Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

"Sen o okapi" to kolejna przeczytana przeze mnie powieść inna niż wszystkie. Z pozoru zwyczajne życie kilkorga mieszkańców niemieckiej wioski autorka osnuła powłoką baśni i posypała pyłkiem realizmu magicznego. Ta historia o prawdziwej przyjaźni, miłości i przemijaniu przedstawiona została przy użyciu środków tak samo prostych - czułości, humoru, empatii. I mimo że są proste, to może właśnie dlatego urzekające, że nie zawsze i wszędzie spotykamy je we własnym życiu?

Wszystkich bohaterów i wydarzenia poznajemy z perspektywy początkowo dziesięcioletniej, a później dorosłej Luizy. Zaprzyjaźniamy się kolejno z jej przyjacielem, Martinem, który chce zostać mistrzem w podnoszeniu ciężarów, pragmatyczną babcią, Selmą i Optykiem kochającym Selmę skrycie i od lat. Na drugim planie są rodzice Luizy, matka szukająca w sobie odwagi do odejścia od męża i ojciec w nieustannych podróżach poszukujący być może odwagi do życia. Co jakiś czas odwiedzamy osobliwą, żeby nie powiedzieć, zdziwaczałą, Marlies, by podrzucić jej kawałek świątecznej pieczeni czy po prostu spędzić z nią czas.

Do czego może służyć serce nietoperza i co latami powstrzyma Luizę przed rozpakowaniem i złożeniem nowego regału? Komu i w jako sposób uda się przebić przez jej rozmycie i zacukanie? Ile początków może mieć nigdy nie wysłany list miłosny? I jaką rolę w tym wszystkim odegra buddyjski mnich?

Cała historia zaczyna się od snu Selmy o okapi, który zawsze zwiastował czyjąś śmierć, ale w większej mierze jest to opowieść o życiu ze wszystkimi jego cieniami i blaskami. Polecam gorąco 💙

"Sen o okapi" to kolejna przeczytana przeze mnie powieść inna niż wszystkie. Z pozoru zwyczajne życie kilkorga mieszkańców niemieckiej wioski autorka osnuła powłoką baśni i posypała pyłkiem realizmu magicznego. Ta historia o prawdziwej przyjaźni, miłości i przemijaniu przedstawiona została przy użyciu środków tak samo prostych - czułości, humoru, empatii. I mimo że są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Proszę Państwa, oto objawił się nam Talent. Zasadniczo to już jakiś czas temu, ale na „Kości, które nosisz w kieszeni” trafiłam dopiero niedawno dzięki Fundacja Tu Kultura, bo przecież po co nagłaśniać dobre książki?

Zatem objawił się nam Łukasz Barys, chłopak, który nie mając nawet 25 lat napisał powieść świetną warsztatowo, dojrzałą, pełną cechującej autora niezwykłej wrażliwości. W sposób nierzadko poetycki przedstawiającą tematy lepkie, mroczne i brudne, autor pisze bowiem również wiersze i jest to tu bardzo wyraźnie widoczne. Równocześnie bezpretensjonalną, bo Barys nie zapomniał, z czyjej perspektywy pisze i nie stronił od języka w odpowiedniej ilości bardziej potocznego.

Mamy Pabianice, a w nich narratorkę, nastoletnią dziewczynkę. W starej kamienicy, wśród patologii, ubóstwa, smrodu, kolejnych konkubentów matki i śmierci. Śmierć jest zresztą leitmotivem tej historii. Umierająca w domu babcia, wizyta w szpitalu, wyprawy na cmentarz, tęsknota za nieżyjącym chłopcem, którego Ula nigdy nie poznała, przyjaźń z rodzajem wyobrażenia o zmarłej przed wielu laty rówieśnicy. Jak to możliwe? Barys ucieka kilkukrotnie od realizmu sięgając po narrację zawieszoną pomiędzy baśnią, snem, surrealizmem, czymś nieuchwytnym, nienazwanym. To są te momenty, kiedy czytając myślę sobie, że borze szumiący, gdzie ten człowiek będzie za 10-20 lat? Co jeszcze napisze, jakie jeszcze nagrody zdobędzie (oprócz otrzymanego Paszportu Polityki)? Mam nadzieję, że nie wydarzy nic, co stanie autorowi na przeszkodzie, że nie dopadną go jego własne demony ani wypalenie czy raczej niemożliwy brak weny.

Jeśli nasunęło się Wam skojarzenie z „Niepokojem, który przychodzi o zmierzchu”, to zupełnie słusznie, mamy tu podobną duszność, smutek, uwieranie. Życie i brak perspektyw bohaterki uwierają nas tak samo, jak musiała drażnić dziewczynkę z „Niepokoju…” kurtka noszona przez nią niemal cały czas. Komfort czytelniczy odbiera też fakt, że ta fikcyjna do pewnego momentu historia mogłaby być dokumentem o tysiącach dzieci, które żyją w taki właśnie sposób. Z jednym rodzicem, którego celem jest takie dysponowanie gotówką, żeby w wigilię wystarczyło na paczkę pierogów, przy równoczesnych priorytetowych poszukiwaniach partnera, bo będąc samemu głodnym miłości trudno jest dać ją dzieciom. W samotności, braku akceptacji otoczenia, obowiązku opieki nad młodszym rodzeństwem, w swoim świecie marzeń.

Proszę Państwa, oto objawił się nam Talent. Zasadniczo to już jakiś czas temu, ale na „Kości, które nosisz w kieszeni” trafiłam dopiero niedawno dzięki Fundacja Tu Kultura, bo przecież po co nagłaśniać dobre książki?

Zatem objawił się nam Łukasz Barys, chłopak, który nie mając nawet 25 lat napisał powieść świetną warsztatowo, dojrzałą, pełną cechującej autora niezwykłej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Miałam pewien pomysł na początek tej recenzji, ale książka jest tak specyficzna, że nie mogłam go zrealizować. Chciałam zamieścić cytat, wybrać piękne słowa, którymi narrator zwraca się do ukochanej, żeby po chwili uświadomić Wam, że nie, te słowa wcale nie są piękne, bo mówi je pedofil. Nie udało mi się jednak znaleźć takiego fragmentu dłuższego niż dwie linijki, bo co chwilę wracało coś pokazującego nam, że nie jest to zdrowa miłość, że człowiek ten nie zwraca się do osoby dorosłej.

Bohaterem jest tu weterynarz, którego czytelnicy nagrodzonej Bookerem powieści „Niepokój przychodzi o zmierzchu” mieli okazję poznać w tej właśnie historii. Autor (właściwie to niebinarna osoba autorska, którą jedynie dla uproszczenia będę nazywać tu autorem) miał pomysł na zupełnie inną książkę, ale zadane mu pytanie o dalsze losy weterynarza sprawiło, że myśl o nim już go nie opuściła. I tak powstała kolejna lepka i brudna historia, której lektura nie przynosi nam w żaden sposób odpoczynku czy odprężenia.

Jest to spowiedź 49-letniego mężczyzny, Kurta, jak w transie wyrzucającego z siebie słowa do nastolatki, która nim zawładnęła i do tzw. sędziów pokoju. W efekcie powstały zdania obejmujące co najmniej 2,5-3 strony. Na taki kształt powieści wpłynął też rodzaj obsesji, jaką miał sam autor na punkcie tej książki. Mówi w wywiadach, że powstała o wiele szybciej niż pierwsza powieść, bo nie mógł przestać pisać. Ponadto w jednym zdaniu narrator zawiera czasem kilka rożnych historii i dygresji, przez co książka wymaga od nas pełnej koncentracji, ucieczka myślami choć na chwilę powoduje zgubienie wątku. Nie brak tu pewnej brutalności, naturalizmu, dosadnych, zwierzęcych porównań. Wpadamy w wir goniących jedna drugą myśli i obsesji bohatera, w jego gorączkową potrzebę wyrzucenia z siebie wszystkiego, równocześnie obserwując jego wykalkulowane działania, manipulacje mające na celu zbliżenie do siebie czternastolatki.
Sama dziewczynka nie jest postacią jednowymiarową, oczywiście jej wiek nie jest przypadkowy, bo budzi się w niej już kobiecość, ale autor stworzył ciekawą postać samą w sobie. Jest pełna smutku i tęsknoty za zmarłą mamą, cechuje ją też w sumie specyficzna dojrzałość, przejawiająca się choćby w toczeniu wyimaginowanych rozmów z Freudem i Hitlerem. Jej samotność, zagubienie i zainteresowanie poważnymi, jak na jej wiek, tematami łatwo jest więc wykorzystać przez osobę taką jak Kurt.

