we wszystkie ciekawe planistyczne, architektoniczne czy urbanistyczne projekty zamieszane są właśnie kobiety…
Tym, co jest dla mnie pierwszą korzyścią z wysłuchania tego zbioru wywiadów z kobietami architektury jest rozmowa nie z architektką a z socjolożką i jej wykład o feminatywach we współczesnym języku polskim. Sam mam z nimi nieraz problem (jakoś niektóre zgrzytają mi na zębach), a tu okazuje się, że (i dlaczego) warto o nie walczyć. I nie dziwię się już “ministrom” obecnego rządu ani nawet “gościniom” programów publicystycznych (nawet jeśli wordowski słownik podkreśla mi to ostatnie słowo czerwonym wężykiem :)), a dowiaduję się jeszcze, że nasz język ma naturalną do feminatywów łatwość. Ten wywiad polecam - mi temat feminatywów nieco oswaja i chciałbym zagłębić się w niego nieco bardziej.
Kolejną ciekawą opowieścią jest historia pewnego biura architektoniczno-planistycznego, którego twórczynie nie dość, że podejście do czasu pracy zaprojektowały tak, jak im to miało najlepiej służyć dla pogodzenia pracy zawodowej z innymi życiowymi rolami, to jeszcze i w swą przestrzeń profesjonalną wkomponowały “klubik malucha”, co było na jakimś etapie zwykłą życiową koniecznością tego kobiecego kolektywu. Cóż za piękny przykład oddolnej inicjatywy bez dorabiania szczególnej ideologii czy bohaterstwa (czas minął, klubik zlikwidowały).
Czy jednak ta życiowa konieczność usprawiedliwia kreowania na siłę idei “kobiecej architektury”? Czym innym jest - i z tym się zgadzam - dostrzeżenie pewnego odmiennego podejścia przez architektki do kreowania przestrzeni miejskiej czy indywidualnej (jak w przykładzie z tym konkursem i jedną zaszyfrowaną uczestniczką-kobietą), ale czy musimy od razu na siłę budować tę barykadę, gdzie po jednej jej stronie “my”, a po drugiej “one”? Czy każda z rozmów musi się kończyć tym męczącym już w końcu pytaniem: “Czujesz się bardziej architektem, architektką, czy panią architekt?”?
Największe jednak wrażenie (oprócz idei jeża z “Podwórka…”) zrobiła na mnie niby zwykła rozmowa z pracującą w Wiedniu planistką urbanistyczną i jej opowieści o domach zdolnych do zmiany swych funkcji w miarę uaktualniających się potrzeb ich mieszkańców i tak projektowanych, by zabezpieczały koegzystencję w poszczególnych mieszkaniach osób o różnym stopniu sprawności fizycznej, zamożności i społecznym statusie. Imponuje mi ta zdolność myślenia w kategoriach społecznościotwórczych. Oto szklane domy na miarę naszych czasów! I jeszcze austriacki model projektowania, analizujący wpływ na środowisko (i szacujących koszty środowiskowe) budynku nie tylko na etapie projektowania, tworzenia i eksploatacji, ale i ocenę jego wpływu ekologicznego na etapie przyszłej rozbiórki…
Bardzo ciekawie wypada też rozmowa z samą autorką książki, a przeprowadzona przez jedną z jej poprzednich rozmówczyń, bo sporo tam takiego lekko drapieżnego dyskursu lewicującego. Promuje ona dość nowocześnie (a u nas - przy naszej współczesnej pato-deweloperce - to momentami wręcz rewolucyjnie) rozumiany społeczny model architektury z dyskusją o prawie do mieszkania i konieczności choćby częściowego “odrynkowienia” mieszkalnictwa. Bardzo podoba mi się sformułowanie “system do mieszkania”, padający z ust autorki i rozwijamy w rozmowie z nią. Tę rozmowę bardzo polecam.
