-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński4
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać8
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2024-05-05
2024-03-10
Dobrze, że Jarmark sensacji poprzedza wstęp Mariusza Szczygła, u którego zresztą po raz pierwszy przeczytałam o Kischu. Odniosłam wrażenie, że Szczygieł wypowiada się o tym Czeskim reporterze niemieckiego pochodzenia z pewną fascynacją, ale i dystansem. Kisch był z charakteru raczej trudnym człowiekiem, a do tego już później redagował swoje stare reportaże, dodając silniejszego komunistycznego wydźwięku. Jest też jednym z pierwszych przedstawicieli kontrowersyjnego nurtu reportażu literackiego.
Czytałam już kilka książek Kischa, ale teraz mam ochotę sięgnąć po nie raz jeszcze i przeczytać pod kątem ideologii oraz wiedząc nieco więcej o samym autorze, bo Jarmark sensacji zawiera teksty poniekąd autobiograficzne. Szczygieł nazywa to “autoreportażem”. Na pewno nie wolno wierzyć we wszystko, co jest tu napisane, ale wydaje się, że całkiem nieźle oddają one to, kim był człowiek, który “na początku XX wieku podniósł reportaż do rangi literatury”.
Kisch opisuje siebie samego jako dręczonego ciągłą niezaspokojoną ciekawością. To z niej wynikało prawie wszystko, co go w życiu spotkało. Oraz z tego, że już od dzieciństwa kręciła go ta branża i bawił się w wydawanie i pisanie. Później to zajęcie zaczęło być pracą, choć chyba tak naprawdę nigdy nie przestało być zabawą.
🪁 Sytuacja społeczna Czech
W ogóle Jarmark sensacji jest ciekawy może nawet bardziej przez inne wątki obecne w tej książce, poza autobiograficznymi. Sporo jest tu o sytuacji społecznej w Czechach na przełomie XIX i XX wieku, o podziale na “Niemców” i “Czechów” oraz o właściwie zupełnym rozdziale ich życia kulturalnego. Czesi niemieckiego pochodzenia generalnie nie wypadają w jego opowieściach bardzo pozytywnie.
Dużo jest także anegdot o rzeczywistości pracy dziennikarzy tamtych czasów. Jak inaczej wtedy wyglądał cykl publikacji gazety, czy skład gazet. Szczególnie ciekawie wyglądało pozyskiwanie i wymiana informacji. Reporterzy chodzili po szpitalach i komendach policji. Były nawet giełdy, gdzie wymieniano się swoimi newsami w zamian za inne. Niektóre historyjki są śmieszno-tragiczne, jak ta o pewnym reporterze z gazety religijnej, który nie mógł pisać o samobójstwach, których było dużo. Modlił się więc o więcej morderstw i innych zbrodni.
🪁 Prawda czy fakt?
W pierwszym samodzielnym zadaniu Kisch miał za zadanie opisać pożar. Nie udało mu się zdobyć żadnych ciekawych informacji na miejscu wydarzenia, więc całą relację zwyczajnie zmyślił. Poznał wtedy prawdę o sile kłamstwa i pisania po to, żeby było ciekawe, a niekoniecznie, bo faktycznie tak się wydarzyło. W całej książce jest kilka bardzo ciekawych rozkmin odnośnie siły kłamstwa, prawdy i tym, co czyni tekst interesującym i poczytnym. I o tym, że “fantazja sprzyja prawdzie”.
Jak to czytałam, cały czas miałam w głowie dyskusję wokół Kapuścińskiego i jego podchodzenia do faktów. Oraz o całej dyskusji o “polskiej szkole reportażu”. Wygląda na to, że Kisch był jednym z pierwszych wykorzystujących takie “lekkie” podejście do prawdy.
Ogólnie Jarmark sensacji to bardzo interesujący zbiór tekstów z początku XX wieku na temat ówczesnych Czech, dziennikarstwa oraz istoty reportażu. Są świetnie napisane, z przynoszącym ciekawe informacje wstępem. Tłumaczą poniekąd skąd wzięło się silne zaparcie ideologiczne Kischa. Jest tu kilka tekstów o wojnie, w której autor walczył, i która go zmieniła. Autoreportaże te rzucają wiele światła na fascynującą postać reportera zdolnego wyskoczyć ze statku, żeby wejść na brzeg Australii i zrobić wiele szalonych rzeczy: zaspokoić swoją ciekawość, a później to wszystko opisać.
Dobrze, że Jarmark sensacji poprzedza wstęp Mariusza Szczygła, u którego zresztą po raz pierwszy przeczytałam o Kischu. Odniosłam wrażenie, że Szczygieł wypowiada się o tym Czeskim reporterze niemieckiego pochodzenia z pewną fascynacją, ale i dystansem. Kisch był z charakteru raczej trudnym człowiekiem, a do tego już później redagował swoje stare reportaże, dodając...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-25
Tytuł tej książki, Zaufanie czyli waluta przyszłości, teoretycznie jest intuicyjnie zrozumiały: zaufania nie da się kupić za pieniądze, samo staje się środkiem płatniczym, benefitem. Dzięki niemu sklepy i usługodawcy zdobywają stałych klientów. Jednak dopiero po przeczytaniu można zrozumieć, co autor tak naprawdę miał na myśli. Nie tylko to, że zaufaniem można za coś zapłacić, czy zyskać. A to, że zaufanie jest kapitałem, którego zdobycie dopiero daje podstawy do zbudowania sukcesu. I to nie zaufanie klienta do “sprzedawcy”, a sprzedawcy do samego siebie.
Michał Szafrański to autor bardzo popularnego bloga Jak Oszczędzać Pieniądze. W swojej kolejnej książce, czyli Zaufanie czyli waluta przyszłości, opisuje kompleksowo cały proces decyzyjny poprzedzający utworzenie tego bloga, wszystkie działania, a później także sposoby, w jakie autor go rozwijał.
🤌Blogowanie na etat
Szczegółowo opisuje swoje doświadczenia, na których oparł pomysł na blogowanie, także w kontekście dokładnych rozliczeń finansowych, dających mu poczucie względnego bezpieczeństwa w okresie, gdy blog na siebie jeszcze nie zarabiał. Było to ważne, bo Szafrański podjął decyzję o rezygnacji z pracy, żeby zostać blogerem na cały etat i z tego się utrzymywać.
Wydawać by się mogło, że to gruba decyzja. Niewiele w tym przesady, chociaż jeszcze parę lat temu internet wyglądał nieco inaczej. Wartościowych treści nie było aż tak dużo. Z dobrym pomysłem można było się wybić. Myślę, że dzisiaj jest trudniej, ale nadal się da. Tylko trzeba do tego dużo samozaparcia i wytrwałości. Oraz naprawdę dobrego pomysłu, który zainteresuje ludzi masowo, bo walutą bloga jest przecież duży ruch.
🤌 Kumulowanie doświadczeń
Zaufanie czyli waluta przyszłości to dobry przykład tego, że sukces, to jest praca przez całe życie, a nie osiągnięcie overnight. To także świetny dowód, że zdobywane doświadczenia sumują się, a porażki uczą o wiele więcej niż to, co się udało.
Szanuje Szafrańskiego za transparentność i dojrzałość. Np. pisze o dzieciństwie, jak dorabiał na sprzedaży kwiatów i emocjach jakie wtedy czuł: wstydzie, strachu, przerażeniu ale i euforii, gdy ktoś kupił wiązankę. W ogóle w całej książce jest sporo emocji, bo one są bardzo ważne. Nie da się być dojrzałym i ich ignorować.
🤌 Zaufanie do siebie
Autor pisze faktycznie dużo o zaufaniu, ale przede wszystkim zaufaniu do siebie, które ma być podstawą do tego, żeby zaufali nam także inni. Jest ono też barierą ochronną przed krytyką czy kosztem emocjonalnym porażek. W końcu, bez wiary w swoje możliwości trudno jest zaryzykować i zaangażować się w coś, co budujemy sami, od początku.
To wszystko jest to bardzo zbieżne z moimi doświadczeniami. Dopiero gdy nabrałam zaufania, że poradzę sobie choćby nie wiem co, oraz, co jest bardzo ważne, zbudowałam poduszkę pieniężną, żeby czuć się bezpiecznie także materialnie, dopiero wtedy udało mi się realnie ocenić własną pozycję na rynku pracy i odnieść własne sukcesy.
🤌 Konkretne rady
Zaufanie czyli waluta przyszłości jest upakowane jest też merytoryką. Jest mnóstwo konkretnych rad, gdzie, co, jak i z czym zaczynać tworzenie treści. Powiedziałabym nawet, że to kompletny podręcznik, jak zabrać się do zarabiania na tworzonych treściach, mimo, że nie da się jego doświadczeń wziąć 1:1.
Szafrański daje mnóstwo ciekawych spostrzeżeń, np, że popularność w mediach nie szła w parze z większymi zarobkami. Mega fajnie podkreśla rolę małych incydentów, „przypadkowych sekwencji zdarzeń”, jak napisanie do kogoś krótkiego maila, pochwalenie się sukcesem we właściwym czasie. Albo poznanie kogoś, kto w przyszłości może nas poznać z kimś, kto za jakiś czas okaże się kamyczkiem przeważającym szalę na naszą korzyść.
Podsumowując, Zaufanie czyli waluta przyszłości to świetna historia. Nie tylko merytorycznie, ale także jako autobiografia człowieka, który zdobywał latami doświadczenia. Nazbierał ich mnóstwo i przekuł je w konkrety liczące kilka milionów złotych.
Tytuł tej książki, Zaufanie czyli waluta przyszłości, teoretycznie jest intuicyjnie zrozumiały: zaufania nie da się kupić za pieniądze, samo staje się środkiem płatniczym, benefitem. Dzięki niemu sklepy i usługodawcy zdobywają stałych klientów. Jednak dopiero po przeczytaniu można zrozumieć, co autor tak naprawdę miał na myśli. Nie tylko to, że zaufaniem można za coś...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-21
Na początku myślałam, że książka Mój ojciec Pablo Escobar to próba odcinania kuponów po swoim ojcu, słynnym kolumbijskim baronie narkotykowym. Zapewne trochę tak jest, ale Juan (Sebastián Marroquín) możliwość opisania tej dramatycznej historii potężnie okupił. Opisane wydarzenia pozostawiły mnie z pytaniem, czy dzieci powinny ponosić odpowiedzialność za czyny swoich rodziców?
