-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać110
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik2
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik11
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2024-03-10
2023-11-19
Początek książki Chiny 5.0 zapowiada się ciekawie. Później niestety autor traci rozpęd, a na końcu walczyłam o utrzymanie uwagi na tym, co czytam. Szkoda, bo temat jest niesamowicie ciekawy. Mimo to czytanie tej książki nie było stratą czasu.
Strittmatter ma misję pokazania Chin obiektywnie, okiem osoby, która mieszkała tam wiele lat, ale jednak była spoza systemu. Udaje mu się to całkiem nieźle.
🎠 Propaganda wszędzie podobna
Autor zaczyna od dokładnej opowieści o wszechobecnym języku propagandy. Co ciekawe, ciągle miałam wrażenie, że gdzieś już o tym czytałam. Później przypomniałam sobie, że faktycznie była taka książka Zła mowa, w której autor szczegółowo omawiał kwestie autorytarnej nowomowy w Polsce komunistycznej. Historia kołem się toczy. Propaganda wszędzie wygląda podobnie.
Ale nowomowa komunistyczna, choć potężna, to tylko część zdania jakie stawiają przed sobą Chiny. Ponieważ stworzenie kontentu, to zaledwie fragment sukcesu. Trzeba go jeszcze rozpropagować i elastycznie modyfikować, w zależności od potrzeb. Na samym końcu zaś zmusić lub zastraszyć niepokornych, żeby się nie buntowali i przyjmowali propagandę bez sprzeciwu.
W tym celu państwo środka wykorzystuje stare sposoby, ale przede wszystkim nowoczesne technologie. Internet, social media i w ogóle wszystko jest pod uważnym okiem cenzury. Chińskie korporacje zatrudniają d z i e s i ą t k i t y s i ę c y osób do moderowania dyskusji i sprawdzania nastrojów komentatorów. Kontrowersyjne wpisy nie powiszą dłużej niż parę minut, a ich twórca, za nawet najbłahsze stwierdzenia, może trafić do więzienia i stracić absolutnie wszystko. Autor podaje wiele konkretnych przypadków takiego uciszania krytyków władzy.
🎠 Skrajny konsumpcjonizm
Strittmatter twierdzi, że siła chińskiej propagandy tkwi w tym, że zagłuszają społeczne potrzeby obywateli poprzez napędzanie konsumpcjonizmu. Seems logical. To jest straszne pod wieloma względami, także ekologicznymi. Bo jeśli prawie 1.5 miliarda ludności (!) kupuje masowo rzeczy, to jak to wpływa na zasoby oraz zanieczyszczenie planety?
Ten olbrzymi eksperyment społeczny, którego celem jest utrzymanie władzy przez komunistów, prawdopodobnie idzie w bardzo złym kierunku. Skoro całe ogromne społeczeństwo, stanowiące znaczną część ogólnej liczby ludzkości, pozbędzie się moralności i podstawowego poczucia przynależności do społeczności, to trudno przewidzieć, jak ten egocentryzm wpłynie na przyszłość wszystkich. Natomiast raczej negatywnie.
W ogóle to czytając rozważania Strittmattera myślałam o Ostatnim Kapitaliście z opowiadania Dla dobra ludzkości, o Ku gwiazdom oraz o Nowym, wspaniałym świecie, do którego są zresztą odniesienia w treści książki.
🎠 Przygnębiające wnioski
Lektura książki Chiny 5.0 zmusiła mnie do rozważań nad kondycją moralną ludzkości. Może i demokracja nie jest najlepszym systemem, ale przynajmniej pozostawia wybór co do decyzji dotyczących prywatnego życia. W Chinach prywatność nie istnieje, a wyborów można dokonywać tylko w wąskim zakresie.
Wrócił też do mnie ponury wniosek, że ostatecznie spór o rząd dusz wygra ten, kto ma więcej zasobów. Chiny są bogatym krajem i wielkim. Przygnębia mnie to, że chcą jeszcze więcej. Władza absolutna korumpuje absolutnie.
🎠 Za długa
Esej Strittmattera pt. Chiny 5.0 zawiera wiele ciekawych informacji i wniosków, jednak jest przegadany. Miałam wrażenie, że autor używa zbyt wielu słów, a zdania są za długie.
Książka jest też trochę chaotyczna. Te same twierdzenia pojawiają się w różnych miejscach, tylko napisane innymi słowami. To chyba wynika ze stylu pisania autora. Prawdę mówiąc, trochę mnie to męczyło. Musiałam mocno się skupiać, żeby nie odpływać myślami i podążać za główną ideą.
Miałam wrażenie, że słowa pływają i że autor nie jest precyzyjny, używa skrótów myślowych. To znacznie utrudniało trzymanie się wątku i zrozumienie całości. Na przykład autor opisuje jak WeChat kasuje automatycznie niektóre określenia z rozmów w czasie rzeczywistym bo „stwierdza się, że nie ma [ta rozmowa] już sensu”. Kontekst całości nie jest wyraźnie zrozumiały. Można się oczywiście domyślać, ale ja nie przepadam za takimi uproszczeniami, szczególnie, że takich zdań jest więcej. Chociaż może też być to kwestia tłumaczenia, bo znalazłam przynajmniej jedno zdanie – koszmarek, nie bardzo poprawne stylistycznie.
Nawiasem mówiąc, trochę też czuć, że książka ma już parę lat. Wielokrotnie autor pisze coś w stylu, że w 2020 roku coś będzie. Albo do 2024 roku coś nowego wdrożą. A ja to czytałam w 2023 i mam poczucie, jakby coś mi umknęło. Ale to w sumie drobnostka.
🎠 Techno-komunizm
Chiny 5.0 to dość kompleksowa opowieść o komunizmie, tylko nowoczesnym, nie bojącym się wykorzystywać zdobyczy technologicznych w imię budowania nowego człowieka, idealnie wpasowującego się w potrzeby władzy.
Strittmatter przekazuje przygnębiającą wiedzę i smutne wnioski. Władza wybielająca Mao, który doprowadził do głodowej śmierci prawie 40 milionów Chińczyków, nie może mieć czystych intencji. Przypomnę, że czterdzieści milionów to prawie tyle, ile wynosi ludność Polski. Do tego wielkie zachodnie koncerny przyczyniają się do utrzymania technologicznej cenzury, w imię większego zarobku. Sama także nie jestem bez winy kupując pierdoły z wiadomych serwisów i made in China, acz trudno zestawiać mi się z wielkimi korpo, bo skala jest nieporównywalnie większa.
Trudno tę sytuację objąć rozumiem, a jeszcze trudniej skomentować. Warto przeczytać ten esej, bo daje szeroką perspektywę na państwo, które ma wielkie ambicje. Także do wtrącania się w sprawy innych państw, daleko od swoich granic.
Początek książki Chiny 5.0 zapowiada się ciekawie. Później niestety autor traci rozpęd, a na końcu walczyłam o utrzymanie uwagi na tym, co czytam. Szkoda, bo temat jest niesamowicie ciekawy. Mimo to czytanie tej książki nie było stratą czasu.
Strittmatter ma misję pokazania Chin obiektywnie, okiem osoby, która mieszkała tam wiele lat, ale jednak była spoza systemu. Udaje...
2016-09-18
2022-04-10
Książka pt. Sprawy łóżkowe po raz pierwszy ujęła mnie sposobem umieszczania określeń na części ciała i czynności będące tabu. Otóż autorka przy większości z nich podaje także rok, gdy dane słowo/zwrot zostało zarejestrowane po raz pierwszy. To fantastycznie wpływa na nadanie głównemu tematowi szerokiej perspektywy, a temat to nie byle jaki, bo Kate Lister pisze o historii seksu.
Zachwycają także fotografie i przedruki ilustrujące tematykę, ale najbardziej zachwyca treść. Autorka włożyła bardzo wiele pracy w opracowanie źródeł. Sprawy łóżkowe to niby jest książka popularnonaukowa, co kojarzy mi się zwykle z dość lekkim językiem, ale i podejściem do formy podawania informacji.
Natomiast Lister zdecydowanie odrobiła pracę domową. Jest cała mega ciekawa bibliografia i bardzo dużo przypisów. Pod tym względem jest to więc książka bardziej naukowa, choć temat faktycznie popularny, a styl lekki, łatwy i przyjemny.
👀 Historia seksu
Dowiemy się z tej książki jakie na przestrzeni wieków był poglądy na sprawy seksu, ale także i te luźniej związane z seksualnością. Autorka pisze m.in. o sprośnych słowach, afrodyzjakach, znaczeniu dziewictwa, orgazmach, potencji, owłosieniu, higienie, czy pierwszych sposobach zapobiegania ciąży. Jest mnóstwo ciekawostek i smaczków, jak np. te o przeszczepach dla zdrowotności.
Właściwie historie z tej książki pozwalają sądzić, że altmed i szuria zawsze miały się dobrze. W latach ‘20 i ‘30 mężczyzn przeszczepiali sobie jądra małp. Miało to im zapewnić dłuższe życie, większy wigor i ogólne zdrowie… Nawiasem mówiąc, być może to właśnie te procedury spowodowały epidemię HIV (wirus pochodzący od małpy).
No więc ludzie przeszczepiali sobie fragmenty małpich gonad. Proceder poszedł oczywiście dalej, bo wiadomo, że lepsze byłyby nie małpie a ludzkie, więc nawet kilku panów zostało zaatakowanych i pozbawionych jąder. Nigdy nie złapano sprawców, ale podejrzewano, że to kradzież organów do przeszczepów.
👀 Wibratory i rowery
Sprawy łóżkowe nie mogłyby obyć się bez historii o zabawkach erotycznych. Lister rozkłada na czynniki pierwsze mity o powstawaniu wibratorów, a później je obala. Wedle legendy wibratory wymyślili lekarze, żeby ulżyć swoim rękom leczącym placówkami histerię u kobiet, ale autorka przekonuje, że to tylko mit, a urządzenie pierwotnie było “zwykłym” masażerem do innych części ciała.
Jako osobę poważnie chorą na cyklozę, zafascynował mnie rozdział o rowerze, jako przedmiocie pierwotnie kojarzonym z rozwiązłością. Wierzono, że jazda na rowerze jest zła, bo prowadzi do orgazmów, które też są złe. U panów zresztą także onanizm był zakazany, a orgazmy niewskazane, bo osłabiały ciało i ducha. Po to niby te przeszczepy jaj zwierząt…. Okazuje się, że dzięki temu “wyzwoleniu seksualnemu przez siodełko” rower miał spory udział w emancypacji kobiet.