Finalnie mam więc pomieszane pozytywne wrażenia z kilku rozmów i kilka nowych otwartych tematów w głowie (kilka też udanych wędrówek po tropach zaczerpniętych z tych rozmów), ale i jakieś nieprzyjemne odczucie nachalności promowania idei “kobiecej architektury”. Choć dyskurs feministyczny nie jest mi obcy, to jednak stawiam na zwykłą równość (a najpierw uświadomienie sobie, że często jej dotąd nie było), a nie epatowanie odmiennościami płci i budowaniu nowych narracji na tym fundamencie. Nie zawsze wahadło musi wychylać się w odmienną skrajność. Chciałbym książkę móc ocenić wyżej.

Lekko mam mieszane uczucie odnośnie idei, przyświecającej powstaniu tej książki. Od początku czuję, że to takie promowanie “inności” kobiecego spojrzenia na architekturę i planowanie przestrzenne, może nie do końca potrzebne stawiania feministycznych pieczęci tam, gdzie nie zawsze są konieczne. Jeśli jednak jurorzy konkursów architektonicznych przeprowadzanych anonimowo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zabieram się za powieść w przekonaniu, że będzie to horror i może nawet spotkam się ponownie z dzieciątkiem Rosemary, a tymczasem dostaję powieść dystopijną, który to typ literatury - o ile dobry to jej przedstawiciel - zawsze chętnie przeczytam.
Tym razem mamy światowy kryzys wynikający z zaniku zdolności rozmnażania się ludzkiego gatunku w sposób naturalny, co było eksploatowane już kilkukrotnie w kinie czy literaturze, a tym razem autorka maluje przed nami resztki cywilizacji szukające sposobu na swe ocalenie w programie wspomagania rozrodu. Mamy więc szereg zachęt dla kobiet gotowych zaryzykować własnym życiem (a jest to zagrożenie realne), poddając się niebezpiecznej hormonalnej stymulacji dla zajścia w ciążę i urodzenia dziecka, potem zaś narażanych na możliwość odebrania dziecka do kolektywnego wychowania w przypadku wykrycia przez odpowiednie służby najmniejszych zaniedbań rodzicielskich. Mamy też szereg szykan, którymi państwo traktuje swe nieprzekonane do ryzykownego rozmnażania obywatelki…
Mamy więc do czynienia z opresyjnym aparatem państwowym, który z jednej strony przymusza (mniej lub bardziej subtelnie) kobiety do ryzykowania życiem dla posiadania dziecka, a potem zastawia na nie liczne pułapki, by je owych dzieci pozbawić. Szybko orientujemy się, że ta “ekstrakcja” dziecka to niemal norma i mało komu udaje się zachować potomka po pierwszym - krytycznym - roku. Ciekawym jest też, że w rzekomych ośrodkach owe odebrane dzieci mają mieć się lepiej (nie za dużo tu o tych ośrodkach wiemy: top-secret!), choć właściwie nikt nie zna obywatela, który po tym wychowaniu i edukacji wróciłby do społeczeństwa.
Mamy tu dwa plany czasowe: współczesny i dziejący się w nieodległej przeszłości. Początkowo ich związek przyczynowo-skutkowy jest dość niejasny i czujemy się nieco zagubieni w opowieści. Później zaś konstrukcja powieści z przemieszaniem tych narracji, nie dość, że odsłania kolejne warstwy naszego poznania i zrozumienia, to jeszcze widzimy, że opowieść przeszłości powoli dogania początek narracji współczesnej i układa się w pewien ciąg.
Finał powieści dość mocno zaskakuje, choć - jak się temat przemyśli - to może i nie. A bystrzejsi ode mnie pewnie i szybciej zorientują się w intrydze, która stanowi główną oś fabularną powieści i główną też konstrukcję przedstawionego świata. Poznanie prawdy bywa bolesne, a sama ona potrafi się okazać przerażająca… Nie lepiej żyć w ułudzie i nieświadomości?
Muszę przyznać, że zarówno konstrukcja powieści z jej akcją dziejącą się w dwóch planach czasowych jak i sama intryga są niezwykle wciągające i książka naturalnie przyciąga do siebie w każdej wolnej chwili. Na pewno korzystnie się rozwija i nieco się gubią pewne nieporadności ze wstępnego etapu lektury. Trochę niefortunna jest jednak okładka pierwszego polskiego wydania, która odbiera nieco powagi prezentowanym w niej treściom i może kierować zainteresowanie książką do niezbyt naturalnej dla tej pozycji grupy docelowej - zbyt młodych czytelników. Dla innych: nie oceniać po okładce.