Stopniowo dowiadujemy się też jak wyglądało dzieciństwo bohatera, które przyczyniło się do jego choroby. Jest to zatem powieść w dużej mierze przedstawiająca mechanizmy psychologiczne i to, jak duży wpływ wywiera na nas relacja z rodzicami. Oczywiście wiedza na temat dzieciństwa Kurta nie zmienia naszego odbioru jego zachowania, ale na pewno pozwala lepiej je zrozumieć.

Reasumując raczej nie poleciłabym tej książki osobom szukającym lekkiej lektury po ciężkim dniu czy przechodzącym gorszy czas, ale pozostałych czytelników zachęcam do zmierzenia się z nią, bo zdecydowanie warto doświadczyć takiego rodzaju narracji, spotkać się z nieprzeciętnym stylem autora, jego dojrzałością, no i z demonami bohatera. Wyrazy uznania należą się również tłumaczowi powieści, Jerzemu Kochowi.

Miałam pewien pomysł na początek tej recenzji, ale książka jest tak specyficzna, że nie mogłam go zrealizować. Chciałam zamieścić cytat, wybrać piękne słowa, którymi narrator zwraca się do ukochanej, żeby po chwili uświadomić Wam, że nie, te słowa wcale nie są piękne, bo mówi je pedofil. Nie udało mi się jednak znaleźć takiego fragmentu dłuższego niż dwie linijki, bo co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Sen o okapi" to kolejna przeczytana przeze mnie powieść inna niż wszystkie. Z pozoru zwyczajne życie kilkorga mieszkańców niemieckiej wioski autorka osnuła powłoką baśni i posypała pyłkiem realizmu magicznego. Ta historia o prawdziwej przyjaźni, miłości i przemijaniu przedstawiona została przy użyciu środków tak samo prostych - czułości, humoru, empatii. I mimo że są proste, to może właśnie dlatego urzekające, że nie zawsze i wszędzie spotykamy je we własnym życiu?

Wszystkich bohaterów i wydarzenia poznajemy z perspektywy początkowo dziesięcioletniej, a później dorosłej Luizy. Zaprzyjaźniamy się kolejno z jej przyjacielem, Martinem, który chce zostać mistrzem w podnoszeniu ciężarów, pragmatyczną babcią, Selmą i Optykiem kochającym Selmę skrycie i od lat. Na drugim planie są rodzice Luizy, matka szukająca w sobie odwagi do odejścia od męża i ojciec w nieustannych podróżach poszukujący być może odwagi do życia. Co jakiś czas odwiedzamy osobliwą, żeby nie powiedzieć, zdziwaczałą, Marlies, by podrzucić jej kawałek świątecznej pieczeni czy po prostu spędzić z nią czas.

Do czego może służyć serce nietoperza i co latami powstrzyma Luizę przed rozpakowaniem i złożeniem nowego regału? Komu i w jako sposób uda się przebić przez jej rozmycie i zacukanie? Ile początków może mieć nigdy nie wysłany list miłosny? I jaką rolę w tym wszystkim odegra buddyjski mnich?

Cała historia zaczyna się od snu Selmy o okapi, który zawsze zwiastował czyjąś śmierć, ale w większej mierze jest to opowieść o życiu ze wszystkimi jego cieniami i blaskami. Polecam gorąco

"Sen o okapi" to kolejna przeczytana przeze mnie powieść inna niż wszystkie. Z pozoru zwyczajne życie kilkorga mieszkańców niemieckiej wioski autorka osnuła powłoką baśni i posypała pyłkiem realizmu magicznego. Ta historia o prawdziwej przyjaźni, miłości i przemijaniu przedstawiona została przy użyciu środków tak samo prostych - czułości, humoru, empatii. I mimo że są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Strupki" to historia z jednej strony kameralna, skupiająca się na postaci narratorki, z drugiej odkrywająca niejako znajdujące się pod tytułowymi strupkami rodzinne tajemnice. Wszystko natomiast zbudowane jest na planie relacji, emocji, tego, jak ważna jest spełniona miłość i pamięć.

Bohaterkę poznajemy w momencie, gdy umiera jej babcia, która w pewnym momencie musiała zastąpić jej i jej siostrze rodziców. Wyjazd na wieś jest nie tylko powrotem do przeszłości na wielu płaszczyznach, ale skłania też do szukania odpowiedzi na pytania i kwestie nurtujące kobietę od dawna. Może nie zawsze przypominające o sobie w codzienności, ale tkwiące w niej na tyle głęboko, żeby w końcu musieć dopuścić je do głosu. Pogrzeb babci staje się zatem pretekstem dla bohaterki do rozdrapywania spraw, które mniej lub bardziej głęboko pogrzebane zostały już dawno.

Autorka w niezwykle naturalny sposób wplotła wspomnienia w bieżące wydarzenia; podczas lektury byłam pod dużym wrażeniem budowy całej historii i tego, jaki talent objawił się nam w tym debiucie. Paulina Jóźwik pokazała dużą wrażliwość, dojrzałość, wyczucie stylu. Wszystko tu gra, nic nie jest zbędne.

Jeśli lubicie historie rodzinne albo książki, w których z pozoru niewiele dzieje się "na powierzchni", to polecam "Strupki" gorąco. Myślę, że nie będziecie żałować czasu, w którym przeniesiecie się na wieś razem z bohaterką, wracając wspomnieniami do własnych wakacji spędzanych w dzieciństwie w ten wyjątkowy sposób.

"Strupki" to historia z jednej strony kameralna, skupiająca się na postaci narratorki, z drugiej odkrywająca niejako znajdujące się pod tytułowymi strupkami rodzinne tajemnice. Wszystko natomiast zbudowane jest na planie relacji, emocji, tego, jak ważna jest spełniona miłość i pamięć.

Bohaterkę poznajemy w momencie, gdy umiera jej babcia, która w pewnym momencie musiała...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do lektury tej książki zachęciła mnie, za jego pośrednictwem i po tym jak ją od niego dostała, sąsiadka Mariusza Szczygła. ;) Zamieścił on niedawno post z niecodzienną recenzją, bo właściwie wszystko, co napisał o "Chciałbym nigdy cię nie poznać" zostało powiedziane przez ową starszą panią. A poproszona o zareklamowanie jej w internecie powiedziała, że jest "urokliwa nieprzytomnie".

Książka jest urokliwa, chociaż w moim odczuciu głównie smutna. Każde wspomnienie, migawka, wycinek z życia dotyczy tu babci - pokazuje jak żyła, co lubiła, co ją złościło, a przede wszystkim, jak silna więź ich łączyła. Uczucie, przez które po niedotrzymaniu przez babcię słowa, że nigdy nie umrze, w autorze pojawia się myśl, czy nie byłoby lepiej, gdyby nigdy jej nie poznał.
Objętościowo książka jest niewielka, ale autorowi udało się zmieścić na jej kartach wiele wspomnień i anegdot, wplatając w to obraz choroby, swój żal i tęsknotę.
Postać kobiety zdecydowanie nie jest tu idealizowana, Krajewski pisze o jej wadach i zachowaniach, które niejedną osobę zapewne irytowały. Sprawia to, że nie tylko jej postać, ale cała historia, nabiera według mnie większego autentyzmu.

Zabrakło mi w tej książce czegoś, co mogłoby wywołać we mnie duże emocje, na pewno jednak jest to jedna z najbardziej szczerych i intymnych historii, jakie czytałam, bardzo dobrze przy tym napisana.

Do lektury tej książki zachęciła mnie, za jego pośrednictwem i po tym jak ją od niego dostała, sąsiadka Mariusza Szczygła. ;) Zamieścił on niedawno post z niecodzienną recenzją, bo właściwie wszystko, co napisał o "Chciałbym nigdy cię nie poznać" zostało powiedziane przez ową starszą panią. A poproszona o zareklamowanie jej w internecie powiedziała, że jest "urokliwa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"– Krzysztof Baczyński, poeta – z nieukrywaną dumą dokonała prezentacji przed Jadzią Barbara. A on, zdjąwszy płaszcz, jeszcze w przedpokoju, powiedział:
– Przyniosłem dla pani wiersz".

