Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Trochę nie wiedziałam, co będę o tej książce sądzić, bo słyszałam bardzo mieszane opinie, a do tego ma w sobie ona sceny erotyczne, co do których jestem dość wymagająca. Jak jednak powieść wypadła w ostatecznym rozrachunku?

Jest zdecydowanie lepiej, niż spodziewałam się po pierwszych stronach. Chociaż początkowo styl autorki mnie nie powalił, to ostatecznie jego prostota wyszła na plus, bo książkę czyta się bardzo szybko i lekko. I naprawdę dobrze się przy niej bawiłam, przynajmniej przez większość czasu. Akcja jest stosunkowo prosta, nieskomplikowana, co moim zdaniem można uznać za zaletę. Jednocześnie widać, że jest to początek czegoś dłuższego, bo niektóre wątki pozostają wyraźnie otwarte. Jasne, bohaterom wiele rzeczy udaje się nieco zbyt łatwo, ale można na to przymknąć oko. Tak po prawdzie, to czułam się trochę jak przy takiej średniej jakości, ale zabawnej i przyjemnej komedii.

Tym, co niestety niezbyt przypadło mi do gustu, był wątek romantyczny. No może nie cały, bo niektóre rozmowy Sorchy i Leśniczego były naprawdę zabawne i przyjemne, ale niesamowita szybkość, z jaką wszystko się rozwinęło i przede wszystkim sceny erotyczne ani trochę mnie nie kupiły. Te drugie, zamiast zmysłowe i przywołujące o wypieki na twarzy, były po prostu żenujące. Odnosiłam momentami wrażenie, że czytam o wiecznie napalonych gimnazjalistach, a nie dorosłych, poważnych ludziach.

Główną fabułę łatwo przewidzieć, tak samo jak i plot twist z tożsamością Leśniczego. Nie do końca kupiłam też to, jak jeden z antagonistów przed śmiercią wygadał część swego planu, ale poza tym akcja jest naprawdę przyjemna i poprawnie napisana.

Co przy tym zaskakujące, zarówno Sorcha, jak i Leśniczy zyskali trochę mojej sympatii. Dziewczyna czasem irytuje, czasem nie myśli, ale jak już trzeba, to potrafi wziąć się w garść i pokazać, że nie jest tylko ciągle potrzebującą ratunku księżniczką. Nie, to dziewczyna, która potrafi wziąć sprawę we własne ręce. Nie jest też przy tym jakoś specjalnie potężna i niejednokrotnie trzeba ją ratować. Czasem bywa niesamowicie głupia, czasem naiwna, co wynika głównie z jej wieku i wychowania, ale ja to jestem w stanie kupić.

Z głównych złych nieco bardziej wyróżnia się księżna Jenetta, która zasadniczo też zyskała odrobinkę mojej sympatii. Głównie dlatego, że jako jedyna z antagonistów miała jakiś charakter.
Bohaterowie podejmują czasami naprawdę niezbyt logiczne decyzje, szczególnie jak na władców, a antagoniści ani trochę nie wywołują poczucia strachu czy niepokoju. Szczególnie mam tu na myśli Krąg Pięciorga. Tak naprawdę niewiele o nim wiadomo, poza tym, że jest bardzo niebezpieczny, ale czy to niebezpieczeństwo czuć? Niezbyt. Autorka za dużo opisuje, za mało pokazuje, bym naprawdę mogła uznać ich za coś więcej niż zwykłych przeciwników. Szczególnie że są jakoś zaskakująco łatwi do zabicia.

Prostota fabuły jest o tyle dobra, że tak naprawdę zostajemy wrzuceni w środek akcji. Niby autorka wyjaśnia podstawy podstaw, ale nadal pozostawia bardzo dużo pytań i sprawia, że gdyby lektura miała być ambitniejszą, to po prostu bym się pogubiła. Na szczęście świat jest na tyle prosty, a historia (mimo zaangażowania władzy kilku królestw) kameralna, że braki dotyczące tła nie przeszkadzają i z lektury i tak da się czerpać dużo radości.

Przejdę do kilku aspektów technicznych. Przede wszystkim widać, że bardzo dobrą robotę wykonał tłumacz. Niestety nie zdołał uratować scen erotycznych, ale książki to on za autorkę nie napisze. Mimo to po prostu czuć, że zrobił świetną pracę.

Nieco muszę niestety pomarudzić na okładkę, która zwyczajnie niezbyt mi się podoba. Nie chodzi o sam styl rysunku, a raczej o to, jak popsute są niektóre proporcje i światłocień.

„W objęciach magii. Miłość od elfiego wejrzenia” to powieść, którą mimo wszystko mogę wam spokojnie polecić. Momentami głupia, momentami żenująca, ale przy tym zabawna i zwyczajnie przyjemna na tyle, że można przymknąć oko na wszystkie głupotki, bo humor i lekkość książki to wynagradzają. Ot, takie fajne czytadło, kiedy człowiek potrzebuje się odstresować po długim dniu. Jest jak taki przyjemny do oglądania film komediowy.

Trochę nie wiedziałam, co będę o tej książce sądzić, bo słyszałam bardzo mieszane opinie, a do tego ma w sobie ona sceny erotyczne, co do których jestem dość wymagająca. Jak jednak powieść wypadła w ostatecznym rozrachunku?

Jest zdecydowanie lepiej, niż spodziewałam się po pierwszych stronach. Chociaż początkowo styl autorki mnie nie powalił, to ostatecznie jego prostota...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Marcin Mortka tym razem postanawia przybliżyć nam początki drużyny znanej z serii książek o Kociołku. Mamy tu cztery opowiadania, z czego każde opowiada o poznaniu jednego z członków drużyny (z wyjątkiem „Liścia olchy”, w którym pojawia się zarówno Żychłoń, jak i Eliah). To, co jednak ważne, to fakt, że powinno się czytać je po kolei, o już w pierwszym znajdziemy nawiązania do tego, co zdarzy się w kolejnych. A jak one wypadają?

Są przede wszystkim lekkie i wesołe, chociaż zdarzają się też poważniejsze momenty, szczególnie w tych późniejszych. W pewnym stopniu było mi nawet żal chociażby Urgo – tak na marginesie, historia z nim jest absolutnie świetna, zresztą tak jak pozostałe. Dowiadujemy się, że Kociołek od zawsze miał zapędy do bycia swego rodzaju bohaterem, nawet jeśli lepiej niż na walce zna się na gotowaniu. Moim ulubieńcem nieodmiennie pozostaje Eliah. Poza tym Sara jest doskonała.

W całym zbiorze odnaleźć można specyficzny dla pana Mortki humor, który sprawiał, że parskałam śmiechem podczas czytania już od pierwszych stron. Fabuła w opowiadaniach jest dość prosta, ale niczego więcej nie oczekiwałam.

Szkoda tylko, że cała książka ma mniej niż dwieście stron, bo zdecydowanie chciałabym przeczytać więcej. „Przed wyruszeniem w drogę” to kawałek naprawdę dobrej lektury. Nadaje się idealnie na jedno posiedzenie, gdy człowiek chce odpocząć z książką w ręce. Polecam każdemu, kto szuka przyjemnej, zabawnej i krótkiej historii.

Cała recenzja oczywiście na blogu: https://iurecenzje.blogspot.com/?m=1

Marcin Mortka tym razem postanawia przybliżyć nam początki drużyny znanej z serii książek o Kociołku. Mamy tu cztery opowiadania, z czego każde opowiada o poznaniu jednego z członków drużyny (z wyjątkiem „Liścia olchy”, w którym pojawia się zarówno Żychłoń, jak i Eliah). To, co jednak ważne, to fakt, że powinno się czytać je po kolei, o już w pierwszym znajdziemy nawiązania...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Star Wars Wielka Republika. Serce Drengirów. Tom 2 Ario Anindito, Georges Jeanty, Cavan Scott
Ocena 6,8
Star Wars Wiel... Ario Anindito, Geor...

Na półkach:

„Serce Drengirów” to świetny komiks, choć ma swoje wady. Scott doskonale buduje napięcie i potrafi zainteresować, jednak moim zdaniem sam problem Drengirów został zbyt szybko i prosto rozwiązany. Mimo to bardzo mi się podobał, przede wszystkim dzięki ciekawym bohaterom, znanym nam w większości już z pierwszej części komiksu oraz młodzieżówki „W ciemność”.

Muszę jeszcze dodać, że mam mieszane uczucia co do rysunków. I ile Ario Anindito jak zwykle wymiata i nie mogę się na jego rysunki napatrzeć, tak Georges Jeanty jest stylistycznie trochę niżej i to widać, szczególnie w twarzach niektórych postaci. Nadal jednak tworzy bardzo ładne rysunki i miło się na nie patrzy podczas czytania komiksu.

„Serce Drengirów” to świetny komiks, choć ma swoje wady. Scott doskonale buduje napięcie i potrafi zainteresować, jednak moim zdaniem sam problem Drengirów został zbyt szybko i prosto rozwiązany. Mimo to bardzo mi się podobał, przede wszystkim dzięki ciekawym bohaterom, znanym nam w większości już z pierwszej części komiksu oraz młodzieżówki „W ciemność”.

Muszę jeszcze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem w stanie zrozumieć, dlaczego zdaniem wielu ludzi „Więzy krwi” pozostają najlepszą kanoniczną książką w całym uniwersum.

To, co absolutnie uwielbiam w tej książce, to cała strona polityczna. Chociaż główni bohaterowie, Ransolm i Leia mają odmienne poglądy, łączy ich ten sam cel, a rozmowy między nimi są niezwykle angażujące. W dodatku potrafią rozmawiać ze sobą bez kłótni, a różnice w światopoglądzie nie przeszkadzają im zbudować opartej na wzajemnym szacunku przyjaźni.

Leia to bohaterka, która jest przede wszystkim zmęczona tym, co dzieje się w rządzie. Przyzwyczajona do życia podczas wojny, czuje się najlepiej wtedy, gdy działa, a niebezpieczeństwo towarzyszy każdemu jej krokowi. I to właśnie absolutnie w niej uwielbiam. Claudia Gray napisała ją w sposób, w który bez problemu wierzę – niezwykle ludzki. Niesamowicie polubiłam zresztą Leię w jej wydaniu, tę doświadczoną życiem kobietę, która robi to, co musi.
Claudia Gray doskonale odnajduje się w gierkach politycznych oraz intrygach, których rozwiązania trudno domyślić się niemal do końca. Jeszcze lepiej za to idzie jej granie na emocjach czytelników – nie tylko przez to, jaką gamę uczuć przeżywają bohaterowie, ale i klimat powieści. Z każdą stroną stawała się ona coraz bardziej niepokojąca i w pewnym momencie musiałam co jakiś czas przerywać lekturę z powodu napięcia w książce – zwyczajnie obawa o to, co stanie się na kolejnej stronie, była zbyt duża. I niby wiedziałam, jak cała historia się skończy, ale nie zmniejszało to tego napięcia, które wręcz wylewało się ze stron. Jednocześnie nie potrafiłam oderwać się od „Więzów krwi”, bo książka została napisana i przetłumaczona w naprawdę świetny sposób. 

