Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Powieści o zaburzeniach psychicznych, o problemach nastolatków, o trudach wstępowania w dorosłość jest dużo. Skusić by się można nawet na stwierdzenie, że jest ich za dużo. Natomiast DOBRYCH książek o ciężkim dorastaniu jest na rynku literackim wciąż nie dość. "Lola" wkracza w tematykę trudną, wymagającą, ale jednocześnie niezmiernie intrygującą. Problematyka utworu przyciąga - szpital psychiatryczny, próba samobójcza, odkrywanie własnej seksualności i tym podobne rzeczy to parę haseł, którymi z pewnością można przyciągnąć rzesze czytelników w każdym wieku. Aleksandra Białczak ma jednak w zanadrzu coś więcej niż puste historie o konflikcie nastolatków ze światem.
Lola, czyli główna bohaterka rzekomo przez omyłkę trafia na oddział psychiatryczny dla młodzieży. Pobyt w "sanatorium" to niespodzianka (bynajmniej nie najmilsza) dla niej, dla jej opiekunki - siostry Racheli, dla rodziców, z którymi nie utrzymuje kontaktu, a także dla jej znajomych. Krótko rzecz ujmując - skierowanie do szpitala wstrząsa życiem Loli i staje się początkiem i przyczyną wielkich, aczkolwiek stopniowych zmian w jej osobowości.
Przez całą powieść czytelnik ma niepowtarzalną możliwość obserwowania procesu kształtowania się osobowości, jak ogląda się rozwój bakterii pod mikroskopem. Autorka rozkłada na części pierwsze najgorsze i najlepsze cechy zagubionej w sobie nastolatki, stawia ją bez cenzury przed odbiorcą jako eksponat i zagłębia się w anatomię psychiki. Czy istnieje lepsze miejsce na tą okazję niż szpital psychiatryczny? Tam nie ma możliwości ukrycia czegokolwiek: zarówno w sensie dosłownym, jeśli mowa o przemycaniu szampana dla dzieci; jak i w przenośni, ponieważ pacjentowi na dzień dobry aplikuje się rozmowy wstępne, terapie rodzinne, indywidualne, grupowe, wszelkiego rodzaju zajęcia oraz, co najistotniejsze, niewidzialną rękę stróża w postaci wszechwiedzących pielęgniarek.
Szpital psychiatryczny dla młodzieży w "Loli" to niemalże groteska, ponieważ mimo całej ponurej otoczki i świadomości cierpienia, z jakim każdy pacjent musi dzień w dzień walczyć, to nie sposób nie uśmiechnąć się przy niektórych opisach. Pacjenci wymykający się z pokoju po 22, sylwester na spacerniaku, czekanie w kolejce na swoje 10 minut przy świetlicowym komputerze... Rzeczy nie do pojęcia dla "normalnych" (to słowo po lekturze ma zupełnie inny wydźwięk) nastolatków, a wtapiające się w rutynę dnia na oddziale. Książek o szpitalach psychiatrycznych jest prawdopodobnie więcej niż takich właśnie placówek i ciekawe, ze każda opisuje go inaczej. Jeśli zależy wam na realistycznym, a nie zbędnie naturalistycznym i podkoloryzowanym opisie takiego oddziału - koniecznie przeczytajcie "Lolę". Ta powieść z pewnością zaspokoi Waszą ciekawość, bo mimo że funkcjonowanie tego typu ośrodka nie jest tajemnicą rządową, to nie mówi się o tym głośno ani szczegółowo. Aleksandra Białczak przekracza granicę ciszy, wstępuje na dziewiczy i żyzny grunt oaz bez udziwnień wyjawia czytelnikowi całą prawdę.
Autorka zdecydowanie rozprawia się również z mitem pod tytułem "to kwestia dorastania", czyli ukazuje, jak duży problem stanowi w dzisiejszym społeczeństwie ciągłe degradowanie chorób i zaburzeń psychicznych, w tym wypadku na przykładzie nastolatków. Jest to specjalność rodziców, którzy boją się przyznać (też sami przed sobą), że ich dziecko ma depresję, bo dla nich to tylko "taka plucha jesienna, pewnie też po szkole zmęczona, tyle ma zajęć dodatkowych...", a długie rękawy, podkrążone oczy, spadek ocen i frekwencji, nagła zmiana gustu muzycznego pozostają niezauważone, ominięte, przytłoczone przez nadmiar obowiązków. Podobnie jest z anoreksją, nadmierną agresją, fobią społeczną, schizofrenią, bulimią, osobowością borderline i czymkolwiek innym. Przy okazji czytania "Loli" można natrafić na kilka technicznych aspektów różnych zaburzeń "od kuchni". Nawet jeśli wydaje nam się, że o zaburzeniach psychicznych wiemy wszystko, to w tej sytuacji mamy możliwość dowiedzieć się jeszcze więcej - jak działa, jak myśli (i w jakiej kolejności) osoba z danym problemem.