Juan miał siedemnaście lat gdy jego ojciec został zamordowany (1993). Był jeszcze dzieciakiem, choć już bardzo świadomym niebezpieczeństwa, jakie zaciskało się wokół niego. Najpierw wrogowie chcieli go użyć, żeby dostać się do ojca. Po śmierci Escobara zaś chcieli Juana zabić prewencyjnie, żeby uniknąć zemsty oraz zapobiec odnowienia się imperium narkotykowego pod rządami syna. Juan wielokrotnie był w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia, z wycelowanymi lufami karabinów. Parę razy o włos uniknął też porwania. Poczucie zagrożenia towarzyszyło mu przez całe właściwie życie, co zresztą dokładnie opisuje.
🌨️ Czy było warto?
Juanowi na szczęście udało się uniknąć wrogów. Zawsze towarzyszyło mu wielu ochroniarzy, często jego fizyczna wolność była ograniczana. Po zabójstwie ojca, on, jego siostra i matka względne bezpieczeństwo od karteli okupili rozgrabieniem nielegalnie zdobytego majątku i oddaniem go wierzycielom, których było całe mnóstwo. Niektórzy słusznie domagali się zadośćuczynienia, a niektórzy po prostu chcieli wykorzystać moment i dorobić się na wysuwaniu nieprawdziwych roszczeń.
Juan jednak największy żal ma do swojej rodziny, która wręcz okradała ich bezczelnie kłamiąc. Nie mówiąc już o tym, że według niego oni także zdradzili jego ojca i przyczynili się do jego śmierci. Było im jednak ciągle mało. Obrzydliwa jest taka chciwość. To kolejna historia potwierdzająca zasadę, że z rodziną najlepiej na zdjęciu.
🌨️ Kochający okrutnik
Portret ojca namalowany przez syna pokazuje człowieka kochającego swoją rodzinę, ale egoistycznego, nie słuchającego nikogo, a w pewnym momencie nawet odklejonego od rzeczywistości. Nie liczył się z nikim i niczym, a zlecanie morderstw było codziennością. Escobar wierzył, że dzięki pieniądzom może absolutnie wszystko. I poniekąd było to zgodne z prawdą, tylko na krótko.
Juan opisuje niewyobrażalne wręcz zbytki, olbrzymie hacjendy o powierzchni kilku tysięcy metrów, np. Napoles, w którym wybudował ogromne zoo pełne rzadkich zwierząt. Nie ograniczali się w niczym, droga biżuteria, zegarki, kwiaty czy hamburgery z dostawą helikopterami… Pieniądze płynęły jak rzeka.
🌨️ Dwie strony medalu
Z drugiej strony, po tym, jak Escobar rozkręcił wojnę z kartelem i rządem, a morderstwa oraz porwania były masowe, często nie mogli już korzystać z luksusów. Ukrywali się w obawie przed sicarios czy depczącą im po piętach policją. W pewnym momencie dostęp do pieniędzy zaczął być znacznie utrudniony.
Książka Mój ojciec Pablo Escobar to zapis nieprawdopodobnej historii. Trudno uwierzyć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Mnóstwo jest tu smaczków przeróżnych. W mojej ocenie jest to raczej przestroga przed prowadzeniem nielegalnej działalności. Żadne pieniądze świata nie są przydatne po śmierci, czy nawet w ukryciu. Ale nie ten wątek wydał mi się najważniejszy. Bardziej zainteresowało mnie poczucie sprawiedliwości społecznej.
🌨️ Czym jest rodzina?
Może i miłość dziecka nie jest bezgraniczna, ale jest bezwarunkowa. Co z tego, że Juana ukształtowały ciągłe poczucie niebezpieczeństwa, fale terroru, wielokrotne aresztowania policji, która traktowała go jako środek do osiągnięcia celu, jakim był jego ojciec. Piętnastolatek opisuje jak policjanci trzymali go na muszkach karabinów. Takich traum się nie zapomina, ale ojciec to ojciec.
Po śmierci Escobara nie było kraju, ani miejsca, które przyjęłoby jego rodzinę. Dzieci nie były niczemu winne, a jednak zapadł na nie zaoczny wyrok wszystkich dookoła. Karali je za winy ojca. Czy tak właśnie powinno być? Nie wiem. Nie wydaje się to sprawiedliwe, ale zapewne wszyscy Ci, którzy stracili bliskich zamordowanych z polecenia ojca Juana powiedzą inaczej. Śmierć samego padre nie wystarczyła żeby załagodzić ich żal.
W książce Mój ojciec Pablo Escobar natura ludzka pokazana jest z kilku stron – bezwzględności narkotykowego terrorysty, bezwarunkowej miłości do bliskich oraz poczucia sprawiedliwości pokrzywdzonych ludzi. Można się spierać co do roli i odpowiedzialności krewnych Escobara i ich relacji, ale jedno jest pewne. Rodziny się nie wybiera.
Na początku myślałam, że książka Mój ojciec Pablo Escobar to próba odcinania kuponów po swoim ojcu, słynnym kolumbijskim baronie narkotykowym. Zapewne trochę tak jest, ale Juan (Sebastián Marroquín) możliwość opisania tej dramatycznej historii potężnie okupił. Opisane wydarzenia pozostawiły mnie z pytaniem, czy dzieci powinny ponosić odpowiedzialność za czyny swoich...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-11
Nie będę ukrywać. Po Friends, Lovers, and the Big Terrible Thing: A Memoir sięgnęłam po nagłej, choć niezupełnie zaskakującej śmieci jej autora. Nie oglądałam serialu Friends, niespecjalnie też znałam dokonania Matthew Perryego pomyślałam więc, że jak nie teraz, to pewnie nigdy. Mimo wszystko chciałam tę książkę przeczytać, bo ludzie zaczęli wrzucać interesujące fragmenty. Musiałam się przekonać sama, czy ta autobiografia zasługuje na tyle pochwał i uwagi.
Z jednej strony, jest to dobrze napisana historia – jest szczera, sprawna literacko, budzi emocje, czasami nawet parsknięcie śmiechu. W końcu Perry był komikiem. Z drugiej strony, jednak nie polubiłam autora, chociaż naprawdę starałam się powstrzymywać od ocen. Uzależnienie wiele wyjaśnia, ale nic nie usprawiedliwia. Szczególnie, że sam Perry z dwa albo trzy razy wspomina, że wg. terapeutów to jego skłonności do robienia dram (hehe) były jedną z przyczyn tak silnego uzależnienia. Aktor jednak nie był do końca przekonany do tej tezy, a ja naprawdę nie cierpię ludzi w typie drama queen, którzy na dodatek wypierają.
🎭 Pamiętniki aktora
Friends, Lovers, and the Big Terrible Thing: A Memoir to jak sam tytuł wskazuje pamiętnik. Przypadkiem stał się on przedśmiertną autobiografią autora, jednego z najsławniejszych ludzi na świecie, który utonął w swojej wannie w wieku 54 lat. Człowieka głęboko nieszczęśliwego i silnie uzależnionego od alkoholu i leków. Późniejsze badania wykazały, że w chwili śmierci Perry był pod wpływem kodeiny, zaś nieco później jeden z jego bliskich przyznał, że aktor nigdy nie był naprawdę czysty…
Perry przyczyn swoich problemów doszukiwał się w dzieciństwie. Trudne relacje z rodzicami, nadwrażliwość na nastroje innych, poczucie porzucenia i potrzeba akceptacji, bycia wesołkiem… To wszystko wpływało na niego na tyle destrukcyjnie, że za wszelką cenę poszukiwał ulgi. Myślał, że gdy zdobędzie sławę i pieniądze, to one przyniosą upragniony spokój. Niestety, jak można się domyślać, tak się nie stało, a pieniądze umożliwiły tylko coraz głębsze popadanie w uzależnienia.
🎭 Młodość
W młodości aktor był jak Piotruś Pan, nie dbał o nic i nikogo. Do tego uważał, że bycie sławnym to rozwiązanie na wszystko. Tak go znielubiłam, że czytając dalej liczyłam, że nastąpi w końcu katharsis i przemiana bohatera, że Perry odkryje, że jego postawy są puste i egoistyczne. Ale w moim odczuciu, nawet gdy trochę wydoroślał, nie nauczył się zbyt wiele, bo serio, kto dojrzały w taki sposób żartuje z najsympatyczniejszego aktora, jakim jest Keanu Reeves? (Tu więcej o całej sprawie)
Perry w ogóle nikogo raczej nie oszczędza. O swojej matce najczęściej pisze niezbyt sprawiedliwie, że nie pytała go o zdanie, że dużo pracowała i nigdy jej w domu nie było. Że każdego z jej partnerów traktował jak ojca i bał się porzucenia. Jego ulubione słowo to unaccompanied. Łączy się ono z historią jest samotnej podróży samolotem w wieku pięciu lat i miałam wrażenie, że to właśnie wydarzenie jest kluczem do całego dramatu.
Później pisze, że gdy wyjeżdżał do ojca w wieku 15 albo 16 lat, to matka i bliscy mówili mu, ze łamie im serca. A on pisze, że był „złamany”. Silny jest też wątek celebrycki. Rozpoznawalność w kilku przypadkach bardzo mu pomogła utrzymać się przy życiu. Lekarz ratujący go z zapaści stwierdził, że Chandler nie umrze na jego zmianie.
🎭 Nie mógł sobie pomóc
Mniej więcej po około 70% zaczęła mnie ta opowieść już męczyć. Ileż można… Tylu ludzi zranił, zachowywał się jak głupek. Zdradzał kolejne kobiety. Nie mógł sobie pomóc, jakby wcale nie chciał. Nie był w stanie utrzymać się w pionie na dłużej. Ale przynajmniej szczerze opisuje co się z nim działo, chociaż pod koniec czytałam to z poczuciem okropnej przykrości.
Kumam traumy z dzieciństwa, sama mam kilka, jednak zrzucanie na nie całej winy za dorosłe decyzje wydaje mi się pójściem na łatwiznę. Bardzo trudno jest w tym przypadku odciąć się od subiektywnych ocen. Perry w moim odczuciu stylizuje się na ofiarę. Niby tłumaczy na początku książki, że nie pisze tego, żeby wzbudzać współczucie, tylko dlatego, że to prawda.
🎭 Cykl życia
Ogólnie mam mieszane uczucia. Z jednej strony biedny (bogaty) chłop, całe życie w pogoni za czymś, co okazało się ułudą. Ciągle ten sam scenariusz życia. Od 26 roku życia cykl: używki, detoks, trzeźwość przez chwilę i praca, a później złamanie trzeźwości i znów zjazd w używki. Straszne. Perry popełnił wiele naprawdę fatalnych decyzji.
Trudno mi się pozbyć wrażenia, że Friends, Lovers, and the Big Terrible Thing: A Memoir jest kolejną historią o tym, jak showbiznes pomógł zniszczyć człowieka. Perry był młody, nieprzygotowany na cienie sławy, do tego miał stosunkowo poważne problemy psychiczne. To się nie mogło skończyć dobrze.