Nie rozpisując się na temat tego, jak wygląda mój "system" czytania książek powiem tylko, że nie pamiętam, kiedy ostatnio pochłonęłam powieść w ciągu 2,5 dnia. I dodanie do tego faktu, że "Ty jesteś moje imię" jest fabularyzowaną biografią Baczyńskiego (od momentu, w którym poznał przyszłą żonę) mogłoby wystarczyć, żeby zachęcić Was do lektury, ale książka ta zasługuje na dłuższą rekomendację.

Autorka po miesiącach żmudnego zabierania materiałów zabiera nas do Warszawy 1941 roku. Tu, w środku zimy, w centrum miasta, w którym pewien był tylko lęk, kilkaset metrów od murów getta, po raz pierwszy spojrzeli na siebie Krzysztof Kamil Baczyński i Barbara Drapczyńska. Ona już wtedy był zaintrygowana, wręcz zauroczona jego poezją. Pół roku później wzięli ślub i żyli długo i... Nie, to nie ta bajka. Zakończenie tej historii zna zapewne każdy. A jak wyglądało ich życie, ich miłość do momentu wybuchu powstania, możecie dowiedzieć się właśnie z tej książki.

Małżeństwo Basi i Krzysia nie było usłane różami i nie mam na myśli tylko tego, co zgotowała im wojna. Dali sobie jednak w tym wszystkim swoją miłość, wsparcie, zaufanie i kochali się pomimo wszystko. Ponadto autorka, odmalowując portret psychologiczny Baczyńskiego, dokładnie wyśniła, dlaczego działalność artystyczna, również będąca formą buntu, nie była dla niego wystarczająca. Oczywiście Baczyński nie jest jedynym poetą występującym na kartach tej książki, dowiecie się zatem (chyba że już wiecie, może pamiętacie ze szkoły), kto krytykował jego wiersze, a kto, oprócz Basi, był w nim zakochany; kto pojawił się na ich ślubie i w którym ze znanych miejsc Krzysztof regenerował swoje nadszarpnięte przez astmę zdrowie.

Nie jest to książka doskonała, co ciekawe można wskazać wady w stylu, w jakim została napisana - użyłam terminu "ciekawe", bo właśnie styl jest moim głównym kryterium oceny literatury. Jest momentami zbyt kwiecisty, może autorka za bardzo chciała zbliżyć się nastrojem do poezji? Co zatem sprawiło, że mimo tej wady nie mogłam przestać czytać tej opowieści? Na pewno była to w dużym stopniu prawda. Świadomość tego, że mimo pewnych ubarwień czy dialogów wymyślonych przez autorkę, miłość ta wydarzyła się naprawdę. I coś jeszcze, coś w sposobie opowiedzenia tej historii, w postawach 20-latków, którzy dziś są już dla mnie niemal jak dzieciaki, a tu, ze względu na czasy, zachowujący się dojrzalej ode mnie. I emocje oraz istniejące w każdej poruszającej nas książce detale, które sprawiają, że po czasie możemy nie pamiętać szczegółów czy faktów, ale pamiętamy, jakie uczucia towarzyszyły nam podczas lektury.

Polecam "Ty jesteś moje imię" każdemu z Was, myślę, że osób lubiących czytać o miłości nie trzeba jakoś szczególnie zachęcać do lektury, ale jest to historia, która ma szansę skruszyć też te bardziej czarne serduszka. ;)
Tylko UWAGA, jeśli ktoś po nią sięgnie, a nie zna dokładnych losów obojga bohaterów po wybuchu powstania, to sugeruję napisane kursywą początki każdego rozdziału przeczytać sobie na końcu.

"– Krzysztof Baczyński, poeta – z nieukrywaną dumą dokonała prezentacji przed Jadzią Barbara. A on, zdjąwszy płaszcz, jeszcze w przedpokoju, powiedział:
– Przyniosłem dla pani wiersz".

Nie rozpisując się na temat tego, jak wygląda mój "system" czytania książek powiem tylko, że nie pamiętam, kiedy ostatnio pochłonęłam powieść w ciągu 2,5 dnia. I dodanie do tego faktu, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tegoroczny sierpień oprócz przedwczesnej jesieni (miejmy nadzieję, że tylko chwilowej przed tą właściwą) przyniósł nam kolejną doskonałą powieść spod pióra Jakuba Małeckiego. Pełną, tak jak poprzednie, wzruszeń i emocji, w tym wypadku dodatkowo uroczego i rozczulającego humoru. Jest kameralna, jak to często u Małeckiego bywa, bo nawet kiedy pisze on o wojnie, to zagląda w oczy bohaterowi, jakim jest człowiek a nie pole bitwy.

Historię rodziny, która jest bohaterką „Święta Ognia”, poznajemy najpierw z perspektywy Anastazji. Nastka ma 20 lat i mózgowe porażenie dziecięce. Ma ojca, siostrę, platoniczne zauroczenie i świat widziany z okien mieszkania; angażujące ją hobby, marzenia i nadzieje. Posiada też cechę, o której z wielu nas na co dzień zapomina – cieszy ją życie. A autor za pośrednictwem jej widzenia świata i jednego charakterystycznego dla niej zwrotu uświadamia nam, że to, co dla każdego powinno być oczywiste, ginie gdzieś w codzienności, we frustracjach, w zapomnieniu o tym, że dobrze jest zatrzymać się czasem i podziękować choćby za dwie zdrowe nogi i kraj wolny od wojny. Brzmi banalnie? Dla wielu osób może tak brzmieć, ale po pierwsze Małecki nie przedstawia tego w banalny sposób, a po drugie możliwość samodzielnego pójścia do sklepu i kupienia tego, co chcemy nabiera innego wymiaru dopiero w momencie, gdy ją tracimy, tylko prawie nikt o tym nie myśli. A czasem warto.

Poznajemy otoczenie Nastki widziane przez jej pryzmat, by następnie wejść w świat jej siostry – zapowiadanej przez autora baletnicy oraz ojca bohaterek. Stając się kolejno narratorami, odsłaniają swoje demony przeszłości, lęki i pragnienia. Ponownie pojawia się tu poruszony w „Saturninie” motyw walki z ograniczeniami własnego ciała i pokonywaniem ich nie tylko dla siebie. Ucieczka i ukrywanie się przed samym sobą po raz kolejny okazują się niewystarczające, a taniec przynosi wyzwolenie i spełnienie.

Mam wrażenie, że pisząc o Anastazji autor posłużył się nie tylko nabytą wiedzą na temat towarzyszącej jej choroby. W moim odczuciu przelał na nią całą swoją wrażliwość, a to, jak dziewczyna WIDZI otaczającą ją rzeczywistość, jest w jakiś sposób odzwierciedleniem widzenia świata przez pisarzy (tych dobrych i prawdziwych ;)). Można chyba powiedzieć, że Nastka momentami zapomina o sobie i nawet zwykłą codzienność odbiera wyraźniej i bardziej. Dostrzega rzeczy, na które większość osób nie zwraca uwagi, bo albo nie ma takiej wrażliwości albo nie wie nawet, że można się przy nich zatrzymać.

Nie pamiętam, czy pisałam to o którejś z powieści Małeckiego czy o książce innego pisarza, ale powtórzę to teraz - ładunku emocjonalnego i wszystkiego innego, co zostało zawarte w tej prozie trzeba doświadczyć. Wyraz „czytanie” nie oddaje tego, czym jest obcowanie ze słowami, wrażliwością i talentem Małeckiego. A tym bardziej nie odda tego żadna recenzja, więc najlepsze, co możecie teraz dla siebie zrobić, to podarować sobie „Święto ognia” i zanurzyć się w świecie gdzieś pomiędzy widokiem na podwórko, sceną Teatru Wielkiego a wspomnieniami i tęskno za tym, co już nie wróci.

Zapraszam do mojego świata literatury: https://www.facebook.com/Piórko-w-kałamarzu-112326713521931/

Tegoroczny sierpień oprócz przedwczesnej jesieni (miejmy nadzieję, że tylko chwilowej przed tą właściwą) przyniósł nam kolejną doskonałą powieść spod pióra Jakuba Małeckiego. Pełną, tak jak poprzednie, wzruszeń i emocji, w tym wypadku dodatkowo uroczego i rozczulającego humoru. Jest kameralna, jak to często u Małeckiego bywa, bo nawet kiedy pisze on o wojnie, to zagląda w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdyby ktoś mi powiedział, że autorka mojego ukochanego „Dożywocia”, książki tak zabawnej, jak nietuzinkowej i pełnej uroku, napisze komedię kryminalną, którą uznam za słabą, to, nomen omen, zabiłabym go śmiechem.