Postać głównej bohaterki byłaby tutaj najlepszym przykładem. Pełna sprzeczności, nieprzewidywalna, zabójczo pewna siebie i zagubiona, mistrzyni kłamstwa szczera do bólu, spontaniczna i kalkulująca życie na chłodno - to właśnie Lola. Postać cokolwiek wielowymiarowa, a takich właśnie nam, czytelnikom na rynku literackim brakuje. "Lola" to całkowite odrzucenie schematycznych bohaterów, szablonowej fabuły i jednokierunkowego myślenia. W końcu na pierwszy plan wysuwa się mocny charakter, bohaterka lubiąca dominować, a nie życiowa porażka z idiotycznym wyrazem twarzy, czekająca na lśniącego brutala. Trzeba jednak zaznaczyć, że "Lola" to nie sztuczny feminizm na pokaz, a właśnie władcza natura wynikająca z rodzaju zaburzenia bohaterki. Ma to duże znaczenie w odbiorze treści.
Autorka "Loli" zaskakuje czytelnika, bo pomimo całej swojej bezpośredniości, pozostawia miejsce na niedomówienia i metafory, a powieść dzięki temu przestaje być płaską historyjką. Zaczyna natomiast aspirować do miana niebanalnego i wielowymiarowego dzieła. W książce już na samym początku pojawia się motyw maski i jest pewnego rodzaju kręgosłupem, który trzyma fabułę w ryzach, pozostaje wierny do ostatniej strony, a poza tym miłym dla odbiorcy urozmaiceniem. W tym wypadku ów motyw pobudza czytelnika do włączenia trybu filozoficznych rozmyślań, co jest niemalże błogosławieństwem przy kulturze odpowiedzi instant. Ta uwaga dotyczy zarówno młodszego, jak i starszego pokolenia, a dla tych drugich w powieści znajduje się również pokrzepienie, że nie każdy nastolatek to opanowany przez Internet cyborg. Większość młodocianych bohaterów "Loli" to osoby o niesamowitej inteligencji emocjonalnej, kształtujące swoje systemy wartości na podstawie własnych przemyśleń.
Powieść dotyka także konfliktu pokoleń, który burzy rodzinną idyllę, dzieli dom na obozy i wprowadza chaos do życia wszystkich zainteresowanych. Konflikt ten nie jest wynalazkiem mediów ani problemem świata współczesnego, a po prostu koleją rzeczy - niemiłym skutkiem ubocznym prokreacji, co nie oznacza, że można go bagatelizować. W życiu tytułowej bohaterki nieporozumienie na linii nastolatek-dorosły (a mowa tu nie tylko o dzieciach i rodzicach) stanowi poważny problem. Droga do odbudowania harmonii w relacjach z ludźmi nie jest łatwa dla niej ani dla nikogo innego. Powieść nie przynosi złudnego pokrzepienia i pustych obietnic, natomiast pozwala spojrzeć na siebie i własne otoczenie z dystansem i chwilą namysłu.
Nie da się żałować przeczytania "Loli". Powieść tak bogata w istotne treści opakowane w fenomenalną formę to rzadkość na polskim rynku literackim, a zwłaszcza wśród debiutantów. Aleksandra Białczak jest niesamowicie obiecującą młodą autorką, która nie boi się mówić (pisać) wprost, a do tego potrafi zrobić to dobrze, w czym pomaga jej niezastąpiony zmysł obserwatora. W jakim stopniu jesteśmy odpowiedzialni za swoje życie? W którym momencie "normalność" przeradza się w szaleństwo? Takie pytania Lola z nas wydobywa, na takie próbuje znaleźć odpowiedź i z takimi nas zostawia.
"Granica krzywdy leży w sumieniu, leży w sercu ludzkim"