Nie będę ukrywać. Po Friends, Lovers, and the Big Terrible Thing: A Memoir sięgnęłam po nagłej, choć niezupełnie zaskakującej śmieci jej autora. Nie oglądałam serialu Friends, niespecjalnie też znałam dokonania Matthew Perryego pomyślałam więc, że jak nie teraz, to pewnie nigdy. Mimo wszystko chciałam tę książkę przeczytać, bo ludzie zaczęli wrzucać interesujące fragmenty....
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-31
Niektórzy mówią, że Jak pisać jest podręcznikiem. Dla mnie jednak to bardziej autobiografia z opisanymi niektórymi trickami autora, pomagającymi mu w rzemiośle. Ułożenie całości jest przemyślane i dość szeroko obejmuje różne aspekty pisarstwa, ale to nadal to nie czyni z tej książki podręcznika. I w sumie to dobrze.
Jak pisać jest lekkie, ze swadą i humorem, choć nie zawsze zawiera historie wesołe. King napisał tę książkę w trakcie rekonwalescencji po bardzo poważnym potrąceniu przez samochód. Ból jaki wiązał się ze skutkami tego wypadku stanowi istotną część całej książki, jakby uwiarygodniając tezę, że to życie tworzy pisarza.
Bo najważniejsza teza Kinga jest taka, że to życie kształtuje zarówno samego pisarza jak i jego pomysły. Nie tylko pisarzy zresztą. Każdego artystę, każdego człowieka, nawet jeśli nie aspiruje do tworzenia sztuki. Ciekawe, że często twierdzi podobnie jak Myśliwski, że to postać prowadzi autora, a nie odwrotnie.
✏️📖 Pisarz po godzinach
W ogóle to z tego, co King pisze, wyłania się obraz jego samego, jako autora który wyrósł z otoczenia niższej klasy średniej i wie co nieco o życiu. Musiał ciężko pracować fizycznie na utrzymanie, np. w pralni, jak Martin Eden. Jest tu też wątek uzależnienia Kinga od alkoholu. Dopiero sukces pierwszej książki, Carrie, przyniósł mu dużą zaliczkę.
Nawiasem mówiąc, za prawa do paperback dostał dwieście tysięcy dolarów (w sumie czterysta, ale połowę zabrał główny wydawca).
Sporo jest w Jak pisać o tym, jak wygląda świat wydawniczy w Stanach, co nie jest przekładalne na sytuację w Polsce. Natomiast, co jest ciekawe i fajne, autorka tłumaczenia włożyła specjalny wysiłek (o czym dodaje w przypisie), żeby dostosować rady Kinga odnośnie gramatyki i stylu do języka polskiego. Jest tam kilka interesujących akapitów i wyjaśnień.
✏️📖 Bez ściemy
Jak pisać na pewno jedno zrobiła mi w głowie. Od tej pory będę zwracać większą uwagę na niektóre zabiegi autorskie próbujące sugerować, jak mam odbierać opisany świat (przysłówki). Myślę, że te triki, których pisarze używają do podrasowywania swoich opowieści (lub wydaje im się, że do tego), pomogą mi bardziej świadomie czytać.
W każdym razie autorowi udało się stworzyć ciekawą historię przeplatając swoje życie i przydatne rady, bez grama ściemy i lania wody. Co więcej, to co pisze jest wciąż świeże. Niektóre z jego tez pasują nie tylko do pisania, ale ogólnie do tworzenia innych rodzajów sztuki, czy nawet do zwykłego życia.
Słyszałam, że Jak pisać jest polecana w środowisku młodych autorów. Zupełnie się nie dziwię. To zabawna, ciekawa i wartościowa książka.
Niektórzy mówią, że Jak pisać jest podręcznikiem. Dla mnie jednak to bardziej autobiografia z opisanymi niektórymi trickami autora, pomagającymi mu w rzemiośle. Ułożenie całości jest przemyślane i dość szeroko obejmuje różne aspekty pisarstwa, ale to nadal to nie czyni z tej książki podręcznika. I w sumie to dobrze.
Jak pisać jest lekkie, ze swadą i humorem, choć nie...
2024-01-17
Trudno nie zauważyć, że tytuł tej książki to dosłowne odniesienie do słynnego przywitania 007. My name is Bond. James Bond. Nazywam się Zacharski. Marian Zacharski. Tytuł zresztą pasuje do treści, to opowieść o szpiegu. Jednak większość, albo nawet wszystkie opisane tu wydarzenia są prawdziwe. Ciężko w to uwierzyć, bo to historia naprawdę “jak z Bonda”.
Marian Włodzimierz Zacharski był agentem, który w latach ‘70 zdobywał tajne amerykańskie dokumenty na temat technologii i przekazywał je wywiadowi polskiemu (zob. Wiki). Robił to skutecznie przez cztery lata, i robiłby dalej, ale ktoś (Jerzy Koryciński) z wywiadu polskiego go „sprzedał”. Parę miesięcy później Zacharski zostaje aresztowany przez FBI i po pokazowym procesie skazany na dożywocie w jakimś zapadłym więzieniu w USA.
W książce znajdują się zbeletryzowane wspomnienia autora, przy których wspomagał się ghost writerem, co sam sugeruje w krótkim wstępie. I muszę przyznać, że wyszła im naprawdę świetna robota. Dobrze się to czyta. Relacja oficera w pierwszej osobie przepleciona jest zdjęciami, skanami dokumentów oraz fragmentów historii stylizowanych na raporty wywiadowcze. True crime.
👁️🗨️ Cała masa ciekawych wątków
Oprócz szpiegostwa technologicznego, jest tu cała masa innych ciekawych wątków. Zacharski był pierwszym albo jednym z pierwszych skazanych w USA szpiegów. Zwykle nie dochodziło do procesów, tylko do negocjacji w sprawie wymiany więźniów. Zacharski miał jednak pecha. Trafił na bardzo gorący okres, tuż po 13 grudnia 1981 roku, czyli początku stanu wojennego w Polsce. Sytuacja międzynarodowa była napięta.
Sporo jest także szczegółów, jak faktycznie wyglądała codzienna praca oficera wywiadu. Bardzo podobało mi się to, że Zacharski wyraźnie zaznacza ilość zwykłej biurowej pracy przy kopiowaniu dostarczanych dokumentów. Nie raz musiał w ciągu kilku godzin w nocy przerobić setki, a nawet tysiące stron. I to nie w formie cyfrowej, jak dzisiaj. Tylko fizycznie skopiować dokumenty na kserokopiarce albo zrobić zdjęcia analogową kamerą poklatkową. Raz pisze, że skserowane materiały ważyły 30kg. A wie to dokładnie, bo zważył walizki w których je przewoził.
Ilość pracy, którą Zacharski wykonywał wydaje mi się niewykonalna. Oprócz konieczności rozwijania relacji miał jeszcze rodzinę oraz posadę szefa firmy sprzedającej obrabiarki, która była jego oficjalnym zajęciem. Nie nudził się chłop.
👁️🗨️ Frustracje
Ciekawy jest też wątek frustracji związanych z Sergiuszem, bezpośrednim przełożonym w Polsce. Sergiusz, zresztą jego następca także, byli mocno ograniczeni przez komunistyczną mentalność. W ogóle Zacharskiemu to trochę się tu ulewa. Sporo narzeka na opieszałość działania krajowych struktur i absurdalne, niedopasowane instrukcje, które zresztą czasami ignorował. Oficer prosił, podawał czasami nawet dobre rozwiązania, na różne problemy.
Przełożeni zaś albo nie słuchali, albo robili coś odwrotnego.
Wgl wyraźnie też można wyczytać, jak słabo Polska w latach ‘70 stała pod kątem nauki i technologii (albo wywiadu). Bell, czyli główny informator Zacharskiego, dawał dokumenty o sprzętach tak zaawansowanych, że jeden (jedyny?) specjalista, którego polski wywiad próbował oddelegować do lepszego zrozumienia zagadnienia bezpośrednio od Bella, zrezygnował. Zapoznał się z materiałami i stwierdził, że tego się nie podejmie. Chociaż trudno jest teraz stwierdzić, czy w Polsce nie było dobrych inżynierów, czy może nie było odpowiednio zaufanych, albo nikt nie chciał współpracować. W każdym razie autor wiele razy wspomina, że polski wywiad miał problemy z tłumaczeniami i zrozumieniem pozyskiwanej dokumentacji.
Zacharski nigdzie wprost tego nie zasugerował, ale ja miałam poczucie, że te wszystkie top secret materiały od Zacharskiego, nigdy nie miały szansy na sensowne spożytkowanie w kraju (później autor wspomina, że sprzedawano je Moskwie). Nie przy takiej indolencji urzędników i mentalności homo sovieticus. Smutne to, co odziedziczyliśmy jako społeczeństwo po tamtych czasach, bo przecież to dotyczyło nie tylko służb specjalnych.
👁️🗨️ Opowieść o słabości
Zacharski ciekawie też opisuje, jak manipulował Bellem do zdrady tajemnic państwowych. Zaczęło się banalnie. To problemy finansowe pchnęły Amerykanina do współpracy.
Kontynuował ją później już przez czystą chciwość i poczucie bycia ważnym. Ostatecznie pieniądze nie okazały się tak łatwe, jak się wydawało, a Bell zeznawał przeciw Zacharskiemu, stając się jego bezpośrednią przyczyną uwięzienia i skazania.
👁️🗨️ Ciemna strona mocy
Książka Nazywam się Zacharski jest świetna. Trudno mi znaleźć niespójności w tej historii, zakładam, że wspomnienia autora w większości pokrywają się z realiami. Ale mało jest autobiografii, które wyraźnie opisują też ciemną stronę mocy i ta też do nich należy. Że Zacharski ma swoje za uszami, to niewątpliwe. Święci nie istnieją. Na pewno więc są w tej historii fragmenty podkolorowane albo pominięte.
Natomiast książka ogólnie wydaje się autentyczna. Albo chcę wierzyć autorowi, że było właśnie tak, jak opisuje.
Nie wybrał sobie facet spokojnej pracy, oj nie. W ogóle jest kilka momentów, w których mówi o sobie, że lubił takie życie pełne adrenaliny. Dlaczego? Miał duszę hazardzisty. Był także atrakcyjny, niezależny, dobry w swojej pracy i osiągał sukcesy. Nie ma jednak ludzi idealnych, a to, że zaniedbywał rodzinę nie wydaje mi się jedyną wadą. Nie zmienia to jednak faktu, że opowieść o szpiegu wciąga bardzo.
👁️🗨️ Dwa przeciwległe światy
Fakt, że Nazywam się Zacharski to książka na faktach, jeszcze bardziej podbija emocje. Mnóstwo jest tu smaczków o USA i Polsce lat ‘70 i początku ‘80. Dwa skrajnie różne światy połączone w jednej niesamowitej opowieści.