Zabieram się za powieść w przekonaniu, że będzie to horror i może nawet spotkam się ponownie z dzieciątkiem Rosemary, a tymczasem dostaję powieść dystopijną, który to typ literatury - o ile dobry to jej przedstawiciel - zawsze chętnie przeczytam.
Tym razem mamy światowy kryzys wynikający z zaniku zdolności rozmnażania się ludzkiego gatunku w sposób naturalny, co było...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pierwszy raz widzę chyba Małeckiego w anturażu historycznym i długo w odbiorze powieści zajmuje mnie najpierw wykrycie, że to “nie dziś”, a potem próba zrozumienia, “kiedy to”? Okazuje się, że w jakimś międzywojniu.
Tak bardzo pochłania mnie problem zrozumienia czasu “dziania się”, że długo nie pojmuję, co też to za dzianie. Opowiedziana wprost byłaby to może i dość zajmująca, ale jednak po wielokroć już przerabiana historia: o zdradzonym mężu wywołującym rokosz, o śmierci z tęsknoty, o pierwszej w mieście kobiecie z wyższym wykształceniem, stolarzu, który robiąc trumnę wpada w obsesję, a może i po trosze zakochuje się w zmarłej kobiecie (no, ale skoro wyznaje pogląd, że granicę między śmiercią i życiem można po wielokroć przekraczać w obie strony…), o zgwałconej dziewczynie i gwałtu tego mścicielu i kilku jeszcze epizodycznych postaciach - mniej lub bardziej istotnych dla samej opowieści. Ale jakże istotnych dla kolorytu scenerii, bo u Małeckiego nic nieistotne nie jest, a opowieść snuta jest w niezwykle plastyczny i poetycki sposób, przybliżając się nieco do prozy Singera czy Schulza. Nieco to oniryczne i jakoś tak jak zza mgły. A scena “malarska” nad rzeką jako żywo otwiera mi w głowie połączenie z filmowymi “Dwoma księżycami” Marka Barańskiego!
Jak zwykle więc u Małeckiego (i jak zwykle dla tego głównie do Małeckiego niemal już obsesyjnie wracam): kilka prostych ludzkich historii w jakimś ich mniej czy bardziej ważnym życiowym tąpnięciu. Ale też i zupełnie inaczej, bo grupa ta, to tym razem nie jakieś orbitujące wokół siebie wąskie grono najbliższych sobie osób, a całkiem liczna część mieszkańców przedwojennego miasteczka. A poza tym - jak zwykle: koloryt i niuanse oraz “prawda ekranu”...
Książka to - mam odczucie - bardzo odmienna od dotychczasowego pisarstwa Małeckiego i o ile wracałem do niego właśnie dla konsekwentnego powtarzania stałych motywów w kolejnych powieściach, to tu ta właśnie odmienność (przy jednak niepowtarzalności stylu) strasznie mnie chwyta i przekonuje. Mógłby już wszak Jakub Małecki osiąść na laurach (a jest już wszak i po pierwszej ekranizacji książki) i pisać to co już tak znane i rozpoznawalne dla tych, co już go znają, a tymczasem stwarza siebie nieco na nowo: nowe światy kreuje i na nowy nieco dla siebie sposób. Nieodmiennie jednak podoba mi się i nieodmiennie pozostaję fanem autora (nawet bardziej).

Pierwszy raz widzę chyba Małeckiego w anturażu historycznym i długo w odbiorze powieści zajmuje mnie najpierw wykrycie, że to “nie dziś”, a potem próba zrozumienia, “kiedy to”? Okazuje się, że w jakimś międzywojniu.