👀 Niewyczerpany temat tabu
Sprawy łóżkowe dość kompleksowo ujmuje większość zagadnień związanych z seksem, natomiast nie znajdziemy tam wszystkiego. Lister i tak napisała ponad 400 stron z przypisami. Autorka zresztą zdaje sobie sprawę i sama o tym pisze, że nie wyczerpała tematu. Ale i tak jest ciekawie.
Szczególnie interesujący jest wniosek, że to głównie kultura europejska/chrześcijańska ukształtowała pogląd na seks, jako coś nieczystego, zakazanego, dopuszczonego tylko do prokreacji. W Indiach, Afryce, czy Ameryce Południowej to “my” „nauczyliśmy” tamtejsze społeczeństwa „purytańskiego i patriarchalnego pojmowania seksu”, i tego że nie służy on do przyjemności.
Na szczęście współczesność powoli seks odczarowuje. Mam nadzieję, że tego typu książek, które będą uczyć o tym aspekcie życia będzie tylko przybywać. Oraz mam nadzieję, że będą choćby w przybliżeniu tak dobrze napisane jak Sprawy łóżkowe.
Książka pt. Sprawy łóżkowe po raz pierwszy ujęła mnie sposobem umieszczania określeń na części ciała i czynności będące tabu. Otóż autorka przy większości z nich podaje także rok, gdy dane słowo/zwrot zostało zarejestrowane po raz pierwszy. To fantastycznie wpływa na nadanie głównemu tematowi szerokiej perspektywy, a temat to nie byle jaki, bo Kate Lister pisze o historii...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-08-02
Grzebałkowska pisze tak, że jest w stanie zainteresować dowolnym tematem. Na przykład po jej książce o Beksińskich zafascynowała mnie historia tej rodziny. Liczyłam na to samo także w przypadku książki Komeda: osobiste życie jazzu i nie zawiodłam się.
Muzykę tego rodzaju lubiłam już wcześniej. Zupełnym przypadkiem dostałam kiedyś bilet do filharmonii na Trio Jagodzińskiego. Po tym koncercie zaczęłam zupełnie inaczej patrzyć na jazz i wiedziałam, że historia Komedy może nieść ze sobą kilka interesujących informacji. Szczególnie, że to właśnie on jest twórcą kilku kultowych ścieżek dźwiękowych, np. do „Dziecka Rosemary”. Napisał też muzykę do mojej ukochanej piosenki “Nim wstanie dzień” śpiewanej przez Edmunda Fettinga (link do Spotify, sł. A. Osiecka).
🎵 Nie tylko jazz
Zakładałam także, że na kanwie życia Krzysztofa “Komedy” Trzcińskiego Grzebałkowska opowie mi także więcej o okolicznościach i ówczesnym życiu w Polsce. I słusznie zakładałam. Autorka całkiem głęboko weszła w losy jazzu za PRL, ale nie tylko. W książce oprócz muzyki przebija się także ogólnie problem istnienia kultury w socjalistycznym państwie.
Grzebałkowska opisuje nie tylko kwestię samego tworzenia kultury, ale też sytuacji twórców i ich możliwości rozwoju, np. poza granicami Polski. W ogóle z tymi wyjazdami to trudna sytuacja była, bo każdy wyjazd oddzielnie akceptowała (lub nie) komunistyczna władza, więc bywało nerwowo.
Zresztą nie tylko z wyjazdami był problem. Także z organizacją imprez (“przecież obrazoburcze”, “nikt nie rozumie tej muzyki”), a nawet z pozyskaniem odpowiednich instrumentów. Muzycy radzili sobie jak mogli, pożyczali, dosztukowywali, naprawiali. Nowych nie szło kupić, chyba że sprowadzić zza granicy. Ale to też łatwe nie było.
🎵 Mnóstwo anegdot
Komeda: osobiste życie jazzu ma wiele ciekawych momentów i wszelakich anegdot. Autorka pisze o ludziach kultury i sztuki, m.in. Tyrmandzie, Polańskim, Hłasce i innych. Jeszcze bardziej znielubiłam Hłaskę jako człowieka. Nawiasem mówiąc, to ja bardzo szanuję podejście Grzebałkowskiej do swoich bohaterów i jej umiejętność powstrzymania się od oceniania oraz delikatność przy opisywaniu kontrowersyjnych sytuacji.
Owszem, Grzebałkowska traktuje swoich bohaterów niezwykle subtelnie, ale szczerze. Opowiada o losach różnych ludzi i nagle: tu ktoś kogoś zdradził, tam ktoś uderzył kobietę w twarz, a tam kobieta była chamska, pijana zachowywała się agresywnie. W ogóle sporo jest tutaj anegdot o pijaństwie. Nic zresztą dziwnego, PRL pijaństwem stał. Pił prawie każdy.
Mimo, że książka nieco straszy rozmiarami okazuje się, że jest przemyślana i mimo tego, że temat wydaje się niszowy, naprawdę dobrze się ją czyta. Fantastyczne jest to, że postać Krzysztofa “Komedy” Trzcińskiego jest kanwą dla szerszego obrazu Polski w tamtych smutnych czasach. To fascynująca historia.
Grzebałkowska pisze tak, że jest w stanie zainteresować dowolnym tematem. Na przykład po jej książce o Beksińskich zafascynowała mnie historia tej rodziny. Liczyłam na to samo także w przypadku książki Komeda: osobiste życie jazzu i nie zawiodłam się.
Muzykę tego rodzaju lubiłam już wcześniej. Zupełnym przypadkiem dostałam kiedyś bilet do filharmonii na Trio...
2023-07-19
Dla Eli (Elżbiety) Sidi Izrael oswojony stał się dopiero po wielu latach mieszkania w tym kraju. W swojej książce autorka opowiada historię niełatwego procesu przyzwyczajania się do różnic mentalnych, języka i wielu innych rzeczy, wyglądających tam zupełnie inaczej niż w Polsce, czy Europie. Łatwo nie było, bo to miejsce kontrastów, gdzie żyje wiele kultur, niekoniecznie nastawionych do siebie przyjaźnie.
W zbiorze felietonów, które składają się na całą książkę, pisarka omawia wiele elementów, składających się na status quo Izraela. Elementy te tworzą wielką i skomplikowaną mozaikę, np. jest tam wiele rodzajów religijności. Są Żydzi ultrakonserwatywni żyjący tylko dla Boga. Można spotkać także Żydów wierzących w państwo Izrael i aktywnie budujący go, są Żydzi antysyjonistyczni chcący oddać całą ziemię Palestyńczykom. Są Żydzi wandale, palący drzewa oliwkowe tylko dlatego, że należą do Arabów. W końcu są Żydzi którzy nie przejmują się za bardzo ani religią ani tradycjami. Jest też cała masa emigrantów pochodzenia żydowskiego, którzy żyją w swoich zamkniętych społecznościach i nie chcą się integrować z innymi.
Ela Sidi próbuje wszystkie te elementy uporządkować tak, żeby dało się je zrozumieć i ujrzeć całościowo. Ani jedno ani drugie nie jest łatwe, bo na obecną sytuację ma wpływ zarówno historia najnowsza, jak i wydarzenia sprzed tysięcy lat. Wziąć pod uwagę trzeba także aktualną ogólną sytuację geopolityczną, nie tylko w samym Izraelu, a także wiele innych czynników.
🕎 Religijne państwo niereligijnych obywateli
Dlaczego w państwie, w którym ok 80% ludzi jest niereligijnych, najważniejsza jest religia i to ona kształtuje prawo i relacje społeczne? Kwestia religijności jest tam niesamowicie złożona. Na przykład Żyd wierzący i wypełniający podstawowe nakazy wiary, niekoniecznie jest uznawany za religijnego, ponieważ każda odnoga (odłam?) tej religii ma swoją definicję religijności.
Podejście do nakazów wyznania to tylko początek tej układanki, w którą wchodzą także kwestie koszerności. I to dopiero jest skomplikowane. Niektóre produkty żywnościowe dla jednych Żydów mogą być koszerne, dla innych nie. Nawet woda ma znak koszerności. Do jej utraty wystarczy dotyk nie-Żyda podczas produkcji. Niekoszerne mogą być także inne przedmioty, np. książki – prawie wszystkie nie są, z wyjątkiem religijnych.
🕎 Podziały w podziałach
A szabat? To jeszcze ciekawsza sprawa. W prostych słowach zrozumiałych w naszym kręgu kulturowym, szabat to taka niedziela, tylko o wiele bardziej. Żydzi nie mogą wtedy w żaden sposób wykonywać pracy, a pracą jest np. rozpalenie ognia, czy wciśnięcie guzika od windy. Nie mówiąc już o używaniu aut, czy nawet telefonów. Autorka pisze, że wyłączane są nawet niektóre najbardziej ortodoksyjne strony www.
Zdziwił mnie poziom skomplikowania wewnętrznych podziałów i kolejne podziały w podziałach. Okazuje się, że Żydzi bywają także rasistami pod kątem koloru skóry.
Mega ciekawe są rozdziały o kibucach, czyli próbie zaszczepienia komunizmu wśród Żydów, czy o nauce hebrajskiego i porozumiewaniu się przez parę pierwszych lat życia w tym kraju. Po angielsku rozmawiała z mężem, z ludźmi z grupy szkoły językowej po rosyjsku, a po polsku czytała książki. Do tego cały czas uczyła się hebrajskiego. Szanuję za włożony wysiłek, bo wyobrażam sobie, że taki tryb życia musiał być bardzo obciążający.
🕎 Wielowarstwowy tort
Ela Sidi bierze nóż i przekraja Izrael jak tort, ujawniając wszystkie jego warstwy. Fascynujące, jak bardzo jest on skomplikowany i wielosmakowy… Pisarka nawet twierdzi, że Izraelczyków określają różnice, a nie podobieństwa.
Jakikolwiek stereotyp miał czytelnik w głowie przed przeczytaniem tej książki, po przeczytaniu jest duża szansa, że się on zmieni. Okazuje się, że Izraelczycy to tacy sami ludzie jak wszyscy inni. Mają swoje problemy, szczęścia, nadzieje i marzenia. Ci ortodoksyjnie religijni, choć najbardziej rozpoznawalni, stanowią tylko drobną część całego społeczeństwa.
Aha. Jeszcze jedno, w 2023 roku wyszło kolejne wydanie tej książki, uzupełnione o dodatkowe materiały. Ja czytałam wydanie poprzednie, z 2017 roku. Bardzo ciekawa jestem, co zostało dodane.
