-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik239
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński41
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2017
2016
2019
2023-11-16
Kapitalna to mało powiedziane. Epicka historia rodem z Dzikiego Zachodu nie pozwala się od niej oderwać nawet przez chwilę. Konwencja przygodowo-łotrzykowska połączona z doskonałą narracją - wprawdzie niespieszną, ale jakże barwną i wciągającą. Można by rzec gawędziarską - taką snutą przy ognisku w trakcie długiej podróży, bo zresztą o tym właściwie traktuje to dzieło. Mocna i brutalna opowieść drogi, chociaż początek wcale tego nie zwiastuje. Bohaterowie wyraźnie i drobiazgowo zarysowani (co bardzo sobie cenię) dość sennie i spokojnie toczą swój żywot na pograniczu meksykańskim. Nic złego w zasadzie się tu nie dzieje. Nawet z pozoru niełatwy los kobiet parających się najstarszym zawodem świata wydaje się tutaj ustabilizowany i niezmącony dodatkowymi niepożądanymi atrakcjami.
Wszystko jednak się zmienia do grona bohaterów wraca dawno niewidziany jeden z kompanów. To właśnie powrót Jake Spoona wprowadza zamęt w życiu właściwie wszystkich mieszkańców osady Lonesome Dove. Ustabilizowana egzystencja zostaje zaburzona, a poganiacze bydła i koni decydują się ruszyć w daleką drogę na północ, ku zarekomendowanej przez Spoona Montanie. Plejada postaci, która wyrusza w tę pełną przygód wyprawę właściwie przyprawia o zawrót głowy, ale autor tak zręcznie rozkłada poszczególne wątki, dając przestrzeń każdemu z bohaterów, że cała historia jest cały czas czytelna i jasna. Nie pokusiłbym się tutaj o wskazanie, która z postaci najbardziej mnie urzekła, z prostej przyczyny - było ich po prostu sporo. Niesamowity August, tajemniczy Call, świetne sylwetki kobiet - Loreny i Klary, czy nawet postacie dziecięce tak przykuwają uwagę, że bez wątpliwości pozostaną w mojej pamięci jeszcze na długo. Wskazując, że historia strażników Teksasu to wyłącznie opowieść przygodowa byłoby w tym przypadku zbytnim uproszczeniem. Historia ta bowiem, bazując często na utartych i schematycznych kliszach (co w tym przypadku należy traktować jako wartość dodaną) oferuje rozrywkę rezonującą na wielu płaszczyznach. Jest to nie tylko klasyczna historia o kowbojach, ale przede wszystkim doskonałe studium męskiej przyjaźni, miłości, relacji damsko-męskich, rodzicielstwa, młodości, a nade wszystko akceptacji otaczającego bohaterów świata ze wszystkimi jego światłocieniami. Wyciąg z życiowych spostrzeżeń bohaterów mógłby sam w sobie stanowić odrębny tomik bardzo wartościowych, a co ważniejsze ponadczasowych cytatów. To wszystko sprawie, że nawet czytelnikom którzy niekoniecznie gustują w konwencji westernu "Na południe od Brazos" powinno uwieść. Mi, ni mniej, ni więcej tylko opadła szczęka. Jakby można było dać 11/10, a nawet więcej nie wahałbym się ani chwili. Gorąco polecam i zabieram za kontynuację - "Ulice Laredo".
Kapitalna to mało powiedziane. Epicka historia rodem z Dzikiego Zachodu nie pozwala się od niej oderwać nawet przez chwilę. Konwencja przygodowo-łotrzykowska połączona z doskonałą narracją - wprawdzie niespieszną, ale jakże barwną i wciągającą. Można by rzec gawędziarską - taką snutą przy ognisku w trakcie długiej podróży, bo zresztą o tym właściwie traktuje to dzieło....
więcej mniej Pokaż mimo to2017
THE BOYS & GIRLS ARE BACK…!
Długom czekał, … alem się doczekał. Trzeba przyznać, że stęskniłem się już trochę za ekipą z Kamiennych Kości od czasu kiedy przebywali „w potrzasku” Welesa. Rozbrat był na tyle długi, że musiałem trochę sobie przypomnieć wydarzenia z Ferretek, aby bezkolizyjnie z powrotem wejść w buty Nili i spółki.
No i udało się. A jak się bawiłem? Najlepiej zacznę od początku.