Nawiasem mówiąc, zainteresowanych jakim cudem polska firma sprzedawała swoje maszyny w kraju o wiele bardziej zaawansowanym technicznie informuję, że Zacharski dokładnie opisuje cały proceder. Znów chodziło o pieniądze. Polskie maszyny były znacznie tańsze niż inne marki. I psuły się okrutnie, szczególnie przez przestarzały system napędowy i porcelanowe bezpieczniki. Dopiero później zaczęli je unowocześniać. Że też Zacharski umiał to sprzedawać! Człowiek godny podziwu?
Trudno nie zauważyć, że tytuł tej książki to dosłowne odniesienie do słynnego przywitania 007. My name is Bond. James Bond. Nazywam się Zacharski. Marian Zacharski. Tytuł zresztą pasuje do treści, to opowieść o szpiegu. Jednak większość, albo nawet wszystkie opisane tu wydarzenia są prawdziwe. Ciężko w to uwierzyć, bo to historia naprawdę “jak z Bonda”.
Marian Włodzimierz...
2023-12-20
Jeśli ktoś chciałby przeczytać absolutnie tylko jedną książkę o Powstaniu Warszawskim, to najlepszy wydaje mi się właśnie Pamiętnik z Powstania Warszawskiego. Mirona Białoszewskiego kocham całym serduszkiem za styl, a książka o tym przerażającym czasie się wyróżnia o tyle, że nie ma w niej żadnej polityki.
Białoszewski opowiada o “zwykłym” życiu (pół) cywilnym, o codziennych bombardowaniach, o świszczących za blisko kulach karabinowych, o zawalonych i spalonych budynkach, o ciągłym poczuciu zagrożenia i świadomości, że śmierć jest blisko. Wystarczyło mieć tylko trochę pecha.
⚡Życie czy przeżycie?
Pisarz opowiada o brakach żywności, wody, o spaniu w piwnicach, o wędrówkach pomiędzy różnymi lokacjami, bo może akurat tam będzie nieco lepiej, bezpieczniej? Nie ma tu jednak wspomnień o walkach, ponieważ Białoszewski nie biegał z karabinem i nie należał do powstańców. Biegał jednak za wodą, żywnością, pomagał szukać i nosić rannych, czy budować barykady. To wystarczało, żeby kilka razy żegnał się z życiem.
Wyjątkowy jest styl pisania Białoszewskiego o tym dramatycznym czasie. Krótkie, rwane zdania, “zabawa” formą. Zdanie wcale nie musi być piękne, wycyzelowane i wielokrotnie złożone, żeby nieść zrozumiałą treść. Może to być jeden wyraz, właściwie jakikolwiek, imię, przymiotnik, rzeczownik. Autor używa tego zabiegu cały czas. Wspomina zresztą, że przez dwadzieścia lat szukał właściwego sposobu opisania tych traumatycznych wspomnień. I właśnie taki potoczny język, niechlujny wręcz, okazał się właściwy. Niesie ze sobą tylko minimum emocji.
Ogólnie miałam wrażenie, że czytam zrzut z pamięci, jakby autor pragnął czym prędzej wyrzucić z siebie to, co ma do wyrzucenia, zamknąć ten etap, zakończyć. Forma się aż tak bardzo nie liczyła. Może nawet, gdyby praca nad inną formą przerwała ten strumień świadomości, to Pamiętnik z Powstania Warszawskiego w ogóle by nie powstał.
⚡Nastroje cywili
Trochę mieszają się Białoszewskiemu wspomnienia, sam to przyznaje i zwraca uwagę momentami, że coś tak, albo jednak inaczej, ale mniej więcej. Natomiast to nie ma znaczenia, bo tu nie o archiwistyczną dokładność chodzi, a o oddanie nastrojów, sytuacji, codzienności zwykłych ludzi i ich życia w ciągłym strachu i na słuch. I to się udaje doskonale. Najstraszniejsze są opisy “szaf” czy “krów”, czyli wyrzutni rakiet. Zimno się robi, gdy wyobraźnia podpowiada, jak to mogło wyglądać i brzmieć…
Niesamowite jest to, że pisarz zapamiętał teoretycznie nieistotne szczegóły. Że było gorąco, rzadko padało. Albo jakieś przypadkowe postacie, ich ubiór, co trzymali w ręce. Skąd brali cegły do budowy zapór i że jedna starsza pani podawała tylko jedną ręką, bo w drugiej trzymała torebkę.
Pamiętnik Białoszewskiego to niewątpliwie wyjątkowe dzieło. Nie tylko przez swoją plastyczność opisów, ale także przez to, że nie epatuje emocjami ani resentymentami. Może właśnie dlatego zrobił na mnie takie wrażenie. I właśnie dlatego jeśli tylko jedna książka o Powstaniu Warszawskim, to właśnie ta.
Jeśli ktoś chciałby przeczytać absolutnie tylko jedną książkę o Powstaniu Warszawskim, to najlepszy wydaje mi się właśnie Pamiętnik z Powstania Warszawskiego. Mirona Białoszewskiego kocham całym serduszkiem za styl, a książka o tym przerażającym czasie się wyróżnia o tyle, że nie ma w niej żadnej polityki.
Białoszewski opowiada o “zwykłym” życiu (pół) cywilnym, o...
2023-10-15
Najgorszy człowiek na świecie powstawał przez sześć lat. Tyle czasu zajęło autorce uporanie się ze swoimi emocjami na tyle, żeby świat dzienny ujrzała intymna autobiografia zmagań człowieka ze światem.
Można napisać oczywiście wprost, że to książka o radzeniu sobie z chorobą alkoholową. Ale to trochę spłyca przekaz Halber. Bo ja zgadzam się z twierdzeniem, że alkoholizm to tylko sposób (jeden z wielu), z jakimi człowiek (nie) radzi sobie ze sobą i rzeczywistością. I ja bardzo szanuję autorkę, że podzieliła się tym, co ma w duszy, bo pokazała, że każdy zmaga się z podobnymi problemami, tylko każdy na swój sposób.
🐍 Sukces poza sceną
Małgorzatę Halber można śmiało określić jako kobietę sukcesu. W młodości pracowała w telewizji, szło (i nadal idzie) jej dobrze, ma sporo fajnych osiągnięć na swoim koncie. Jednak można robić karierę i mieć demony w głowie jednocześnie. Miała i ona, ma każdy z nas. Nie była ona ani pierwszą, ani ostatnią, która wpadła w nałóg prowadząc tryb życia związany z mediami.
Najgorszy człowiek na świecie to książka, z której elementami zidentyfikuje się prawie każdy. Szczególnie, że w świecie coraz lepiej dostępnych używek i pokus, bardzo łatwo jest wypaść z toru. Stracić wszystko, co się wypracowało w życiu, łącznie z szacunkiem do samego siebie.
🐍 Cena nałogu
Najgorszy człowiek na świecie nie zawiera drastycznych opisów, ani mitologizowania pijactwa jak czasami to bywa u Pilcha. To dogłębna wiwisekcja osoby, która chce dla siebie lepiej i chce wyzdrowieć, za wszelką cenę. Nawet, jeśli tą ceną jest przebrnięcie przez systemowe wsparcie osób uzależnionych w postaci finansowanych przez państwo programów anonimowych alkoholików, które mówiąc delikatnie nie jest najlepsze. Krystyna wykonała tytaniczną pracę i zapełniła pustkę w duszy, którą wcześniej wypełniało picie.
To książka o wstydzie, lęku, bezsilności, na które alkohol był remedium. Procenty dawały poczucie bezpieczeństwa, były jak stalowe łuski broniące przed światem zewnętrznym. A w połączeniu z innymi używkami były power-lekiem na wszelkie zło. Choć w mojej opinii nie o same substancje chodzi, a o skłonności do nadużywania, potrzebę zatracenia, wyizolowania się.
🐍 Dziennik zmian
Ten dziennik (?) to raczej wyjątkowa rzecz. Pisany trochę z myślą o czytelniku, ale chyba bardziej jako autospowiedź, dokumentacja zmian i zdrowienia, traum, słabości, lęków zwykle głęboko ukrytych w podświadomości. To także opowieść, jak wyglądała w Polsce terapia parę lat temu i co dawała. Zakładam, że wszystkie te “przygody” są prawdziwe, choć niekoniecznie przydarzyły się jednej osobie. W 2009 roku procedura AA nie wyglądała za ciekawie. Ale mamy 2023, może coś się od tamtej pory zmieniło.
Jak czytałam to pierwszy raz, to byłam zszokowana tym, że można tak pisać i o bardzo intymnym temacie. Autorce musiało być ciężko to publikować. Zresztą pisze, że jej ojciec sugerował, że może jej to zniszczyć życie. Na szczęście nie posłuchała. Ciekawe, czy ta książka ją jakoś uwolniła i jak długo ten efekt się utrzymał.
🐍 Dziennik duszy
Najgorszy człowiek na świecie jest książką specyficzną i należy tę formę zaakceptować, choć nie wszystkim musi się ona podobać. Napisana jest trochę poszarpanym, rwanym językiem z nieuporządkowanymi na pozór myślami, przerywanymi odchodzącymi na bok pobocznymi historiami, w których bywa trochę za dużo słów. Ta książka wydaje się być zapisem tego, co Krystyna/Halber ma w głowie. Mi się podobało. Jeśli ktoś czytał Clarice Lispector, to wie ocb.
Halber uświadamia, że każdy ma demony w głowie. Pokazuje, że można wyjść z totalnego gówna, ale jest to olbrzymia próba sił. Ta książka robi lepiej na emocje.
Najgorszy człowiek na świecie powstawał przez sześć lat. Tyle czasu zajęło autorce uporanie się ze swoimi emocjami na tyle, żeby świat dzienny ujrzała intymna autobiografia zmagań człowieka ze światem.
Można napisać oczywiście wprost, że to książka o radzeniu sobie z chorobą alkoholową. Ale to trochę spłyca przekaz Halber. Bo ja zgadzam się z twierdzeniem, że alkoholizm...
2023-10-04
Najpierw poznałam historię Goldena, dopiero później dowiedziałam się, że autor zainspirował się prawdziwą osobą – gejszą o imieniu Mineko Iwasaki. Niestety nie była ona zadowolona z efektu jego inspiracji, napisała więc autobiografię. W ten sposób powstała Gejsza z Gion, czyli prawdziwa historia dająca wgląd w to, jak naprawdę wyglądał świat artystycznych herbaciarni w Kioto.
Nie ma sensu porównywać autobiografii Iwasaki i dzieła Goldena, bo są zupełnie różne. Amerykanin zupełnie pozmieniał jej losy, wymieszał ludzi i historie. Jego opowieść nie ma nic wspólnego z jej prawdziwą biografią. Co więcej, niektóre elementy zupełnie poprzekręcał tak, żeby historia gejsz z Gion wydawała się bardziej bulwersująca.