Dla Eli (Elżbiety) Sidi Izrael oswojony stał się dopiero po wielu latach mieszkania w tym kraju. W swojej książce autorka opowiada historię niełatwego procesu przyzwyczajania się do różnic mentalnych, języka i wielu innych rzeczy, wyglądających tam zupełnie inaczej niż w Polsce, czy Europie. Łatwo nie było, bo to miejsce kontrastów, gdzie żyje wiele kultur, niekoniecznie...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-08-01
Jaki to dziwny tytuł dla książki: Dziobak literatury. Ale w środku jest samo dobro – reportaże o Ameryce Południowej, które są interesujące nie tylko dlatego, że opisują inną kulturę. Są interesujące, bo sposób w jaki to robią, jest ciekawy. Właśnie to chciała pokazać czytelnikowi Beata Szady i myślę, że jej się to znakomicie udało.
Zbiór tekstów
Dziobak literatury jest zbiorem tekstów kompleksowo podchodzącym do tematu. Każdy reportaż ma krótkie wprowadzenie. Jest tu także ogólny wstęp opisujący reportaż latynoamerykański oraz cele prześwitujące tej książce.
Wstęp ukierunkowuje nastawienie czytelnika do tej książki, a przynajmniej u mnie tak to zadziałało. Szady pisze, że celem nie było pokazanie Ameryki Łacińskiej, a reportażu w Ameryce Łacińskiej. Dziobak literatury to dowód, że ta forma jest tam różnorodna, a autorzy potrafią niecodziennie podejść do tematu.
Niecodziennie
I to faktycznie tak działa. Są tam reportaże pozytywne, jeśli mogę tak to określić, które celowo pod lupę biorą wybrane tylko aspekty pewnej całości. Dzięki nim niebezpośrednio nawiązują do smutnej rzeczywistości. Na przykład świetny jest tekst o bibliotece Pinocheta. Dyktator został w nim opisany z zupełnie niecodziennej strony. I choć autor reportażu nie wymienił w swoim tekście największych jego zbrodni, to i tak unosi się tu klimat nadużyć i wyrządzonego społeczeństwu zła.
Albo tekst o ostatnich Hitlerach. Cudo! Dzięki tym “pozytywnym” łatwiej trochę znieść te reportaże, które są o dramatycznych warunkach i zmasowanej przestępczości. Np. ten o masakrze na przypadkowych ludziach, pt. Spłonęliśmy w busie.
Z krzesłem, na którym siedział Che, to sama miałam kiedyś do czynienia, podczas wakacji na Kubie. Jedna ze strażniczek w muzeum poświęconym rewolucjoniście zasugerowała, że za 1 CUC ona “nie zobaczy”, że wchodzimy do miejsca wydzielonego ze zwiedzania, gdzie stało biurko bojownika. W ten oto sposób mamy zdjęcie siedząc na krześle Che.
Warto zapamiętać
Z tej książki warto zapamiętać także kilka nazw, takich jak mini portrety, czy dziennikarstwo przenośne. Są to formy charakterystyczne dla Ameryki Łacińskiej, których przykłady znajdziemy właśnie w Dziobaku literatury.
Ciekawe jest to dzieło i fajnie wydane. Wstęp i wprowadzenia do poszczególnych tekstów robią dużo dobrego. Beata Szady podjęła super inicjatywę i w ciekawy sposób pozwoliła czytelnikowi poznać to różnorodne miejsce z wielu stron, nie tylko tych dramatycznych związanych z wysoką przestępczością.
Doskonale było poznać coś innego, co pokazuje, że tamten świat nie jest złożony tylko z dramatów.
Jaki to dziwny tytuł dla książki: Dziobak literatury. Ale w środku jest samo dobro – reportaże o Ameryce Południowej, które są interesujące nie tylko dlatego, że opisują inną kulturę. Są interesujące, bo sposób w jaki to robią, jest ciekawy. Właśnie to chciała pokazać czytelnikowi Beata Szady i myślę, że jej się to znakomicie udało.
Zbiór tekstów
Dziobak literatury jest...
2015-10
2020-10-11
Trudno uwierzyć, że pierwsze odcinki Czarnego lustra powstały aż dziesięć lat temu. 10. Jeszcze wtedy studiowałam, Facebook dopiero zaczął wspinać się na szczyty popularności, a Instagram tylko co powstał… Nawet ciężko mi sobie przypomnieć, na co traciłam wtedy czas, skoro nie było za bardzo social mediów. Nie czytałam wtedy aż tak dużo, jak teraz. Może cały ten czas zajmowało mi jakieś analogowe życie? Nie wiem, nie pamiętam… I to właśnie wtedy Charlie Brooker i Annabel Jones zaczynali tworzyć swoje futurystyczne, fascynujące i dystopijne pomysły o zmianach i dylematach społecznych, które mogłaby spowodować zaawansowana technologia. Oni już wtedy zaczęli patrzyć w przyszłość i rozważać prawdopodobny rozwój wydarzeń, który momentami (niestety) powoli się sprawdza.
Uwielbiam te wizje i sposób ich opowiadania, więc już po pierwszym rzucie oka na tę książkę wiedziałam, że chcę ją mieć i przeczytać. Zwyczajnie tęsknię za ich ostro pokręconą wyobraźnią. Ostatni odcinek specjalny, czyli Bandersnatch, miał premierę już ponad dwa lata temu. W tej sytuacji książka z wywiadami wydawała mi się doskonałym pomysłem. Liczyłam na to, że w środku znajdę przypomnienie każdego odcinka i nie zawiodłam się. Jedyny smuteczek dotyczy tego, że książka kończy się sezonie czwartym, czyli brakuje tekstów na temat ostatnich czterech odcinków. Ale to drobnostka, bo dostajemy całe mnóstwo materiałów o wszystkich pozostałych filmach, a to cały ogrom dobra!
Ważny serial
Na książkę tę składa się zbiór wywiadów przeprowadzonych z Charliem Brookerem, jego prawą ręką Annabel Jones oraz pozostałymi twórcami oraz aktorami z poszczególnych odcinków. Trochę tych ludzi jest, bo każda część, to przecież właściwie oddzielna ekipa i oryginalna historia.
Brooker i Jones opisują w tych wywiadach kulisy produkcji serialu: początki z Channel 4 i dlaczego później ta współpraca się rozmyła i przejął ich Netflix. Często wspominają o tym, że mieli ograniczone budżety i musieli kombinować, żeby wszystko “grało”. Mówią, że mieli szczęście, także do aktorów. Ale to tylko część prawdy. Ten serial jest zwyczajnie świetny, więc ludzie chcieli przy nim pracować.
A serial jest świetny, bo nie tylko bierze pod lupę technologię, ale cudownie pokazuje też ludzi. Technologia była tylko środkiem do tego, żeby przemycić uniwersalne problemy, dylematy i emocje: strach, bezsilność, bezwładność, dobre chęci, złe chęci, zazdrość, niepewność, nienawiść, smak zdrady, poczucie porażki i wiele, wiele innych. Każdy odcinek to wulkan emocji.
Sporo tu jest też technicznych rzeczy, o kadrach i szczegółach, które robiły robotę. Na przykład o tym, że drobiazgowo projektowali graficznie miejsca i budynki. Dokładnie rozpracowywali też usability i user interface gadżetów, których używali bohaterowie. Zadbali o te elementy, które składają się na to, że lubimy technologiczne zabawki, chcemy je mieć i ich używać. Bardzo przykładali uwagę do szczegółów. Albo jak eksperymentowali z muzyką oraz dopasowaniem do niej poszczególnych dźwięków, na przykład charakterystycznego dźwięku przychodzących wiadomości, czy zakłóceń spowodowanych połączeniem komórkowym. W ogóle nie zwróciłam na większość rzeczy uwagi oglądając serial za pierwszym razem. Muszę obejrzeć go drugi raz!
Geniusz z chaosu
Brooker i Jones mówią też dużo o organizacji pracy, która delikatnie mówiąc nie była zbyt poukładana. Czasem zdarzało się, że zakończenie zmieniało się w trakcie kręcenia odcinka, albo w ogóle zdjęcia zaczynały się bez pełnego scenariusza. Skoro już wiem, z jakiego chaosu wyłoniły się te filmy, to jestem pod jeszcze większym wrażeniem, tego jak to genialnie wyszło. Szczególnie, że bardzo często twórcy powtarzają, że nie stać ich było na to, albo na tamto, a zakończenia pisali w trakcie zdjęć. Pomimo dolarów Netflixa ich budżety nadal były dość ograniczone. A więc, jak kręcić, a później ciąć i montować materiał, żeby postacie były pokazane w odpowiedni sposób, żeby widzowie ich polubili, bądź właśnie nie i żeby chcieli oglądać kolejne odcinki? O tym wszystkim przeczytamy w tej książce. Co ciekawe, Brooker pokazuje się w tej książce jako skrajny pesymista, który zawsze myśli, że sukces osiągnął trochę przypadkiem. Jego uzupełnieniem jest Jones, która łagodzi jego szorstki styl bycia.
Wszystkie te historie pokazują, że każdy moment w życiu, każde doświadczenie, nawet najmniejsze i najgłupsze, może zainspirować do wymyślenia czegoś fajnego. Np. urządzenie z Legolandu, które za dodatkową opłatą podpowiada, gdzie nie ma kolejek do atrakcji, czy miernik zadowolenia z toalety, który zainspirował Brookera do wymyślenia UI dla misia z odcinka Black Museum.
Kilka minusów
Jedyna z niewielu rzeczy, która mi przeszkadzała w narracji to laurki, które wzajemnie sobie wystawiali aktorzy i twórcy. Pochwałom nie ma końca. Trochę też nie wiadomo, czy oni siedzą obok siebie, czy może to są wywiady z nimi wszystkimi oddzielnie, a obok siebie siedzą tylko Brooker i Annabelle i komentują wypowiedzi innych. Trudno wyczuć, bo czasami wypowiedzi są poszarpane, a czasami płynnie przechodzą w zgraną całość. Może to też kwestia tłumaczenia? W sumie żałuję, że nie sięgnęłam po oryginał. Ale to prawdę mówiąc nie ma aż wielkiego znaczenia, bo ta książka ma to, czego chciałam – mnóstwo ciekawych informacji oraz streszczenia poszczególnych odcinków, a to akurat było dla mnie bardzo ważne.