Przede wszystkim autorka, na co przygotowała czytelnika już w poprzedniej części, serwuje nam ulubionych bohaterów w zupełnie nowej roli. Przynajmniej w założeniu, to tym razem zbiry powinni obawiać się o swoją skórę. Dlaczego? Bo tym razem to Niepowszednich ciągnie na łowy!
Jak będą wyglądały realia – no cóż z pewnością nie będzie łatwo nikomu.
Muszę przyznać, że początek III tomu troszkę mnie zaskoczył. Odniosłem wrażenie jakby mniejszej dynamiki akcji, ale… w nagrodę dostałem „trzęsienie ziemi”, które dotknęło jedną z bohaterek, a tym samym na dobre pozwoliło mi wskoczyć z powrotem w świat wykreowany przez autorkę. Trzeba przyznać, że pomysłowość i kreatywność Pani Justyny jest godna podziwu. „Obława” pozostaje wierna zarówno co do stylu, jak i klimatu wcześniejszym częściom, ale jednocześnie namacalnie trąci oryginalną świeżością. Bohaterowie wraz z upływem spędzanego ze sobą czasu coraz bardziej się poznają, a to z kolei daje asumpt dla rozwoju nowych wątków, szczególnie tych czysto emocjonalnych. Naprawdę fajnie jest to zobrazowane i podane. Nie ma tu jakieś wielkiej nachalności, czy pompatyczności. Wszystko ładnie się tu zazębia. Wątki uczuciowe komponują się z fabułą, uzupełniając ją i uszlachetniając.
Dodając do tego fakt, że można to wszystko zrobić używając przyjemnego języka, bez zbędnej konieczności podkręcania atmosfery niepotrzebnymi zaostrzeniami idę o zakład, że nastoletni czytelnicy będą z tego czerpali jedynie same pozytywy. Ze swojej strony mogę jedynie z pełną odpowiedzialnością polecić całą trylogię wszystkim nastolatkom, bo w gruncie rzeczy jest to historia skierowana głównie w ich stronę.
Nad fabułą nie będę się jakoś wyjątkowo pochylał, pozostawiając „esencję zabawy” zainteresowanym czytelnikom. Nadmienię tylko, że z pewnością może ona zaskoczyć. Wierni czytelnicy trylogii powinni być jej kreacją i przebiegiem co najmniej ukontentowani, a Ci którzy jeszcze nie mieli przyjemności zaznajomienia z bohaterami „Niepowszednich” zdecydowanie powinni ten brak nadrobić.
Na koniec taka mała dygresja. Jak miło czasami przeczytać powieść w klasycznym stylu, napisanej przez naszą krajankę bez zbędnego „cudowania”, gdzie dobro, to dobro, a zło to zło. Miodzio!
Szlag! I nie mogłem się powstrzymać – na koniec zasłużone gratulacje dla autorki, która pomysłem i stylem „kupuje” swoich fanów… i dobrze, bo Jej proza z pewnością na to zasługuje. Z niecierpliwością oczekuję kolejnej fabuły!
THE BOYS & GIRLS ARE BACK…!
Długom czekał, … alem się doczekał. Trzeba przyznać, że stęskniłem się już trochę za ekipą z Kamiennych Kości od czasu kiedy przebywali „w potrzasku” Welesa. Rozbrat był na tyle długi, że musiałem trochę sobie przypomnieć wydarzenia z Ferretek, aby bezkolizyjnie z powrotem wejść w buty Nili i spółki.
No i udało się. A jak się bawiłem?...
2016
Po ostatnio "ciężkawych" pozycjach na które się decydowałem naszła mnie ochota na jakąś przyjemną fantastykę. Nie ukrywam przy tym, że często sięgam po literaturę młodzieżową, która niejednokrotnie okazuje się zdecydowanie lepsza od tej kierowanej do starszych odbiorców.
Przeczytawszy więc opis "Niepowszednich" szybko podjąłem decyzję o nabyciu tej powieści. Nie omieszkam napomknąć, że przy okazji wyboru chciałem również dać szansę zapoznania się z prozą nieznanej mi zupełnie autorki, której okładkowa historia o tym jak mąż założył jej w komputerze pliki do pisania niniejszej powieści, w uroczy sposób mnie ujęła
Przejdźmy jednak do meritum...