To, na co muszę zwrócić uwagę, to doskonałe tempo powieści. Na początku jest ono dość wolne, a autorka poświęca czas na zbudowanie relacji między bohaterami, przeprowadzenie śledztwa, które choć fascynujące, nie jest niczym nowym w Gwiezdnych Wojnach, a także na zarysowanie sytuacji w Senacie. Potem akcja przyspiesza, problemy zaczynają się piętrzyć i nagle czytelnik zaczyna naprawdę niepokoić się o bohaterów książki. Claudia Gray doskonale wie, kiedy uderzyć i sprawić, że napięcie będzie towarzyszyć każdej czytanej literce. Zakończenie również jest mocne, choć z odrobiną nadziei. 

Dodam jeszcze w ramach refleksji, że książka ta, szczególnie ze względu na scenę polityczną, wywoływała we mnie pewne, nieco zgorzkniałe rozbawienie. Dlaczego? Chociaż całość dzieje się w wymyślonym świecie, w odległej galaktyce, nietrudno zauważyć, jak doskonale odnosi się do rzeczywistości, w której również politycy, zamiast wspólnie pracować na rzecz dobra, wolą się kłócić.

Poza typowymi dla Star Wars elementami mamy tu naprawdę dobrą powieść detektywistyczną i polityczną, a przede wszystkim piękną, smutną historię o przyjaźni, stracie i tym, jak kruchy może być pokój, szczególnie gdy ludzie u władzy wolą się kłócić oraz robić sobie na złość, zamiast zjednoczyć się w pracy o dobro planet.

No, chyba że ktoś czyta pozycje gwiezdnowojenne dla dużej ilości akcji oraz machania mieczami świetlnymi. Wtedy mocno się zawiedzie.

A więcej o książce na blogu: https://iurecenzje.blogspot.com/?m=1

Jestem w stanie zrozumieć, dlaczego zdaniem wielu ludzi „Więzy krwi” pozostają najlepszą kanoniczną książką w całym uniwersum.

To, co absolutnie uwielbiam w tej książce, to cała strona polityczna. Chociaż główni bohaterowie, Ransolm i Leia mają odmienne poglądy, łączy ich ten sam cel, a rozmowy między nimi są niezwykle angażujące. W dodatku potrafią rozmawiać ze sobą bez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Thrawn” to powieść o działaniu Imperium, polityce i taktyce. Czyli coś, co kocham najbardziej.

Losy dwóch z trzech głównych bohaterów, Eliego Vanto i Thrawna są połączone w książce od razu – chłopak zostaje mianowany adiutantem Chissa. Od razu też zaczyna wytwarzać się między nimi więź, która z czasem przeradza się w swego rodzaju przyjaźń. Thrawna można określić jako mentora, który dostrzega potencjał Eliego i stara się go nauczyć jak najwięcej, nie pokazując jednocześnie niczego wprost.

Bardzo przyjemnie obserwowało mi się przemianę Vanto z chłopaczka, który chciał tylko spokojnej pracy, w komandora będącego najbliższym wspólnikiem Thrawna. Mimo tego, że Eli na przestrzeni książki niewątpliwie dorasta i uczy się coraz więcej, na pewnym poziomie wciąż pozostaje tym samym młodzieńcem, którego poznajemy na początku – w głębi serca dobrym, dbającym o ludzi.

Nieoczekiwanie polubiłam też Arihndę, która nie jest przedstawiona jako postać całkowicie negatywna. Absolutnie zauroczyło mnie obserwowanie, jak powoli planuje, wspina się coraz więcej i z determinacją dąży do celu. To dziewczyna, którą niemal wszyscy próbują oszukać i wykorzystać, musząca walczyć o spełnienie celów.

Najmniej z głównych bohaterów spodobał mi się sam Thrawn. Brakuje u niego uczuć, nawet jeśli widzimy akcję jego oczyma. Przez to trudno z nim sympatyzować, chociaż bardzo polubiłam fragmenty jego dziennika. To, co lubię też w Thrawnie, to jego spojrzenie na sztukę, które grało w książce całkiem dużą rolę.

„Thrawn” Timothy’ego Zahna to niewątpliwie jedna z najlepszych książek ze Star Wars, jakie czytałam.

Pełna, znacznie dłuższa recenzja na blogu:
https://iurecenzje.blogspot.com/?m=1

„Thrawn” to powieść o działaniu Imperium, polityce i taktyce. Czyli coś, co kocham najbardziej.

Losy dwóch z trzech głównych bohaterów, Eliego Vanto i Thrawna są połączone w książce od razu – chłopak zostaje mianowany adiutantem Chissa. Od razu też zaczyna wytwarzać się między nimi więź, która z czasem przeradza się w swego rodzaju przyjaźń. Thrawna można określić jako...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Testament Caravaggia” znalazłam w szkolnej bibliotece – nic zresztą dziwnego, bo najwięcej jest tam właśnie historii powiązanych w jakiś sposób ze sztuką ( jeszcze więcej biografii malarzy i podręczników o grafice czy fotografii, ale mniejsza o to). Ucieszyłam się, bo jest to jeden z artystów, których prace bardzo mi się podobają, a życiorys, dość nieoczywisty i pełen przygód, ciekawi. Książka obiecywała za to ciekawą, pełną tajemnic i akcji historię o ostatnich latach życia malarza. Wzięłam się do czytania pełna nadziei. I co?
No i niesamowicie się zawiodłam. Tak bardzo, że książkę musiałam zostawić sobie w domu na wakacje (dziękuję mojej szkolnej bibliotece za tę opcję), bo inaczej nie przeczytałabym nawet połowy.
Najlepsze, co można znaleźć w tej książce, to opisy. Chociaż język nie należy do najłatwiejszych i czytanie może okazać się początkowo naprawdę męczące (książkę czytałam kilka miesięcy, a normalnie skończyłabym ją w kilka dni), opisy naprawdę robią dobrą robotę. Czuć klimat renesansowych Włoch, pełnych ludzi z każdej warstwy społecznej i intryg wśród możnych.
Podobały mi się też postaci Scipione Borghese i Ferdinando, które są dość nieoczywiste i zaskakująco sympatyczne. Scipione to taki miły skurczybyk, który potrafi knuć, ale ma całkiem dobre serce i naprawdę lubi sztukę, szczególnie Caravaggia. Z kolei Ferdinando, początkowo opisywany przez Enrico jako niezbyt lotny, okazuje się znacznie sprytniejszy, niż początkowo przypisywał mu jego własny asystent i zarazem opiekun.
Dobrze opisane też zostały obrazy i sposób, w jaki malował Caravaggio.
Na tym niestety zalety się kończą.
Sam Caravaggio, który powinien być głównym bohaterem, ginie w tle. Jednak kiedy już się pojawia, czyta się o nim z przyjemnością. Szkoda więc, że to nie on jest najważniejszy, a całkowicie mdła Nerina oraz Enrico, w którym ta jakiś cudem wielce się zakochała. Czy chociaż ten wątek romantyczny został przeprowadzony dobrze? Oczywiście, że nie.
Główni bohaterowie, Nerina i Enrico, są całkowicie nie do polubienia. Ona – mdła dziewczyna, która niby ma jakiś charakter, ale go zbytnio nie widać, i on – wiecznie zmieniający zdanie, uważający się za nie wiadomo jak mądrego, równie płaski co malarka. Nie wiemy nawet, czym dokładnie zajmuje się Enico.Fascynuje mnie szybkość, z jaką, gotowy zwolnić się z pracy, gdy tylko wyjadą z Rzymu, przeskakuje do bycia dumnym z tego, dla kogo pracuje. Bez żadnych przemyśleń na ten temat ani niczego, co wyjaśniałoby tę nagłą zmianę zdania.
Sama intryga powiązana z papieżem też zawodzi, choć nie jest jeszcze jakoś bardzo zła.
Najgorszy jest jednak wątek dziwnego jezuity, który śledzi Caravaggia wszędzie, gdzie ten się uda, a do tego wydaje się być doskonale znany artyście. Wszystko okazuje się powiązane z dawnym życiem artysty, czynem, którego ten się dopuścił i kazirodczym dzieckiem. Jest to po prostu obrzydliwy wątek zrobiony tylko po to, żeby była sensacja, bez pokrycia w źródłavh historycznych i nic nie wnosząca do książki.

Cała recenzja na blogu:
https://iurecenzje.blogspot.com/?m=1

Testament Caravaggia” znalazłam w szkolnej bibliotece – nic zresztą dziwnego, bo najwięcej jest tam właśnie historii powiązanych w jakiś sposób ze sztuką ( jeszcze więcej biografii malarzy i podręczników o grafice czy fotografii, ale mniejsza o to). Ucieszyłam się, bo jest to jeden z artystów, których prace bardzo mi się podobają, a życiorys, dość nieoczywisty i pełen...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W twórczości Marcina Mortki jest coś takiego, co sprawia, że od jego książek nie sposób się oderwać. Szczególnie mocno odczułam to, gdy w moje ręce trafiło poprawione wznowienie „Martwego Jeziora”, pierwszego prequela nowej serii pana Mortki, „Straceńców Madsa Voortena”.

Czytałam wznowienie, wersję poprawioną, z tego roku. Nie było mi dane dostać w swoje ręce książki z 2011 i bardzo mnie to cieszy. Dlatego każdemu, kto jeszcze nie zapoznał się z “Martwym Jeziorem”, radzę zrobić to samo i sięgnąć po wersję poprawioną.

Typowy dla pana Mortki humor, na szczęście, nadal jest, tym razem powiązany przede wszystkim z postacią pewnego wyjątkowo gadatliwego ptaka, oficjalnie kruka (chociaż sama parsknęłam śmiechem już na pierwszej stronie). Poza tym jednak powieść pozostaje bardziej ciężka i mroczna, z klimatem niebezpieczeństwa, któremu trudno się oprzeć, bo każda kolejna strona uzależnia coraz bardziej.

Co do samej fabuły, powiem tu o niej tylko w kilku słowach – jest naprawdę dobra i solidna. Częściowo przez to, jak niezwykły świat wykreował autor, pełen różnych, przeklętych narodów, z krążącymi po niebie zdecydowanie niebezpiecznymi jaszczurkami, czasem zbyt inteligentnymi, by człowiek poczuł się chociaż odrobinę bezpiecznie. Na bohaterów czyhają różne niebezpieczeństwa i chociaż można się domyślić, że wszyscy w końcu się z nich jakoś wydostaną, nie przeszkadza to zbytnio w lekturze. Jedyne, co może odrobinę zirytować, to to, że tak naprawdę każdy wyjawia Madsowi swój cel tak, jakby ten był terapeutą, a dopiero po pewnym czasie bohaterowie myślą, że hej, on im nic o sobie nie powiedział. Chociaż nie jest to duża wada, bo nie tylko da się to jakoś w miarę logicznie wyjaśnić, ale i nie przeszkadza zbytnio podczas samego czytania.