Tak bardzo pochłania mnie problem zrozumienia czasu “dziania się”, że długo nie pojmuję, co też to za dzianie. Opowiedziana wprost byłaby to może i dość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zbigniew Rokita włóczy się po tzw. Ziemiach Odzyskanych i tropi wchłaniające się już dziś szwy, którymi je - ową “odrzanię” sfastrygowano z “wiślanią”, od zawsze stanowiącą terytorium Polski. Rozmowy z kolejnymi bohaterami opowieści (głównie historykami miejsc) i analiza materiałów źródłowych pozwalają nam zorientować się w pewnej prawidłowości: pierwsze dwa pokolenia trwa oswajanie “poniemieckiego” i wrastanie korzeniami w ziemię, by pokolenia kolejne mogły znów zmienić swój stosunek do przeszłości i włączyć do historii swych miast również okres poprzednich jego mieszkańców. Tak jak ja - trzecie pokolenie po-repatriacyjne - gotów jestem tropić pruskie ślady w rodzinnym moim mieście. I widzę tu pewną zbieżność mojej opowieści z tymi przedstawianymi na kartach książki.
Gdzieś w głębszej warstwie tej książki odnajdujemy opowieść o naszej potrzebie budowania mitów i życia w świecie mitologii niepozbawionym. Dopiero pewien poziom stabilizacji społecznej i upewnienia się w swej historiii i prawie do miejsca na ziemi pozwala na uwolnienie od pewnych opowieści, które jeszcze przed chwilą gotowi byliśmy traktować jak prawdy objawione. Dziś zaś okazuje się, że “polskość” ziem odzyskanych datuje się ostatnio na średnowiecze, bitwy pod Cedynią (tego nawiasu otwierającego tysiącletni okres zmagań z Rzeszą germańską) nie było w ogóle, a uważana przez nas za niemal odwieczną i hanzeatycką starówka Gdańska, to zadekretowana przez powojenne władze wariacja na temat Gdańska, hanzeatycka fasadowo, a dość nowoczesna - jak na ówczesne, powojenne realia - w sercu budowli. Sześć lat przemieszkałem w Gdańsku i nie wiedziałem, że czuję się - ja, prowincjusz - onieśmielony miastem poniekąd wyobrażonym.
Sporo jest tu ciekawych informacji o znanych mi bliżej właśnie Gdańsku czy Wrocławiu. Zachęciła mnie też lektura do odwiedzenia miasta na wskroś “odrzańskiego” - Szczecina. Miasta, które nie jest na drodze donikąd indziej i do którego można trafić tylko wówczas, gdy je ma się za główny cel wyprawy.
Ciekawie też i odkrywczo - dla mnie - brzmią opowieści o powojennych relacjach polsko-niemieckich i fakt, przez jak długi czas status ziem pozyskanych był niepewny dla władz, samych ich mieszkańców i społeczności międzynarodowej. Już za mojego życia (czyli relatywnie dość niedawno) zostały one ostatecznie uznanymi polskimi nabytkami.
Żal mam natomiast niejaki do autora, że porusza się głównie po Odrzanii zachodniej, a tej po-ostpreussowskiej mniej poświęcając uwagi. Jako z niej właśnie pochodzący, mam pocieszenie w coraz lepszej dokumentacji jej właśnie dotyczącej (vide: “Poniemieckie” czy “Wieczny początek. Warmia i Mazury”); czytam też jednocześnie “Toń” i to co u Rokity odnajduję w wersji reportersko-socjologicznej, tam mam od razu przekute na narrację fabularną graną unisono.
Dobrze to napisane. Poprzedzone solidnym badaniem źródeł. Język żywy, dowcipny, bogaty słowotwórstwem odautorskim. Czyta się.