Otwieram książkę, zaczynam czytać i ... jest fajnie, nawet bardzo. Pierwsze co rzuca się w oczy to świetny styl i sposób narracji. Książka jest napisana w sposób przypominający stylem Sapkowskiego. Lokacje w których toczy się cała historia również bardzo kojarzą się z klimatami wiedźmińskimi. Dużo tu gór, lasów i innych niezbadanych miejsc, gdzie na każdym kroku czai się niebezpieczeństwo. Niewątpliwie jest to powieść dla trochę młodszych czytelników, więc i język musiał być stosownie dopasowany, ale szczerze mówiąc w ogóle mi to nie przeszkadzało. Co, więcej z ulgą przyjąłem fakt "ocieplenia" językowego (warto czasem przeczytać coś pozbawionego wulgaryzmów). Nie znaczy to, że w całej historii brak jest mocniejszych scen i to opisanych dość obrazowo. Nie jest więc do końca tu tak cukierkowo i przyjemnie, a co więcej, piętrzące się przed bohaterami powieści przeszkody i będące nieodłącznym towarzyszem ich losu niepowodzenia mogłyby spokojnie konkurować z problemami „dorosłych” bohaterów fantasy.
Zagłębiając się dalej w los uprowadzonej grupki przyjaciół coraz bardziej zatracałem się w świecie wykreowanym przez Panią Drzewicką. Wartka akcja, uchwycony klimat poszczególnych wątków historii, a co ważniejsze doskonale zachowany balans pomiędzy "akcją", a "opisem" z każdym przeczytanym akapitem przekonywał mnie o nietuzinkowości powieści jako takiej i talencie jej autorki. Doskonale bawiłem się przygodami Nili, Sambora i reszty „ekipy” raz to wzruszając się, raz to ściskając kciuki za powodzenie kolejnego z planów rzeczonej gromadki.
Zważywszy, że jest to powieść młodzieżowa w konwencji przygodowej fantasy ww. walory sprawiają, że w mojej ocenie jest ona niezaprzeczalnie powieścią wyjątkową. Do mnie w każdym razie przemówiła, a niewątpliwie sztuką jest dotrzeć do dorosłego faceta historią kierowaną do młodzieży. Gratuluję autorce pomysłu, wrażliwości, stylu i sposobu przekazu. Zwykle nie obdarzam powieści maksymalną oceną, ale tym razem zrobię wyjątek i na zachętę posłużę się „pełną pulą”, mając nadzieję, że autorka utrzyma poziom i kolejne tomy z serii będą równie udane. Czekam z niecierpliwością i serdecznie polecam.
Po ostatnio "ciężkawych" pozycjach na które się decydowałem naszła mnie ochota na jakąś przyjemną fantastykę. Nie ukrywam przy tym, że często sięgam po literaturę młodzieżową, która niejednokrotnie okazuje się zdecydowanie lepsza od tej kierowanej do starszych odbiorców.
Przeczytawszy więc opis "Niepowszednich" szybko podjąłem decyzję o nabyciu tej powieści. Nie omieszkam...
2016
I po drugiej odsłonie... . I szkoda, że się skończyła. Żeby nie powtarzać recenzji "Porwania" napiszę tylko, że książka utrzymuje poziom. Podtrzymuję to co napisałem przy okazji pierwszego tomu. A co bym dodał?
Wydaje mi się, że w "W Potrzasku" jest pozycją dojrzalszą od swojej poprzedniczki w tym sensie, że być może nie tyle przez upływający czas, co doświadczenia nabyte w pierwszym tomie bohaterowie stali się bardziej dojrzali. Wiedzą już na co ich stać, co należy robić, na kogo mogą liczyć i komu zaufać. Nie oznacza to bynajmniej, że nie popełniają błędów. Nie raz będą musieli przełknąć gorzką pigułkę zawodu z powodu innych postaci, ale odnajdą też prawdziwie zaufanych, nowych sprzymierzeńców, dzięki którym kolejne starcie z Welesem i jego kompanami nie będzie z góry skazane na niepowodzenie.
Akcja tym razem ( w odróżnieniu od poprzednich przygód) osadzona jest w zasadzie w jednym mieście - Ferretek, gdzie Niepowszedni udają się na zaproszenie urzędującego tam kniazia.
Struktura miasta oraz mnogość lokacji, które odwiedzą bohaterowie sprawiają jednak, że czytelnik ma wrażenie, że porusza się po niezwykle rozległym terenie (ciężko było mi się czasami zorientować gdzie aktualnie toczy się akcja - i tu w sukurs przychodziła kapitalnie przygotowana mapka).