Reszta bohaterów na pewno się wyróżnia. Chociaż teraz, po kilku miesiącach od przeczytania nie jestem w stanie przypomnieć sobie z marszu imienia żadnego z nich, wciąż wiem, kim byli i jakie cechy charakteru posiadali. Sam Mads to z kolei postać, której w prawdziwym życiu na pewno bym nie polubiła – mężczyzna jest zbyt blisko uznania go przeze mnie za socjopatę, zdecydowanie za często się drze i rozkazuje innym. Jest jednak doskonałym dowódcą, a jako do bohatera książkowego poczułam do niego pewną sympatię.

Po czym najbardziej można poznać, że jest to starsza książka autora? Otóż mamy w niej opisy bohaterów. Takie z prawdziwego zdarzenia. Przyznam, że w pierwszej chwili aż trudno było mi w to uwierzyć, jednak dowiadujemy się, jak prezentuje się każda postać!

Czy „Martwe Jezioro” to jakaś wybitna książka? No nie. Nie jest wyjątkowo odkrywcza czy bardzo wymagająca. To kawałek wciągającego, klimatycznie dość mrocznego, jednak językowo lekkiego fantasy, które pochłonąć można w jeden dzień. I chociaż książka ma swoje lekkie wady, trudno mi jej nie polubić. Doszło nawet do tego, że wylądowała u mnie odrobinkę wyżej niż seria o Kociołku, chociaż nie wiem, jak będzie sprawa się miała, gdy przeczytam resztę części. Każdemu jednak, kto chce zapoznać się z serią „Straceńcy Madsa Voortena”, serdecznie polecam tę książkę i zaczęcie swojej przygody z Madsem właśnie od niej.

Cała recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/12/recenzja-ksiazki-martwe-jezioro.html

W twórczości Marcina Mortki jest coś takiego, co sprawia, że od jego książek nie sposób się oderwać. Szczególnie mocno odczułam to, gdy w moje ręce trafiło poprawione wznowienie „Martwego Jeziora”, pierwszego prequela nowej serii pana Mortki, „Straceńców Madsa Voortena”.

Czytałam wznowienie, wersję poprawioną, z tego roku. Nie było mi dane dostać w swoje ręce książki z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Zbrodnia po irlandzku” to dość krótka i zabawna historia, której początek (przynajmniej ten przedstawiony na pierwszych stronach książki) ma miejsce w biurze podróży Hej Wakacje. Jego właściciel, Rudolf, postanawia otworzyć nowy kierunek wycieczek, który szumnie nazwał „Szmaragdową przygodą”. Ów z powodu nazwy bardzo zachęcający kierunek okazuje się niczym innym, niż podróżą do Irlandii. I jako że na wycieczkę na wyspę zbyt wielu chętnych nie ma, a hotele i atrakcje już opłacone, mężczyzna postanawia wylosować w loterii kilku „szczęśliwców”, którzy na Zieloną Wyspę pojadą, czy tego chcą, czy nie.

Koniec końców zbiera się ośmioosobowa drużyna, w której skład wchodzą: Maria Downar-Wiśniowiecka, nie bez powodu zwana Baronową Raszplą, Gustaw Jelonek, Róża Małecka, Elwira Paprocka, Marian Chochelka, zwany Mariem, Idalia Smoczyńska, Czesław Maria Borowski i Teodor Kostrzewa. Już sama ta gromadka okazuje się wyjątkowo barwna, jednak to nie koniec, przecież wycieczka musi mieć pilota! Jako że wszyscy potencjalni kandydaci jednak okazują się niedysponowani, wybór trafia na nieszczęsnego Tomasza Waciaka, młodego mężczyznę walczącego z alkoholizmem. Towarzyszyć im ma Alan, mieszkający na stałe w Irlandii Polak i kierowca autokaru.

W „Szmaragdowej Przygodzie” dosłownie wszystko idzie nie tak, jak powinno. Bez przerwy pada i nie da się obejrzeć wielu atrakcji, a do tego dochodzi do chyba każdej możliwej pechowej przygody. Oczywiście do tego Tomek musi użerać się z wycieczkowiczami, szczególnie Baronową Raszplą, a, co najgorsze, w pewnym momencie zaczynają ginąć kolejni członkowie wyprawy. I chociaż pierwszą śmierć można uznać za zwykły wypadek spowodowany głupotą bohatera, to kolejne incydenty sprawiają, że biedny pilot dostaje praktycznie histerii, przerażony nie tylko widokiem śmierci, ale i tym, że w takim tempie to nikt z jego podopiecznych nie wróci żywy.

Mamy tu do czynienia z książką bardzo specyficzną. Jak zdradza opis, jest to bardzo cięta satyra na Polaków (i w sumie nie tylko) za granicą. Sytuacje, choć zdecydowanie zabawne, często są przerysowane, absurdalne i czasem „aż za bardzo”. Największym komediowym atutem książki były jednak nie tyle zdarzenia, a bohaterowie. Szczególnie rzuca się tu w oczy Baronowa Raszpla, na pierwszy rzut oka stereotypowy, drący ze wszystkimi koty moher i postać, którą absolutnie uwielbiam. Bohaterowie, często wręcz przerysowani pod niektórymi względami, z pewnością rzucają się w oczy, a przy tym są bardzo różnorodni.

To, co też nie każdemu się spodoba, a mnie skłoniło do formy audiobooka, jest przedstawienie planu danego dnia wycieczki na początku kolejnych rozdziałów. Mnie czytanie tego suchego planu, w dodatku zapisanego kursywą, szczerze męczyło i o wiele lepiej przedzierałam się przez te fragmenty, gdy mogłam ich po prostu odsłuchać, w dodatku na lekkim przyspieszeniu.

Zdecydowanie więcej tu komedii niż wątku kryminalnego i to bywało momentami frustrujące. W pewnym momencie zaczęłam się już szczerze niecierpliwić, kiedy w końcu ktoś umrze, bo mieliśmy o wiele więcej opisu kolejnych absurdalnych perypetii bohaterów, niż tych obiecanych nam kolejnych śmierci. Z jednej strony oczekiwanie budziło napięcie, ale momentami było tego po prostu za dużo. Momentami wzdychałam już z irytacją, gdy kolejny raz deszcz niszczył plany bohaterów, dochodziło do absurdalnych do granic możliwości wydarzeń, a wszyscy (albo niemal wszyscy) nadal żyli.

Tym, co można pochwalić, jest fakt, że do samego końca nie dowiadujemy się, kto i czemu jest tak naprawdę sprawcą. Wszystko wychodzi na ostatnich stronach i okazuje się sporym zaskoczeniem. Dodam też, że spodobał mi się pewien żart z książką, która przewijała się przez całą historię i jest swoistym mrugnięciem oka do czytelnika ze strony autorki.

W ramach podsumowania powiem, że mamy tu do czynienia z książką idealną jako lekkie czytadło na koniec ciężkiego dnia. Ma ona swoje wady i trochę brakuje mi większego nacisku na część kryminalną. Nie wszystkie żarty dobrze działają, ale większość z nich, mimo swojej specyfiki, potrafi rozśmieszyć. Bohaterowie są za to świetnie zarysowani, chociaż niektórzy, szczególnie Czesław, nikną czasem gdzieś w tle i kilka razy zastanawiałam się, kto to jest.

Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/07/recenzja-ksiazki-zbrodnia-po-irlandzku.html

„Zbrodnia po irlandzku” to dość krótka i zabawna historia, której początek (przynajmniej ten przedstawiony na pierwszych stronach książki) ma miejsce w biurze podróży Hej Wakacje. Jego właściciel, Rudolf, postanawia otworzyć nowy kierunek wycieczek, który szumnie nazwał „Szmaragdową przygodą”. Ów z powodu nazwy bardzo zachęcający kierunek okazuje się niczym innym, niż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie bez powodu uważam panią Raduchowską za jedną z lepszych polskich autorek fantasy. Dwa pierwsze tomy trylogii czytałam naprawdę dawno, chyba gdzieś na początku gimnazjum. A może nawet nieco wcześniej? Cóż, na pewno w czasach, gdy nie były dostępne jeszcze nowe wydania, a wraz z nimi trzecia część. Bo to jest fakt dość ważny: przez długi okres tej ostatniej części nie było. Wyobraźcie więc sobie moje zdziwienie, a i przy okazji radość, gdy znalazłam ją kilka lat później w nowo wybudowanej bibliotece. Sprawdziłam datę i rzeczywiście, świeżo wydana.

Jak zdradza sam opis, w tej części jednym z głównych wątków staje się śledztwo. Jest ono o tyle ciekawe, że z jednej strony niemal od początku wiadomo, kto jest sprawcą, a z drugiej, wręcz przeciwnie. W dodatku dowiadujemy się więcej o Kruchym i poznajemy odrobinę bliżej dar Idy.

Mamy tu mroczniejszy niż w poprzednich tomach klimat, który idealnie pasuje do rozgrywających się w książce wydarzeń. Na szczęście nie oznacza to, że autorka rezygnuje z charakterystycznego dla niej humoru – nadal w wielu momentach na mojej twarzy pojawiał się uśmiech.

Przez niemal cały tekst przewija się tajemnica, a czytałam kilka opinii, że wątki są poplątane i trudno się momentami odnaleźć. Niekoniecznie się z tym zgadzam, bo wydawało mi się to jasne i klarowne, a w dodatku świetnie wyważone – warto jednak mieć na uwadze, że rzeczywiście jest to książka wymagająca pewnego skupienia podczas czytania, by wszystko wyłapać.

Zazwyczaj na wątki romantyczne zgrzytam zębami. Tym razem jednak dostałam dojrzałą więź zbudowaną na zaufaniu oraz przyjaźni, przez co miłość bohaterów wyszła bardzo naturalnie i nienachalnie. No a w dodatku sam tekst był przez to bardziej emocjonujący, więc to dodatkowy plus dla tego wątku.

W tym tomie polubiłam też w końcu trochę Rudą. Nadal pozostaje tą samą zołzą, co wcześniej, ale przy tym jest odpowiednią osobą na odpowiednim stanowisku i umie grać w grę, w której bierze udział, nawet jeżeli nie obywa się bez błędów. Reszta ekipy śledczej oraz drugoplanowych postaci też wypada świetnie. No i cieszę się, że dostaliśmy rozmowę z Karewiczem, bo ten gość to kawał drania, ale w jakiś dziwny sposób nie potrafię go nie lubić, przynajmniej odrobinę.

Samo zakończenie uważam w pewien sposób za idealne, przynajmniej pod względem tego, jak zostało opracowane. Jest mocne i pozostawia miejsce na domysły, a nawet furtkę dla autorki, gdyby uznała, że chce kontynuować serię.