Zrobił tak na przykład z mizuage opisaną jako ceremonię defloracji. Prawdziwe geiko nie sprzedawały jednak swojej cnoty. Były szanowanymi artystkami, które miały sporo wolności w porównaniu do zwykłych kobiet – żon. Nie dziwię się, że Iwasaki postanowiła “naprostować” nadużycia Goldena.
🎎 Taniec to sztuka
To są tematy interesujące wiadomo, ale moim zdaniem jeszcze bardziej fascynująca jest nauka i cały proces stawania się maiko, a później geiko, czyli pełnoprawną gejszą. Przy czym warto pamiętać, że właściwym słowem dla zawodu wykonywanego przez Iwasaki jest geiko, a nie gejsza. Gejsza to słowo, które jest najwyraźniej popularne poza Japonią. Mineko Iwasaki tłumaczy, że delikatnie różnią się znaczeniem.
Geiko oznacza człowieka sztuki, o ile dobrze pamiętam jak to zostało wyjaśnione w książce, zaś gejsza artystę. Ja się w sumie nie dziwię, że te dwa pojęcia występują równoważnie, ale widać dla Japończyków ma to jakieś głębsze znaczenie. W każdym razie kobieta, która chce zostać geiko musi przejść wieloletni i bardzo wymagający trening na wielu płaszczyznach. Musi tańczyć, śpiewać, grać na instrumentach oraz być sprawnym rozmówcą i umieć zręcznie prowadzić spotkania.
Ciekawe, że Iwasaki często porównuje swoje lekcje tańca do lekcji baletu. W pewien sposób przygotowanie do tańca geiko jest podobne i wymaga równie dużo siły i skupienia. Patrząc po tradycyjnych tańcach na youtube faktycznie można dostrzec kunszt. Może geiko nie wykonują forsownych skoków i podnoszenia nóg, wręcz przeciwnie. Natomiast praca dłoni, głowy i opracowanie detali wzbudza szacunek.
🎎 Unikalna Japonia
Książka Gejsza z Gion przybliża niewątpliwie fascynującą historię zarówno samej Iwasaki, jak i życia towarzyskiego i społecznego w Japonii w latach ‘60 i ‘70, bo to właśnie wtedy przypadał czas jej kariery. Autorka opisuje status społeczny geiko, jak i osób, które płaciły za ich obecność na przyjęciach.
W ogóle pieniądze to mega ciekawa sprawa. Wykształcenie i wyposażenie geiko, to ogromne kwoty idące w setki tysięcy dolarów amerykańskich, bo taka waluta jest podawana w książce. Jedno kimono kosztowało od 3 do nawet 7 tysięcy dolarów, a geiko musiała mieć takich kimon bardzo wiele. Iwasaki szacuje, że w swojej garderobie miała ich około trzystu. 300*7000. Wow.
🎎 Wszystko ma znaczenie
W ogóle cała tradycja japońska geiko jest bardzo głęboko zanurzona w symbolice. Każdy element miał jakieś znaczenie. Absolutnie każdy. Wygląd czy specjalna ceremonia parzenia herbaty to wiadomo. Ale także wchodzenie do pomieszczeń, siedzenie, a nawet wybieranie daty na różne wydarzenia.
Gejsza z Gion leży od dawna na mojej półce, bo po raz pierwszy przeczytałam ją tuż po polskim wydaniu w 2006 roku. Myślałam, że może to czas na to, żeby ta książka poszła dalej i ucieszyła kogoś innego. Zmieniłam jednak zdanie. Opowieść Mineko Iwasaki zostanie ze mną, bo to fascynująca historia dziewczyny, która włożyła potwornie dużo pracy przez lata, żeby zostać geiko i móc tańczyć.
Najpierw poznałam historię Goldena, dopiero później dowiedziałam się, że autor zainspirował się prawdziwą osobą – gejszą o imieniu Mineko Iwasaki. Niestety nie była ona zadowolona z efektu jego inspiracji, napisała więc autobiografię. W ten sposób powstała Gejsza z Gion, czyli prawdziwa historia dająca wgląd w to, jak naprawdę wyglądał świat artystycznych herbaciarni w...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-04-19
Niektóre książki czytają się same, ale niektóre wręcz przeciwnie, każde zdanie wchodzi ciężko i boleśnie. Tak jest niestety w przypadku książki Fiedlera pt. Dywizjon 303. Szczególnie na początku, zanim zacznie się akcja, tytułem wstępu autor mieli opisy ocierające się o grafomaństwo.
Kiedyś chyba już to czytałam, ale nie pamiętam zupełnie, bo to milion lat temu było, postanowiłam więc odświeżyć pamięć. W końcu co może pójść nie tak, skoro to cienka książka. A jednak.
✈️ Uwaga, będę marudzić
Dywizjon 303 zaczyna się od specyficznego wstępu, w którym autor przybliża okoliczności prawie-nie-powstania książki, bo jacyś niedobrzy Polacy, którzy przeszkadzali w wydaniu… Ja kumam, że autor musiał ponarzekać, ale mógł to zrobić na końcu, zamiast od początku obciążać cały dalszy tekst niepotrzebną niechęcią, a przynajmniej mnie on zniechęcił. Tak jakoś nieładnie wyglądają takie jęki, że ojej, biedny autor. Gdybyż jeszcze chociaż podał powody, albo jakoś pogłębił temat, to może by to uszło, ale tak, to tylko stękanie.
Wstęp to zresztą nie jedyne miejsce, w którym ulewa się autorowi. Ja trochę rozumiem żal, że polski dywizjon, który miał takie osiągnięcia jest przemilczany albo jego rola jest umniejszana. Ale czy wielokrotne podkreślanie tego to właściwy sposób na zwrócenie uwagi na tę sprawę? A może to jest tylko w tym starszym wydaniu książki? Może w nowych nie ma? Inna rzecz, że autor zdaje się sugerować, że te nieścisłości i przemilczenia są intencjonalne. Czy tak? Nie wiem, być może, natomiast bardzo nie lubię, gdy ktoś sugeruje złe intencje czy spiski i to jeszcze zanim książka się na dobre rozkręciła.
✈️ Poetycki styl
Zupełnie nie pamiętałam, że autor używa do opisów stylu mocno poetyckiego z odcieniem grafomańskim. Na przykład w opowiadaniu “Pierwsza walka” pierwszy akapit o tym, że piloci czekają z niecierpliwością na walkę. Drugi to opis przyrody i znów czekanie pilotów na walkę. Trzeci to opis ich nowego dowódcy, to akurat w miare spoko. Ale dalej to znów opis przyrody (“pomroki wtykały swe pulchne cielska różowe od słońca balony zaporowe”). I tak minęła pierwsza strona opowiadania.
Albo w innym opowiadaniu pt. “Wróg tańczy taniec śmierci” ¾ tekstu zajmują opisy tego tańca, fantastycznych porównań do muzyki, sztuki, zwierząt. “Tajemnicze hiperbole”, “smakował dziki czar [ruchów strąconego bombowca]”, “błędny taniec obezwładnionej czarownicy” i tak prawie cały czas.
✈️ Ku pokrzepieniu serc
Wyjątkowo mocno odczułam, że to jednak literatura poniekąd propagandowa. Książka pisana była “na żywo” w trakcie Bitwy o Anglię w 1940 z relacji pilotów, bo sam Fiedler nie latał. Wydana sześć lat później, miała za zadanie pokrzepić serca narodu. Biorąc pod uwagę to, że Dywizjon 303 trafił na listę lektur szkolnych zapewne się to udało. Natomiast ja dzisiaj język tej książki odbieram jako pompatyczny i przestylizowany. Co ciekawe wspomnienia Urbanowicza, który był przecież dowódcą tego Dywizjonu nie mają tej nieznośnej nuty. O wiele przyjemniej mi się je czytało, mimo że As. Wspomnienia legendarnego dowódcy Dywizjonu 303 są kilka razy grubszą książką od opowiastek Fiedlera.
Lotnictwo II Wojny Światowej to świetny temat, ale moim zdaniem poetycka fraza autora momentami niepotrzebnie góruje nad dynamiką akcji. Zamiast skupiać się na wydarzeniach przewracałam oczami na porównania zwierzęce do szponów, czy tłuczenia wróbla w klatce: “Dywizjon 303 wyszczerzył swe zęby bojowego wygi i wysunął zadzierżyste pazury” itp.
Trudno mi było nie zwracać uwagi na ten hagiograficzny styl, ale rozumiem, że jest to w pewnym sensie dokument tamtych czasów. Gdybym miała jednak polecać coś w tym temacie, to lepiej sięgnąć po wspomnienia Urbanowicza.
Niektóre książki czytają się same, ale niektóre wręcz przeciwnie, każde zdanie wchodzi ciężko i boleśnie. Tak jest niestety w przypadku książki Fiedlera pt. Dywizjon 303. Szczególnie na początku, zanim zacznie się akcja, tytułem wstępu autor mieli opisy ocierające się o grafomaństwo.
Kiedyś chyba już to czytałam, ale nie pamiętam zupełnie, bo to milion lat temu było,...
2016-09-18
2016-02
2023-07-26
Autobiografii sprzed II Wojny napisanych własnoręcznie przez osoby z niskiej klasy nie ma zbyt wielu, dlatego Wspomnienia z młodości ubogiej służącej są wyjątkowe. Nie jest to temat wybitnie mainstreamowy, chociaż ostatnio pojawiają się książki próbujące reinterpretować temat i go odświeżać/przybliżać. Nie zmienia to faktu, że to głównie omówienia, a tekstów źródłowych nie ma wielu, bo po prostu mało ich powstało bądź zachowało się do dzisiaj. Dlatego niesamowicie się cieszę, że udało mi się przypadkiem dorwać te wspomnienia wydane przez słowo/obraz terytoria z dofinansowaniem Gdańska.
Marie Sansgêne to pseudonim pewnej rezolutnej służącej z Gdańska, której prawdziwe imię i nazwisko nie są znane. Kobieta żyła na przełomie XIX i XX wieku i jej wspomnienia dotyczą właśnie tego okresu. Są one interesujące o tyle, że język jest dość prosty, bez żadnych literackich sztuczek. Dzięki temu jej wspomnienia mają żołnierski styl, co tylko nadaje im więcej uroku, bo kobieta pisała, jak mówiła i myślała.
✍️ Rzadka rzecz
Ta surowość zdań przekłada się na poczucie realizmu opisywanych zdarzeń, ale też na ich wartość rozrywkową. Jej wspomnienia bywają zabawne i zaskakujące. Wtedy młodość młodych kobiet wyglądała diametralnie inaczej niż dzisiaj.