A w ogóle to jest w niej jeszcze coś innego, co bardzo szanuję – indeksy. W Czarnym lustrze są dwa – alfabetyczny indeks inspiracji oraz indeks nazwisk i nazw. Na przykład można sobie sprawdzić, w których miejscach twórcy mówią o budżetach do poszczególnych odcinków. Wow. Mrówcza i świetna robota. Świetny serial. Świetni ludzie. Ostro popieprzone mózgi mają. Kocham.
Trudno uwierzyć, że pierwsze odcinki Czarnego lustra powstały aż dziesięć lat temu. 10. Jeszcze wtedy studiowałam, Facebook dopiero zaczął wspinać się na szczyty popularności, a Instagram tylko co powstał… Nawet ciężko mi sobie przypomnieć, na co traciłam wtedy czas, skoro nie było za bardzo social mediów. Nie czytałam wtedy aż tak dużo, jak teraz. Może cały ten czas...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-20
Mało w tej książce jest życia erotycznego, a kanibale nie występują w ogóle; co najwyżej w kilku wzmiankach o historii okolicznych wysp. W skrócie, tytuł nie ma nic wspólnego z zawartością książki, która zupełnie mnie zaskoczyła. Na szczęście bardzo pozytywnie.
"Życie erotyczne kanibali" napisane przez J. Maartena Troosta, to książka podróżnicza. Zawiera opis dwóch lat życia pary, która niedługo po studiach postanowiła wyjechać, żeby popracować na rzecz krajów trzeciego świata. Udają się na tropikalną wyspę Tarawa, dosłownie pośrodku niczego. W sam środek Oceanu Spokojnego.
Wyspa ta ma kilkadziesiąt kilometrów zarówno szerokości, jak i długości, w związku z czym autor nie miał zbyt dużo do zwiedzania. Przez ten czas poznaje więc bardzo dogłębnie życie na tak małej powierzchni. Miało ono zalety, ale także mnóstwo wad.
PIĘKNE ŻYCIE, NA PIĘKNEJ WYSPIE?
Piękny ocean, wschody słońca, fale i cudowne plaże. Któż by nie chciał codziennie tego doświadczać… Z drugiej strony są tam wciąż prześladujące mieszkańców zakaźne choroby (np. cholera, czy denga) i zatrucia pokarmowe (ciągłe biegunki), które spowodowane są warunkami higienicznymi oraz niewystarczającą ilością słodkiej i czystej wody.
Często nie ma też prądu, więc nie ma jak gotować wody. A dlaczego w ogóle wodę trzeba gotować? Bo na wyspie jest dużo mieszkańców i mało miejsca, więc wszystkie zbiorniki wody pitnej są mniej lub bardziej zanieczyszczone różnymi bakteriami.
Ale są jeszcze piękne plaże. Tylko nie wszystkie można opisać tym określeniem. Część z nich służy mieszkańcom za wysypiska śmieci, bo na tak małej wyspie nie ma miejsca na inny sposób pozbywania się odpadków. Częściej jednak plaże służą jako toaleta, co przy ciągłych biegunkach powoduje, że każde wejście do wody w celu schłodzenia się, może być zagrożone bliskim spotkaniem z czyimiś odchodami.
OPOWIEŚCI Z KOŃCA ŚWIATA
Cała książka pełna jest barwnych opowieści wyspiarskiego życia. Historyjki opisane są z dużym dystansem i lekką ironią. Podejrzewam, że gdyby nie to podejście, znoszenie realiów tropikalnej wyspy przez dwa lata, mogłoby być trudne.
Choroby, warunki higieniczne i brak możliwości utylizacji śmieci to jedno. Z żywnością i wodą pitną także był problem, ponieważ z racji na położenie kompletnie pośrodku niczego, nie było tam regularnych dostaw towaru.
Nawet linie lotnicze nie latały regularnie. Woda pitna pochodziła z deszczówki, bądź ze zbiorników wspólnych. Jeśli długo nie było deszczu, trzeba było ją oszczędzać… Okazało się, że życie tam, nie należy do najłatwiejszych.
TYTUŁ VS ZAWARTOŚĆ
Na początku zdziwiła mnie rozbieżność pomiędzy tytułem, a zawartością. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że autor nawiązuje prawdopodobnie do innej książki, o podobnym tytule. Życie seksualne dzikich (jeszcze nie czytałam), to napisana przez Bronisława Malinowskiego monografia na temat życia mieszkańców Malinezji, a więc też okolicznych wyspiarzy.
Nadal jednak nie do końca wiem, dlaczego autor akurat tak postanowił zatytułować swoje dzieło. Może chciał, żeby tytuł był “chwytliwy”? Jeśli tak, to mu się to chyba nie udało. Książka nie zdobyła jakiejś zaskakującej sławy.
Może to przez początek książki, ponieważ żeby się “dostać” do właściwej opowieści o Tarawie, trzeba dać się porwać historii, a początek generalnie nie zachęca – właściwie nie wiem dlaczego. Może dlatego, że dużo tam przechwałek i beztroskiej bezmyślności, za którą nie przepadam? Na szczęście im bliżej końca, tym bardziej autor się rozkręca i coraz przyjemniej się czyta "Życie...".
ŻYCIE NA KOŃCU ŚWIATA
Jeśli to, co autor o życiu na tej wyspie pisze, jest nadal prawdą, oznacza to, że miejsce to można nazwać prawdziwym końcem świata. Ale pomimo wszystkich zagrożeń i niedogodności zainspirowała mnie ta historia. Może kiedyś, jak będę miała wolne pół roku, wybiorę się na Tarawę, albo Kiribati, albo inną z okolicznych wysp?
Mało w tej książce jest życia erotycznego, a kanibale nie występują w ogóle; co najwyżej w kilku wzmiankach o historii okolicznych wysp. W skrócie, tytuł nie ma nic wspólnego z zawartością książki, która zupełnie mnie zaskoczyła. Na szczęście bardzo pozytywnie.
"Życie erotyczne kanibali" napisane przez J. Maartena Troosta, to książka podróżnicza. Zawiera opis dwóch lat...
2023-06-21
Dopóki Fiedler nie pisze o lotnikach podczas wojny to da się go czytać. To lekki sarkazm, owszem, ale Dywizjon 303 mnie wymęczył. Za to książka Ryby śpiewają w Ukajali zachwyciła. Fiedler opisuje w niej swoją podróż przez Amazonkę, trasą jaką pokonali pierwsi Hiszpanie poszukujący legendarnego El Dorado, czyli miasta ze złota. Opisuje także pobyt w niewielkiej wiosce przy brzegu tej olbrzymiej i fascynującej rzeki.
Przy okazji opisów rzeki, lasów tropikalnych i ludzi płynących z nim, poznajemy historię Ameryki Południowej. Autor przybliża losy od przybycia Europejczyków, czyli około 1550 roku, aż do czasów współczesnych Fiedlerowi, czyli trzydziestych XX wieku.
Czyta się to o tyle fajnie, że to historia podana w skrócie, przyjemnie i z mnóstwem anegdotek o gorączce złota czy kauczuku. Albo o tym, w jaki sposób powstawały suszone główki indian, których wspomnienia gdzieniegdzie pojawiają się w innych książkach, jako pamiątki przywożone z wycieczek.
🐠 Wyprawa naukowa
Wedle Wikipedii Fiedler do Amazonii przyjechał w 1933 roku, żeby zbierać okazy fauny dla muzeum. Jest to ciekawe o tyle, że to były zupełnie inne czasy. Autor mógł strzelać do zwierząt bez żadnych ograniczeń, łapać przeróżne okazy i przewozić do Polski, a przynajmniej próbować. Nie wiem, jak to wygląda dzisiaj, ale zakładam, że trzeba mieć przynajmniej jakieś zezwolenia itp. W tamtych czasach było tam też niewolnictwo, choć nie do końca oficjalnie, a oszustwo było w dobrym tonie.
W niektórych miejscach książka trąci trochę myszką. Jak dla mnie za często autor używa bez ironii słowa dzikusy na określenie rdzennej ludności. Ale tak kiedyś było. Acz trzeba przyznać, że pomiędzy wierszami da się wyczuć silne tony współczucia sytuacji tubylców. Fielder często także wprost pisze o wyzysku europejskich i amerykańskich korporacji handlowych, czy o rabunkowej eksploatacji lasów wycinanych na cenne drewno, np. mahoń.
🐠 Peru wiele przeszło
W Amazonii często dochodziło do dramatów ludności, która jako słabo opłacana siła robocza, pracowała ku chwale amerykańskich i angielskich kompanii. Wiedziałam, że Ameryka Południowa nie miała łatwej historii, bo czytałam Domosławskiego. Ale Fiedler uświadomił mi, że tam od czasów przybycia Hiszpanów, czyli od XVI wieku, prawie non stop lała się krew. I to nie przybyszów.
Fiedler pisze na szczęście także o neutralnych tematach, głównie o okolicznej przyrodzie. Świat roślin i zwierząt także potrafił być bezwględny, jak ludzie, ale przynajmniej nie intencjonalnie okrutny. Świetne są te mini historyjki, np. o kapibarze, co lubiła błoto i uciekała z tapirem. O pięciometrowej anakondzie, co kurczaka nie chciała. O krwiożerczych mrówkach zjadających wszystko po drodze, polowaniach na kolibry, śpiewających rybach (chciałabym te dzwony z wody usłyszeć) i o orchideach, czy niesamowitych drzewach.
🐠 Ryby śpiewają w Ukajali
Autor przekazuje w anegdotach także sporo wiedzy o klimacie jaki tam panuje. Dwa razy do roku są tam olbrzymie powodzie, dlatego ludzie mieszkali w szałasach na palach i mieli na stałe wybudowane tratwy. Nie mieli (nie mają?) tam łatwego życia, mnóstwo zwierząt i roślin jest trujących, więc i ludzie tam są specyficzni, dostosowani.
Przyroda tam (i wtedy) była niewątpliwie fascynująca i niebezpieczna, przez co cała książka Ryby śpiewają w Ukajali nabiera nierealności. Jest pamiątką po prawdopodobnie nie istniejącym już dzikim świecie. Dzisiejsze zdjęcia z niektórych miejsc, o których pisze Fielder, przedstawiają nowoczesne miasto, z wysokimi blokami. Szkoda. Przynajmniej można jeszcze poczytać o tym, jak tam jeszcze całkiem niedawno było, bo czym jest niecałe sto lat? A jednak dla dzikiej przyrody to bardzo wiele.