Autorka ma naprawdę świetne pióro, które sprawia, że książkę można pochłonąć w kilka godzin. W dodatku doskonale wie, co robi, tworząc świetną, dopracowaną fabułę i bohaterów, którzy wydają się z krwi i kości. Pomiędzy tą a pierwszą częścią widać bardzo duży postęp. Chociaż znałam już wydarzenia tej książki, bo czytałam ją teraz drugi raz, wciąż towarzyszyły mi duże emocje i nerwowość podczas śledzenia losów bohaterów. Czy polecam? Oczywiście. Ale niekoniecznie każdemu. Na pewno nie, jeśli szukacie czegoś lekkiego, na odskocznię. Jednak jeśli szukacie w miarę wymagającego urban fantasy o mrocznym klimacie, odrobinie humoru, z lekkim wątkiem romantycznym, to bierzcie śmiało, raczej się nie zawiedziecie.

Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/05/recenzja-ksiazki-faszywy-piesniarz.html

Nie bez powodu uważam panią Raduchowską za jedną z lepszych polskich autorek fantasy. Dwa pierwsze tomy trylogii czytałam naprawdę dawno, chyba gdzieś na początku gimnazjum. A może nawet nieco wcześniej? Cóż, na pewno w czasach, gdy nie były dostępne jeszcze nowe wydania, a wraz z nimi trzecia część. Bo to jest fakt dość ważny: przez długi okres tej ostatniej części nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O „Jądrze ciemności” słyszałam przez całe liceum, ponieważ mogę śmiało zaryzykować stwierdzenie, że jest to ulubiona lektura mojej polonistki. Dlatego, gdy w końcu przypadła kolej mojej klasy, by omówić tę historię, uznałam, że czemu nie, przeczytam ją i sprawdzę, czy naprawdę jest się czym zachwycać.

Tym, co rzuca się w oczy jako pierwsze, jest język. „Jądro ciemności” to książka niesamowicie trudna, na tyle, że mimo jej małej objętości czytanie trwa długo. Nie tylko dlatego, że trzeba przebrnąć przez zawiłe zdania oraz długie, precyzyjne opisy, ale i skupić się na czytanym tekście, by nie stracić wątku.

Gdzieś między pełnymi symboli opisami gubi się treść, która momentami wręcz stoi w miejscu. „Jądro ciemności” jest po prostu przegadane. Temat kolonializmu, poczucie mesjanizmu wśród przybyłych, szaleństwo – każdy z tych wątków zostaje tylko muśnięty, tak samo jak postać Kurtza. Niby Marlow cały czas o nim wspomina, a fabuła kręci się wokół postaci agenta, ale brakuje głębszej analizy jego postaci, dokładniejszego opisania relacji mężczyzny z tubylcami.

Gdy czyta się „Jądro ciemności”, trudno uwierzyć, że Marlow to prawdziwy człowiek, jego opowiadanie jest pompatyczne i pełne dygresji, ale pozbawione większych uczuć. Przynajmniej wtedy, gdy krzywdzeni są rdzenni mieszkańcy Afryki. Gdy relacjonuje to, jak umierają z wycieńczenia, są ranieni i zmuszani do katorżniczej pracy, nie widać, aby w jakikolwiek większy sposób go to ruszało. Do tego często czarnoskórzy porównywani są do zwierząt, dzikiej przyrody oraz prehistorii, opisywani tak, jakby nie byli ludźmi.

Jest to ciężka pozycja, która w swoich czasach przełamywała pewne normy. Jednak jeżeli poszukujemy po prostu książki o kolonializmie, istnieje wiele pozycji mniej problematycznych i napisanych w sposób bardziej przystępny.

Czy jest to zła historia? Niekoniecznie. Ma wiele wad, ale nie można jej jednoznacznie nazwać złym utworem. Jednak po książce określanej jako arcydzieło spodziewałam się znacznie więcej.

Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/05/recenzja-ksiazki-jadro-ciemnosci.html

O „Jądrze ciemności” słyszałam przez całe liceum, ponieważ mogę śmiało zaryzykować stwierdzenie, że jest to ulubiona lektura mojej polonistki. Dlatego, gdy w końcu przypadła kolej mojej klasy, by omówić tę historię, uznałam, że czemu nie, przeczytam ją i sprawdzę, czy naprawdę jest się czym zachwycać.

Tym, co rzuca się w oczy jako pierwsze, jest język. „Jądro ciemności” to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie codziennie powstają historie, które mają wpływ na późniejszą popkulturę. Jednak gdy już się pojawiają, ich siła oddziaływania nawet po wielu latach jest taj duża, że zdecydowana większość ludzi zna tytuł danej książki, a często nawet w pewnym stopniu historię, nigdy nie trzymawszy jej w rękach.
Jednym z takich tekstów, którego ogromnego wpływu na popkulturę nie można zaprzeczyć, jest „Doktor Jekyll i Pan Hyde”. Jako swego rodzaju fanka klasyki, postanowiłam to sprawdzić.

Chociaż doskonale wiedziałam już, o czym jest ta książka i znałam rozwiązanie tajemnicy, podczas czytania wciąż czułam napięcie. Autor doskonale operował słowem, a tekst ma wyraźny klimat tajemnicy oraz niepokoju. W dodatku jest napisany w sposób, który wciąż pozostaje łatwy do przyswojenia dla czytelnika.

W dodatku mamy tu do czynienia z niesamowitą opowieścią o skomplikowaniu ludzkiej osobowości i źle, którego cząstka kryje się w każdym z nas. W chwili, gdy człowiek zaczyna bawić się w Boga, tragedia jest niemal pewna. W dodatku nie można ukryć, że nowela ta w pewien sposób nawiązuje do rozdwojenia jaźni, wciąż niezbyt dokładnie zbadanego i działającego na ludzką wyobraźnię. drugiej strony jednak nie da się nie dostrzec tu hipokryzji, która tak znamienna była dla XIX wieku. Bo choć przyjęło się, że doktor Jekyll reprezentuje tkwiące w człowieku dobro, nie do końca tak jest. On sam przyznaje, że w pewnym momencie chciał po prostu oddawać się wszelkim niecnym rozrywkom tak, by nie zniszczyć swej reputacji. Ile tu chęci poznania tajemnicy istnienia, a ile pragnienia bezkarnego uwolnienia się od narzuconych sobie ograniczeń, tworzących z pozoru idealnego obywatela?

„Doktor Jekyll i Pan Hyde” to historia o skomplikowanych aspektach ludzkiej osobowości, walce dobra ze złem i granicach moralności. Zdecydowanie warto ją przeczytać, bo nie zajmie to wiele czasu, a sama nowela nie bez powodu stała się tak znana.

Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/05/recenzja-ksiazki-doktor-jekyll-i-pan.html

Nie codziennie powstają historie, które mają wpływ na późniejszą popkulturę. Jednak gdy już się pojawiają, ich siła oddziaływania nawet po wielu latach jest taj duża, że zdecydowana większość ludzi zna tytuł danej książki, a często nawet w pewnym stopniu historię, nigdy nie trzymawszy jej w rękach.
Jednym z takich tekstów, którego ogromnego wpływu na popkulturę nie można...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bohaterowie ruszają w podróż, by odebrać obiecane im przez Alka pieniądze, ale okazuje się to nie być takie proste. Nie tylko dlatego, że sama gromadka ma niezwykłe zdolności do pakowania się w kłopoty wszelkiego rodzaju, ale i ich śladem nieprzerwanie podąża na wpół szalony Wędrowiec. Do tego cała trójka głównych bohaterów co rusz trafia na starego mistrza Alka, którego prawdziwych zamiarów nie sposób odszyfrować. Jakby tego wszystkiego było mało, w lepkie ręce Żara trafia przedmiot, dla którego zdobycia nie zawahano się nawet zabić królewskiego (a raczej tsarskiego) gońca. W dodatku gdzieś w tle słychać już wojenne bębny.

W tej części historia nieco nam się rozwidla i poza głównym wątkiem dotyczącym Ryski, Żara i Alka, dostajemy też perspektywę kilku mieszkańców gospodarstwa, z którego uciekła dziewczyna. Dwaj robotnicy, Cyka i Mikh, a także ojczym naszej głównej bohaterki, ruszają z tsarskiego rozkazu podobno naprawiać posterunek, który stoi w ruinie. Cała sprawa okazuje się jednak znacznie bardziej zagmatwana i zdecydowanie nie podoba się mężczyznom.

Mimo że dzieje się znacznie więcej, niż w pierwszej części, fabuła nie pędzi jakoś specjalnie, a wszystkie wydarzenia mają przyczynę i skutek.

W tej części ponownie da się też odczuć, jak wielkie umiejętności autorka ma w tworzeniu bohaterów. Ryska, którą poznajemy jako zahukaną dziewczynę, zyskuje nieco pewności siebie i w końcu rozwija skrzydła, choć nadal nie traci swojej delikatności i naiwności.

Największe zmiany zachodzą w postaci Alka. Och, nie zrozumcie mnie źle, momentami nadal ma się ochotę mocno go zdzielić, ale Sawrianinowi zdarza się częściej okazywać ludzkie odruchy i być mniej złośliwym. Dodatkowo w tej części mocniej widać, że tak naprawdę jest jeszcze młody. Nie tylko momentami zachowuje się jak nastolatek, a w tekście kilka razy pojawia się w jego przypadku określenie „chłopięcy”, ale i niektóre wybory, których musi dokonać, bardzo na niego wpływają. Nie mogę przejść na przykład obojętnie obok tego, jak doskonale autorka ukazała jego uczucia po walce z rozbójnikami. Zrobiła to w sposób, którego niestety często brakuje mi w młodzieżowym fantasy. W tym tomie Gromyko zdradza nieco więcej na temat jego przeszłości, a wiedza ta pozwala z kolei doskonale zrozumieć, czemu jest on tak oschły i rozgoryczony. Także jego walka z próbującym ogarnąć go szaleństwem została przedstawiona bardzo realistycznie i sprawia, że momentami zaczyna się może nie współczuć mu, ale z pewnością rozumieć.

Ważną postacią wydaje się też być powracający do głównych bohaterów niczym bumerang stary mistrz Alka. Jego motywy są tak naprawdę nieznane, chociaż zdaje się on pomagać bohaterom i z jakiegoś powodu naprawdę troszczyć się o byłego ucznia. Sawrianin z kolei wręcz go nienawidzi, zresztą nie bez powodu. Mimo to mężczyzna uczepił się ich jak przysłowiowy rzep psiego ogona i, muszę przyznać, mimo wszystko nawet go lubię. Widać w nim postać mentorską, nawet jeśli nie zawsze ma rację, o czym otwarcie mówi mu Ryska. Chociaż zgłosił się na ochotnika do zabicia Alka, nie próbuje tego robić, wręcz przeciwnie.

Na koniec dodam też, że całkiem sympatyczne wrażenie zrobił najemnik Siwa. Okazuje się, że czasem, by zdobyć przyjaciela, trzeba go najpierw mocno sponiewierać i wywalić z karczmy wprost do błota, a potem wybrać się z nim na polowanie na „żywe trupy”. Cóż, nawet mnie to nie dziwi.