We wstępie Peter Oliver Loew (niemiecki historyk, zajmujący się historią Polski; Wiki) potwierdza wiarygodność wspomnień i omówia realia historyczne ówczesnego Gdańska, który był wtedy niemieckojęzyczny. Żeby zachować unikalny język, niektóre z dialogów są przytoczone w oryginale i tłumaczone w przypisach. Nie umiem tego ocenić ani docenić, ponieważ nie znam niemieckiego. Wierzę na słowo. Niezależnie jednak od tego, język całych wspomnień jest interesujący. Ciekawe też są przemyślenia ich autorki dotyczące różnych społecznych kwestii. Może i Marie Sansgêne wywodziła się z prostej i biednej rodziny, ale w głowie sensownie poukładała sobie wiele rzeczy.
Bardzo fajnie są opisane sprawy komunikacji z różnymi stanami i zawodami, i jak znalezienie właściwego tonu rozmowy pomagało jej w ułożeniu sobie życia z tymi, dla których pracowała. Trudno to sobie dzisiaj wyobrazić tak naprawdę, bo zostało niewiele zawodów wymagających tak bliskich relacji pracodawcy i pracownika. Wtedy służące przecież pracowały cały czas, rzadko dostawały wychodne. Łatwo zapomnieć, że jeszcze stosunkowo niedawno życie najbiedniejszych nie było takie łatwe.
✍️ Apel do wydawnictw
Są jednak dwie rzeczy, która mnie frustrowały w tym wydaniu. Po pierwsze denerwował mnie i przeszkadzał w czytaniu niewytłumaczalnie szeroki margines zewnetrzny. Szczególnie, że wewnętrzny, od strony grzbietu, był znacznie mniejszy, przez co książkę trzeba rozłamać, żeby ją wygodnie czytać.
Druga frustra dotyczy przypisów. „Doceniam”, że wydawcy zostawili niektóre teksty w oryginalnym niemieckim, ale dawać tłumaczenia w przypisach na końcu książki? Błagam, przeciez to maksymalnie niewygodne, bo gdzieniegdzie kilka razy na stronę trzeba było przerywać czytanie i wertować strony w poszukiwaniu właściwego odnośnika.
✍️ Jest coraz gorzej?
Wspomnienia z młodości ubogiej służącej są wiadrem lodowatej wody wylanym na głowy twierdzących, że jest źle, wręcz coraz gorzej. Wystarczyło nieco ponad sto lat, żeby dzieci przestały musieć pracować i mogły się uczyć…
W ogóle bardzo wiele rzeczy się zmieniło na plus, jeśli nie wszystko. O wiele łatwiej jest teraz wskoczyć o oczko wyżej w hierarchii społecznej, zarobić na przyzwoite życie, zmienić zawód. Nie mówiąc już o matrymonialnej sytuacji dzisiejszych kobiet, które nawet bez większego kapitału finansowego i społecznego mają możliwość żyć jak chcą i się rozwijać.
Pomijając jednak kwestie społeczne i życiowe ludzi żyjących sto lat temu, to Wspomnienia z młodości ubogiej służącej można też potraktować jako historię kopiciuszka, który poślubia księcia. Marie Sansgêne ostatecznie wychodzi za mąż za bogatego mężczyznę, który wspiera literackie dążenia swojej żony i dzięki temu dzisiaj możemy zagłebić się w te fascynujące wspomnienia.
Autobiografii sprzed II Wojny napisanych własnoręcznie przez osoby z niskiej klasy nie ma zbyt wielu, dlatego Wspomnienia z młodości ubogiej służącej są wyjątkowe. Nie jest to temat wybitnie mainstreamowy, chociaż ostatnio pojawiają się książki próbujące reinterpretować temat i go odświeżać/przybliżać. Nie zmienia to faktu, że to głównie omówienia, a tekstów źródłowych nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-07
2023-05-28
Czasami spotykam się z pół żartobliwym stwierdzeniem, że Polacy lubią pisać tylko o wojnach, prześladowaniach i narodowej krzywdzie. Może, nie wiem, nie znam się. Ale fakt, że Klucze Kuncewiczowej to opowieść o wojnie, choć napisana tuż po jej zakończeniu, w 1948 roku.
Z krótkich wspomnień w formie notatek, autorka stworzyła spójną i plastyczną opowieść o swojej ucieczce przed frontem. Zaskoczyła mnie, przyznam. Przede wszystkim Kuncewiczowa włada piękną polszczyzną. Jej teksty zawierają interesujące spojrzenie uprzywilejowanej inteligentki, dla której zatrudnianie służby do zaklejania okien jest zupełnie naturalne. I to jest dobre, bo autorka nikogo nie udaje, tylko opisuje jej własny świat.
🔑 Codzienność uciekinierów
Dzięki temu mamy jakiś wgląd w to, jak wyglądało życie codzienne Warszawy na początku września 1939 roku, a później także w krajach, które przyjmowały migrantów. Kuncewiczowa portretuje głównie ludzi, których spotyka na ulicach, listonoszy, panią Z, dorywczą pomoc domową, współmieszkańców, czy uciekających dygnitarzy.
Te wydarzenia wydają się jednak w pewien sposób fabularyzowane. Nie traktowałam ich więc jako coś, co zdarzyło się dokładnie tak. To raczej obrazek złożony z różnych wspomnień i przesiany przez estetykę autorki.
Kuncewiczowa ma dar opisywania wydarzeń plastyczne, ale nie wprost. Jak pisze o bombardowaniach wsi i dziewczynie, którą jedna z bomb trafiła, to robi to obrazowo, a jednak niedosłownie, co jest zaletą…
🔑 Przyroda vs wojna
Pisarka łączyła w zdaniach potęgę wojennego zła, jakie niebawem czekało Europę z beztroską życia, pachnącymi kwiatami, codziennym krzątaniem. U niej to wszystko jakoś ładnie do siebie pasuje.
Co więcej, mimo obszernych i szczegółowych opisów codzienności: przyrody, Waszawy, dzieciństwa itp., nie mogę Kuncewiczowej zarzucić grafomaństwa. To prawda, że momentami ciężko czytało się kolejne przydługawe wspomnienia, ale o tym właśnie i taka jest ta książka. Składa się z różnych obrazków.
🔑 Szkoda, że zapomniana
Autorka niesamowicie portretuje osoby, np. pewnego klubowicza angielskiego, któremu jedna z bomb niszczy ulubiony lokal, w którym przebywał codziennie od lat. Jej spostrzegawczość i umiejętność zwięzłego charakteryzowania ludzi zrobiła na mnie duże wrażenie. Pomimo nieszczególnie optymistycznego tematu, cała książka jest właściwie dość przyjemna.
Choć są to po prostu wspomnienia uprzywilejowanej pisarki, które nie wnoszą do tematu wojny nic szczególnie nowego, oprócz opisów przedwojennej stolicy, to jednak wśród wielu podobnych książek, ta jest dość wyjątkowa. Głównie przez to, jak pięknym językiem posługuje się autorka. Szkoda, że Maria Kuncewiczowa dzisiaj jest już prawie zapomniana, a jej Klucze to już w ogóle mało kto bierze do ręki.
Czasami spotykam się z pół żartobliwym stwierdzeniem, że Polacy lubią pisać tylko o wojnach, prześladowaniach i narodowej krzywdzie. Może, nie wiem, nie znam się. Ale fakt, że Klucze Kuncewiczowej to opowieść o wojnie, choć napisana tuż po jej zakończeniu, w 1948 roku.
Z krótkich wspomnień w formie notatek, autorka stworzyła spójną i plastyczną opowieść o swojej ucieczce...
2022-06-15
Jest coś perwersyjnego w czytaniu czyichś wspomnień. To trochę jak podglądanie, ale skoro ktoś sam nas wpuszcza do swojego życia, to chyba jest ok? Szczególnie, że Pamiętam, to książka, którą każdy z nas mógłby napisać. A może nawet każdy powinien napisać dla siebie samego? Jako remedium na ten nieuchronny moment, kiedy pamięć będzie zawodzić coraz bardziej, albo jako próbę retrospekcji dotychczasowych decyzji…
Forma tej książki jest specyficzna. W całości składa się z krótkich wspomnień, błysków, które zajmują maksymalnie kilka zdań. Takie wspomnienia ma chyba każdy. Smaki, zapachy, miejsca dzieciństwa i młodości. Pierwsze młodzieńcze i dorosłe doświadczenia, pierwsze zadurzenia, pierwszy alkohol…
👁️ Pamięć współdzielona
Czytając tę książkę bardzo łatwo wrócić myślami do własnych wspomnień. Wyciągnąć z odmętów niepamięci jakieś śmiesznostki, w które wierzyliśmy jako dzieci, dokonać podróży w głąb siebie i w głąb rzeczy, o których myśleliśmy, że zapomnieliśmy, a one miały na nas niewidoczny wpływ i nas ukształtowały.
Ja np. myślałam, ze ospa jest wieczna i że nowotwór tworzy nowe otwory w ciele. Autor z kolei wspomina, że spalił zeszyt z przedmiotu, do którego nie lubił nauczycielki, albo że na bajków mówił Hanna-Barebra a nie Hanna-Barbera. To z dzieciństwa.
Później wspomina młodość, pierwsze tanie wina, PRL i pierwsze powiewy zachodniego kapitalizmu… Kolejne akapity uruchamiają jakieś zapadki w głowie i dzięki temu część rzeczy faktycznie się przypomina. Wracają jakieś dawno stracone bez żalu wspomnienia, bardzo podobne do tego, co pisze autor.
Np. że na informatyce nauczyciel wiedział mniej niż dzieciaki. W mojej podstawówce kiedyś, ktoś ustawił na wszystkich komputerach tapetę porno i nauczyciel nie wiedział jak ją zmienić (tak, monitory miały wypukłe ekrany i “dupy”). Salę komputerową na kilka dni zamknięto, a później nie można już w niej było siedzieć bez nadzoru.
👁️ Lekko, ciężej, najciężej
Te wspomniane wyżej “błyski” należą do lekkich wspomnień, choć mało znaczących. Natomiast Stankiewicz na nich nie poprzestaje, przypomina sobie coraz więcej alkoholu i imprez bez pamięci. Pamięta też, jak wypił ostatnie piwo, i że od tamtej pory odstawił zupełnie procenty.
To jest ważna informacja, ponieważ pomiędzy słowami autor przemyca wyznanie choroby alkoholowej. Zresztą mówi o niej wprost w swoich social mediach, więc dla mnie nie było to zaskoczenie. Osoby, które Stankiewicza nie śledzą, książka Pamiętam, może zdziwić oraz prowadzić w nieoczekiwane rejony własnej pamięci. Znam przynajmniej kilka osób, które mogłoby się pochwalić podobnymi historiami, choć bez takiego happy endu, jak u autora.