Punkt wyjścia jest tu w sumie dość komiczny w swojej abstrakcji – lodówka państwa Trawnych przekazuje im przy każdym otworzeniu dźwięki miłosnych uniesień sąsiadów. Gdyby bohaterowie mieszkali sami nie byłoby to może aż tak niezręczne, ale obecność nastoletnich dzieci nie ułatwia sprawy. W końcu postanawiają przestawić to wesołe AGD, co wymaga remontu kuchni, ale w międzyczasie pan Trawny stwierdza, że lepszym rozwiązaniem będzie zakup domu przy lesie.

Po pierwsze – która to już książka z dowolnego gatunku, gdzie właściwa akcja zawiązuje się w momencie przeprowadzki na wieś/do innego miasta? Na Boga, no jakaś zyliardowa. Ale w porządku, na pewno fakt ten obroniłby się, gdyby fabuła była inaczej poprowadzona, bohaterowie bardziej wyraziści, a humor bardziej… No gdyby po prostu BYŁ BARDZIEJ. Marta Kisiel ma naprawdę wysokie IQ, piękną wyobraźnię i wspaniale włada językiem polskim. Co wpłynęło na to, że ani humoru tu nie uświadczyłam, ani jakiegoś polotu fabularnego, ani, ku mojej rozpaczy, językowego? Nie wiem, książka była pisana w trakcie pandemii, z dziećmi na głowie, może to jakoś negatywnie wpłynęło na wenę autorki? A może podczas pisania bawiła się świetnie, tylko po prostu do mnie ten humor nie trafił. Chociaż w momencie, gdy ja, fanka bogactwa językowego i długich zdań, nazywająca (oczywiście żartobliwie) redaktora książek Marty Kisiel mordercą przydawek, stwierdzam, że kurczę, jakieś dziwne one tu są, a w całości stylu coś mi nie gra, to naprawdę nie jest dobrze. W moim odczuciu Kisiel za bardzo siliła się na ten humor, za bardzo chciała, żeby niemal każde zdanie było zabawne i niebanalne. No i chyba przekombinowała. Komentator sportowy Bohdan Tomaszewski powiedział kiedyś, że „Szewińska nie jest już tak świeża w kroku, jak dawniej”. Nie widzę tu tej świeżości, tego polotu i humoru, który w przypadku kilku innych książek Kisiel bawi mnie dosłownie do łez.

Natomiast fabuła… Czy szukanie sprawcy zabójstwa na własną rękę, bez poinformowania policji o znalezionych zwłokach jest normalne? Nie jest, ale to z założenia komedia, więc jak najbardziej jest tu uzasadnione. I pewnie wywołałoby to we mnie mniejszą lub większą wesołość, a już na pewno nie uznałabym tego faktu za po prostu głupi, gdyby autorką "Dywanu..." była, wiadomo, Joanna Chmielewska. Ona wspomniane działania przedstawiłaby w taki sposób (począwszy od osobowości bohaterów i ich motywów), że wszystko byłoby logiczne i przyjemne w odbiorze. I nie sprawiałoby wrażenia napisanego nieco na kolanie… No ale cóż, drugiej Chmielewskiej nie było, nie ma i zapewne długo nie będzie…

Nie twierdzę, że jest to zła książka, jakąś tam przyjemność z lektury miałam i kilka razy się uśmiechnęłam/zaśmiałam. Natomiast byłoby według mnie wspaniale, gdyby Marta Kisiel pozostała przy pisaniu o urokliwych stworzeniach, takich jak anioł w bamboszkach, rozkoszny czort z wadą zgryzu czy widmo XIX-wiecznego poety o zmiennym stanie skupienia. To wychodzi jej doskonale 💙

Gdyby ktoś mi powiedział, że autorka mojego ukochanego „Dożywocia”, książki tak zabawnej, jak nietuzinkowej i pełnej uroku, napisze komedię kryminalną, którą uznam za słabą, to, nomen omen, zabiłabym go śmiechem.

Punkt wyjścia jest tu w sumie dość komiczny w swojej abstrakcji – lodówka państwa Trawnych przekazuje im przy każdym otworzeniu dźwięki miłosnych uniesień...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Łukasz Orbitowski napisał książkę doskonałą. Wychodząc z pewnych wydarzeń, które naprawdę miały miejsce – mowa o wszystkim, co związane z oławskimi objawieniami maryjnymi (oczywiście domniemanymi), stworzył własną historię z bohaterami, mimo że fikcyjnymi, to z krwi i kości. Historia rzekomych cudów stała się tu częściowo pretekstem do przedstawienia życia bohaterów od ich najmłodszych lat. Autor zastosował ciekawy zabieg polegający na pokazaniu wszystkiego oczami brata mężczyzny, który uzdrawiał ludzi, „rozmawiał” ze świętymi, a finalnie zbudował sanktuarium. Uzyskał dzięki temu żywy, naturalny język i pokazanie wydarzeń takimi, jakimi były – w przypadku tych zwyczajnych i z perspektywy najbliższego obserwatora relacjonującego często to, co usłyszał od brata – w przypadku tych „cudownych”. Powieść ta nie byłaby wg mnie tak dobra, gdyby Orbitowski nie stworzył bohatera tak bardzo szczerego i prawdziwego, bo jak wspomniałam, wątek religijny jest tylko jednym z zawartych w tej opowieści.
Wydarzenia nie zostały przedstawione w pełni linearnie, a mimo to Orbitowski uniknął (niewykluczone, że z pomocą reaktora) efektu poczucia zagubienia czy niejasności. Pewne sytuacje zasygnalizował, ale fakt ten nie wpłynął źle na mój odbiór powieści, w żaden sposób mnie to nie rozczarowało. Ponadto podczas lektury miałam niejednokrotnie myśl, że powieść ta jest gotowym materiałem na scenariusz.
W odpowiednich momentach „Kult” delikatnie rozśmiesza, w innych rozczula, końcówka zdecydowanie wywołuje smutek. Całość natomiast wzbudziła we mnie podziw i ogromny szacunek dla autora. Lekcję z researchu zdał na piątkę, a za zastosowany gawędziarski styl, kreację bohaterów i ogólne poprowadzenie fabuły daję mu 10 punktów. Wad, nawet małych, właściwie w tej powieści nie widzę.
To nie jest książka o cudach, tylko o życiu i o ludziach ze wszystkimi naszymi wadami i słabościami.

Łukasz Orbitowski napisał książkę doskonałą. Wychodząc z pewnych wydarzeń, które naprawdę miały miejsce – mowa o wszystkim, co związane z oławskimi objawieniami maryjnymi (oczywiście domniemanymi), stworzył własną historię z bohaterami, mimo że fikcyjnymi, to z krwi i kości. Historia rzekomych cudów stała się tu częściowo pretekstem do przedstawienia życia bohaterów od ich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Zimy w pałacu naszego Pana trwają zawsze długo. Dzięki minusowym temperaturom łatwo się przekonać, że piece ratują ludziom życie częściej niż inni śmiertelnicy”.
Nieznany mi dotąd Filip Zawada stworzył postać dość niezwykłą. Z jednej strony jest to dziesięcioletni chłopiec, mieszkaniec domu dziecka prowadzonego przez siostry zakonne, łobuziak, jak wielu innych w jego wieku i zwłaszcza w jego sytuacji. Równocześnie autor ukrył w nim, mam wrażenie, dorosłego, który na każdej strony swojej opowieści toczy niemal filozoficzne dywagacje. Pod pozorem opisywania swojej codzienności i kolejnych rozczarowań, narrator w zabawny lub refleksyjny, a przede wszystkim szczery i prosty sposób opisuje rzeczywistość, próbuje ją zrozumieć i stawia pytania. Nie rozczula się nad sobą, chociaż my czujemy jak bardzo jest samotny i jak bardzo brakuje mu kogoś bliskiego. Nie stroni od ironii i czarnego humoru, równocześnie chwytając za serce. Niby lekkie, niby szybko się czyta, ale pozostaje na w nas dłużej - w głowie, w sercu, u mnie też w notatniku z cytatami. Proza błyskotliwa i nietuzinkowa, mimo że przecież Zawada nie napisał jako pierwszy o świecie widzianym z perspektywy dziecka. Polecam ❤
Jeżeli „nigdy nie widziało się szczęścia, to trzeba zauważyć cokolwiek i można to zaakceptować jako coś przynoszącego radość”.