Powieści o zaburzeniach psychicznych, o problemach nastolatków, o trudach wstępowania w dorosłość jest dużo. Skusić by się można nawet na stwierdzenie, że jest ich za dużo. Natomiast DOBRYCH książek o ciężkim dorastaniu jest na rynku literackim wciąż nie dość. "Lola" wkracza w tematykę trudną, wymagającą, ale jednocześnie niezmiernie intrygującą. Problematyka utworu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/08/gwiazdka-z-nieba-i-jeszcze-wiecej-sarah.html

Wakacje, jest miło, przyjemnie, ale Emaline pracuje w lokalnym biznesie wynajmu domków letniskowych. Od dziecka mieszka w malutkiej miejscowości, praktycznie wszystkich swoich sąsiadów zna z imienia, nazwiska i drzewa genealogicznego try pokolenia wstecz, także ciężko ukryć swoje grzeszki, tajemnice i prywatne życie.

Autorce udało się uchwycić klimat prowincjonalnego miasteczka oraz mentalność zamkniętej społeczności. Niestety momentami Sarah Dessen uciekała od tego schematu i za dużo czasu poświęcała na monologi wewnętrzne Emaline, które chyba mało kogo obchodzą, bo nie różnią się niczym od miliona innych takich samych w milionie innych takich samych powieści.

Być może to kwestia mojego zmęczenia, ale momentami nie byłam w stanie przejść przez więcej niż 40 stron na raz. Wyszukiwałam na nich mnóstwo błędów i wszystko mnie irytowało. Do osób, które czytały: nie wydaje Wam się, że dialogi i spotkania czy inne wydarzenia w powieści były przez autorkę sztucznie przeciągane? Rozmowy o niczym, zbędne szczegóły i odbieganie od tematu przy opisywaniu jakiegoś zdarzenia - to się zdarzało się niemal co chwilę i mi nie dawało spokoju.
Przez takie "wywijanie się" od tematu, zbyt częste i nic niewznoszące dygresje, nie sposób pozbyć się wrażenia, że Sarah Dessen sama nie wie do czego zmierza. Fabuła hasa sama sobie, jakby autorka nie miała nad nią kontroli.

Szczerze, podczas pisania tej recenzji robię sobie już trzecią przerwę, a to znaczy, że książka była słaba. Bo mam wrażenie, że mam napisać coś o czymś, co w sumie nie istnieje: ciekawi bohaterowie, wciągająca fabuła, jakiś dobry styl pisania, niepowtarzalna atmosfera... Zero. Czytanie tej książki to zabawa tak dobra jak pięćdziesiąte ósme urodziny cioci - nie polecam. Chyba, ze ktoś ma fajną rodzinę i lubi takie imprezki, to nie wnikam.

Nie będę się wysilać i marnować czasu ani swojego, ani Waszego. Sory, swój i tak zmarnowałam na przebrnięcie przez "Gwiazdkę z nieba...", dlatego bądźcie mądrzy i nie popełniajcie tego błędu, co ja. Obiecująca powieść, że niby z optymistycznym akcentem, pełna humoru i innych banałów wcale taką nie jest.

http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/08/gwiazdka-z-nieba-i-jeszcze-wiecej-sarah.html

Wakacje, jest miło, przyjemnie, ale Emaline pracuje w lokalnym biznesie wynajmu domków letniskowych. Od dziecka mieszka w malutkiej miejscowości, praktycznie wszystkich swoich sąsiadów zna z imienia, nazwiska i drzewa genealogicznego try pokolenia wstecz, także ciężko ukryć swoje grzeszki,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Spotlight. Zdrada Matt Carrol, Sacha Pfeiffer, Michael Rezendes, Walter Robinson
Ocena 7,2
Spotlight. Zdrada Matt Carrol, Sacha ...