Co do samej akcji, to niewiele się od ostatniego razu zmieniło. Ujmując to jednym zdaniem można by rzec: "Raz na wozie, raz pod wozem i tak w kółko".
Zabawa z Niepowszednimi jest przednia, niemniej odebrałem ją inaczej niż przy "Porwaniu". W tym przypadku decyzje bohaterów są jakby bardziej przemyślane. Wiele spraw jest roztrząsanych kolegialnie. Owszem, zdarzają się tu również sytuacje gdzie jedynym wyjściem jest spontaniczne działanie poszczególnych postaci, niemniej takiego, urokliwego ogromu "wariactwa" jak w "Porwaniu" trochę mi brakowało.
Wątki fabularne świetnie się zazębiają. Nowe postacie wprowadzają koloryt i dodają serii dodatkowej świeżości. Czarne charaktery, pozostają czarne. Weles, jako fałszywy poseł cesarstwa Gospar, jest chyba jeszcze bardziej przekonujący niż w pierwszej części, a pozostali szubrawcy nie ustępują mu kroku, dając się we znaki Nili i spółce od początku przygody, aż do zaskakującego zakończenia.
Nie chcę zdradzać finału historii, więc napiszę tylko, że mnie osobiście zachęcił do kontynuacji przygody. W przeciwieństwie bowiem do tomu pierwszego, gdzie autorka, kończąc powieść w żaden sposób nie sugerowała, co wydarzy się w dalszym ciągu, sprawiając niejako, że "Porwanie" było jakby zwartą całością, w tym przypadku wyraźnie i jednoznacznie wskazuje na kierunek dalszych perypetii głównych bohaterów. A kierunek ten jest... co najmniej nieoczekiwany, co powoduje, że z niecierpliwością oczekuję dalszych przygód ekipy z Kamiennych Kości.
Kończąc wykorzystam ostatnio bardzo modne określenie stwierdzając, że "W Potrzasku" to ZACNA lektura i godna polecenia.
PS: O mało bym nie zapomniał - gratulacje i brawa dla autorki - świetna robota!
I po drugiej odsłonie... . I szkoda, że się skończyła. Żeby nie powtarzać recenzji "Porwania" napiszę tylko, że książka utrzymuje poziom. Podtrzymuję to co napisałem przy okazji pierwszego tomu. A co bym dodał?
Wydaje mi się, że w "W Potrzasku" jest pozycją dojrzalszą od swojej poprzedniczki w tym sensie, że być może nie tyle przez upływający czas, co doświadczenia nabyte w...
2021-12-23
Z natury rzeczy arcydzieł w moim odczuciu nie komentuję. I nie zrobię tego i tym razem.
Poprzestanę na stwierdzeniu (parafrazując cytat z „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza), że „Ojciec chrzestny” wybitnym arcydziełem jest. KROPKA.
Niemniej jednak chciałem zwrócić uwagę na opinię Kalissy na temat tej pozycji. Kapitalna sprawa – chylę czoła i podpisuję się po trzykroć pod rzeczoną opinią. Brawo! Moim zdaniem opiniująca trafia w sedno sprawy, krótko i celująco wskazując o czym tak naprawdę jest powieść Puzo i ... na tym w zasadzie poprzestanę, odsyłając do wzmiankowanej opinii.
Z natury rzeczy arcydzieł w moim odczuciu nie komentuję. I nie zrobię tego i tym razem.
Poprzestanę na stwierdzeniu (parafrazując cytat z „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza), że „Ojciec chrzestny” wybitnym arcydziełem jest. KROPKA.
Niemniej jednak chciałem zwrócić uwagę na opinię Kalissy na temat tej pozycji. Kapitalna sprawa – chylę czoła i podpisuję się po trzykroć pod...
2019
2017
2015
„Słodki smak goryczy”
Pierwszą powieścią Flanagana, którą miałem okazję przeczytać były „Ścieżki północy”. Sposób i forma przekazu tak mnie urzekły, że bez większego namysłu oddałem tej pozycji swój głos w plebiscycie „Książka roku 2015”. Nic więc dziwnego, że „Klaśnięcie jednej dłoni” nie mogło obejść się bez mojego czytelniczego udziału i … zaledwie kilka stron powieści skutecznie potrafiło zamknąć mnie w czterech ścianach wykreowanej przez Flanagana historii.