Dopóki Fiedler nie pisze o lotnikach podczas wojny to da się go czytać. To lekki sarkazm, owszem, ale Dywizjon 303 mnie wymęczył. Za to książka Ryby śpiewają w Ukajali zachwyciła. Fiedler opisuje w niej swoją podróż przez Amazonkę, trasą jaką pokonali pierwsi Hiszpanie poszukujący legendarnego El Dorado, czyli miasta ze złota. Opisuje także pobyt w niewielkiej wiosce przy...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-06-07
Tytuł tej książki brzmi nieco smutno, a na pewno minimalistycznie. Sześć odcieni bieli, czyli właściwie szarość w różnych wydaniach. Dokładnie takie są też te historie – wszystkie są odcieniami tego samego życia, które można było wieść w PRL. Ale mimo wszystko zaskakują czułością.
Te reportaże moim zdaniem nie do końca wpisuja się w formułę dzisiejszego rozumienia tej formy. Czego reportażem może być życie człowieka, jednostki? Przecież to tylko dowód anegdotyczny. A to życia właśnie opowiada nam Krall w tym tomiku i do tego robi to dość specyficznie. A może to całość przesłania składa się na reportaż, który wyłania się z pojedynczych barw? W każdym razie jest to tylko zaleta tej niezwykłej książki.
Warto wiedzieć, że to wydanie w serii Faktyczny Dom Kultury powstało z dwóch tomów wydanych w 1978 i 1988 roku. Wedle noty wydawniczej były to książki wówczas zakazane, dostępne były jedynie poza oficjalnym obiegiem.
⬜ PRL odbity w oczach
Każdy jeden mini-portret człowieka dokłada kolejny element układanki do tego, jak wyglądała Polska w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Bieda, smutna codzienność i ograniczone możliwości. Nic dziwnego, że książka tytułem nawiązuje do szarości. Czytamy o marzeniach ludzi w PRL i perspektywach, którym do marzeń było bardzo daleko. Małe wielkie sprawy, dramaty i szczęścia.
Pod koniec książki robi się poważniej. Zaczynają się tematy związane ‘68 rokiem i późniejszymi strajkami. Złamane życia ludzi, którzy odważyli się na zrobienie czegoś. Czasami nawet nie musieli sie odważać, wystarczyło że byli w złym miejscu o złej godzinie.
⬜ Sześć odcieni bieli
W ogóle książka, choć smutna, jest w pewien sposób piękna. Bardzo mi sie podoba to, jak autorka przygląda się swoim rozmówcom i ustepuje im z drogi. Wzruszyły mnie losy tych ludzi i sposób w jaki Krall opowiada ich historie – najczęściej byli pogodzeni z losem i ze sobą.
To ważne, bo to książka o pokoleniu naszych dziadków i rodziców. Ludziach, którzy mniej lub bardziej pamiętali powojenną rzeczywistość. Sześć odcieni bieli dobrze oddaje ich mentalność. Szczególnie trafne są słowa młodego chłopaka z tekstu Haj nabyty, opisującego swoich rodziców oraz oceniającego ich wychowanie i nastawienie.
To niby Krall pisze, ale jednak ma się poczucie, że ona po prostu użycza swoich słów tym sportretowanym pisemnie osobom. W ogóle trudno cokolwiek mądrego o tej książce napisać, bo nie trzeba czytać o niej, a ją samą. Warto, bo Krall pisze jak nikt inny.
Tytuł tej książki brzmi nieco smutno, a na pewno minimalistycznie. Sześć odcieni bieli, czyli właściwie szarość w różnych wydaniach. Dokładnie takie są też te historie – wszystkie są odcieniami tego samego życia, które można było wieść w PRL. Ale mimo wszystko zaskakują czułością.
Te reportaże moim zdaniem nie do końca wpisuja się w formułę dzisiejszego rozumienia tej...
2018-01-12
Wspaniale było zagłębić się w okoliczności powstawania tak genialnych dzieł jak “Rejs”, “Miś” czy “Seksmisja” (jeden z moich ulubionych polskich filmów ever). Tym bardziej, że nie były one zbyt sprzyjające dla twórców: “w PRL-owskich filmach używano tego, co akurat było dostępne.” A więc do sceny płonącej kamienicy użyto prawdziwych ruin, przeznaczonych do wyburzenia i napalmu, którego nie da się zgasić – musi się wypalić. Kłopot był jedynie taki, że obok stały kamienice zamieszkane i byle powiew wiatru mógł przenieść ogień dalej…
Moja ulubiona anegdota z tej książki dotyczy „Misia”. Prawdopodobnie większość zna kultowy tekst: “parówkowym skrytożercom mówimy nie”. Otóż te parówki zostały zjedzone naprawdę. Rekwizytor zapowiedział wszystkim, żeby ich nie jedli, bo będą potrzebne do dubla. Dubli nie było, bo nie było parówek. Znaczy były, ale w czyimś żołądku.
Warto też zwrócić uwagę na cały tekst dotyczący „Seksmisji”. Opisany jest tu ogrom pracy reżysera, oraz aktorów, głównie Jerzego Stuhra, który w swoją rolę włożył całe serce i dawał z siebie sto procent, “ożywiał każdą scenę” i “dodawał te swoje zdanka, które weszły dziś w lud”. Pokazane są tu też technologiczne trudności oraz przeciwności losu np. ciągły hałas na planie, który zmusił twórców do podłożenia praktycznie wszystkich głosów aktorów w postprodukcji.
Trzeba pamiętać też, że był to w pewien sposób film przełomowy. Jak na dzieła powstające w tamtych czasach jest tam bardzo dużo nagości. Klim opowiada, że do kultowej sceny w windzie została zatrudniona aktorka, która wtedy zawodowo zajmowała się striptizem. Jednak tyle osób przyszło obejrzeć nagrywanie tej sceny, że nawet ona czuła się zażenowana.
W książce opisanych jest 10 filmów: “Popiół i Diament”, “Nóż w wodzie”, “Sami Swoi” (trzy części opisane jako całość), “Rejs”, “Ziemia obiecana”, “Noce i dnie”, “Miś”, “Seksmisja”, „Krótki film o zabijaniu” i “Przesłuchanie”.
Więcej i subiektywnie na stronie: https://przeczytana.com/2018/01/11/andrzej-klim-tak-sie-krecilo-na-planie-10-kultowych-filmow-prl-recenzja/
Wspaniale było zagłębić się w okoliczności powstawania tak genialnych dzieł jak “Rejs”, “Miś” czy “Seksmisja” (jeden z moich ulubionych polskich filmów ever). Tym bardziej, że nie były one zbyt sprzyjające dla twórców: “w PRL-owskich filmach używano tego, co akurat było dostępne.” A więc do sceny płonącej kamienicy użyto prawdziwych ruin, przeznaczonych do wyburzenia i...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-02-19
Nie sądziłam, że Niepodległa Warszawa, czyli album ze zdjęciami sprzed stu lat, zrobi na mnie takie wrażenie. Złożyło się na to kilka rzeczy. To są dobre, ostre i ciekawe zdjęcia. Autor, Zdzisław Marcinkowski, ewidentnie lubił fotografować i umiał to robić. Lubił też Warszawę. W albumie mamy więc kilkaset zdjęć z obszaru ówczesnej Warszawy, a dzisiejszego Centrum i Śródmieścia.
Zdjęcia te są bardzo dobrze wydrukowane, w dużych rozmiarach i na dobrym papierze, można bawić się w wyłapywanie smaczków. Oprócz architektury, czyli elewacji budynków, ich układu przed zniszczeniami wojennymi, czy przeróżnych szyldów biznesów, na zdjęciach są także ludzie. Można analizować ubiór przechodniów, ale i inne szczegóły z życia, jak kolarzy podczas wyścigów bez kasków czy mniej wesołe scenki, jak bose dzieci. Architektura jednak wygląda imponująco.
Natomiast trzeba pamiętać, że to są miejsca głównie reprezentacyjne. Fotograf nie wchodzi do wnętrz, czy na dziedzińce kamienic.
Najwięcej zdjęć jest z Krakowskiego Przedmieścia, Nowego Światu, Starego Miasta i okolic Pałacu Saskiego. Jestem mega zaskoczona, jak bardzo dzisiejsza Warszawa przypomina tę sprzed wojny, podczas której zburzono większość budynków w tej okolicy. Bardzo się cieszę, że chociaż tę małą część Starego-nowego miasta odbudowano z dbałością o odwzorowanie przeszłości.
🌇 Zdjęcia z komentarzem
W środku albumu, oprócz zdjęć są także krótkie, ale bardzo rzeczowe teksty o kluczowych zagadnieniach związanych z Warszawą z początku XX wieku. Nawiasem mówiąc, zupełnie nie rozumiem dlaczego nazwiska autorek tych tekstów nie znalazły się na okładce, albo chociaż na pierwszej stronie. Te komentarze bardzo dobrze wyjaśniają to, co można zobaczyć na zdjęciach i uzupełniają ujęcia fotografa.
Właściwie, to one przenoszą nas w przeszłość skuteczniej, niż same obrazy, które mimo wszystko są w pewien sposób ograniczone. Jednak wizja musi być poparta pewnymi wyjaśnieniami, bez których właściwa interpretacja rzeczywistości nie jest do końca możliwa.
Jako wstęp jest tu krótki rys historyczny powstania miasta, biografia fotografa i ogólna sytuacja przed odzyskaniem niepodległości. Dalej są teksty o szkolnictwie, mieszkańcach i mieszkaniach, handlu, przemyśle, transporcie i komunikacji, stanie opieki medycznej i społecznej oraz zagospodarowaniu Wisły.
🌇 Mnóstwo smaczków
Karolina Głowacka, która była autorką większości tych tekstów, podaje wiele ciekawostek. Dowiadujemy się, że miasto było przeludnione i miało marne warunki mieszkaniowe. W 1921 roku spis powszechny ujawnił, że 42% mieszkań miało tylko jedno pomieszczenie
W rozdziale o stanie wykształcenia społeczeństwa przeczytamy, że na początku XX wieku szacowano, że analfabetyzm dotyka nawet 30% społeczeństwa. Mówi się dzisiaj, że wojna i powstanie zabiły intelektualistów i dlatego jest ich mało. To tylko częściowo prawda, bo owszem, wielu zginęło, ale nigdy w Polsce ich za wielu nie było… Takich statystyk i informacji o czasach jest w tym albumie więcej.
Jeśli miałabym polecać najlepsze książki o Warszawie, to po ‘45 byłaby to Sny o Warszawie, ale o latach przedwojennych zdecydowanie jest to Niepodległa Warszawa w obiektywie Zdzisława Marcinkowskiego. Czasami obraz z niewielkimi opisami wyjaśnia więcej, niż olbrzymia nawet ilość słów.