Zastanawia mnie pewna wolta, którą tu widzę. W jaki sposób Wydawnictwo Czarne wypuściło ze swego portfolio takiego pisarza, jak Rokita (poprzednio wydając “Kajś” w serii “Sulina”) i to po zdobyciu przez niego nagrody Nike? Czy to o nich autor mówi, jako o tych, którzy nie wiedzą w powodzenie “Odrzanii”, skoro przechodzi do Znaku? Rokita jest tak doskonałym gawędziarzem, że wydawnictwa powinny w ciemno iść w jego kolejne opowieści. Co też sugeruję i czytelnikom…

Zbigniew Rokita włóczy się po tzw. Ziemiach Odzyskanych i tropi wchłaniające się już dziś szwy, którymi je - ową “odrzanię” sfastrygowano z “wiślanią”, od zawsze stanowiącą terytorium Polski. Rozmowy z kolejnymi bohaterami opowieści (głównie historykami miejsc) i analiza materiałów źródłowych pozwalają nam zorientować się w pewnej prawidłowości: pierwsze dwa pokolenia trwa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książkę tę miałem w planach czytelniczych jeszcze, gdy była tylko wydawniczą zapowiedzią; potem przyszły inne lektury czy wyzwania i trochę mi się plan odroczył. Tym razem więc tak powszechnie znielubione wyzwanie lutowe (słusznie widzimy w nim jeszcze jeden chwyt marketingowy do nakręcenia popularności książek ścigającym się w tym swoistym wyścigu jakim jest Plebiscyt Książka Roku na LC) stało się pretekstem do przeczytania tej pozycji przegapionej w ponad setce książek przeczytanych w roku 2023.
Książka to niezwykła i ważna dla mnie osobiście z kilku różnych powodów. Przede wszystkim opowiada o geograficznej krainie, którą znam z dzieciństwa (“W mojej ojczyźnie, do której nie wrócę…” jak mówi Wieszcz). Do dziś mówię, że jestem rodzinnie (ok, po repatriacji z Kresów) z Ostpeussen. Dziadkowie się tam nie rodzili, ale już rodzice tak. Dawna więc kraina Prus, Warmii i Mazur znana jest mi z doświadczenia. Powód kolejny: dom. Taki jak ten opisywany w powieści miał mój stryj - stary “poniemiecki” dom na wiejskiej kolonii, gdzie i stawy rybne były, i wielki owocowy sad (z pszczołami dziadka), i wiele imponujących budynków gospodarczych, gdzie znalazło się miejsce i na wielką owczarnię, i na kilka kurek czy świnek. A skakał kto kiedy cztery czy pięć metrów w dół w stodole pełnej siana (z belki pod powałą do głębokiej jamy w sianie)? Wreszcie własne już fascynacje antropologiczne ludami, które były tam przed nami. Mówiło się “poniemieckie”, ale jak się przyjrzeć bliżej i wnikliwiej, to było to i “pomazurskie”, i “pokaraimskie” i “po-iluś-tam-jeszcze-plemienne”. W każdej małej wioseczce żywe były jeszcze historie powojennych “babek” (Mazurek, Karaimek, Niemek), które same jeszcze dożywały swych dni na własnej - a obcej już - ziemi I próbowały przysposobić do życia kolejne - bardziej już polskie - pokolenie…
Świetnie i realistycznie poprowadzony wątek schyłkowej fazy walk w Koenigsbergu (Królewcu) i losy niemieckich cywilów w obliczu zbliżającej się sowieckiej zarazy. Cieszę się, że czytam książkę mając jeszcze świeże wspomnienie lektury “Światła, którego nie widać”, bo widzę tu wiele zbieżności; nie ma mowy o jakimś zapożyczeniu czy wtórności, a podobieństwo istnieje w zakresie nastroju i ogólnego klimatu grozy. Nawet bardziej cenię “Toń” od “Światła…”, bo mniej tu cukierkowej naiwności i spłaszczeń narracyjnych, a więcej szczerości i historycznej prawdy. To fabuła na niezwykle mocnej podbudowie historyczno-faktograficznej. Myślę też, że doskonale nadawałaby się do ekranizacji; oby tylko ktoś zechciał wyłożyć środki równe ekranizacji tamtego dzieła i równie solidnie podejść doń od strony realizacyjnej. Cieszę się też, że lekturę tę przeplatam z "Odrzanią" Zbigniewa Rokity, bo mam jednocześnie w uszach wersję reportażową i przed oczyma tę fabularną, a nie ustępującą tej dokumentalizowanej w prawdziwości opowieści...