👁️ Każda młodość jest trochę podobna
Pamiętam to interesująca forma biografii. Niby zbudowana ze strzępków, ale jednak składa się na dość plastyczny obraz życia.
Zresztą, jak sam Stankiewicz pisze w króciutkim post scriptum, podobnie wyglądała młodość każdego urodzonego mniej więcej w tym samym czasie, czyli okolicy lat osiemdziesiątych XX wieku. Wiele z tych wspomnień przypomina mi własne, ale na szczęście udało mi się uniknąć pewnych błędów.
Warto sięgnąć po Pamiętam. Jej lektura jest jak powrót do dawno zapomnianej rzeczywistości.
Jest coś perwersyjnego w czytaniu czyichś wspomnień. To trochę jak podglądanie, ale skoro ktoś sam nas wpuszcza do swojego życia, to chyba jest ok? Szczególnie, że Pamiętam, to książka, którą każdy z nas mógłby napisać. A może nawet każdy powinien napisać dla siebie samego? Jako remedium na ten nieuchronny moment, kiedy pamięć będzie zawodzić coraz bardziej, albo jako próbę...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-15
O Akwarium wiele razy słyszałam dobre rzeczy, ale na dość długo ta książka wypadła mi z zasięgu wzroku. Prawda to, że w zalewie nowości wydawniczych szybko zapomina się o tych, które są nieco starsze. Na szczęście przypadkowe szperanie w antykwariatach pomaga na pamięć.
Suworow to autor, który największą popularność w Polsce miał chyba w latach ‘90, jako że temat o którym pisał był wtedy szczególnie świeży. Akwarium jest historią zawierającą wątki autobiograficzne Suworowa o jego karierze szpiega Rosji Radzieckiej w strukturach GRU oraz o późniejszej ucieczce.
Mnóstwo jest tu ciekawostek szkoleniowych szpiegów, np. jak bezpiecznie padać na krześle, albo wyskakiwać z pociągu, czy nawet jak pić wodę. Nie mówiąc o ciekawie opisanych akcjach pozyskiwania agentów, czy relacjach pomiędzy samymi członkami GRU i KGB.
🕵 Przygody Bonda
Fascynująca to historia i czyta się ją jak przygody Bonda albo Bourne'a. Niektórzy mogą podejrzewać, że Suworow podkoloryzował swoje przeżycia. Ja jednak myślę, że nawet jeśli, to nie bardzo. Rosja tamtych czasów to nie było przyjemne miejsce, a jej szpiedzy musieli być poddawani totalnemu praniu mózgu i inwigilacji, bo ryzyko ucieczki z tego koszmaru było bardzo wysokie.
Zresztą o brutalności GRU i władzy w Rosji Radzieckiej krążą legendy. Suworow dodaje od siebie, że wystarczyła chwila słabości, jeden błąd, żeby być zdjętym z pracy operacyjnej i wywiezionym z powrotem do Rosji. Utrzymanie pozycji w tych strukturach wymagało bezwzględności totalnej.
🕵 Prawda czy paranoja?
Niektóre z tych historii wyglądają jakby były opowiadane przez paranoika, przeczulonego na punkcie wszystkiego. Akcje innych szpiegów nie wydawały tak tajne i skomplikowane oraz wymagające dla agentów, jak te opisane przez Suworowa. Oni mieli nawet buty z podeszwami tyłem na przód, żeby mylić ślad! Może mam w sobie coś z paranoika, bo jestem w stanie uwierzyć, że opowieści z Akwarium nie są mocno podkoloryzowane. Myślę sobie np. o Hermaszewskim, który w ramach przygotowania do lotu kosmicznego był rażony prądem…
Jedyne, co potencjalnie mnie zastanawia, to subtelne podkreślenia Suworowa, że pomimo pięcia się po szczeblach kariery w GRU przeczuwał, że albo przedwcześnie “skończy” swoją karierę, albo ucieknie. Pojawiają się one co jakiś czas przez całą książkę, jakby autor nie miał wyboru odnośnie swojej przyszłości, i tak zapewne było, ale jednocześnie miał od początku jasno sprecyzowane intencje. To się trochę kłóci z tym, co napisał na końcu, że gdyby go nie sprowokowali do ucieczki, to by tego nie zrobił. Trudno jednak jakkolwiek oceniać Suworowa i oczekiwać racjonalności, skoro warunki w których funkcjonował racjonalne nie były.
🕵 Każda władza taka sama
Rosja Radziecka z Akwarium była specyficznym miejscem, ale jestem przekonana, że każda władza jest bezwzględna. Zmieniają się tylko sposoby jej sprawowania i utrzymania. Nie zawsze trzeba mordować przeciwników, czasami wystarczy ich ośmieszyć, albo wplątać w jakąś aferę. Natomiast ludzie są dla władzy, jak byli dla GRU, tylko przedmiotami niezbędnymi do wykonywania zadań. Mają pracować ku chwale swoich przełożonych, nawet nie ojczyzny, czy wyższych celów. Smutne to, niestety nie wygląda na to, żeby się to kiedykolwiek zmieniło.
O Akwarium wiele razy słyszałam dobre rzeczy, ale na dość długo ta książka wypadła mi z zasięgu wzroku. Prawda to, że w zalewie nowości wydawniczych szybko zapomina się o tych, które są nieco starsze. Na szczęście przypadkowe szperanie w antykwariatach pomaga na pamięć.
Suworow to autor, który największą popularność w Polsce miał chyba w latach ‘90, jako że temat o którym...
2023-06-18
Japonia zawsze mnie fascynowała. Postrzegam ją jako kraj o kulturze zupełnie orientalnej, tajemniczej i nieco magicznej. Byłam niesamowicie ciekawa, jak się tam pracuje, a Planeta K. to właśnie książka o pięciu latach pracy w tamtejszej korporacji. W ogóle to są prawdziwe wspomnienia autora, więc można załozyć, że nie ma tu zbyt dużo kolorowania rzeczywistości.
Już pierwsze strony książki obiecują, że będzie bardzo inaczej niż w Polsce. Milewski opisuje rozmowę rekrutacyjną, w której dyrektorzy zadają pytania, które w Europie są nielegalne. Pytają m.in. o sprawy osobiste czy rodzinę i to jest tam norma. A dalej jest tylko lepiej.
👺 Praca to rodzina
Pracodawca wprawdzie oferuje pracę aż do emerytury i jest to oficjalne zawarte w umowie, ale też wymaga. I to wymaga wiele. Jednym z takich warunków jest np. stałe noszenie służbowego mundurka. Ale pal licho mundurek, skoro firma oczekuje też właściwie całkowitego oddania i poświęcenia wartościom korporacji. Jak dla rodziny. Creepy.
To znaczy idea wielkiej rodziny jest niby zacna, ale przez to, że szefowie chcieliby regulować każdy krok i ruch pracownika, dla Europejczyka nienawykłego do takiej kontroli, to dużo za dużo. I pisze o tym Milewski. W tych kilku momentach, gdzie uświadamia sobie, w co na własne życzenie się wpakował, opisuje fizyczne objawy niepokoju, np. ciarki.
👺 Nierealny świat
Przez te zasady, które wydają się dziwaczne, czytając o K. ma się wrażenie, że to książka o jakiejś utopii, a nie realnym świecie. W pewnym momencie myślałam, że zaraz coś pęknie i zacznie się jazda na maksa. Ktoś coś rozwali, wyciągnie broń i będzie jatka, a Planeta K. spłynie krwią, jak w dobrej powieści z akcją.
Nic nie pękło, ale cały czas czułam dysonans wgłębiając się w relacje pomiędzy firmą a pracownikami, samymi pracownikami i w ogóle w to, jak wygląda tam życie. Role społeczne są sztywnie przydzielone. Kobiety zajmują się ogarnianiem (np. sprzątaniem), a mężczyźni chodzą na spotkania. Kobiety dostają także najbardziej wymagające manualnie prace ręczne w fabryce, bo robią to najlepiej. Ale nie mają szans na awans. Maks ich możliwości to bycie sekretarką, albo asystentką.
Japończycy mają bardzo mało dni wolnych, a zwolnienia chorobowe zwyczajnie nie istnieją. Do tego pracodawca zapewnia jeszcze dodatkowe aktywności pozapracowe, żeby szczelnie wypełnić czas prywatny. Praca w tej firmie jest dożywotnia, ale trzeba wykazywać się oddaniem, pokorą, czy wręcz uniżeniem, absolutnym podporządkowaniem, siłą psychiczną i odpornością.
👺 Inna planeta: K.
Dla europejczyka praca w takim miejscu, to jak trafić na księżyc. W K. mieli dress code nawet na wyjazdy integracyjne. Dżinsy wykluczone.
Wszystko w ogóle wydawało się być tam w pełni ustalone i niezmienne od zawsze, co było jednocześnie pewnym plusem (stabilizacja), a jednocześnie minusem. Ten minus dotyczy zmieniającego się świata, którego korporacja nie znała i się go bała, a to determinowało nienajlepsze zarządzanie. Z biegiem czasu stawało się to coraz bardziej widoczne.
👺 Nie tak kolorowo
Punktem przełomowym książki wydaje się być odejście jednego z wieloletnich pracowników, które kończy pierwszy okres pracy Milewskiego i miesiąc miodowy w firmie. Później okazuje się, że sytuacja w korporacji rządzi się własnymi prawami, a argumentacja od szefa “bo tak” jest święta i niepodważalna.
Autor zaczyna dostrzegać źle ukrywany strach przed zmianami i to, że właściwie firma w pewien sposób wykorzystuje ludzi. Choć, w zamian za uległość, daje im gwarancję pracy do emerytury. Ale jakim kosztem? Nie tylko z europejskiego punktu widzenia zresztą. Pod koniec książki, gdy K. dopada kryzys, nawet Japończycy zaczynają odczuwać zmiany i głośno komentować sytuację.
Milewski przez te pięć lat niewątpliwie miał interesujące życie. Zupełnie inne od tego, czego doświadczyłby pracując w firmie z Europy, czy Stanów. Natomiast nie traktowałabym książki Planeta K. Jako odniesienia dla całej Japonii i wszystkich tamtejszych firm. Szczególnie, że “akcja” dzieje się ponad dziesięć lat temu. Przez ten czas zapewne co nieco się zmieniło. Nie zmienia to faktu, że Planeta K. jest ciekawą książką świetnie wytrącającą z europejskiej rzeczywistości. Dobrze czasami poczytać o tym, jak jest w innych kulturach.