Nie sądziłam, że Niepodległa Warszawa, czyli album ze zdjęciami sprzed stu lat, zrobi na mnie takie wrażenie. Złożyło się na to kilka rzeczy. To są dobre, ostre i ciekawe zdjęcia. Autor, Zdzisław Marcinkowski, ewidentnie lubił fotografować i umiał to robić. Lubił też Warszawę. W albumie mamy więc kilkaset zdjęć z obszaru ówczesnej Warszawy, a dzisiejszego Centrum i...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-08-07
Jest takie powiedzenie, że Rosja to stan umysłu. Autorka książki Turcja: Obłęd i melancholia zdaje się twierdzić, że do Turcji ono też pasuje, tylko w trochę inny sposób. Ece Temelkuran pisze: „Tu jest Turcja”. Wraz z kolejnymi stronami przekonujemy się, że tytuł jest bardzo trafny. Szczególnie pasuje ten obłęd.
Ece Temelkuran jest dziennikarką z dwudziestoletnim stażem, wyrzuconą z pracy i prześladowaną za to, że odważyła się skrytykować działania obecnego rządu Turcji i poruszać tematy kontrowersyjne. W książce Turcja: Obłęd i melancholia opisuje ona obecny stan tego państwa oraz najważniejsze przyczyny, które go spowodowały. Tyle jeśli chodzi o ogólny opis tego, co w książce się znajduje.
🕌 Trudno w to uwierzyć
Przejście do szczegółów jest bolesne i ociera się o niedowierzanie – czy naprawdę taka jest Turcja? Niebezpieczna dla tych, którzy odważyli się myśleć inaczej i o tym mówić; tych, którzy mają niewłaściwe pochodzenie, płeć, czy nawet podejście, nie mówiąc już o poglądach?
Temelkuran opisuje przerażone społeczeństwo, które milczy, bo się boi prześladowań. Historię obłędu zaczyna mniej więcej od reform Ataturka (rządził 1924-1938), który starał się odłączyć państwo do religii. W tym celu m.in. zakazał fezów (tradycyjne nakrycie głowy) i zmienił alfabet na łaciński. Zrobił to, żeby przybliżyć Turcję do państw Zachodu oraz jako symbol sekularyzacji kraju. Niestety te działania przerodziły się w prześladowania tych, którzy nie chcieli się laicyzować i pozostali religijni.
🕌 Przemoc rodzi przemoc
Jak wiadomo przemoc rodzi przemoc, więc w olbrzymim skrócie, kiedy do władzy doszedł Erdogan, sytuacja zmieniła się diametralnie. Wraz z tym człowiekiem religia powróciła na świecznik i dotychczas prześladowani zaczęli prześladować.
Nie tylko zresztą religia była przyczyną niepokojów w Państwie. Przyczynił się także lęk przed separatystycznymi dążeniami Kurdów i ogólne szaleństwo rządzących, którzy byli gotowi powiedzieć wszystko, byle tylko władzę utrzymać.
🕌 Dubaizacja i obłęd
Turcja weszła w fazę obłędu i wojny domowej toczonej z rzekomymi terrorystami, na której ginęło wielu ludzi. Najbardziej szkoda dzieci i młodzieży, ofiar, które autorka wymienia z nazwiska i dokładnych okoliczności śmierci. Ci ludzie ginęli nie tylko na wojnie. Umierali także po cichu, albo “głośno”, podczas protestów o park Gezi. W ogóle Temelkuran bardzo ciekawie opisuje genezę i głębsze dno tych zamieszek.
Pisze też o roli kobiet w tych przemianach, że były stawiane na wystawach jak “manekiny”, żeby dawać przykład nowoczesności. A później, że były także stawiane jako przykład konserwatyzmu. Wyjaśnia też pojęcie dubaizacji, które było dla mnie nowym pojęciem, a oznacza (w skrócie) nasycanie miast centrami handlowymi i zachęcanie do konsumpcjonizmu.
Opisuje także wiele, wiele więcej, naprawdę strasznych historii, spośród których najbardziej zapadła mi w pamięć absurdalna akcja rządowa z mlekiem. Turecki rząd postanowił milionom dzieci w szkołach podać darmowe mleko. W wyniku akcji już pierwszego dnia ponad tysiąc dzieciaków się zatruło i wylądowało w szpitalach. Rząd wystosował oświadczenie, że to nie zatrucie, a przedawkowanie, bo dzieci piły mleko po raz pierwszy w życiu.
Nawet w Polsce rzeczywistość nie osiągnęła takiego poziomu absurdu. Bo nie wiadomo, co jest straszniejsze, czy to, że dzieci się zatruły rządowym mlekiem, czy to że piły je po raz pierwszy w życiu…
🕌 Tego nie widać
Tego, co pisze autorka, generalnie nie widać podczas pobytu turystycznego i zwiedzania. Może tylko czasami. Jak byliśmy w Stambule, to główny deptak Taksim otoczyła policja. Dowiedzieliśmy się, że to na wypadek protestów – echa tych o Gezi. Policjanci mieli karabiny na ostrą amunicję, ale zapytani co się dzieje, mówili “nothing special” i mówili, że jest bezpiecznie.
Mhm. W końcu co turystów interesują wewnętrzne przepychanki w kraju, do którego przyjechało się odpocząć.
🕌 Niebezpieczne podobieństwa
Ale mnie interesowały, ponieważ zbyt często czytając książkę Turcja: Obłęd i melancholia miałam poczucie, że w Polsce niektóre wydarzenia wyglądały/wyglądają podobnie. Na szczęście u nas nigdy nie było tak brutalnie, jak tam. W Turcji, w latach ‘70 i ‘80 trup opozycjonisty słał się gęsto.
W Polsce tak źle nie było. Natomiast przez całą lekturę nie opuszczało mnie to ledwie uchwytne poczucie, że nasz kraj też mógłby/może wpaść w podobny obłęd, i że właściwie to nie brakuje aż tak wiele, bo zło bardzo szybko się skaluje.
🕌 Świetnie skonstruowana
Podobał mi się sposób skonstruowania tej opowieści. Autorka dzieli całą książkę na trzy główne części – “Wczoraj”, “Dzisiaj” i “Jutro”, z krótkim wstępem. To bardzo ułatwia rozeznanie się w informacjach.
Korzysta też z ciekawego tricku – przywołuje skojarzenie z albumem zdjęć, które są migawkami pokazującymi pewne charakterystyczne wydarzenia, którym nadaje szerszy kontekst poprzez opowieść. Pomocnikiem w wybieraniu tych zdjęć jest Pan Turcja, który szybko wyszukuje kadry najlepiej oddające okoliczności.
Bardzo szkoda tylko, że wydawnictwo nie wydrukowało tych zdjęć. Nie wiadomo nawet, czy istnieją, czy są tylko imaginacją autorki, choć raczej są prawdziwe. Trudniej się czyta, gdy trzeba sobie to wyobrażać. Próbowałam je googlać, ale nie udało mi się nic znaleźć.
🕌 Obłęd i melancholia
O melancholii pisał szeroko Pamuk. Ece Temelkuran pisze szerzej o obłędzie. Choć na samym końcu jest także sporo melancholii. Książka jest napisana z lekką nutą żalu i kończy się niezbyt wesołymi wnioskami.
Dotyczą one nie tylko do obecnej władzy, która zwraca się w kierunku religii i stosuje brutalną przemoc wobec swoich obywateli, ale także poprzedniej władzy, która w imię laicyzacji prześladowała wierzących. Nie ma tam niewinnych.
Warto było posłuchać, co autorka ma do powiedzenia. Poszerzyła moje postrzeganie zarówno Turcji, jak i Polski i jej historii.
Jest takie powiedzenie, że Rosja to stan umysłu. Autorka książki Turcja: Obłęd i melancholia zdaje się twierdzić, że do Turcji ono też pasuje, tylko w trochę inny sposób. Ece Temelkuran pisze: „Tu jest Turcja”. Wraz z kolejnymi stronami przekonujemy się, że tytuł jest bardzo trafny. Szczególnie pasuje ten obłęd.
Ece Temelkuran jest dziennikarką z dwudziestoletnim stażem,...
2018-09-23
Nie wiem właściwie od czego zacząć, bo mam w sobie wiele sprzecznych emocji związanych z książką pt. Od wielkich idei do wielkiej płyty. Burzliwe dzieje warszawskiej architektury autorstwa Grzegorza Miki. Wiązałam z nią ogromne nadzieje. Tytuł mnie zachwycił, więc spodziewałam się wciągającej epopei na temat architektury Warszawy. Dostałam spis budynków, ulic, dat i szczegółów technicznych, przeważnie nudnych jak flaki z olejem.
HISTORIA KROK PO KROKU, DOM PO DOMU
Od wielkich idei do wielkiej płyty to książka, która szczegółowo opisuje okoliczności rozwoju Warszawy, późniejszych ogromnych zniszczeń oraz odbudowy tego, co udało się zrealizować przed powstaniem oraz odtwarzania zabytkowych części miasta. Jak na mój gust zbyt szczegółowo. Choć faktycznie muszę przyznać, że przeczytanie jej naświetliło mi dość dokładnie obraz zniszczeń po II Wojnie Światowej i pozwoliło na wyobrażenie sobie, jak wielkie one były.
PRZEDE WSZYSTKIM TYTUŁ
Ten, kto wymyślił tytuł tej książki, ma na pewno talent do tworzenia chwytliwych, krótkich haseł, ale książki raczej nie czytał (jeśli sam autor go wymyślił, chylę czoła). Od wielkich idei do wielkiej płyty sugeruje, że treść wyjaśni dlaczego wydarzyło się tak, jak się wydarzyło i skąd te wielkie płyty się wzięły. Natomiast na ten temat jest właściwie kilkanaście zdań. Wszystkiego pewnie zebrałaby się jedna strona. No może dwie.
Książka bardziej przypomina znane mi ze studiów monografie, w których zebrana była ogromna ilość wiedzy. Niestety nie czyta się takich rzeczy dla przyjemności. Cały czas miałam wrażenie, że autor nie chce zgubić ani jednego budynku, ulicy, czy placyku. Żaden szczególik mu nie umknął, nawet coś takiego jak kąt pochylenia padoku toru wyścigowego na Służewcu… 😉
PARYŻ PÓŁNOCY
Na szczęście jest w tej książce kilka momentów, które są fajne. Pierwszym fragmentem jest (dosłownie) kilka zdań o tym, dlaczego powiedzenie, że w latach trzydziestych Warszawa była Paryżem Północy, jest prawdziwe. Aczkolwiek trudno mi się do tego odnieść. Paryż widziałam i faktycznie, być może niektóre uliczki w Warszawie nawet teraz mogłyby go przypominać. Natomiast, czy można generalizować? Mika twierdzi, że tak. Ja tego nie wiem.