Ciekawą obserwacją i dobrze tu unaocznioną jest ta, że przed wojną i we wczesnym okresie tuż po niej podziały cywilizacyjne i społeczne przebiegały może nawet bardziej między mieszkańcami miast i wsi, niż między odrębnymi nacjami jako takimi w całości. Dziś - w dobie globalizacji, cyfryzacji i ogólnej unifikacji - trudno nam to nawet zrozumieć, ale jak dało się o to jeszcze popytać nasze babki…
NA uboczu głównej opowieści: doskonale opisane akademickie realia niszowych i “niedochodowych” kierunków nauki w czasach resetu covidowego i gorszego - bo kulturowo-mentalnego - resetu czarnkowego w nauce. A do tego szarpanina na wschodniej granicy i współcześni ludzie pomieszani ze swymi niewspółczesnymi antenatami…
Znamiennym jest fakt, że zaczynam książkę czytać w miejscu oddalonym o kilkanaście kilometrów może od tych opisywanych (i nawet dokładnie z nazwy wymienionym w finałowej wyliczance) - podczas krótkiego zimowego pobytu nad mazurskim jeziorem. A gdy w najbliższym miasteczku, w dość porządnie zaopatrzonej księgarni, chciałbym kupić egzemplarz fizyczny i podarować go na miejscu komuś, kto doskonale będzie wiedział, o czym książka jest - to nie ma jej tam! Nie ma jej kilkanaście kilometrów od jej wydarzeń…
Wiele się po tej książce spodziewałem, ta zaś nie dość, że nie zawiodła, to jeszcze okazała się znacznie lepsza, niż co do niej oczekiwania. Rzadkie to, a tym cenniejsze; autorkę zaś biorę na celownik - mam nadzieję, że będzie jeszcze miała coś do opowiedzenia.
Mam wielce emocjonalny i osobisty stosunek do tej książki, tym niemniej gorąco ją polecam!

Książkę tę miałem w planach czytelniczych jeszcze, gdy była tylko wydawniczą zapowiedzią; potem przyszły inne lektury czy wyzwania i trochę mi się plan odroczył. Tym razem więc tak powszechnie znielubione wyzwanie lutowe (słusznie widzimy w nim jeszcze jeden chwyt marketingowy do nakręcenia popularności książek ścigającym się w tym swoistym wyścigu jakim jest Plebiscyt...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Lutowe wyzwanie daje jednak okazję do przyjrzenia się poszczególnym kategoriom i wybrania z nich jakichś interesujących pozycji. Tym razem - czekając na nominatów do “Zajdla” - zaglądam do nominowanych w kategorii SF i biorę się za “Metamorfa”.
Cyberpunk i neo-noir po polsku! Świat przyszłości zaledwie dwa wieki do przodu, a już niemal jak z “Modyfikowanego węgla”: wszczepy domózgowe, bioniczne kończyny i organy, miasto przyszłości, mające być w założeniu oazą szczęścia i dobrobytu w zmieniającym się (klimat!) świecie, a w rzeczywistości jawiące się jako kolejne spotworniałe megapolis. Do tego byli żołnierze obecnie na usługach “sektora prywatnego”, a więc to samo zabijanie i tak samo dwuznaczne moralnie, a jedynie za lepsze pieniądze. No i - będące już ewidentnie elementem hard-SF - metamorfy, czyli istoty mogące w szczególnych okolicznościach przeobrażać się (fizycznie, umysłowo i nieomalże duchowo) w inne osoby, co daje szerokie pole do popisu dla działań ludzi ukrywających się w cieniu społeczeństwa.
Jednak książka ma nieco zbyt małą objętość i już w połowie rozwiązuje się pewna istotna jej zagadka fabularna, co początkowo wywołuje zaskoczenie i niejaki zawód. Po chwili jednak okaże się, że warstwa kryminalno-rozpierduchowa staje się jedynie podłożem dla postawienia poważniejszych pytań o istotę człowieczeństwa w zmieniającym się świecie. To coraz wymyślniejsza technologia każe nam pytać, czym człowiek jest w istocie: ciałem? pamięcią i odruchami? duszą może? Ile elementów technologicznych pozwoli odtworzyć człowieka, by był on znów tą istotą, która została już raz utracona. I już nie żałuję, że nie jesteśmy już w pełni w świecie Takeshi Kovacsa; Andrzej Kwiecień idzie ze swoją książką w inne rejony literatury. Tylko po to zresztą, by finalnie wrócić jednak do rozrywkowego charakteru książki i zakończyć ją efektownymi fajerwerkami. Sam nie wiem już, czy chcę tej huśtawki, choć rozrywkowo książka trzyma poziom.