"Zimy w pałacu naszego Pana trwają zawsze długo. Dzięki minusowym temperaturom łatwo się przekonać, że piece ratują ludziom życie częściej niż inni śmiertelnicy”.
Nieznany mi dotąd Filip Zawada stworzył postać dość niezwykłą. Z jednej strony jest to dziesięcioletni chłopiec, mieszkaniec domu dziecka prowadzonego przez siostry zakonne, łobuziak, jak wielu innych w jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sięgnęłam po tę książkę zachęcona pozytywnymi opiniami osób, których gustowi literackiemu ufam w ciemno. I nie zawiodłam się. Autor zabiera nas do świata 15-latka chorego na Zespół Aspergera i pokazuje nam ten świat z jego perspektywy, umożliwia niemal odczuwanie jego zmysłami, obrazowo zaznajamia z towarzyszącymi mu lękami. Nie mam dużego porównania, jeśli chodzi o tę tematykę, ale myślę, że Haddon naprawdę dobrze oddał to, jak wygląda życie Aspergeryka. Jak się pewnie domyślacie, chłopak jest tu narratorem. Poznajemy go w momencie, kiedy na podwórku sąsiadki znajduje zwłoki psa z wbitymi weń widłami. Prowadzone przez Christophera śledztwo i równoległe pisanie o tym książki (właśnie tej, którą niejako czytamy), staje się pretekstem do zaproszenia nas do jego codzienności, w której jedzenie nie może być żółte ani brązowe, zadawane pytania nie mogą nawet ocierać się o abstrakcję, a ludzi wokół nie może być zbyt wielu. Główny wątek jest tu zatem jedynie pretekstem do pokazania czytelnikowi jak wygląda życie z tym zaburzeniem. Akcja jest wręcz momentami zatrzymywana, żeby wtrącić krótki rozdział, w którym chłopak opisuje w jaki sposób coś widzi, wspomina wydarzenia z przeszłości albo opowiada o gwiazdach czy zadaniach matematycznych. Czytając powieść przyswajamy więc niemal podręcznikową wiedzę o tym, jak wygląda życie z tą chorobą, a przynajmniej ja tak to poczułam. W każdym razie nie podchodźcie do tej książki jak do kryminału (tak bywa przedstawiana), bo wątek poszukiwania zabójcy psa jest tu naprawdę najmniej istotny. Ważne, oprócz opowiedzenia o tej chorobie jest to, co chłopiec odkryje przy okazji śledztwa, ale o tym już przeczytacie sami.

Opowieść ta jest pełna ciepła, może rozczulić i wzbudzić współczucie wobec osób dotkniętych Zespołem Aspergera, a równocześnie możemy odczuć namiastkę dyskomfortu, jaki towarzyszy chłopakowi podczas wielu zwyczajnych dla nas sytuacji. Duże znaczenie w przypadku tej choroby odgrywają niezwykłe talenty osób nią dotkniętych. W przypadku Christophera są to zdolności do nauk ścisłych wykraczające ponad umysł przeciętnego człowieka (a już na pewno 15-latka) i to też zostało ciekawie przedstawione.

Lektura tej krótkiej historii może być wystarczająca, żebyśmy inaczej spojrzeli na osoby z autyzmem czy właśnie z tą jego odmianą, jaką jest Zespół Aspergera. Może okazać się to ważne szczególnie w momencie, kiedy spotkamy taką osobę - książkę tę polecam zatem każdemu.

Sięgnęłam po tę książkę zachęcona pozytywnymi opiniami osób, których gustowi literackiemu ufam w ciemno. I nie zawiodłam się. Autor zabiera nas do świata 15-latka chorego na Zespół Aspergera i pokazuje nam ten świat z jego perspektywy, umożliwia niemal odczuwanie jego zmysłami, obrazowo zaznajamia z towarzyszącymi mu lękami. Nie mam dużego porównania, jeśli chodzi o tę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo chciałam zachwycić się tą książką, odczuwać emocje wraz z jej bohaterkami i kontemplować zawarty w niej realizm magiczny. Niestety czegoś mi w niej zabrakło. Ale o tym niżej.

Mariquita to senna wioska w Kolumbii, do której dociera wojna i rękoma partyzantów zabiera z niej wszystkich mężczyzn (z wyjątkiem księdza). Kobiety pogrążają się w beznadziei, by w końcu wziąć sprawy we własne ręce i wrócić do prawie normalnego funkcjonowania. Tak można opisać fabułę w dużym skrócie, żeby uniknąć spolierowania. Historie kobiet i ich nowego życia poprzetykane są tytułowymi kronikami, w których nieco senne życie mieszkanek Mariquity zderzone zostaje z wręcz reportażowymi wspomnieniami partyzantów.

I niby wszystko jest tu w porządku. Warsztat autor posiada, realizm magiczny jest, chociaż nieco toporny, sam zamysł jest naprawdę ciekawy. Kolejne rozdziały, mimo niezbyt satysfakcjonującego mnie poprowadzenia fabuły, zaskakują. Ale mimo tego wszystkiego miałam od połowy książki wrażenie (bo początek bardzo mi się podobał), że autor dostał zlecenie w wydawnictwie na napisanie 400 stron, a myślał o maksymalnie 300. Jest to odczucie bardzo subiektywne, ale miałam przed oczami ślęczącego nad komputerem mężczyznę, któremu skończyły się już pomysły, ale pisze dalej, bo musi. Dodatkowo, każdy rozdział to w pewien sposób osobna historia napisana z innej perspektywy i mimo, że pchało to akcję do przodu, to wolę jednak bardziej tradycyjne poprowadzenie fabuły. W moim odczuciu książka zyskałaby, gdyby autor przedstawił wszystko bardziej całościowo skupiając się przy tym na wyraźniejszych rysach psychologicznych mniejszej liczby bohaterek. Tymczasem ich liczba nie pozwala na poczucie więzi z nimi.

Należy dodać, że autor skoncentrował się nie tylko na losach kobiet zostawionych samym sobie, ale przemycił też kwestie moralności czy polityki. Jak widzicie, nie odradzam lektury tej książki. Jeśli lubicie realizm magiczny i raczej powolnie snute historie, w których mimo wszystko każdy rozdział przynosi coś nowego, to "Opowieści..." mogą Was usatysfakcjonować, a nawet oczarować.

Zapraszam :) https://www.facebook.com/Pi%C3%B3rko-w-ka%C5%82amarzu-112326713521931/

Bardzo chciałam zachwycić się tą książką, odczuwać emocje wraz z jej bohaterkami i kontemplować zawarty w niej realizm magiczny. Niestety czegoś mi w niej zabrakło. Ale o tym niżej.

Mariquita to senna wioska w Kolumbii, do której dociera wojna i rękoma partyzantów zabiera z niej wszystkich mężczyzn (z wyjątkiem księdza). Kobiety pogrążają się w beznadziei, by w końcu wziąć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lekturę książek Jakuba Małeckiego zaczęłam od jego nowszych dzieł, mimo tego po „Dżozefa”, powieść co prawda poprawioną, ale pierwotnie wydaną w 2011 roku, sięgałam bez obaw. Wiedziałam, że może wtedy nie miał jeszcze tak dobrego warsztatu, ale czułam, że skoro zawarł tu realizm magiczny, to jest to utwór z duszą. Nie pomyliłam się, chociaż nie będę ukrywać, że powieść ta urzekła w mniejszym stopniu i wywołała we mnie mniej emocji niż „Dygot” czy „Nikt nie idzie”.