Autor wyjaśnia też, dlaczego mit o wspaniałości dwudziestolecia międzywojennego w Polsce jest tylko mitem. Niestety to także jest bardzo krótkie wyjaśnienie. Pisze również o kilku ciekawostkach tj. Mokotowskie Pola Wojskowe czy planowane osiedle im. Piłsudskiego, które ostatecznie nie zostało wybudowane. Mika wyjaśnia także bardzo ładnie i na wielu przykładach, czym różni się modernizm od socrealizmu.
Dużym plusem tej książki są ciekawe fotografie, plany i szkice. Natomiast zaskakiwało mnie to, że poszczególne eseje, bo z nich właśnie składa się książka, były tak chaotycznie poukładane. Nie potrafiłam znaleźć klucza, którego autor użył do ustawienia ich kolejności i trochę przyznam szczerze mnie to irytowało.
Nie ma też indeksów, a przydałby się choćby do nazwisk, których w książce są setki. Może dlatego, że zajmowałby połowę książki? 😉
DOBRA ROBOTA?
Muszę oddać autorowi, że odrobił pracę domową. Dla architektów i dla potomności jest to dzieło wartościowe. Mika przetworzył ogromną ilość wiedzy. Szanuję go za to bardzo. Ale niezależnie od tego, jak długo bym tę książkę czytała, nie sądzę, żebym przyswoiła o wiele więcej wiedzy, niż mi się dotychczas udało. Trzeba by było chyba wkuć wszystko na pamięć. A wydaje mi się, że to jednak chyba nie o to chodzi.
Nie wiem właściwie od czego zacząć, bo mam w sobie wiele sprzecznych emocji związanych z książką pt. Od wielkich idei do wielkiej płyty. Burzliwe dzieje warszawskiej architektury autorstwa Grzegorza Miki. Wiązałam z nią ogromne nadzieje. Tytuł mnie zachwycił, więc spodziewałam się wciągającej epopei na temat architektury Warszawy. Dostałam spis budynków, ulic, dat i...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-05-08
Jeśli ktoś szuka książki, w której z przyjemnością poczyta o architekturze w miastach, jak na nią parzyć i jak oceniać, to "Archistorie". Jak odkrywać przestrzeń miast? napisane przez Radosława Gajdę i Natalię Szczęśniak będą idealnym wyborem. Natomiast nie jest to książka do zdobywania regularnej wiedzy. To raczej zbiór ciekawostek z różnych krajów i miast, zebranych mniej lub bardziej tematycznie.
Anegdoty, które przytaczają autorzy, przechodzą gładko jedna w drugą tworząc jakby książkową wersję gawędy, której nadany jest jedynie ogólny temat. Przyjemnie się to czyta, jednak gdy przechodzi do szczegółów, to okazuje się, że wybrane historie mają nieco przypadkowy dobór na zasadzie: akurat to mi się z tym skojarzyło, to teraz właśnie o tym będzie.
Trochę za szeroko, ale jednak ciekawie
Wymieszane są przeróżne tematy, od tematyki aktualnej, którą sugeruje zdjęcie na okładce, czyli wieżowców, po tematykę historyczną, czyli zamki i inne budynki, np. huta szkła w Wenecji.
Rozumiem, że liczba stron w książce musi się zgadzać, bo jak za cienka, to ludzie nie kupią, ale w tym przypadku rozpiętość tematyczna jest zbyt duża. Szczególnie, że nie do końca znany jest klucz wyboru omawianych budowli.
Nie zmienia to jednak faktu, że piszą interesująco o wieżowcach i o całej historii architektury wysokościowej. Jest też wiele ciekawostek, np. nie wiedziałam, że są specjalne zasady określania czy budynek jest wieżowcem, czy nie jest. Zasady te uwzględniają nie tylko wysokość danej budowli, ale też jej otoczenie.
Sporo o Polsce
Oprócz budynków, które są znane na całym świecie i są kamieniami milowymi budownictwa, autorzy piszą też o budynkach polskich. To jest niesamowita zaleta, ponieważ nie ma zbyt wielu opracowań na ten temat, szczególnie tych biorących pod uwagę najnowsze informacje i projekty.
Taka mała ciekawostka o Pałacu Kultury i Nauki, czule zwanym P(e)KiNem. Co jakiś czas rozbrzmiewa w mediach dyskusja na temat tego budynku i sposobów na umniejszenie jego wielkości, jakby wraz z tym udało się zatrzeć komunistyczną historię naszego kraju. Autorzy piszą jednak, że skoro nawet “Żaglowi”, który został zaprojektowany przez słynnego architekta Libeskinda nie udało się przyćmić PKiNu, to nikt nie powinien już próbować, bo to z góry skazane jest na porażkę. Można się z tym zgadzać, można nie zgadzać. Ja na pewno się nie zgadzam na pomysły niektórych, żeby PKiN w ogóle zburzyć. Mówię takim pomysłom stanowcze nie.
Pomimo tego, że może i "Archistorie" są napisane lekko chaotycznie, a druga część książki dotycząca zamków i zabytków trochę mi nie pasowała, to w gruncie rzeczy bardzo odpowiadała mi taka forma książki. "Archistorie" łączą przyjemne z pożytecznym i sprawiają, że podczas czytania o wcale niełatwym temacie, jakim jest architektura, zwyczajnie się odpoczywa.
Jeśli ktoś szuka książki, w której z przyjemnością poczyta o architekturze w miastach, jak na nią parzyć i jak oceniać, to "Archistorie". Jak odkrywać przestrzeń miast? napisane przez Radosława Gajdę i Natalię Szczęśniak będą idealnym wyborem. Natomiast nie jest to książka do zdobywania regularnej wiedzy. To raczej zbiór ciekawostek z różnych krajów i miast, zebranych mniej...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08-08
Prześwietna, ironicznie napisana książka. Opowieść trochę o Polsce i Warszawie, trochę o warszawskości i Polakach w Ameryce w latach 80. Mnóstwo cynizmu, inteligentnych żartów. Śmiech przez łzy. Zabawnie napisana książka o generalnie dość smutnych rzeczach. Parę zdań o Hłasce, o Kosińskim i kilku innych znanych postaciach. Warto zdecydowanie.
Prześwietna, ironicznie napisana książka. Opowieść trochę o Polsce i Warszawie, trochę o warszawskości i Polakach w Ameryce w latach 80. Mnóstwo cynizmu, inteligentnych żartów. Śmiech przez łzy. Zabawnie napisana książka o generalnie dość smutnych rzeczach. Parę zdań o Hłasce, o Kosińskim i kilku innych znanych postaciach. Warto zdecydowanie.
Pokaż mimo to2023-01-01
Nie wiem czy książka Pałace na wodzie jest reportażem. Wydaje mi się, że nie, bo opowieść Robińskiego brzmi raczej jak gawęda. Wydaje mi się też, że nie wyczerpuje tematu, chyba nawet nie ma takich ambicji. Natomiast w żadnym wypadku nie jest to jednak wielki zarzut. Bardzo mi się taka forma podoba, bo bobry to miłe i pożyteczne zwierzątka, a Robiński opowiada przyjemnie o rzeczach, o których nie miałam pojęcia.
W ogóle nie zdawałam sobie sprawy, że bobry w Polsce nie miały łatwo. Zostały właściwie wytępione co do sztuki. Dopiero mniej więcej w połowie XX wieku zaczęto je hodować na naszych ziemiach i przywracać do życia w naturze. Często nie było to łatwe z różnych powodów, ale się udało.
Dzisiaj mam wrażenie, że bobry są dość często spotykane. Na przykład nad Wisłą w Warszawie działalność gryzoni jest bardzo widoczna, a nawet one same i to w ciągu dnia. Wygląda na to, że bardzo przywykły do ludzi.
🦫 Historie i anegdotki
Robiński ma taki styl pisania, że jest go w swoich opowieściach dużo. Niektórym może to nieco przeszkadzać, mi też czasami przeszkadza, ale nie w tym przypadku. Bo Pałace na wodzie to książka o relacji człowieka z przyrodą, bez osobistych wtrętów autora historia ta byłaby niepełna. Zapewne byłaby także sucha i nudnawa.
Dzięki temu, że Robiński pisze też o sobie, mamy wiele świetnych anegdot. Moją ulubioną jest tropienie rysia w zimie, który sprytnie zwiódł ludzi i ta o bobrze, który wypuszczony do nagrania TV zwiał natychmiast poza zasięg swoich opiekunów.
🦫 Człowiek a przyroda
Podoba mi się nastrój tej książki, z którego wybrzmiewa nie tylko szacunek autora dla przyrody, ale i inteligencja i przydatność bobrów. Np. bobrze budowle wpływają pozytywnie na retencję wody w ziemi, przez co rośliny i zwierzęta mają tam dobre miejsce do rozwoju, co sprawia, że jedno daje życie drugiemu. Świadomość, że jeszcze czasem tak bywa, że naturze pozwala się robić “swoje”, jest bardzo przyjemna.
W ogóle cała książka jest pozytywna. Opowieść o ponownym zabobrzaniu polskich rzek i strumieni dobrze wpływa na psychikę, bo zwykle dużo się słyszy o niszczeniu przyrody, a nie o jej odżywaniu. Pałace na wodzie mają też trochę smutnych tematów. Jak autor pisał o niszczeniu żeremi przez ludzi, to chciało mi się płakać.
🦫 Bobry są fajne
Ale jednak mimo wszystko cała książka jest przyjemna, a i bobry to też miłe zwierzątka. Robiński ewidentnie je lubi i tę sympatię próbuje przekazać czytelnikowi. Moim zdaniem udaje mu się to, choć ja akurat lubiłam te gryzonie od dawna. Natomiast dowiedziałam się, że pomimo złej opinii (gryzą drzewa itp.) to są bardzo pożyteczne.
Czytając o tych ludziach, którzy przesiedlali bobry, łapali ptaki w ręce i byli/są autentycznymi fascynatami przyrody, wydaje mi się, że to jakieś inne uniwersum, gdzie ludzie przejmują się naturą. To jest niestety coś poza moją bańką informacyjną. Tym bardziej się cieszę, że powstała ta książka pokazująca zupełnie inny, prawie nierealny świat.