Koniec powieści zaskakujący, dobry i konsekwentny w duchu całości, choć… aż się prosi o poświęcenie mu nieco uwagi i lepsze dopracowanie. Na jakąś małą rozwlekłość - po feerii dynamizmu i przemocy - dla zwielokrotnienia efektu zaskoczenia.
To o co chciałbym się jednak nieco przyczepić, to objętość powieści i tempo naszego przez nią marszu. Jeśli kogoś ona wciągnie (a ze mną tak się stało), to istnieje ryzyko połknięcia jej w dwa wieczory (albo i jeden dzień). A co, gdyby - wykorzystując świetny pomysł i nawet niezłe jego przedstawienie - dać sobie więcej czasu na rozplanowanie wątków i wyważenie proporcji między akcją a rozważaniami filozoficznymi? Nie pogniewałbym się, gdyby książka miała 200 stron więcej i z pozycji dobrej/b.dobrej stać się miała arcydziełem gatunku! Tym niemniej jest to wart zauważenia debiut pełnowymiarowy i z niecierpliwością będę oczekiwał na kolejne dokonania pana Kwietnia…
To naprawdę niezła książka i - biorąc pod uwagę jej ogromny potencjał - chciałbym móc ocenić ją jeszcze wyżej.

Lutowe wyzwanie daje jednak okazję do przyjrzenia się poszczególnym kategoriom i wybrania z nich jakichś interesujących pozycji. Tym razem - czekając na nominatów do “Zajdla” - zaglądam do nominowanych w kategorii SF i biorę się za “Metamorfa”.
Cyberpunk i neo-noir po polsku! Świat przyszłości zaledwie dwa wieki do przodu, a już niemal jak z “Modyfikowanego węgla”: wszczepy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Głównym bohaterem powieści jest zmarły właśnie Archiwariusz, z którego zapisków wyłania się los wielu mieszkańców Galicji po upadku potęźnego cesarstwa Austro-Węgierskiego, walczących o własną tożsamość, własną państwowość, prawo do bytu nieraz. Taki jest i los Jurki Koby, który - nim się spolszczy i zostanie finalnie owym Archiwariuszem - jest grekokatolickim młodzikiem, sokolikiem, tym rycerzem Symona Petlury w walce o państwowość Ukrainy Zachodniej. Pali, gwałci i morduje - jak to na wojnie narodowowyzwoleńczej.
Mamy więc to, co w tak wielu miejscach literatury już figuruje (czy nie tego echa widzieliśmy i w “Austerii”?): rodzące się w krwi i ogniu pogranicze polsko-ukraińskie i mieszające się jak w tyglu dziedzictwa polskie, żydowskie i rusińsko-kozackie. Dużo krwi, dużo śmierci, dużo gwałtu i cierpienia; ofiarami w przeważającej mierze Żydzi, chłopi, niepiśmienni. Jak to na wojnie (narodowowyzwoleńczej).
Język opowieści przepiękny! Konstrukcja fabularna mistrzowska. Wydarzenia przenikają się zarówno w czasie jak i płaszczyznach poziomych tu i teraz. Mało romantyzmu, a dużo za to szczerości; nawet jeśli to świat i wydarzenia kreowane weną pisarza, to czujemy, że są prawdziwe co do zasady.
To moje pierwsze spotkanie z Kalmanem (mam jeszcze w domu papierowe wydanie “Jeszcze żyjemy”) i bez mała przypadkowe; zgadzam się z twierdzeniem Pilcha na jego temat - mało brakło, byśmy stracili z horyzontu literackiego pisarza wielkiego formatu!