Mamy tu do czynienia ze świetnym stylem autorki, który sprawia, że przez książkę się wręcz płynie. Gromyko jednak w końcu pokazuje to, w czym jest wręcz genialna – typowy dla jej twórczości humor, wywołany przede wszystkim dyskusjami bohaterów przewija się z poważnymi, klimatycznymi scenami, które przypominają, że świat w tej historii wbrew pozorom nie jest czysty i kolorowy. Szczególnie pozytywnym zaskoczeniem jest wątek walki w lesie i tego, co czuli w związku z nią bohaterowie. Wyjątkowo mocny nacisk autorka położyła na emocje Alka, który jako jedyny wtedy walczył, chociaż przez większość czasu wydarzenia oglądamy oczami Ryski. Wyszło niesamowicie, a ponury klimat ciągnął się jeszcze przez jakiś czas, a widmo śmierci nie opuściło bohaterów przez długi okres. Pojawia się też tutaj pewne zaskoczenie dotyczące naszego Sawrianina, ale nie będę zdradzać, o co chodzi, by nie popsuć nikomu czytania. Sprawiło tylko ono, że poczułam się, jakbym dostała workiem mąki w brzuch – na szczęście pozytywnie.

Poważny klimat mają również wstawki dotyczące mieszkańców wieski, którzy wyruszyli do „naprawy posterunku”. Przez nie oraz kilka wtrąceń w pozostałych rozdziałach, składających się tak naprawdę z pojedynczych zdań, odczuwa się niepokój. Po prostu wiadomo, że coś nadchodzi, ale co dokładnie? Jak zmieni się życie bohaterów? Tego już autorka nie zdradza, pozostawiając nas w oczekiwaniu.

Ogólnie widać tu, że Gromyko ma naprawdę duże umiejętności pisarskie, bo doskonale buduje napięcie i odnajduje się zarówno w walkach, scenach domowych, jak i intrygach na większą skalę. Doskonale potrafi wyważyć humor z mocnymi, przygnębiającymi momentami, przez co daje czytelnikom kawałek naprawdę dobrej lektury.

Niestety za to umiejętności zabrakło w składzie wydającym tę część w naszym kraju. Literówek i braków przecinków jest jeszcze więcej niż w poprzednim tomie, momentami pojawiają się też inne błędy techniczne, takie jak brak kursywy w chwili, gdy Alk rozmawia pod postacią szczura. I to naprawdę są błędy, które można bez problemu wyłapać przy ponownym przeczytaniu książki. Mało tego, wiele z nich spokojnie wskazałby program do edycji tekstu.

„Rok Szczura” tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że Olga Gromyko jest jedną z lepszych i bardziej niedocenianych pisarek. Chociaż na pewno w historii tej znajdzie się kilka wad, bawiłam się doskonale, a książkę pochłonęłam w kilka godzin.

Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/04/recenzja-ksiazki-rok-szczura.html

Bohaterowie ruszają w podróż, by odebrać obiecane im przez Alka pieniądze, ale okazuje się to nie być takie proste. Nie tylko dlatego, że sama gromadka ma niezwykłe zdolności do pakowania się w kłopoty wszelkiego rodzaju, ale i ich śladem nieprzerwanie podąża na wpół szalony Wędrowiec. Do tego cała trójka głównych bohaterów co rusz trafia na starego mistrza Alka, którego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chyba każdy ma autora, którego książki uwielbia. W moim przypadku jest to prawdopodobnie Olga Gromyko. Jej powieści mają to do siebie, że mogłabym je pochłaniać całymi dniami i prawdopodobnie nigdy by mi nie zbrzydły. Dlatego w tym miesiącu zdecydowałam się na ponowne przeczytanie trylogii (a w oryginale dylogii) „Rok szczura”, z którą do czynienia pierwszy raz miałam w gimnazjum.

Zanim przejdę do fabuły i bohaterów, koniecznie muszę pomarudzić na to, co u wydawnictwa jest już chyba standardem. Mowa oczywiście o literówkach, których w książce jest dość sporo. Nawet mnie to już nie zaskakuje, ale wciąż jest męczące.

Olga Gromyko zabiera czytelnika w niezwykły świat, w którym ludzie jeżdżą na krowach oraz nietoperzach, a ścieżki losu są widoczne dla wielu osób. No, może nie tak wielu, ale wędrowcy, a tym bardziej widzący nie są czymś nadzwyczaj rzadkim.

Jedną z takich widzących jest Ryska. To bohaterka dość nietypowa jak na pozycję fantasy, a także dla tej autorki, ponieważ większość przedstawianych przez nią kobiet to osoby silne i samowystarczalne, dość buntownicze. Tym razem jednak Gromyko ukazuje czytelnikom postać zahukanej dziewczyny z malutkiej wioski. ⅓ książki ukazuje dzieciństwo dziewczyny, pozwalając zrozumieć, dlaczego jest taką, a nie inną osobą. A życie Ryski łatwe nie było. Poprawia się trochę, gdy zostaje oddana na służbę do majątku wuja. Co prawda musi całymi dniami pracować, ale przynajmniej ma co jeść i nikt jej nie bije. Poznaje nawet swojego przyjaciela, starszego kilka lat Żara. Tak mijają jej lata, aż w końcu dziewczyna, rozgoryczona decyzją wuja, postanawia uciec, zabrawszy ze sobą jedynie jedną z krów, odrobinę pieniędzy i uszyte na potencjalny ślub ubrania. A czemu te ostatnie? Otóż dla Ryski największym celem w życiu jest znalezienie sobie męża i posiadanie dzieci.

A wszystko zaczęło się, jakże by inaczej, od szczura. I to nie byle jakiego, ale jednego z tych, które wożą przy sobie wędrowcy. Zwierzę, jak szybko się okazuje, ma na imię Alk i wcale szczurem nie jest. Przynajmniej nie do końca. Po prostu miał pecha, bo, jak sam twierdzi, powinien zostać wędrowcem.

Sam Alk to chyba mój ulubiony bohater, chociaż jest jednocześnie tą osobą, której na żywo bym nienawidziła. Pełen pogardy, złośliwy, nieuprzejmy, mający wyjątkowo zmienne humorki... Z drugiej strony potrafi pokazać swoją milszą stronę i czasem naprawdę tłumaczy coś Rysce, zamiast się z niej śmiać i wydaje się mimo wszystko coraz bardziej dbać o towarzyszy. Mimo tego, że czasami naprawdę pragnęłam mu przywalić, to jego sarkastyczne uwagi sprawiały, że nie mogłam się nie uśmiechnąć.

Pierwsza część trylogii jest tak naprawdę swoistym wstępem. Akcja biegnie tu dość powoli i bez szczególnych zwrotów akcji, ale nie da się też nudzić. Pod koniec też można wyczuć, że to początek czegoś większego. Ogólnie mimo braku większych zaskoczeń, dzięki wydarzeniom mającym miejsce podczas wędrówki bohaterów oraz ilości humoru czyta się naprawdę lekko i szybko. Autorka w świetny sposób ukazuje sposób myślenia ludzi w dawnej wsi, gdzie kobieta miała zdecydowanie mniej praw, a znacznie więcej obowiązków niż mężczyzna. Do tego cały świat jest niezwykły, a mogący dostrzec ścieżki losu widzący i wędrowcy oraz szczegóły ich daru i sposobu działania to naprawdę świetny pomysł. To wszystko sprawia, że książka jest w pewnych aspektach nietypowa, a przez to jeszcze przyjemniejsza do czytania. Zresztą mogę już zdradzić, że kolejne części są jeszcze lepsze, chociaż „Rok szczura” nie jest serią, która spodoba się każdemu. To lekkie, szybkie czytadło idealne na zimowy wieczór, którego dodatkowymi zaletami są bohaterowie i kreacja świata.

Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/02/recenzja-ksiazki-rok-szczura-widzaca.html

Chyba każdy ma autora, którego książki uwielbia. W moim przypadku jest to prawdopodobnie Olga Gromyko. Jej powieści mają to do siebie, że mogłabym je pochłaniać całymi dniami i prawdopodobnie nigdy by mi nie zbrzydły. Dlatego w tym miesiącu zdecydowałam się na ponowne przeczytanie trylogii (a w oryginale dylogii) „Rok szczura”, z którą do czynienia pierwszy raz miałam w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Uniwersum Marvela znam dość dobrze, chociaż bardziej ogarniam MCU niż komiksy. Jeszcze bardziej lubię mitologię. A już szczególnie dużą sympatią darzę postać Lokiego, zarówno w filmach i komiksach, jak i jako nordyckiego boga ognia oraz chaosu. Skoro więc wydano u nas tłumaczenie książki „Loki. Gdzie zaległy kłamstwa”, nie mogłam sobie odpuścić zdobycia własnego egzemplarza. Znaczy, mogłabym, gdyby książka nie stała na półce w Empiku w chwili, gdy akurat miałam w portfelu pieniądze.

Najprościej będzie mi zacząć od strony wizualnej. Okładka jest śliczna, mroczna i pasująca do treści. Jedyny problem jest taki, że niesamowicie łatwo brudzi się, gdy się jej dotyka, szczególnie z tyłu. Doszło do tego, że musiałam ją umyć chusteczką nawilżającą, by zmyć odciski palców. Tak tylko ostrzegam, że trzeba się na to przygotować.

Tłumaczenie jest bardzo dobre, z wyjątkiem słowa „ziomkowie”, którego zdecydowanie nie powinni tam być, szczególnie w oficjalnej przemowie króla. Gorzej poszło z korektą, osoba zajmująca się nią przegapiła kilka literówek i braków myślników. To ostatnie sprawiało, że momentami musiałam zastanowić się, kto mówi daną kwestię lub czy jest to powiedziane, czy to tylko część myśli bohatera.

Fabuła z pozoru jest dość prosta, skupiająca się głównie na wątku kryminalnym. Było kilka oczywistych zwrotów akcji, ale też takich, które naprawdę zaskakiwały. Trzeba jednak przyznać, że sam wątek powiązany ze śledztwem został poprowadzony bardzo logicznie. W tekście czytelnikowi daje się sporą dawkę akcji, jednak nie do przesady.

Loki jest młody, zagubiony i momentami zdecydowanie beznadziejnie kłamie. To nietypowo sprytny i inteligentny chłopak, ale poza tym przypomina wielu nastolatków, przez co trudno się z nim nie utożsamiać. Dopiero szuka własnej drogi i wciąż próbuje udowodnić ojcu, że jest godzien traktowania go równo z bratem.

Tak naprawdę to historia o dorastaniu, odkrywaniu siebie i, niestety, upadku. Loki zaczyna zdawać sobie sprawę, że ojciec nigdy go nie doceni, a wydarzenia na Ziemi wcale nie pomagają mu w zostaniu bohaterem. Wygląda to tak, jakby cały świat chciał udowodnić chłopakowi, że jego przeznaczeniem jest zostanie łotrem, a on sam zaczyna wątpić, czy aby powinien z tym walczyć.