Nie wiem czy książka Pałace na wodzie jest reportażem. Wydaje mi się, że nie, bo opowieść Robińskiego brzmi raczej jak gawęda. Wydaje mi się też, że nie wyczerpuje tematu, chyba nawet nie ma takich ambicji. Natomiast w żadnym wypadku nie jest to jednak wielki zarzut. Bardzo mi się taka forma podoba, bo bobry to miłe i pożyteczne zwierzątka, a Robiński opowiada przyjemnie o...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-06-23
Pierwsze zimowe wejście na Mount Everest dokonało się niemalże 40 lat temu. W 1979 roku kilkunastu śmiałków z komunistycznej Polski dostaje pozwolenie na coś, co wielu uważa za niemożliwe. Chcą się wspiąć na najwyższą górę świata w skrajnych warunkach klimatycznej zimy, przy huraganowym wietrze i temperaturach oscylujących w okolicy -30 stopni Celsjusza.
Udaje im się to 17 lutego 1980. Polacy zmieniają oblicze historii wspinaczki wysokogórskiej. Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki na zawsze już zapisują się w historii, jako Ci, którzy przy wsparciu zespołu pierwsi zimą weszli najwyżej, jak się da.
Pamiętnikiem i relacją tej historycznej wyprawy jest książka "Zdobyć Everest", w której znajdują się wypowiedzi i wspomnienia wszystkich himalaistów biorących udział w tej wyprawie. Wojciech Adamiecki zredagował je, ułożył chronologicznie i wydał w 1984 roku.
Everest zimą
O Evereście napisano już chyba wszystko. Przez te 39 lat zmieniło się bardzo wiele, a zarazem nic. Everest zimą został zdobyty jeszcze kilka razy, choć oficjalnie wszystkie pozostałe wyprawy wykroczyły poza kalendarzową zimę (źródło). Nie jestem specem, więc jeśli się mylę niech mnie ktoś poprawi, ale z tego wynika, że Polacy byli jak do tej pory jedynymi zimowymi zdobywcami.
Wielki szacunek, ponieważ z tego, co pisali zdobywcy wynika, że warunki były straszne. Przez cały okres działań górskich temperatura nigdy nie przekroczyła 0 stopni. Bogdan Jankowski wspomina, że w namiocie radiowym stale było -20 stopni. Łącznościowiec ten opowiada o konieczności chowania mikrofonu do rękawa kurtki puchowej podczas mówienia, inaczej szybko pokrywał się szronem.
Lód, kamienie i zimno
Wszyscy opisują też przygnębiający widok dookoła: “wszędzie, gdzie spojrzysz - lód, lód, lód”. Zapomniana w kubku herbata po godzinie zamieniała się w lód. Nie było możliwości umycia się. Z gotowaniem również był problem, ponieważ drewno do paleniska było bardzo drogie. Do tego ciągle wyjący wiatr i łopoczące namioty stale irytowały himalaistów. Sami uczestnicy wyprawy cały czas zmagali się z większymi lub mniejszymi chorobami.
Wspinaczka również była bardzo trudna. Głównym przeszkadzaczem był silny wiatr, ale niskie temperatury to także ważny czynnik. A jednak, pomimo wielu przeszkód, udało im się. Ostatnim tchem, rzutem na taśmę weszli i bezpiecznie zeszli.
Relacja “na świeżo”
Ta książka to jedyny w swoim rodzaju zapis ich świeżych wspomnień - autor wspomina, że zbierał je niedługo po ich powrocie do kraju, kiedy emocje nadal jeszcze były żywe. To jest ciekawe, bo właściwie mało jest w nich “propagandy sukcesu”, czyli sposobu opisywania wydarzeń, który maksymalnie podkreśla pozytywne aspekty przedsięwzięcia.
Raczej dominują wspomnienia o trudnościach zarówno fizycznych jak psychicznych, choroby i inne przeszkody. Entuzjazm i górnolotne przemyślenia związane z bliskością gór, to tylko kilka procent spisanej opowieści. Reszta to życie.
Takie podejście autora jest cenne, ponieważ mam wrażenie, że w ostatnich latach to właśnie pozytywne i duchowe aspekty zajmują największą część wspomnień. Choć jak pisze Andrzej Zawada, kierownik tej wyprawy, tego typu wyprawy, to nie jest przyjemność.
Raczej dla pasjonatów wspinaczki
Największa szkoda, że "Zdobyć Everest", to niestety nie jest szalenie porywająca lektura. Owszem, jest ciekawa dla wszystkich pasjonatów wspinaczki, ale nie jest to jakoś wyjątkowo plastycznie przekazany obraz. Myślę, że jest to spowodowane formą, której użył Adamiecki. Autor pociął i posklejał wypowiedzi poszczególnych himalaistów, więc historia momentami się nieco rwie.
Taka forma ma jednak też plusy - pokazuje wiele różnych punktów widzenia i pozwala spojrzeć z szerszej perspektywy na wydarzenia dziejące się w tej samej chwili. Zważywszy na to, że było to wydarzenie zupełnie wyjątkowe, warto trochę się skupić i sięgnąć po wspomnienia tych wyjątkowych ludzi. To oni dołożyli polską cegiełkę do międzynarodowej historii podbojów najwyższych gór.
Pierwsze zimowe wejście na Mount Everest dokonało się niemalże 40 lat temu. W 1979 roku kilkunastu śmiałków z komunistycznej Polski dostaje pozwolenie na coś, co wielu uważa za niemożliwe. Chcą się wspiąć na najwyższą górę świata w skrajnych warunkach klimatycznej zimy, przy huraganowym wietrze i temperaturach oscylujących w okolicy -30 stopni Celsjusza.
Udaje im się to 17...
Dobrze, że Jarmark sensacji poprzedza wstęp Mariusza Szczygła, u którego zresztą po raz pierwszy przeczytałam o Kischu. Odniosłam wrażenie, że Szczygieł wypowiada się o tym Czeskim reporterze niemieckiego pochodzenia z pewną fascynacją, ale i dystansem. Kisch był z charakteru raczej trudnym człowiekiem, a do tego już później redagował swoje stare reportaże, dodając silniejszego komunistycznego wydźwięku. Jest też jednym z pierwszych przedstawicieli kontrowersyjnego nurtu reportażu literackiego.
Czytałam już kilka książek Kischa, ale teraz mam ochotę sięgnąć po nie raz jeszcze i przeczytać pod kątem ideologii oraz wiedząc nieco więcej o samym autorze, bo Jarmark sensacji zawiera teksty poniekąd autobiograficzne. Szczygieł nazywa to “autoreportażem”. Na pewno nie wolno wierzyć we wszystko, co jest tu napisane, ale wydaje się, że całkiem nieźle oddają one to, kim był człowiek, który “na początku XX wieku podniósł reportaż do rangi literatury”.
Kisch opisuje siebie samego jako dręczonego ciągłą niezaspokojoną ciekawością. To z niej wynikało prawie wszystko, co go w życiu spotkało. Oraz z tego, że już od dzieciństwa kręciła go ta branża i bawił się w wydawanie i pisanie. Później to zajęcie zaczęło być pracą, choć chyba tak naprawdę nigdy nie przestało być zabawą.
🪁 Sytuacja społeczna Czech
W ogóle Jarmark sensacji jest ciekawy może nawet bardziej przez inne wątki obecne w tej książce, poza autobiograficznymi. Sporo jest tu o sytuacji społecznej w Czechach na przełomie XIX i XX wieku, o podziale na “Niemców” i “Czechów” oraz o właściwie zupełnym rozdziale ich życia kulturalnego. Czesi niemieckiego pochodzenia generalnie nie wypadają w jego opowieściach bardzo pozytywnie.
Dużo jest także anegdot o rzeczywistości pracy dziennikarzy tamtych czasów. Jak inaczej wtedy wyglądał cykl publikacji gazety, czy skład gazet. Szczególnie ciekawie wyglądało pozyskiwanie i wymiana informacji. Reporterzy chodzili po szpitalach i komendach policji. Były nawet giełdy, gdzie wymieniano się swoimi newsami w zamian za inne. Niektóre historyjki są śmieszno-tragiczne, jak ta o pewnym reporterze z gazety religijnej, który nie mógł pisać o samobójstwach, których było dużo. Modlił się więc o więcej morderstw i innych zbrodni.
🪁 Prawda czy fakt?
W pierwszym samodzielnym zadaniu Kisch miał za zadanie opisać pożar. Nie udało mu się zdobyć żadnych ciekawych informacji na miejscu wydarzenia, więc całą relację zwyczajnie zmyślił. Poznał wtedy prawdę o sile kłamstwa i pisania po to, żeby było ciekawe, a niekoniecznie, bo faktycznie tak się wydarzyło. W całej książce jest kilka bardzo ciekawych rozkmin odnośnie siły kłamstwa, prawdy i tym, co czyni tekst interesującym i poczytnym. I o tym, że “fantazja sprzyja prawdzie”.
Jak to czytałam, cały czas miałam w głowie dyskusję wokół Kapuścińskiego i jego podchodzenia do faktów. Oraz o całej dyskusji o “polskiej szkole reportażu”. Wygląda na to, że Kisch był jednym z pierwszych wykorzystujących takie “lekkie” podejście do prawdy.
Ogólnie Jarmark sensacji to bardzo interesujący zbiór tekstów z początku XX wieku na temat ówczesnych Czech, dziennikarstwa oraz istoty reportażu. Są świetnie napisane, z przynoszącym ciekawe informacje wstępem. Tłumaczą poniekąd skąd wzięło się silne zaparcie ideologiczne Kischa. Jest tu kilka tekstów o wojnie, w której autor walczył, i która go zmieniła. Autoreportaże te rzucają wiele światła na fascynującą postać reportera zdolnego wyskoczyć ze statku, żeby wejść na brzeg Australii i zrobić wiele szalonych rzeczy: zaspokoić swoją ciekawość, a później to wszystko opisać.
Dobrze, że Jarmark sensacji poprzedza wstęp Mariusza Szczygła, u którego zresztą po raz pierwszy przeczytałam o Kischu. Odniosłam wrażenie, że Szczygieł wypowiada się o tym Czeskim reporterze niemieckiego pochodzenia z pewną fascynacją, ale i dystansem. Kisch był z charakteru raczej trudnym człowiekiem, a do tego już później redagował swoje stare reportaże, dodając...
więcej Pokaż mimo to