Na półkach:

http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/06/premierowo-spotlight-zdrada.html

Rozłamy Kościoła były są i będą, a jeden z największych kryzysów to całkiem niedawne lata 60. Z pewnością przejdzie do historii, nie tylko ze względu na ogromne kontrowersje jakie wciąż budzi - molestowanie chłopców przez księży. Przejdzie do historii dzięki zbawiennym jak zwykle mediom, które nie pozostawiły suchej nitki na diecezji bostońskiej i, oczywiście, nie pozwoliły trwać obywatelom świata w niewiedzy.
Tradycyjnie ironia, brakowało mi jej trochę, brakowało mi takich niesmacznych książek, brakowało mi luksusu wyżywania się na blogu za niedociągnięcia. To nie moje humorki, ale też nie obiektywna prawda - "Zdrada. Spotlight" mogłaby być dobra, temu nie przeczę. Zresztą pewnie dla wielu czytelników to literackie objawienie. Mi wiele rzeczy się w niej nie podobało i niestety zalety zostały zasypane lawiną wad. Podobnie z filmem, po którym spodziewałam się czegoś zupełnie innego, chociaż w wypadku ekranizacji muszę przyznać, że była DOBRA, niestety nie GENIALNA.

Podstawowa różnica między filmem a książką - ujęcie tematu. Śledztwo w adaptacji filmowej zostało oplecione w jednowątkową, prostą fabułę, przy czym książka to niechronologiczny zbiór różnych wypowiedzi na temat sprawy, fragmenty akt i relacje z postępowania śledztwa. Same fakty. A właśnie że nie, ponieważ z tych "faktów" wychodzi, nie wiem, może z połowa takich prawd obiektywnych, którymi i tak można manipulować do woli. 6% księży czy 90 księży brzmi groźniej? 87 czy 90? Co za różnica... Takie niuansiki, które, jeśli nie jest się na nie wyczulonym i nie ma się chociażby cienkiej bariery chroniącej przed manipulatorstwem, mogą naprawdę ostro zniekształcić obraz sytuacji.
Twórcy filmowi, na szczęście, odpuścili sobie próbę przeciągnięcia widzów na swoją stronę za wszelką cenę. Pokazali prawdę taką, jaka jest naprawdę - dwulicową, zdradliwą i nieodgadnioną. Statystyki to nie rzeczywistość, a liczbami można się bawić - w filmie takich "oszustw" jest o wiele mniej. Tam duży nacisk na emocje co też jest pewnego rodzaju poprawnym medialnie wyjściem. Dramat niedocenionego reportera, który wkłada całe swoje serce w sprawę chłopców, urocza reporterka, która pełni funkcję powiernika dla zgnębionych ofiar oraz wymagający i nieustępliwy szef, ale nawet on się w końcu łamie i postanawia oddać w ofierze cały swój dział redakcyjny. Postaci dość przewidywalne, tendencyjne i płaskie, ale jest jedna osoba, która naprawdę mnie zaintrygowała. Nowy szef "Boston Globe", Żyd, oschły mruk zdaje się nie doceniać postępów swoich pracowników, jednak odgrywa rolę bohatera-obserwatora; kogoś, kto stoi z boku całej sprawy, wydaje się być nienaturalnie obiektywny w całym tym chaosie radykalizacji poglądów.

Sprawa prowadzona przez Spotlight to temat niebezpiecznie newralgiczny, dotyczący sumienia, moralności i, co najgorsze, religii i Kościoła. Przepis na kryzys idei narodowo-religijny instant. Tylko chwila... kto stoi przy Kościele? Ogromna zapaść wiary, jaka nastąpiła po latach 60. radykalnie zmniejszyła liczbę wyznawców katolicyzmu, szczególnie praktykujących i, powiedzmy sobie szczerze, nawet ci najbardziej zagorzali nie pochwalają postępowania duchownych. Ludzie wybierają teraz czarne albo białe, mi jest lepiej w szarym. Ja absolutnie nie popieram masowych gwałtów na niewinnych dzieciach, najczęściej z rozbitych rodzin. Nie popieram zamiatania sprawy pod dywan przez wyższych duchownych. Nie popieram przenoszenia z parafii do parafii winnych księży i ukrywania zbrodni oraz obrony Kościoła kosztem dzieci. To o co ci, Paulina, chodzi? Spójrzcie na rodziny dysfunkcyjne, w których jeden z członków cierpi na alkoholizm i spójrzcie na to, jak zachowuje się reszta członków - naturalny system obronny i wstyd, wielki wstyd każe im bronić męża/matkę/syna. Nie chcą, aby jego/jej znajomi się dowiedzieli, nie chcą, żeby miał/miała problemy w pracy przez swoją chorobę. I przez kilka, czasem kilkanaście lat, czasem do końca życia wierzą, że alkoholik uda się na leczenie. I teraz wróćcie do Kościoła, potraktujcie tą instytucję jako rodzinę i zobaczcie analogie. Pedofilii się nie wybiera - to chorobliwe zjawisko seksualne, niemożliwy do wyparcia popęd, często niemożliwy do leczenia (jeszcze nie wymyślono najskuteczniejszej formy terapii). Tak jak alkoholizmu. Predyspozycje do zachorowania na któreś z powyższych zależy od wielu wypadkowych, o których się nie będę rozpisywać, jednak zdecydowana większość z nich jest niezależna od człowieka.