Rodzina Lokiego nie zostaje przedstawiona w zbyt pozytywny sposób. Szczególnie zniechęca do siebie Odyn, który to okazuje synowi tylko niechęć i rozczarowanie jego osobą, tak, jakby z góry uznał, że chłopak jest skazany na zostanie złym.
Trzeba przyznać, że Loki to bardzo dobrze wykreowany bohater, mający swoje zalety i wady, zagubiony, popełniający błędy. Dobrze zarysowano też charaktery niektórych postaci z Londynu, przede wszystkim Theo i starej przyjaciółki chłopaka, Amory. Szczególnie ta druga jest postacią skomplikowaną, której cięty język na początku naprawdę mnie bawił.

Mimo lekkiego języka książka okazuje się słodko-gorzka, z naciskiem na tę drugą część. Na końcu zaś staje się po prostu smutna. Tym, czego nie można jej odmówić, to klimat. XIX-wieczny Londyn zostaje oddany z dużą dokładnością i dbałością o szczegóły, które sprawiają, że czytelnik widzi oczami wyobraźni ponure, brudne miasto pełne fabryk, znane już z lekcji historii. Muszę przyznać, że klimat czasów i miasta został oddany naprawdę dobrze.

Na podsumowanie muszę stwierdzić, że lektura była wyjątkową przyjemnością. „Loki. Gdzie zaległy kłamstwa” to młodzieżówka, ale smutna i momentami wyjątkowo dojrzała. Mimo że czasem przewidywalna, potrafiła też zaskoczyć, zresztą można odnieść wrażenie, że bardziej niż na samym śledztwie i rozwiązaniu problemu morderstw Mackenzie skupia się na przedstawieniu czytelnikowi postaci Lokiego i ukazaniu, jak stał się tym, kogo znamy przede wszystkim z filmów – łotrem niejednoznacznym, wciąż mającym w sobie jakieś dobro. Polecam każdemu, nie tylko fanom Marvela, bo tak naprawdę można znaleźć tylko kilka odniesień do znanego nam już uniwersum.

Pełna, recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/02/recenzja-ksiazki-loki-gdzie-zalegy.html

Uniwersum Marvela znam dość dobrze, chociaż bardziej ogarniam MCU niż komiksy. Jeszcze bardziej lubię mitologię. A już szczególnie dużą sympatią darzę postać Lokiego, zarówno w filmach i komiksach, jak i jako nordyckiego boga ognia oraz chaosu. Skoro więc wydano u nas tłumaczenie książki „Loki. Gdzie zaległy kłamstwa”, nie mogłam sobie odpuścić zdobycia własnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Nie ma nic gorszego, niż powiedzieć o myślach, że to nic więcej niż tylko myśli. Myśli to jedyna wolność człowieka”.
To jeden z fragmentów, który najbardziej zapadł mi w pamięć, gdy po raz pierwszy czytałam książkę „Grim. Pieczęć ognia” Gesy Schwartz. Historię tę czytałam jeszcze w gimnazjum i uznałam, że teraz, po kilku latach nadszedł czas na reread opowieści, która kiedyś wciągnęła mnie bez granic.

Sama historia opowiada o dwójce osób z zupełnie innych światów. Grim to gargulec, choć młody jak na standardy swego gatunku, to żyjący już od wieków. Biedak nienawidzi swojego obecnego miejsca pracy i niewiele bardziej niż sam Paryż lubi przełożonych, których tutaj ma.
Z kolei Mia jest nastolatką z zamiłowaniem do rysowania i gotyckich klimatów, która kilka lat wcześniej straciła ojca i, jak się okazuje, jako jedna z nielicznych widzi istoty z Innoświata. W pewnych okolicznościach w ręce tej dwójki trafia pergamin z tajemniczym pismem, który jest dopiero początkiem ich kłopotów. Jakby było mało, dziwny papier chce zdobyć mistrz pradawnego, śmiertelnie niebezpiecznego zakonu, a przez to Grim i Mia stają się jego calami. Co takiego zawiera pergamin, że jest aż tak ważny dla tylu istot? I dlaczego biedny Grim czuje, że skądś kojarzy Serafina?

Sama fabuła jest naprawdę dobrze skonstruowana, często nieprzewidywalna i bardzo przemyślana. Główny wątek nie należy do wyjątkowo skomplikowanych, ale charaktery bohaterów, ilość przygód podczas ich drogi, poboczne wątki i sam świat przedstawiony sprawiają, że nie odczuwa się tego w żaden sposób. Ikryty pod Paryżem kraj magicznych istot, Ghorgonia, z wyglądu piękna, jest miejscem brudnym i do hłębi zniszczonym przez okrutny reżim. Publiczne egzekucje ludzi oraz Hybrydów, niewolnictwo, getta dla wielu istot niebędących gargulcami to tylko wierzchołek góry lodowej. Sam styl może na początku trochę nudzić (przez pierwsze sto stron tak naprawdę niewiele się dzieje, bo akcja rozkręca się dość wolno, by potem nabrać rozpędu), ale ja akurat dość szybko się wciągnęłam.

Nie przeszkadzał mi nawet wątek romantyczny, a to już coś! Za to aż zapragnęłam podróży do pięknych, słonecznych Włoch, w których gargulce są zupełnie inne niż te paryskie. Przez pierwsze sto stron tak naprawdę niewiele się dzieje, bo akcja rozkręca się dość wolno, by potem nabrać rozpędu. Na początku zwyczajnie autorka zabiera czytelnia w podróż po magicznym Paryżu i przedstawia Grima oraz Mię i realia, w których przyszło im żyć.

Co do samych bohaterów, najważniejsi z nich są oczywiście Grim i Mia, z czego mi do gustu bardziej przypadł ten pierwszy. Zdecydowanie nie jest pozbawiony wad, wręcz przeciwnie. Grim, którego poznają czytelnicy, to pełen pogardy dla innych, aż nazbyt dumny z siebie i przejawiający skłonności do hipokryzji gargulec, ale przy tym jest całkiem przyzwoitym facetem, przynajmniej jak na swój gatunek. No i ma poczucie humoru, nawet jeśli bywa zgryźliwy. Z kolei cała śmiertelnie niebezpieczna wędrówka, którą musi przebyć wraz z Mią, ma na niego naprawdę duży i dość pozytywny wpływ, co zaczyna być widać dość szybko. Krok po kroku cały światopogląd Grima wywraca się do góry nogami, a on musi odkryć, kim jest tak naprawdę i o co chce walczyć.

Główny antagonista, Serafin, również został wykreowany w ciekawy sposób i doskonale można zrozumieć jego działania. Nie jest pierwszym lepszym złolem, wręcz przeciwnie, a to sprawia, że i jego obdarzyłam sympatią. Widać w nim okrucieństwo i szaleństwo, ale nie aż tak typowe, jak można by się spodziewać.

Tak samo do gustu przypadł mi „krwawy król ludzi”, Pedro von Barkabant, który wcale nie jest taki straszny, jak maluje go historia przedstawiona Mii na początku książki. Szczególnie uwielbiam jego relację z młodszym synem, którego kocha i chroni tak, jak tylko może.

Zatrzymam się jeszcze na moment przy wątku romantycznym. Jest to stereotypowe „od niechęci do miłości”, ale rozegrane w bardzo dobry sposób. Relacja między bohaterami buduje się powoli, na wzajemnym szacunku, zaufaniu i przyjaźni, które grają pierwszą rolę. Nie ma nagłego wybuchu uczuć, jest za to troska o drugą osobę, chęć ochrony i niesamowita ilość ufności. W tym związku pierwsze skrzypce grają uczucia, pociąg fizyczny jest dopiero na drugim, a nawet trzecim planie.

Ogólnie po tych kilku latach jestem w stanie stwierdzić, że miałam dobry gust co do książek, a „Pieczęć ognia” nadal bardzo mi się podoba. Teraz jestem w stanie dostrzec w tej powieści więcej niż w wieku czternastu lat, ale nie wpływa to w żaden sposób negatywnie.

Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/01/recenzja-grim-pieczec-ognia.html

„Nie ma nic gorszego, niż powiedzieć o myślach, że to nic więcej niż tylko myśli. Myśli to jedyna wolność człowieka”.
To jeden z fragmentów, który najbardziej zapadł mi w pamięć, gdy po raz pierwszy czytałam książkę „Grim. Pieczęć ognia” Gesy Schwartz. Historię tę czytałam jeszcze w gimnazjum i uznałam, że teraz, po kilku latach nadszedł czas na reread opowieści, która...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O „Żółwiach aż do końca” całkiem niedawno mocno huczało na Twitterze. Wszechobecne pozytywne opinie sprawiły, że zdecydowałam się na zakup tej pozycji, gdy tylko ją zobaczyłam. Co z tego wynikło?

Nie jest to książka zła. Wręcz przeciwnie. Jest... dobra. Momentami świetna, a momentami dla odmiany jedynie przeciętna. Ogólnie wiele jest tam „momentami”. Momentami łatwa do czytania, a momentami brnie się jak przez jezioro smoły. Momentami młodzieżowa, a momentami dla dorosłych.

Wbrew temu, co nasuwa na myśl opis, samego wątku kryminalnego nie ma praktycznie wcale. Romansu, a raczej młodzieńczego zauroczenia odrobinkę więcej.

W rzeczywistości historia opowiada o życiu dziewczyny, która zmaga się z nerwicą natręctw. I to jest nie tylko najważniejszy, ale i najlepszy wątek w całej historii. Green wie, o czym pisze i jak opisać to w naturalny sposób. Samych bohaterów jednak średnio da się polubić, bo większość z nich, widziana oczami Azy, nie jest zbyt mocno rozwinięta. Ona sama za to to osoba, do której trudno mi poczuć sympatię; udało się to dopiero pod koniec.
Wątek kryminalny tak naprawdę szybko schodzi na drugi plan. W ogólnym rozrachunku to dobrze. Jeszcze lepiej, gdyby go nie było w ogóle.

Wątek kryminalny tak naprawdę szybko schodzi na drugi plan. W ogólnym rozrachunku to dobrze. Jeszcze lepiej, gdyby go nie było w ogóle, bo jest napisany... cóż, bardzo źle. Nie dość, że tak naprawdę szybko schodzi na drugi, a nawet trzeci plan, to jeszcze jego zamknięcie, gdy już się pojawia, jest wręcz beznadziejne, a do tego rozwiązanie zajmuje może ze dwie strony. Prawda jest taka, że można go zastąpić czymkolwiek innym, a wyszłoby na to samo. Może nawet książka zyskałaby, bo to wyjątkowo zbędny i niezbyt dobrze poprowadzony wątek.

Ogólnie zresztą książka ma w sobie kilka pobocznych wątków, z których nic nie wynika, i pędzącą relację romantyczną. Na szczęście dobrą przeciwwagą jest przyjaźń Azy i Daisy, którą Green rozwinął przede wszystkim do bólu autentycznie. Sama Daisy jest zresztą bohaterką wyrazistą. To ją polubiłam najbardziej, chociaż ma pełno wad, a widzenie Azy jest nieco płytkie i nie poznałam dokładnie innych osób. Jest zwyczajnie ludzka. To typowa nastolatka, która mimo swoich własnych problemów i na pierwszy rzut oka płytkiego zachowania przyjaźni się z Azą, choć momentami jest to dla niej naprawdę trudne. Momentami może się wydawać bezduszna, gdy w końcu wytyka drugiej dziewczynie jej zachowanie, ale z drugiej strony była to rozmowa konieczna, by ich przyjaźń ruszyła dalej.