Początek zupełnie nie zapowiada tego, co Małecki zacznie nam serwować w pewnym momencie stopniowo intensyfikując atmosferę tajemnicy i niepokoju. Poznajemy głównego bohatera, jak to często bywa, alter ego autora. Jest nim chłopak z blokowiska, którego w tym samym stopniu, co kulturystyka fascynuje literatura - z tą tylko różnicą, że o tym ostatnim hobby z oczywistych względów nie może mówić kolegom. Chłopak zostaje pobity, w efekcie czego trafia do szpitala na operację nosa. Tam poznaje trzech mężczyzn, z których jeden zabierze ich do swojego świata wspomnień zmieniając przy tym niezamierzenie ich szpitalną rzeczywistość.
Wszystko rozgrywa się w ciągu kilku dni. Małecki snuje ustami mężczyzny jego historię, której początek sięga dzieciństwa, by w następnym rozdziale na krótszą lub dłuższą chwilę wrócić do sali szpitalnej. To, co się w niej dzieje, wywołuje w bohaterach coraz większy lęk, nie pozostając bez wpływu na czytelnika. Za pomocą niewielu środków autor stworzył klimat pewnej grozy, chociaż w moim odczuciu mógł pokusić się o nieco więcej zabiegów, które wywołałby w nas silniejszy niepokój. Pytanie brzmi, czy osiągnięty efekt uznał za wystarczający, żeby oddać to, co sobie założył czy może dziś, mając za sobą jeszcze kilka książek, napisałby to w nieco inny, może lepszy sposób.

Niezależnie od tego jest to historia zdecydowanie warta polecenia – a już szczególnie miłośnikom Josepha Conrada. Bo, jak już pewnie się domyślacie, tytuł tej powieści nie jest przypadkowy, a proza Conrada stanowi tu istotny element, o ile nie punkt wyjścia do całego utworu. Co dokładnie mam na myśli, musicie sprawdzić już sami

Zapraszam do mojego świata: https://www.facebook.com/Pi%C3%B3rko-w-ka%C5%82amarzu-112326713521931/

Lekturę książek Jakuba Małeckiego zaczęłam od jego nowszych dzieł, mimo tego po „Dżozefa”, powieść co prawda poprawioną, ale pierwotnie wydaną w 2011 roku, sięgałam bez obaw. Wiedziałam, że może wtedy nie miał jeszcze tak dobrego warsztatu, ale czułam, że skoro zawarł tu realizm magiczny, to jest to utwór z duszą. Nie pomyliłam się, chociaż nie będę ukrywać, że powieść ta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Do „Opowieści Galicyjskich” wróciłam po latach, jako w pewien sposób inna osoba. Nasunęło mi to skojarzenie z perfumami - nuta głębi, pewna podstawa mojej osobowości, pozostała taka sama, ale nuta serca zmieniła się znacznie. Wtedy miałam ok. 20 lat i jakąś tam liczbę przeczytanych książek za sobą. Teraz liczba ta zwiększyła się znacznie, a wraz z nią ja i moje oczekiwania wobec literatury. Jednym słowem, niegdysiejsze zauroczenie „Opowieściami…” zmieniło się w stwierdzenie, że tak, Stasiuk dobrym pisarzem jest, ale o zachwycie mowy już nie ma.

Na tych niespełna stu stronach autor przybliża nam świat wsi, która nie jest już PGR-em, ale nie jest jeszcze Sobą. Tkwi pomiędzy. Nie mamy tu konkretnej fabuły, wszystko zostało zamknięte w piętnastu opowiadaniach o ludziach, ich bolączkach, sprawach zwykłych i niezwykłych. Krążymy wraz z nimi między rynkiem, barem, sklepem a kościołem, spotykając po drodze ich historie. Język jest tu poetycki, porównania barwne, Stasiuk pokusił się nawet o realizm magiczny, a równocześnie styl jest momentami reportażowy. Co ciekawe, ten klimat wsi i pojawiający się liryzm przywoływały mi wspomnienie „Dygotu” Jakuba Maleckiego. Czas płynie tu niespiesznie, Stasiuk snuje historie bez początku i końca, ucieka w dygresje. Na pewno nie jest to książka, z której nic nam nie ucieknie, kiedy będziemy ją czytać w komunikacji czy między kuchnią a salonem ;) Żałuję tylko, że bohaterowie, prości ludzie obdarzeni przez autora szacunkiem i pewną czułością, zostali przedstawieni w na tyle powierzchowny sposób, że nie potrafiłam się z nimi zżyć. Mam nadzieję, że jeśli zachęciłam kogoś z Was do lektury, choćby dlatego, ze chcecie sprawdzić, jak wygląda realizm magiczny w odmętach popegeerowskiego klimatu, to Wam się to uda.

Zapraszam na https://www.facebook.com/Pi%C3%B3rko-w-ka%C5%82amarzu-112326713521931/

Do „Opowieści Galicyjskich” wróciłam po latach, jako w pewien sposób inna osoba. Nasunęło mi to skojarzenie z perfumami - nuta głębi, pewna podstawa mojej osobowości, pozostała taka sama, ale nuta serca zmieniła się znacznie. Wtedy miałam ok. 20 lat i jakąś tam liczbę przeczytanych książek za sobą. Teraz liczba ta zwiększyła się znacznie, a wraz z nią ja i moje oczekiwania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jakub Małecki – Horyzont

W swojej najnowszej książce Jakub Małecki ponownie, jak w przypadku „Nikt nie idzie”, odchodzi od tematyki sag rodzinnych, klimatu wsi i większego natężenia poetyki czy elementów realizmu magicznego. „Horyzont” równolegle opowiada historię pokiereszowanego wojną w Afganistanie żołnierza, Mariusza Małeckiego i jego sąsiadki, Zuzy. Oboje muszą zmierzyć się ze swoimi demonami. On z tym wszystkim, co musiał zrobić w kraju składającym się z wojny i co zrobiono jemu, a ona z tajemniczą przeszłością nieżyjącej matki. On codziennie wstaje, żeby próbować żyć dalej mimo wszystko, a ona z każdym dniem jest bliżej rozwiązania trapiącej jej zagadki. Pomagają sobie wzajemnie w ponownym zbudowaniu swojej tożsamości. Jeśli chodzi o konstrukcję powieści, to bieżące wydarzenia - naprzemiennie opisywane z perspektywy Mańka i Zuzy - przeplatają się z jego wspomnieniami z Afganistanu. Każda z tych historii, na czele z tą jedną, najważniejszą, której istnienie przeczuwamy już od pierwszych stron, może zostawić w nas jakiś ślad.

Przygotowując się do napisania tej książki Małecki odbył wiele rozmów z byłym żołnierzem, bo jak stwierdził, inaczej nie mógłby poruszyć takiego tematu. Doskonale zgłębił temat stresu pourazowego. Możemy zatem przypuszczać, że większość lub wszystkie opisane tu historie są ewentualnie nieco ubarwione, ale prawdziwe. Natomiast na pewno prawdą jest to, że często ci mężczyźni golą się ze wzrokiem utkwionym w umywalkę. To, że boją się wyjść z domu i że właściwie cali są lękiem. Ich relacje psują się lub niszczą na zawsze, bo wiedzą, że tylko koledzy, którzy doświadczyli tego samego, mogą ich zrozumieć. Żyją, ale tak, jakby nie żyli.

Miałam bardzo wygórowane oczekiwania wobec tej książki, które dodatkowo zintensyfikowało przedpremierowe spotkanie z autorem. I jakkolwiek sam fakt poznania go, krótkiej rozmowy i otrzymania autografu był niezwykłym doświadczeniem, tak niestety dowiedziałam się podczas wywiadu zbyt wielu rzeczy zapisanych na kartach „Horyzontu”. W efekcie, kiedy już o nich czytałam, wywarły na mnie mniejsze wrażenie. Nie wpływa to oczywiście w żaden sposób na moją ocenę tego dzieła, raczej daje nauczkę, żeby w miarę możliwości udawać się na spotkania autorskie już po lekturze książki, których mają dotyczyć. Chcę tylko powiedzieć, że fakt czytania o czymś, co już wiedziałam w połączeniu z tym, że dużo się tu dzieje niejako „pod powierzchnią” sprawił, że czegoś mi tu zabrakło. Natomiast są to moje indywidualne odczucia, „Horyzont” raczej nie ma obiektywnych wad.

Czy Maniek i Zuza odzyskają swoją tożsamość i będą mogli stojąc przed lustrem odważnie powiedzieć „To ja”? Ile Jakuba jest w Mariuszu, skoro noszą takie samo nazwisko? To musicie sprawdzić już sami.

„Podobno twoim jedynym problemem jest to, że nie masz już żadnych problemów.
Cieknący kran, awantura w święta, płacząca mama i dziesięć kilogramów przybranych w miesiąc, do tego przeziębienie i trzy niezapłacone raty kredytu za samochód – to wszystko nie są problemy. Problem jest wtedy, gdy do ciebie strzelają".