Głównym bohaterem powieści jest zmarły właśnie Archiwariusz, z którego zapisków wyłania się los wielu mieszkańców Galicji po upadku potęźnego cesarstwa Austro-Węgierskiego, walczących o własną tożsamość, własną państwowość, prawo do bytu nieraz. Taki jest i los Jurki Koby, który - nim się spolszczy i zostanie finalnie owym Archiwariuszem - jest grekokatolickim młodzikiem,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Minęło 150 lat od wyprawy Beringa (książki Stephena Bowna poznaję w kolejności występowania ich wydarzeń w dziejach świata), a ludzkość wciąż ma białe plamy na mapach. Na przełomie XIX i XX wieku! Nie do końca jasna jest sprawa magnetycznego Bieguna Północnego, nikt nie przepłynął legendarnego Przejścia Północno-Zachodniego, no i niezdobytym pozostaje wciąż Biegun Południowy (Północny rzekomo właśnie zdobyto).
Narracja brnie powoli jak przez lodowy pak i rozsmakowuje się w nie zawsze smakowitych momentach wypraw. Jest to wspaniała i prowadzona z rozmachem opowieść, ale i bogate źródło faktograficzne epoki - ostatniej epoki zdobywców. Kolejni marzyciele - co prorokował już sam Amundsen, ciesząc się z czasów, w jakich przyszło mu żyć - musieli już szukać białych plam poza ziemskim globem i spoglądać tęsknie na Księżyc. Swoją drogą, to już pół wieku po pierwszym zdobyciu Bieguna Południowego człowiek postawił i na nim stopę; szybciej poszło z podróżami kosmicznymi, niż z eksploracją samej macierzystej planety…
Jakiej skali (głównie czasowo) były to wyprawy, niech świadczy fakt, iż podczas kilku lat ich trwania świat potrafił dość istotnie się odmienić. Wojny wybuchały, państwa upadały i rodziły się, a młody kapitan opromieniony sławą pierwszego przejścia przez północne wybrzeże Ameryki wrócił jako pierwszy narodowy bohater nowo powstałego państwa Norwegii.
Losy Norwega, to zresztą nieustające huśtawki: finansowe, emocjonalne, popularności. Nieustanne krążenie wokół Bieguna Północnego - oddalanie się i zbliżanie - a po drodze wiele innych przez samego ich autora niedocenianych odkryć: przepłynięcie Przejścia Północno-Zachodniego, zdobycie Bieguna Południowego. Istnieje wiele niedomówień w historii jego wypraw, wiele przekłamań dotyczących jego dokonań, a wynikających z osobistych animozji między polarnikami i konkurowania o jedną i tę samą sławę. Książka ta stara się rzetelnie rozprawić z wszelkimi niejasnościami, a by to zrobić - sięga do licznych źródeł i narracji wielu osób.
Ciekawe obserwacje dotyczą przemian świata, jaki dokonał się w czasie wypraw Amundsena. To z jednej strony kolejne przełomy techniczne (zmiana napędu parowego na spalinowy, powstanie sterowców i samolotów), ale też unowocześnienie komunikacji (telegraf, później też radiokomunikacja). Dojrzewał też stosunek samego Amundsena do przekonania o skuteczności metod sprzedaży i kreowania własnego wizerunku, zarządzania prawami do relacji z wypraw, reklamowania sprzętu służącego na wyprawach i sprzedawania opowieści o planach kolejnych arktycznych podbojów. Jak dobrze, że nie miał do dyspozycji mediów społecznościowych w naszym współczesnym rozumieniu…
Dobra, zajmująca książka; porywająca opowieść o czasie ostatnich romantycznych odkrywców. Za chwilę wyprawy i odkrycia miały się stać bezpieczniejsze, a człowiek w większym stopniu posługiwać się sprzętem i odkryciami technicznymi. Aż do dzisiejszego modelu podróżowania, komercjalizującego jak się tylko da jego legendę i tęsknoty związane z odkrywaniem nieznanego…

Minęło 150 lat od wyprawy Beringa (książki Stephena Bowna poznaję w kolejności występowania ich wydarzeń w dziejach świata), a ludzkość wciąż ma białe plamy na mapach. Na przełomie XIX i XX wieku! Nie do końca jasna jest sprawa magnetycznego Bieguna Północnego, nikt nie przepłynął legendarnego Przejścia Północno-Zachodniego, no i niezdobytym pozostaje wciąż Biegun...

więcej Pokaż mimo to