Losy Bojana i Sonji składnie opowiedziane w dwóch wymiarach czasowych pozostawiły mnie z przekonaniem, że Flanagan jest wybitnym prozaikiem z poetycką nutą, co daje w przypadku „Klaśnięcia…” niezwykły, klimatyczny dramat rodzinny, którego nie sposób nie komplementować w zasadzie w jakimkolwiek aspekcie.
„Klaśnięcie…” przerosło moje oczekiwania pod każdym względem. Przed lekturą powieści zastanawiałem się, czy będzie ona porównywalna ze „Ścieżkami północy” i czy autor pozostanie wierny swojemu stylowi (jeszcze wtedy nie wiedziałem, że „Ścieżki…” powstały później). W pewnym sensie już sam tytuł powinien rozwiać moje wątpliwości, co do zaoferowanego przez Flanagana stylu - ujmujący i poetycko intrygujący już sam w sobie przyciąga uwagę. Jeżeli dodać do tego subtelnie tajemniczą oprawę graficzną okładki zafundowaną przez „Wydawnictwo Literackie” pozycja ta powinna już na starcie przyciągać uwagę i to nie tylko czytelników, którzy już wcześniej mieli do czynienia z prozą autora.
Odpowiedź w pozostałym zakresie przyniosła już lektura samej powieści, która moim skromnym zdaniem wygrywa rywalizację ze swoją sławną, nagradzaną następczynią.
W przeciwieństwie do „Ścieżek…” autor bardzo zgrabnie unika tu nie potrzebnym przestojów fabularnych. Krótkie rozdziały przenoszące czytelnika w różne okresy czasowe powodują, że piękny, wyrafinowany, wprost poetycki styl autora nie powinien razić czytelników nie będących entuzjastami tego typu beletrystyki. W „Ścieżkach…” było, w mojej ocenie, z tym różnie i fragmentarycznie poetyzm Flanagana mógł tam odstręczać.
Pierwszy kontakt z zarysem fabuły mógłby sugerować, że historia słoweńskich emigrantów nie może oferować niczego emocjonującego, a produkt finalny będzie nudnym moralitetem. Nic bardziej mylnego.
Flanagan tak poskładał powieść fabularnie, że historia w niej zawarta płynnie przesuwa się w wyobraźni czytelnika, a odpowiednio dawkowane emocje nie pozwalają odłożyć jej na później.
Autor powieści umiejętnie żongluje emocjami targającymi umysły i serca bohaterów, raz to w sposób jednoznaczny, innym razem dorozumiany, tak że czytelnik pozostaje w stanie ciągłej niepewności, co do reakcji oraz zachowań poszczególnych postaci. Szeroki wachlarz stylistycznych środków literackich dopełnia całości, bez reszty zatracając czytelnika w świecie Sonji i Bojana, który nawet z pominięciem fragmentów dialogowych, tętni życiem – prawdziwym życiem.
Warto zaznaczyć również, że „Klaśnięcie…” charakteryzuje się dużym kontrastem. Wspomniany, poetycki język Flanagan przeplata z dość dużą ilością przeciwstawnych mu wulgaryzmów. Moim zdaniem zabieg ten tylko podkreśla głębię i realizm tasmańskiego życia emigranckich rodzin i zdecydowanie stanowi walor powieści.
Czytając „Klaśnięcie…” można generalnie odnieść wrażenie, że w zamierzeniu autora cała opisana historia miała być gorzką opowieścią o uczuciach, trudnych relacjach rodzinnych i życiu poza ojczyzną. Sztuka ta Flanaganowi niewątpliwie się udała. Autor jednak na tym nie poprzestał, przekazując dodatkowo w fantastyczny i nienachalny sposób ogrom ciepłych emocji, które skutecznie osładzają tułaczą gorycz emigranta, a czytelnika wzruszają do łez.
Nie dodając nic więcej pozostaje mi stwierdzić, że w moim prywatnym rankingu „Klaśnięcie…” jest powieścią z najwyższej półki, zasługującą tym samym na najwyższe noty. Polecam gorąco.
„Słodki smak goryczy”
więcej Pokaż mimo toPierwszą powieścią Flanagana, którą miałem okazję przeczytać były „Ścieżki północy”. Sposób i forma przekazu tak mnie urzekły, że bez większego namysłu oddałem tej pozycji swój głos w plebiscycie „Książka roku 2015”. Nic więc dziwnego, że „Klaśnięcie jednej dłoni” nie mogło obejść się bez mojego czytelniczego udziału i … zaledwie kilka stron powieści...