Więcej na https://www.facebook.com/Pi%C3%B3rko-w-ka%C5%82amarzu-112326713521931/

Jakub Małecki – Horyzont

W swojej najnowszej książce Jakub Małecki ponownie, jak w przypadku „Nikt nie idzie”, odchodzi od tematyki sag rodzinnych, klimatu wsi i większego natężenia poetyki czy elementów realizmu magicznego. „Horyzont” równolegle opowiada historię pokiereszowanego wojną w Afganistanie żołnierza, Mariusza Małeckiego i jego sąsiadki, Zuzy. Oboje muszą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pewna trwoga ogarnęła mnie na początku lektury tej książki i równoczesne zdziwienie wywołane mnogością pochwał i dobrych recenzji. Czytałam bowiem o Marcinie Małysie, zadłużonym 30-letnim artyście, do których to długów doprowadziło go życie w Warszawie i trwonienie pieniędzy na zakupach w Carrefour Express, jeżdżeniu Uberem i piciu kawy w klubokawiarniach. Chociaż tyle autor ma nade mną litości, pomyślałam, że nie wspomina słowem o Starbucksie, który stał się symbolem młodego pokolenia pijącego kawę tylko tam, jakby dwie inne sieciowe kawiarnie nie były równie popularne (już abstrahując od tych, które sieciowymi nie są, a cieszą się równie dużym powodzeniem). Mój problem polega na tym, że mam już przesyt tego typu generalizującego przedstawiania dzisiejszej codzienności w dużym mieście, a sięgając po książkę z grafiką z kaset VHS na okładce, liczyłam na coś zupełnie innego. Na szczęście nie zawiodłam się, bo zakupy w Carrefour zastąpione później analizą opakowań produktów własnych Biedronki, występują tu jedynie na samym początku. Już druga część książki mówi o ojcu Marcina, przybliżając nam jego postać odkąd był dzieckiem.

Dorastanie Jana Małysa, wypełnione biedą i poczuciem bycia gorszym z widmem ojca alkoholika czyhającego na niego z ciężką ręką, jest punktem wyjścia do nakreślenia historii jego życia. Budowana latami potrzeba bycia zamożnym i wolnym, zostaje przez niego zrealizowana w idealnym momencie dla początkujących kapitalistów, czyli w latach ’90 ubiegłego wieku. Ten fragment powieści jest ciekawy zwłaszcza dla młodszego pokolenia z uwagi na szczegółowe opisy tego, co można było kupić w Peweksie, ale co ważniejsze, co można było załatwić i nabyć oraz sprzedać pod tym sklepem, a także na bazarach pojawiających się wtedy masowo niczym trwałe ondulacje u kobiet i wąsy u mężczyzn.

I tak czytamy o kolejnych ówczesnych milionach, kolejnych meblach, kolejnych gosposiach, wakacjach i sprzętach. Między tymi zakupami pojawiają się kolejne dzieci, z którymi mężczyzna już w mniejszym stopniu wie, co ma zrobić. Jak łatwo się domyślić, głównie pracuje, a na ich wychowanie nie bez wpływu pozostaje to, jak sam był traktowany przez swojego ojca. I w ten właśnie sposób, stopniowo poznając jego losy, dowiadujemy się, dlaczego postanowił nie wywiązać się z umowy i nie przekazać Marcinowi 300 tys. zł. na rozpoczęcie własnej działalności, co było przyczynkiem do całej powieści.

W głównej mierze jest to książka o tym, do czego prowadzi brak szczęśliwego dzieciństwa, chęć zysku rosnąca w miarę wzbogacania się, czyli jednym słowem materializm oraz brak więzi rodzinnych. I tak, zgadzam się, że są to truizmy. Zaletą tej powieści jest jednak to, że nie są one banalnie podane. Mam na myśli nie tylko nielinearne przedstawienie całej historii, ale też pełen zrozumienia sposób, w jaki autor pisze o swoich postaciach. Dodatkowo Marcisz ma naprawdę dobry styl, pisze obrazowo, nadaje kolejnym zdaniom ciekawy rytm, a przy tym losy bohaterów zwyczajnie wciągają. Mamy tu zwykłych ludzi z ich marzeniami i traumami, historię podobną do wielu innych, a mimo to dajemy się porwać autorowi, który zasługuje na tym większą pochwałę, że jest to jego debiut. Jedyne, czego mi zabrakło, to wyraźniejsze nakreślenie postaci matki Marcina. Nie zgadzam się też z pojawiającymi się w niektórych recenzjach słowami o humorze w tej książce, gdyż może dwa razy uśmiechnęłam się w trakcie lektury, a jestem fanką również subtelnego humoru.

Nie mogę zagwarantować, że „Taśmy rodzinne” przypadną do gustu każdemu, ale ja absolutnie nie żałuję spędzonego z nimi czasu.

Pewna trwoga ogarnęła mnie na początku lektury tej książki i równoczesne zdziwienie wywołane mnogością pochwał i dobrych recenzji. Czytałam bowiem o Marcinie Małysie, zadłużonym 30-letnim artyście, do których to długów doprowadziło go życie w Warszawie i trwonienie pieniędzy na zakupach w Carrefour Express, jeżdżeniu Uberem i piciu kawy w klubokawiarniach. Chociaż tyle...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chodził za mną ten Małecki, myśli mi nawiedzał i spokoju nie dawał. Test pierwszej strony chyba „Rdzy” wypadł negatywnie, stwierdziłam, że trudno, obiektywnie pisać potrafi, ale co począć, kiedy nie zachwyca? Na szczęście jakaś dobra siła nade mną czuwała i „Nikt nie idzie” stało sobie dumnie w bibliotecznych nowościach i najwyraźniej na mnie czekało, bo urzekło mnie od pierwszych zdań. I widocznie miałam zacząć od tej książki, poznać jego styl, zanurzyć się w tym klimacie i już bogatsza o to doświadczenie dać się porwać kolejnej.
„Nikt nie idzie” to jedna z tych książek, których przytaczanie fabuły nie ma najmniejszego sensu. Mamy tu historie kilku zwyczajnych osób, rozpisane na przestrzeni trzech dekad, ważne wycinki z ich życia, które Małecki przetasowuje niczym karciarz. Robi to jednak w taki sposób, że nie mamy poczucia zagubienia czy niejasności, wszystko jest klarowne. To, co przede wszystkim zawarł w tej książce, to dużo miłości, jeszcze więcej cierpienia i tęsknoty oraz żalu za tym, czego zmienić już nie można. Dla mnie jest to przede wszystkim opowieść o tym, że trzeba żyć tu i teraz, niczego nie odkładać na potem i robić to, co czujemy, że powinniśmy zrobić. Wyświechtane już ostatnio, bo publikowane na wszelkich możliwych stronach na Facebooku hasło „Lepiej zrobić i żałować, niż żałować, że się nie zrobiło”, nabiera tu naprawdę wymiernego sensu. A wszystko to napisane jest pięknym językiem, momentami nieco w poetyce snu, całość jest jakby zawieszona w przestrzeni, a wiele rzeczy zostaje niedopowiedzianych. Smuci, rozczula, rozdrapuje, kłuje, jednym słowem działa na emocje tak, jak powinna to robić dobra literatura. I jednak zachwyca.
„Dygot” czeka już na mnie na oparciu kanapy, czyli jest pierwszy w kolejce i podejdę do niego z prawie tak samo nabożnym stosunkiem, pełnym szacunku i onieśmielenia wobec zapisanego na każdej kartce talentu, jak wygląda to u mnie w przypadku Myśliwskiego.

Chodził za mną ten Małecki, myśli mi nawiedzał i spokoju nie dawał. Test pierwszej strony chyba „Rdzy” wypadł negatywnie, stwierdziłam, że trudno, obiektywnie pisać potrafi, ale co począć, kiedy nie zachwyca? Na szczęście jakaś dobra siła nade mną czuwała i „Nikt nie idzie” stało sobie dumnie w bibliotecznych nowościach i najwyraźniej na mnie czekało, bo urzekło mnie od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czasem pomiędzy kolejnymi powieściami trafiam na książki, które oprócz czystej przyjemności z lektury czy oddziaływania w taki czy inny sposób na emocje, dają mi konkretną wiedzę i poszerzają moje horyzonty myślowe. Jedną z ostatnich takich pozycji była dla mnie „Krótka historia prawie wszystkiego”, w której autor w niezwykle ciekawy, zabawny i przystępny sposób przybliża laikom to, co dzieje się w kosmosie, jak dokonywano wielu odkryć i pomiarów naukowych i wiele innych. W „Emo sapiens” również mamy do czynienia z nieodkrytym jeszcze kosmosem, jaki każdy nosi w sobie, czyli naszym mózgiem.