To, co mogę jeszcze docenić, to fakt, że pojawiło mi całkiem sporo ciekawostek astronomicznych i nie znalazłam wśród nich żadnej rażącej głupoty. Wręcz przeciwnie. Ogólnie podobało mi się to, że bohaterowie mieli swoje zainteresowania, które pojawiały się na kartach powieści. Rozmowy na temat „Gwiezdnych wojen” były genialne, a przy tym stanowiły dobre rozluźnienie w stosunku do do poważnej tematyki.

Minusem dla mnie jest ilość głębokich myśli. Nie są one same w sobie czymś złym, a wiele z nich do mnie przemawia, ale bohaterowie mają szesnaście lat. Mimo to momentami prowadzą rozmowy na poziomie studentów filozofii albo i samych filozofów. Na dłuższą metę jest to męczące i nienaturalne.

Na podsumowanie stwierdzić mogę, że gdyby autor zrobił z tego powieść typowo psychologiczną albo po prostu historię o codziennym życiu Azy, byłaby to naprawdę dobra historia. Jednak jest kilka wad, które psują odbiór.

„Żółwie aż do końca” to książka niewątpliwie dobra i poruszająca trudny, ważny temat w świetny sposób. Czyta się też dość przyjemnie i pod tym względem mogę ją gorąco polecić. Pod innymi już niekoniecznie. Wydaje mi się też, że to jedna z tych historii, których fabułę zapomnę w ciągu miesiąca, a i raczej do niej nie wrócę.

Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/01/recenzja-zowie-az-do-konca.html

O „Żółwiach aż do końca” całkiem niedawno mocno huczało na Twitterze. Wszechobecne pozytywne opinie sprawiły, że zdecydowałam się na zakup tej pozycji, gdy tylko ją zobaczyłam. Co z tego wynikło?

Nie jest to książka zła. Wręcz przeciwnie. Jest... dobra. Momentami świetna, a momentami dla odmiany jedynie przeciętna. Ogólnie wiele jest tam „momentami”. Momentami łatwa do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Ostatni jednorożec”, choć nie należy do książek nowych (wydany został w 1968 roku), ma w sobie pewien powiew świeżości. Próżno w nim szukać epickich bitew, potężnego bohatera muszącego pokonać wielkie zło, by uratować świat, czy wielkich tragedii oraz skomplikowanej, wielowątkowej fabuły. Po prostu pewnego dnia Jednorogini dowiaduje się, że jest ostatnią ze swego gatunku. Wyrusza w pełną przygód podróż, by odkryć, co stało się z jej pobratymcami. Musi zmierzyć się z wieloma przeciwnościami, by z pomocą poznanych po drodze osób uratować inne jednorożce.

Nie oznacza to jednak, że ta historia jest zła, wręcz przeciwnie. Ma niesamowity, dość specyficzny klimat i baśniową, poetycką otoczkę. Bazuje na pewnych schematach i uproszczeniach, a jednocześnie ukazuje coś innego niż większość młodzieżowego fantasy. Bo, nie ma co ukrywać, „Ostatni Jednorożec” nie jest książką dla małych dzieci, a czytelników już nieco starszych. Napisana dość specyficznym stylem, w który początkowo może być trudno się wczuć, ma w sobie wiele nawiązań do mitologii i innych dzieł fantasy, gier słownych oraz bystrych, przepełnionych humorem dialogów. Zarazem jest to tekst wypełniony metaforami i podtekstami.

Bohaterowie, choć baśniowi, sprawiają wrażenie twardo stąpających po ziemi. W zdecydowanej większości nie są jednowymiarowi, a mają w sobie głębię, która sprawia, że można zapałać do nich szczerą sympatią. Nawet na pozór idealna Jednorogini ma swoje wady, częściowo wynikające z jej nieśmiertelności i odosobnienia, książę Lir to pełen młodzieńczych ideałów chłopak pragnący zostać bohaterem, Molly, mimo że zgorzkniała i rozsądna, wciąż kryje w sobie wrażliwość i wiarę w dobro, a Szmendryk, dotychczas marzący jedynie o zdjęciu z siebie klątwy, również przechodzi dużą przemianę podczas podróży. Postacie uczą się i dojrzewają cały czas, a poszczególne wydarzenia odciskają na nich swoje piętno. Moim ulubieńcem jest zdecydowanie mający w sobie pewną tragiczność Lir. No i kot, kot jest cudowny.

Cała historia za to ma emocjonalny, nostalgiczny, a przy tym dość smutny wydźwięk. Nie uświadczy się w niej typowego happy endu, a raczej zakończenie, które pozostawia wiele do przemyślenia. Jest takie… realistyczne, przynajmniej jak na fantasy, z dobrymi i smutnymi elementami, które zresztą sugerują, że może to i koniec tej konkretnej przygody, ale życie bohaterów toczy się dalej.

Nowela „Dwa serca” ma już wydźwięk nieco inny, bo całość opowiedziana jest z perspektywy małej dziewczynki. Wioska bohaterki znalazła się w niebezpieczeństwie, więc ta postanawia ruszyć do zamku, by poprosić króla o pomoc.

Historia jest nieco bardziej współczesna i radosna, jednak wciąż mająca w sobie ten specyficzny klimat. Całość opowiada dalsze losy bohaterów i, tak jak wcześniej, jej zakończenie również nie jest całkowicie radosne, a raczej takie, jakie miałoby miejsce w prawdziwym życiu. Niby potwór pokonany, ale zostaje taki smutek, sprawiający, że całość jest słodko-gorzka. Bo, chociaż całość noweli należy do optymistycznych i baśniowych, to autor nadal nadaje historii ton dość realistyczny pod względem ilości dobrych i złych wydarzeń oraz ich konsekwencji. W dodatku, mimo że napisana oczami dziecka, nie jest ona zbyt przesłodzona. Mogłaby się wydawać zwykłą, płytką historią drogi, jednak po wczytaniu się człowiek odkrywa, że ma w sobie coś więcej.

„Ostatni jednorożec” nie jest jednak historią, którą poleciłabym każdemu czytelnikowi, właśnie przez jej specyficzność. Sprawia ona, że z jednej strony można zakochać się w książce, ale innych całkowicie odrzuci.

Tym, co rzuca się w oczy jako pierwsze, jest wprost przepiękna, bardzo klimatyczna oprawa graficzna. Chociaż mówi się, aby nie oceniać książki po okładce, nie da się ukryć, że w tym przypadku wyjątkowo pasuje ona do historii. Jest miękka, ze skrzydełkami, utrzymana w przyjemnych w odbiorze barwach ze ślicznym jednorożcem na środki. Środek za to wypełniony został naprawdę uroczymi ilustracjami.

Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/01/recenzje-ostatni-jednorozec.html

„Ostatni jednorożec”, choć nie należy do książek nowych (wydany został w 1968 roku), ma w sobie pewien powiew świeżości. Próżno w nim szukać epickich bitew, potężnego bohatera muszącego pokonać wielkie zło, by uratować świat, czy wielkich tragedii oraz skomplikowanej, wielowątkowej fabuły. Po prostu pewnego dnia Jednorogini dowiaduje się, że jest ostatnią ze swego gatunku....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Próba odwagi” to książka, którą trudno mi ocenić z jednego powodu – jestem na nią zwyczajnie odrobinę za stara. Z pewnością jednak należy do lektur dobrych, szczególnie dla młodszej części młodzieży (nie bez powodu kupił ją mój brat, a nie ja).

Fabuła jest prosta niczym budowa cepa, bez większych zaskoczeń. Przy tym jednak zbudowano ją w sposób porządny, nie znajdzie się jakichś rzucających się w oczy głupotek, co jest zdecydowanie na plus.

Cała historia opowiada o czwórce nastolatków: Avon, Honestym, rycerce Jedi Vernestrze, padawanie Imrim oraz droidzie Avon, J-6. Cała ta grupa znalazła się na pokładzie statku mającego dotrzeć na uroczyste otwarcie Latarni Gwiezdny Blask, stacji kosmicznej znanej mi już ze „Światła Jedi”. Nic dziwnego, wszak zarówno Avon, jak i Honesty są dziećmi polityków. Dochodzi jednak do katastrofy, w wyniku której ta grupa trafia na nieznany księżyc, praktycznie bez możliwości wydostania się z niego.

Z bohaterów zdecydowanie najbardziej polubiłam Avon. Ta dziewczyna to istna geniuszka, ale w ten pozytywny sposób. Nieprzeciętnie inteligentna, ale przy tym bardzo otwarta i charyzmatyczna, często pakująca się w kłopoty, a do tego odrobinę niezręczna z kontaktach z innymi ludźmi. To wszystko sprawia, że nie da jej się nie polubić. Reszta protagonistów również wychodzi na plus, chociaż najsłabiej z nich wypada Vern. Na początku nieco mnie irytowała tym, jak nietypowo dorośle i przesadnie miło się zachowywała. Jednak z czasem nawet ją polubiłam, szczególnie gdy miewała wątpliwości i nie potrafiła rozwiązać każdego problemu. Mimo to jest mi dość obojętną postacią, najmniej interesującą ze wszystkich.

„Próba odwagi” nie jest książką, w której czytelnik znajdzie epickie bitwy, niesamowite wyzwania dla bohaterów czy tajemnice, z których w pewnym stopniu kojarzy się obecnie Gwiezdne Wojny. Oczywiście w historii znajdzie się odrobinka tego wszystkiego, jednak to przede wszystkim opowieść o stracie i tym, jak sobie z nią poradzić. Ireland skupia się na uczuciach bohaterów, szczególny nacisk kładąc na żałobę, rozpacz, ból, chęć zemsty oraz pragnienie jakiejkolwiek sprawiedliwości w obliczu utraty najbliższych. I to robi naprawdę dobrze. To też historia o nauce nawiązywania przyjaźni oraz współpracy, która jest konieczna, by przeżyć w trudnych warunkach. W pewnym stopniu jest także opowieścią o dojrzewaniu. Antagoniści, chociaż występują (wszak to nadal Gwiezdne Wojny, a wrogowie nadal starają się zniszczyć Republikę), przez sporą część tekstu pozostają gdzieś w tle, niekoniecznie wpływając na bohaterów bezpośrednio. Cały czas jednak ich działania mocno oddziałują na protagonistów, czego potwierdzeniem są ich myśli oraz przede wszystkim punkt kulminacyjny tekstu.