Japonia zawsze mnie fascynowała. Postrzegam ją jako kraj o kulturze zupełnie orientalnej, tajemniczej i nieco magicznej. Byłam niesamowicie ciekawa, jak się tam pracuje, a Planeta K. to właśnie książka o pięciu latach pracy w tamtejszej korporacji. W ogóle to są prawdziwe wspomnienia autora, więc można załozyć, że nie ma tu zbyt dużo kolorowania rzeczywistości.
Już...
2023-05-21
Jerozolima to miasto kontrastów. Idealnie udało się ten stan uchwycić Guyowi Delisle w jego komiksie Kroniki Jerozolimskie, w którym opisuje roczny pobyt w Izraelu. Do świętego miasta przyjechał z dziećmi i z żoną, chociaż można by też napisać, że “za” żoną. Pracowała wtedy w MSF, czyli Lekarzach bez Granic, którzy organizują pomoc w strefach konfliktu, jaką zdecydowanie są okolice Jerozolimy.
🌪️ Skomplikowana historia
Większość kojarzy Jerozolimę z religijnych elementów – święte miasto dla trzech religii, droga krzyżowa, grób Jezusa, Wzgórze Świątynne, czy Zachodnia Ściana zwana też ścianą płaczu. A jest tam o wiele więcej. Te trzy religie wzajemnie się nienawidzą, a muszą żyć ze sobą, co daje mieszankę wybuchową.
Np. Arabowie mają zakaz sprzedaży mieszkań w mieście pod karą śmierci (od swoich), a straż na Wzgórzu Świątynnym pilnuje Żydów, żeby się nie modlili, mimo że jest to dla nich najświętsze ze wszystkich miejsce. Gdy są łapani na modlitwie, straż wyprowadza ich poza mury. Arabowie organizują zamachy na Żydów, stąd na ulicach Jerozolimy jest bardzo dużo uzbrojonej i wyczulonej policji, która wygląda jak wojsko.
🌪️ Wet za wet
Z kolei Żydzi niszczą lub przejmują domy Arabskie, bardzo twardą ręką trzymają władzę w tym poniekąd wspólnym Państwie i na ataki agresji odpowiadają agresją i silnymi atakami odwetowymi. Tam się ciągle coś dzieje. Np. w dniu wyjazdu z Jerozolimy dowiedzieliśmy się, że około kilometra od naszego hostelu był incydent, w którym policja zastrzeliła Araba na posterunku pod Wzgórzem Świątynnym. Parę dni później były kolejny atak na posterunki policji i dwa odwetowe najazdy na meczety, rakiety wystrzelone w kierunku Izraela z Libanu, zamach w którym zginęły dwie dziewczynki i turysta z Włoch i kilka innych incydentów. Wydaje się, że tam takie rzeczy już nie robią na nikim wrażenia. To się po prostu dzieje, tak wygląda tam życie.
Chrześcijanie mają tylko niewielki kawałek tortu na starym mieście – Bazylikę Grobu Pańskiego i nie mają jakichś poważnych zatargów z Żydami i Muzułmanami. Za to kłócą się między sobą. Doskonałym przykładem jest drabina stojąca od kilkuset lat w tym samym miejscu, ponieważ wyznania chrześcijańskie sprzeczają się, czyja ona jest. I tak sobie stoi. (Polecam moją fotorelację z wyjazdu do Jerozolimy, gdzie opisuję dokładniej te absurdy).
🌪️ Komiks oddaje rzeczywistość
To wszystko jest fascynujące i ważne w kontekście komiksu. Kroniki Jerozolimskie dobrze oddają klimat tego miasta i świętych miejsc. Nawet bardzo dobrze. Np. zwiedzanie grobu Jezusa wygląda dokładnie tak, jak opisał to Delisle, chociaż my trafiliśmy akurat na dość uprzejmego księdza stróża, ale mieliśmy tylko minutę w środku.
Podobnie jest z innymi rzeczami. Np. dzielnica ortodoksyjnych Żydów, Mea She’arim, która jest najbardziej znana z zablokowanych ulic w szabat (żeby nie wjeżdżały auta) i tego, że mieszkańcy bardzo nie lubią obcych. Właśnie tak to wygląda.
🌪️ Codzienne życie
Delisle pisze także szerzej, o codziennym życiu z dziećmi, okolicznych miastach, o strefie Gazy, o checkpointach w różnych miejscach, wysokim murze, który często jest tematem jego rysunków, o security checkach na lotnisku (faktycznie, jest to interesujące przeżycie). Generalnie wierzę mu, że tak faktycznie wyglądało jego życie przez rok. Czytałam ten komiks będąc w Jerozolimie i część podobnych sytuacji widziałam na własne oczy.
Delisle pisze też ogólnie o przyczynach tego stanu rzeczy i to jest kwestia, która może być dyskusyjna przez nieobiektywność. Rysownik wydaje się składać całą winę za obecną sytuację na karb Izraelczyków i ich wskazywać, jako stronę wzbudzającą napięcia. Niewątpliwie, mają swoje za uszami, natomiast to nie jest jedyna strona tego konfliktu.
🌪️ Trochę jednostronnie
Gdyby Delisle pokazał także perspektywę Izraelską, dlaczego wygląda to tak, jak wygląda, (i nie mówię tu o skrajnych ortodoksach przekonanych, że im się wszystko należy, bo tak), to opowieść rysownika byłaby bardziej wypoziomowana i obiektywna. Bez tego wygląda to trochę tak, jakby Izrael karał cywilnych Arabów za działalność terrorystyczną Hamasu i wysiedlał niewinnych z zemsty, albo innych niskich motywacji. Być może faktycznie tak jest, ale trudno oceniać bez szerszej wiedzy.
Autor nie aspirował, żeby dokładnie naświetlić tamtą sytuację, ale to nie jest argument, żeby go przekreślać. Kroniki Jerozolimskie to taki komiksowy pamiętnik. Niezależnie od szerszej perspektywy na przyczyny takiego stanu rzeczy, rzeczywistość jest taka, jak ją narysował Delisle. Autor bardzo dobrze naświetlił codzienne życie w tej niesamowitej wręcz złożoności problemów świętego miasta i całego kraju. Warto po ten specyficzny pamiętnik sięgnąć, bo jest to zupełnie inna forma niż zwykłe “był_m, zobaczył_m”.
Jerozolima to miasto kontrastów. Idealnie udało się ten stan uchwycić Guyowi Delisle w jego komiksie Kroniki Jerozolimskie, w którym opisuje roczny pobyt w Izraelu. Do świętego miasta przyjechał z dziećmi i z żoną, chociaż można by też napisać, że “za” żoną. Pracowała wtedy w MSF, czyli Lekarzach bez Granic, którzy organizują pomoc w strefach konfliktu, jaką zdecydowanie są...
więcej mniej Pokaż mimo to
Miałam nadzieję, że z książki Grzesiuk: Król życia dowiem się więcej na temat tego, jakim człowiekiem był autor Boso, ale w ostrogach. I owszem, Janiszewskiemu dość dobrze udaje się dopełnić wizerunek czerniakowskiego łobuza. Tylko dopełnić, bo jeśli ktoś czytał, którąś z jego książek, to na ich podstawie mógł dość dobrze wywnioskować jaki Grzesiuk był.
Natomiast można się dowiedzieć więcej o jego bliskich. Janiszewski cytuje także kilka niepublikowanych wcześniej tekstów, krótkich opowiadań, niektóre cytaty z wywiadów. Znajduje się tu też wiele ciekawostek z jego życia.
🪕 Chuligan o dobry sercu
Grzesiuk był chuliganem, ale przynajmniej nigdy tego nie ukrywał. Porywczy, skrajny w osądach, można było go obrazić nawet drobiazgiem. Niezwykle uparty i wymagający od najbliższych posłuszeństwa. Ale nie bił żony i dzieci, czego nie można powiedzieć o niektórych późniejszych polskich bardach. Z drugiej strony wrażliwy, oddany przyjaciel, kochający mąż i ojciec. Choć wybrzmiewa też w tej biografii jego wieczna nieobecność dla swojej rodziny. Był głównie dla innych.
Sam pisarz, postać kontrowersyjna, nie jest jedynym bohaterem książki Grzesiuk: Król życia. Drugim bohaterem jest sama Warszawa. Ciekawe okazuje się osadzenie go w przed i powojennej stolicy. Kontekst świata w jakim żył uzupełnia jego charakter. To nie były łatwe czasy, to nie był łatwy człowiek. Wychowany na ulicy, w niebezpiecznej dzielnicy, pisał o tym jak było. Był przeczulony na punkcie prawdy.
🪕 Kiedyś i dzisiaj
Mam ogromną ochotę sięgnąć jeszcze raz po trzy książki Grzesiuka. Kiedyś już je czytałam i bardzo mi się podobały. Nie wiem, czy moja dzisiejsza wrażliwość nie zmieni mi ich odbioru. Być może. A jednak czy to, że dzisiaj przeczytam jego wspomnienia jeszcze raz i być może będę zażenowana chuligaństwem, to przecież nie zmieni to przeszłości. Taka była Warszawa na Czerniakowie jeszcze kilkadziesiąt lat temu.
Janiszewski pisze też ciekawie o rynku wydawniczym w Polsce w latach pięćdziesiątych. Jakie były nakłady, albo jak wyglądał proces wydawniczy. Ważne jest też to, że Grzesiuk sam siebie określał jako półanalfabetę, przynajmniej na początku. Później się nauczył, ale do końca życia popełniał sporo błędów. A jednak mimo wszystko wydał trzy książki, przy wielkim wsparciu redaktorów, którzy widzieli w nim nieoszlifowany diament.
🪕 Autenyk
Dla jednych Grzesiuk był unikalnym źródłem chuligańskich wspomnień z biedniejszych dzielnic Warszawy. Dla innych człowiekiem na wskroś autentycznym, nie wstydzącym się tego kim był, czy skąd pochodzi. Śpiewając fałszował, ale chwytał za serce. Był szczery i pozytywny.
Pozostawił po sobie wyjątkowe wspomnienia z lat przeżytych w obozach koncentracyjnych, które “opowiadał tak samo, jakby gadał przy wódce”. Historie Grzesiuka są “pozbawione mgiełki romantyczno-patriotycznej”. “Nie miał ambicji literackich, ale miał ambicję pokazania prawdy”. Niezwykle ciekawa postać, na pewno warta zainteresowania. Książka może nie idealna, ale na pewno nie strata czasu.
Miałam nadzieję, że z książki Grzesiuk: Król życia dowiem się więcej na temat tego, jakim człowiekiem był autor Boso, ale w ostrogach. I owszem, Janiszewskiemu dość dobrze udaje się dopełnić wizerunek czerniakowskiego łobuza. Tylko dopełnić, bo jeśli ktoś czytał, którąś z jego książek, to na ich podstawie mógł dość dobrze wywnioskować jaki Grzesiuk był.
więcej Pokaż mimo toNatomiast można się...