To, że naukowcy cały czas pracują nad zbadaniem mózgu pewnie jest dla Was wiadomym. Ale czy wiedzieliście, że rozumem w takiej formie, jaką mamy obecnie, możemy chwalić się dopiero od 5 minut, jeśli założymy, że od 24 godzin mamy ciało? Tak, ciało mamy od 2 mln lat, mówimy od 200 tys. lat, a w cywilizacji żyjemy od zaledwie 7 tys. lat. Zatem posługując się użytym przez autora przelicznikiem cywilizacja trwa od 5 minut. Wcześniej byliśmy, jak to ujął, „po uszy zanurzeni w naturze”. Co to dla nas oznacza? To, że po pierwsze bardziej rządzą nami zwierzęce instynkty nią logika, a po drugie, że tak samo, jak rozwija się nauka badająca nasze mózgi, tak samo rozwijają się one same. W efekcie to, co dziś jest przedmiotem badań najwybitniejszych naukowców, za paręset tysięcy lat lub nawet wcześniej będzie, jak prognozuje autor, nauczane w przedszkolach. Tak naprawdę dziś jesteśmy ułomni też choćby w swoim irracjonalnym myśleniu pełnym iluzji albo usprawiedliwiającym zbyt kosztowne zakupy czy inne decyzje. A może doświadczyliście tego, że własne sukcesy przypisujecie swojemu geniuszowi, ale osiągnięcia innych to według Was już kwestia szczęścia? Spokojnie, każdy tak myśli i każdy codziennie wpada w pułapki, jakie zastawia na nas nasz własny umysł.

Interesują Was ewolucyjne uwarunkowania naszych zachowań, lęków i uprzedzeń? Tu znajdziecie ciekawostki i informacje, które rzucają nowe światło na wiele aspektów naszego życia. Zastanawialiście się, jak wiele wspólnego mają nasze mózgi z tymi gadzimi, ale baliście się zapytać? ;) Ta książka wszystko wyjaśnia. Chcecie poznać naukową odpowiedź na pytanie, dlaczego właściwie człowiek ogląda pornografię? Zgadliście, o tym również autor wspomniał.

Książka ta zawiera też wiele praktycznych i prostych porad, które każdemu z nas mogą przydać się w codziennym życiu. Problem ze stresem, podjęciem decyzji albo z zasypianiem? Autor serwuje proste i oparte na neuronauce techniki radzenia sobie z nimi. Czy spacery, poza tym, że dotleniające i w jakiś sposób na pewno relaksujące, wydawały Wam się zawsze banalne? Ohme przekona Was do tego, że są najtańszym i najprostszym sposobem na niektóre problemy czy dolegliwości. Chcecie dowiedzieć się, w jaki sposób można rozwinąć uśpioną intuicję? Nic prostszego, wystarczy przeczytać tę książkę.

Przede wszystkim jednak jest to książka o emo sapiens, którym jesteśmy i który „łączy dziką naturę i piękny umysł”, rodzaj naukowego poradnika, który podpowiada co zrobić, żeby połączenie to przyniosło nam jak najwięcej korzyści.

Więcej recenzji i nie tylko znajdziesz tu https://www.facebook.com/Pi%C3%B3rko-w-ka%C5%82amarzu-112326713521931/

Czasem pomiędzy kolejnymi powieściami trafiam na książki, które oprócz czystej przyjemności z lektury czy oddziaływania w taki czy inny sposób na emocje, dają mi konkretną wiedzę i poszerzają moje horyzonty myślowe. Jedną z ostatnich takich pozycji była dla mnie „Krótka historia prawie wszystkiego”, w której autor w niezwykle ciekawy, zabawny i przystępny sposób przybliża...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Szczygielski umie w książki, a chyba jeszcze bardziej w książki dla dzieci. A najbardziej to on potrafi trafiać w nasze emocje, a naw jużet na nich grać. I obdarzać każdego z bohaterów unikalnym stylem wypowiedzi, często komicznym – zwłaszcza dla dorosłych czytelników. „Teatr Niewidzialnych Dzieci” to moja trzecia jego książka pisana z myślą o młodszych czytelnikach, a ponieważ wywarła na mnie największe wrażenie i smutek przeplatany ze śmiechem, dlatego właśnie o niej chciałabym Wam napisać. Wyjątkowo autor odszedł w niej od magii, rozmów z kotami i przechodzenia przez niebieskie drzwi do krainy fantazji. Zamiast tego mamy smutną rzeczywistość, ale też nadzieję, ogromne pokłady czułości i zwykłego dobra.

Michał Szymczyk jest sierotą i mieszka w domu dziecka. Historia taka, jak wiele innych. Tę jednak wyróżnia fakt, że mamy PRL, opowieść snuta jest przez samego chłopca, a zakończenie jest równocześnie dobre i złe. Jak zawsze autor wciąga nas od pierwszej strony i mimo tego, że mamy dość długie wprowadzenie do właściwej akcji, to nie nudzimy się ani przez chwilę. Poznajemy historię Michała i jego codzienne życie w domu dziecka. Opowiada o swoich wszystkich „ciociach” i „wujkach”, o tym, czego pragnie, o czym marzy. A marzy o poznaniu swojego największego idola, Mirosława Hermaszewskiego. A potem w wyniku pewnych wydarzeń trafia do innego domu dziecka, w którym poznaje wychowankę zakładającą w nim teatr.

Mniejszy lub większy smutek historia ta powinna wywołać w każdym posiadającym chociaż odrobinę serca czy empatii. Natomiast myślę, że w przypadku wielu osób może wpłynąć na ich emocje w taki sposób, że nawet co kilka stron wywoła łzy wzruszenia czy tego szczególnego rodzaju rozczulenia, który uwielbiam. Nie wiem, czy Szczygielski przepracowywał pisząc tę opowieść temat swojego skrzywdzonego wewnętrznego dziecka, ale myślę, że osoba posiadająca w pełni szczęśliwe dzieciństwo nie byłaby w stanie przekazać wszystkich emocji Michała tak, jak on to zrobił. Przy tym wszystkim autor ma niebywały talent do puentowania niektórych smutnych scen zabawnym akcentem, co też nie jest według mnie łatwe, a co wywołuje wspomniane przeze mnie wyżej przenikanie się emocji. Dodatkowo potrafi zapewnić frajdę dorosłym przemycając humor zrozumiały tylko dla nich czy może też dla bystrzejszych dzieci (ewentualnie dla wszystkich – wybaczcie, naprawdę dawno nie miałam kontaktu z dziećmi w wieku szkolnym :D). Pisze np. o trzęsącej się z płaczu dyrektorce domu dziecka (tak widzi ją chłopiec), o której my wiemy, że kobieta owszem, trzęsie się, ale ze śmiechu. Podobny komizm sytuacyjny to załatwienie urzędowych spraw, które zostaje przyspieszone za sprawą dwóch kilogramów schabu (bez kości!). ;)

Książka ta stanowi też świetną pozycję edukacyjną. Szczygielski w ciekawy i przystępny sposób wyjaśnia dzieciom, czym jest Solidarność, PRL i inne elementy ustrojowo-personalne czasów słusznie minionych.

„Teatr niewidzialnych dzieci” został doceniony również przez profesjonalistów i nagrodzony w Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren. Polecam gorąco tę piękną opowieść Wam i Waszym dzieciom, jest ładnie wydana w twardej oprawie, więc idealnie sprawdzi się też jakoś prezent – zapewniam Was, że nie tylko dla dzieci.

Więcej recenzji i nie tylko znajdziesz tu https://www.facebook.com/Pi%C3%B3rko-w-ka%C5%82amarzu-112326713521931/

Szczygielski umie w książki, a chyba jeszcze bardziej w książki dla dzieci. A najbardziej to on potrafi trafiać w nasze emocje, a naw jużet na nich grać. I obdarzać każdego z bohaterów unikalnym stylem wypowiedzi, często komicznym – zwłaszcza dla dorosłych czytelników. „Teatr Niewidzialnych Dzieci” to moja trzecia jego książka pisana z myślą o młodszych czytelnikach, a...

więcej Pokaż mimo to