W ogóle to sory, że weszłam w jakieś dywagacje etyczne, ale tego mi brakowało przede wszystkim w książce, trochę i w filmie - spojrzenia na drugą stronę prawdy. Gdzieś, gdzie trudno dotrzeć, bo społeczność Kościoła (tak jak rodzina alkoholiczna) jest bardzo zamknięta. Ale to żadne usprawiedliwienie, bo ofiary też były zamknięte przez kilkanaście, kilkadziesiąt lat, a udało się do nich dotrzeć, Myślę, że przy dobrych chęciach i mnóstwie cierpliwości ten spór mógłby przerodzić się nie w kryzys, a w konstruktywną rozmowę między ludźmi a Kościołem.
Z drugiej strony nie ma też się co dziwić, w końcu do śledztwo PRZECIWKO Kościołowi, przeciwko jego działaniom i brakom działań. Zebrać jak najwięcej dowodów oskarżających, zebrać jak najwięcej świadków i ofiar, którzy stanęli by przed sądem i zeznawali przeciwko księżom, więc czego ja oczekuję, nikt nie będzie działał na swoją niekorzyść, każdy chciałby, żeby jego prawda została uznana za prawdę absolutną i prawdę dobrą. Tylko że takiej prawdy dla mnie nie ma.



Czy czytać? Koniecznie, o ile obiecasz sobie czytać i myśleć jednocześnie. A po lekturze zrobisz rachunek sumienia, zastanowisz się, czy to wszystko Ci odpowiada, czy Spotlight naprawdę oświetla wystarczająco duży obszar, żeby móc osądzać.

A poza tym wszystkim, według mnie Oscar dla "Spotlight" to pomyłka.

http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/06/premierowo-spotlight-zdrada.html

Rozłamy Kościoła były są i będą, a jeden z największych kryzysów to całkiem niedawne lata 60. Z pewnością przejdzie do historii, nie tylko ze względu na ogromne kontrowersje jakie wciąż budzi - molestowanie chłopców przez księży. Przejdzie do historii dzięki zbawiennym jak zwykle mediom, które nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/05/zapomnij-patrzac-na-sonce-katarzyna-mlek.html

Mam kaca w stadium zaawansowanym. Po takiej książce brak słów słów brak nie wiem co powiedzieć nie wiem? Fe no me nal na.

"Zapomnij patrząc na słońce" to książka BARDZO psychologiczna. Wyobraź sobie, że:
masz sny, a w tych snach kruka
kruk jest imaginacją a sny są koszmarami
koszmary są prorocze a Ty masz wiedzę, aby im zapobiec
Sen przenika w życie, do rzeczywistości wdzierają się symbole.
Nosisz sobie zbyt duże poczucie odpowiedzialności, aby żyć ze spokojnym sumieniem...