Dużym plusem „Próby odwagi” jest to, że Ireland nie boi się poruszać w książce tematu śmierci, straty bliskich. Katastrofa, która dotknęła bohaterów, pochłonęła wiele istnień – w tym niesamowicie dla nich ważnych osób. Nastolatkowie muszą uporać się z tęsknotą i rozpaczą po śmierci najbliższych, a także przezwyciężyć pragnienie samodzielnego wymierzenia sprawiedliwości sprawcom. Ich uczucia, targające nimi rozterki zostały przedstawione w bardzo naturalny sposób, bez zbytniego spłycania czy upiększania. Śmierć i radzenie sobie z nią nie są wątkiem pobocznym, ukazanym gdzieś, lekko w tle. Wręcz przeciwnie, co jest dość nietypowe dla książek skierowanych w stronę młodszych osób. Bardzo mi się to spodobało, bo w pewnym stopniu pozwala młodzieży oswoić się z tematem śmierci bliskich, która prędzej czy później może dotknąć każdego.

Język jest bardzo przystępny, ale też nie za prosty – po prostu odpowiedni dla docelowych odbiorców. Przez to historię czytało się szybko i przyjemnie, choć nie zapada zbytnio w pamięć. Wiadomo, nie jest to raczej książka, do której wrócę, bo zwyczajnie jestem już za stara, ale zdecydowanie polecam ją dla osób nieco młodszych. Zresztą jeżeli ktoś szuka szybkiego, lekkiego czytadła, to również powinien się dobrze bawić.

Na sam koniec dodam jeszcze, że na uwagę zasługują ilustracje do książki, które w polskim wydaniu zamieszczono na końcu, na dobrym jakościowo, śliskim papierze. Uważam to za bardzo dobrą decyzję. Zresztą ogólnie polskie wydanie jest bardzo dobrze zrobione, widać, że wydawnictwo przyłożyło się do pracy.

Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/01/recenzja-proba-odwagi.html

Próba odwagi” to książka, którą trudno mi ocenić z jednego powodu – jestem na nią zwyczajnie odrobinę za stara. Z pewnością jednak należy do lektur dobrych, szczególnie dla młodszej części młodzieży (nie bez powodu kupił ją mój brat, a nie ja).

Fabuła jest prosta niczym budowa cepa, bez większych zaskoczeń. Przy tym jednak zbudowano ją w sposób porządny, nie znajdzie się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To bardzo dobra książka, którą czytało mi się bardzo trudno. Soule pisze świetnie, ale jego styl to jeden z tych, które nie wciągnęły mnie od pierwszej strony, a dopiero po jakimś czasie. Na pewno nie pomagały w tym liczne, choć potrzebne, zmiany perspektyw. Kiedy już pochłonął mnie jakiś wątek, pojawiał się przeskok do kolejnego. Brzmi jak wada, prawda? Może i tak, ale „Światło Jedi” jest książką, która rozpoczyna erę THR, więc i musi przedstawić wiele wątków pociągniętych później w reszcie publikacji. W sumie jednak w pewnym momencie naprawdę się wciągnęłam i nawet nie zauważyłam, kiedy skończyłam „Światło”.
No dobra, skoro już na wstępie ponarzekałam, to może teraz nieco o samej fabule. Głównych bohaterów jest kilku: padawan Bell ze swoim mistrzem, Lodenem, mistrzyni Avar Kriss czy główny antagonista, Marchion Ro, to ci, którzy przychodzą na myśl od razu, jednak ważną rolę pełni znacznie więcej postaci. Nie sposób nie polubić chociaż jednej z nich (nie uwierzę, że jest ktoś, kto nie przepada za Porterem albo uroczą, chociaż niebezpieczną Żarką). Bohaterowie, nawet ci drugoplanowi, w znacznej większości mają dobrze zarysowane charaktery, swoje plany i marzenia, nie są tylko kukiełkami mającymi zapełnić tło.
Chociaż tak gdzieś w trzecim rozdziale człowiek przestaje się do nich przywiązywać, jeżeli nie są Jedi albo kimś innym potencjalnie ważnym. Czemu? Bo książka zaczyna się od spektakularnej katastrofy, a to dopiero początek. Istoty giną tu masowo, Soule beztrosko wręcz rzuca kolejnymi liczbami, ilość zmarłych można zapisać w milionach. Wśród nich są tacy, którzy mieli swoje pięć minut i zaskarbili sobie moją sympatię.

Główne zagrożenie, Nihilowie, są okrutni, niesamowicie niebezpieczni i, co najgorsze, niemożliwi do wyśledzenia. W książce czuć, że Jedi mają się czego obawiać, co jeszcze bardziej podkreśla perspektywa przywódcy tych kosmicznych łupieżców. Ro to geniusz, co jest naprawdę dobre w tej historii, chociaż na dłuższą metę może irytować, szczególnie jeżeli nie znajdzie się ktoś mogący mu dorównać. Wszak zabawa w kotka i myszkę jest fascynująca, ale tylko przez krótki czas; jaka w niej rozrywka, jeżeli ofiara nie może się w żaden sposób obronić, nie mówiąc już o próbie zmiany zasad gry? Ogólnie, jeśli chodzi o antagonistów, nie są to fajne drengiry, ale też nie Sithowie, co dla odmiany zdecydowanie cieszy, bo ile można wałkować jedno i to samo. To prawdziwe, realne zagrożenie mogące zmienić w gruz całą Republikę.

Wspomnę jeszcze, że polskie tłumaczenie jest bardzo dobre, przeszkadzało mi tylko słowo „ziomkowie”, które nijak nie pasowało do klimatu historii. Na szczęście padło tylmo kilka razy, a poza tym całość jest na wysokim poziomie, nawet literówek nie dojrzałam.

Ubawiłam się też nieco przy kwestiach astrofizycznych, ale fabuła ma miejsce dawno, dawno temu w odległej galaktyce, może panowały tam inne prawa? Zresztą to science fiction, nie literatura faktu, a drobne (i te mniej drobne) nieścisłości nie odbierały uroku samej lekturze.

Podsumowując, bawiłam się naprawdę dobrze i uważam, że mimo kilku wad to świetna książka. Nie spodziewałam się tak wysokiego poziomu, więc to bardzo pozytywne zaskoczenie. To dojrzała, momentami dość ciężka książka skierowana typowo do dorosłych i starszej części młodzieży, otwierająca erę w świecie Gwiezdnych Wojen zapowiadającą się wyjątkowo dobrze.

Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/01/recenzja-swiato-jedi.html

To bardzo dobra książka, którą czytało mi się bardzo trudno. Soule pisze świetnie, ale jego styl to jeden z tych, które nie wciągnęły mnie od pierwszej strony, a dopiero po jakimś czasie. Na pewno nie pomagały w tym liczne, choć potrzebne, zmiany perspektyw. Kiedy już pochłonął mnie jakiś wątek, pojawiał się przeskok do kolejnego. Brzmi jak wada, prawda? Może i tak, ale...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Star Wars Wielka Republika. Bez strachu. Tom 1 Ario Anindito, Annalisa Leoni, Cavan Scott
Ocena 7,2
Star Wars Wiel... Ario Anindito, Anna...

Na półkach:

Komiksy czytam bardzo rzadko. Dlatego jakoś nie ciągnęło mnie do zakupu czegokolwiek. No właśnie, „ciągnęło” to dobre słowo, bo po lekturze „Bez strachu” zdecydowanie mam zamiar sięgnąć po kolejne tomy, gdy zostaną u nas wydane. To wszystko wina An, jak zwykle zresztą.

Ale może parę słów o samym komiksie.

Jego akcja ma miejsce po pierwszych trzech książkach, co widać od razu (chociaż, by się bez problemu połapać, starczy tylko przeczytać Światło). Opowiada o Keeve, świeżo upieczonej rycerce Jedi, która wraz ze swoim byłym mistrzem, Sskeerem oraz bliźniakami Ceretem i Terecem na polecenie Avar Kriss przybywa w miejsce pewnej katastrofy, by sprawdzić, co się stało i czy ktoś przeżył. Sama Avar zresztą wkrótce do nich dołącza i razem muszą poradzić sobie z niebezpieczeństwem, które zagraża galaktyce. Co najgorsze, ze Sskeerem dzieje się coś złego, a do tego w czasie zadania ginie jeden z bohaterów. To wszystko to dopiero początek kłopotów.

Jeju, coś innego niż Sithowie! Główne zagrożenie jest świetne, dość nietypowe i zapadające w pamięć (zresztą mogliście się o tym przekonać nieco już w poprzednim poście). No i, przede wszystkim, naprawdę niebezpieczne. Czuć napięcie (chociaż byłoby większe, gdyby ktoś mi nie zaspojlerował fabuły ze dwa razy) i do końca nie wiadomo, jak dokładnie skończy się ten tom. Owszem, łatwo się domyślić, że niektóre postacie przeżyją, w końcu to dopiero początek historii, ale to wszystko. No i autorem jest Cavan, a to już wystarczająco zdradza, że nie można być pewnym, co się zdarzy i kto utrzyma się przy życiu. Ten drań wie, jak bawić się uczuciami czytelników, a do tego cechuje go niebywałe zamiłowanie do eliminowania kolejnych bohaterów.

Ilustracje są przepiękne. Ario i koloryści zrobili fenomenalną robotę, bo mogłabym oglądać bez przerwy, a przy tym ani trochę się nie znudzić (i to wcale nie dlatego, że jest tam dużo Avar). Całość ogólnie została wykonana bardzo solidnie mimo kilku mankamentów. Oczywiście mam tu na myśli brak ramki z przodu (za to z tyłu już dali, cudownie) i tę zabawną literówkę przy linii czasu (czym są, do licha, jedisithowie?). Papier jest bardzo przyjemny, a samo wydanie, cóż, po prostu śliczne. Ilustracje z alternatywnych okładek z tyłu niezmiennie zachwycają, całość zaś została wydana w naprawdę solidny sposób, przez co raczej nie rozleci się zbyt szybko. A przynajmniej na to liczę. Wspominałam już, że ilustracje są piękne? Ale serio, na Avar mogłabym patrzeć bez przerwy XD. Genialnie uchwycono charakter postaci i ich emocje (Maru to mistrz po prostu), przez co nawet bez tekstu można by było sporo się dowiedzieć. Zresztą bohaterowie są tak dobrze wykreowani, że większości z nich nie da się nie lubić. Każdy ma własną osobowość, którą widać wyraźnie nawet wtedy, gdy pojawiają się na zaledwie kilku kadrach (ekhem, ponownie Maru). Keeve, wokół której koncentruje się większość komiksu, to postać, której nie da się nie kibicować. Jest niesamowicie sympatyczna, ale niepozbawiona wad, które dodają jej autentyczności.

Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2021/11/recenzja-komiksu-bez-strachu.html

Komiksy czytam bardzo rzadko. Dlatego jakoś nie ciągnęło mnie do zakupu czegokolwiek. No właśnie, „ciągnęło” to dobre słowo, bo po lekturze „Bez strachu” zdecydowanie mam zamiar sięgnąć po kolejne tomy, gdy zostaną u nas wydane. To wszystko wina An, jak zwykle zresztą.

Ale może parę słów o samym komiksie.

Jego akcja ma miejsce po pierwszych trzech książkach, co widać od...

więcej Pokaż mimo to