Hanka, główna bohaterka jest mała i znajduje się w takiej sytuacji właśnie. Jej matka jest alkoholiczką, buntowniczką wobec losu, wyznawczynią filozofii biernego oporu, która jak widać niewiele jej przynosi - nie potrafi utrzymać kontroli nad sobą i nałogiem, a już na pewno nie nad niechcianą córką. Ojciec z kolei stanowi wentyl bezpieczeństwa, klosz ochronny i przyjmuje postawę powiernika w mikrokosmosie rodziny. A zaczynam od opisania rodziców, bo to oni stanowią punkt strategiczny tej książki. O Hance wiemy niewiele, w gruncie rzeczy tyle co nic, do tego stopnia, że momentami można zacząć wątpić w jej fatyczne istnienie. A ta jej obecność-nieobecność podsyca wszechobecny nastrój tajemniczości i, przede wszystkim, zaciera granicę pomiędzy światem rzeczywistym a urojonym.
Poza tym Hankę poznajemy jako dziecko - zdominowane tak czy siak przez rodziców, jeszcze nie autonomiczne i zupełnie zależne od ich woli. To oni kierują Hankę na lepsze/gorsze drogi i w taki sposób odbywa się kreacja głównej postaci - przyznać trzeba, że pomysł co najmniej wspaniały.

Słów wprost autorka raczej nie nadużywa. Niedopowiedzenia, tajemnice, ale nie tak jakby chciała czytelnika oszukać, omamić, czy trzymać w sztucznym napięciu (Dan Brown ma do tego okropną tendencję na przykład, a czasami da się wychwycić tą manierę też u Thomasa Harrisa od "Milczenia owiec"). Katarzyna Mlek, wręcz przeciwnie, zostawia czytelnika w kontemplacyjnej samotności, właściwie to tak, jakby jej w ogóle nie było - autorka jako mediator, opowiada historię, niesie ze sobą garść jakichś wydarzeń, składa je chronologicznie i daje Tobie. A potem ucieka, bo reszta należy do Ciebie - zabawa w "zgadnij, kto to" przybiera tu mroczny charakter, nieraz wręcz przerażający, kiedy próbujesz poukładać sobie w głowie CO SIĘ WŁAŚNIE DZIEJE.

Najlepsze jest to, że możesz układać wszystko ze wszystkim, mieszać na wiele sposobów i próbować dociec prawdy, a i tak jej nie znajdziesz. Prawdy nie ma. "Zapomnij patrząc na słońce" to genialny przykład genialnej literatury relatywistycznej. Lubię ją, bo jest dość paradoksalna - nie przedstawia żadnej złotej i jedynej słusznej myśli, a jednak jest bliżej obiektywizmu, niż każdy inny gatunek. W ogóle nienawidzę tendencyjności, tego że każdy z nas ma pewnego rodzaju opór przed przyjęciem czyjejś opinii oraz przeświadczenie o własnej słuszności. Zbyt trudno jest zrozumieć, że ktoś ma rację tak samo jak i my.

Wracając do książki (wybaczcie to, że mi się zbiera czasem na filozofowanie, ale przechodzę chyba kryzys wchodzenia w dorosłość). Odebrało mi mowę, może tylko kręcę i plączę się gdzieś przy temacie bo zwyczajnie nie wiem co powiedzieć. Autorka bawi się symbolami wkraczając w mistycyzm snów, zapewniając jednocześnie potężną dawkę naturalizmu. Mam wrażenie, że ta książka została napisana dla mnie, bo to chyba moje ulubione połączenie. Kiedyś wydawało się paradoksalne - naturalistyczny symbolizm brzmiał jak oksymoron. Ale na tym własnie bazuje irracjonalizm powieści. Cała jej tajemnica.

Po skończeniu powieści czuję coś jakby "Proszę, powiedz mi że to nie prawda. Zmień to zmień to zmień to. NIE MOGŁAŚ!" Gorycz ostatniego rozdziały zburzyła mnie całkowicie - patrzę na te litery i staram się jakoś inaczej je poukładać, bo może po prostu źle przeczytałam, ale jednak nie - Mlek bez żadnych skrupułów wywaliła cały ten, i tak już poszargany świat, z wielkim hukiem, nie pozostawiając nadziei. Jedyne na co sobie pozwoliła to postawienie tysiąca pytań. Na ich czele: dlaczego. I tak Was też chyba zostawię, bo po 3 dniach od przeczytania "Zapomnij patrząc na słońce" nadal nie mogę się ogarnąć, także wybaczcie.

http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/05/zapomnij-patrzac-na-sonce-katarzyna-mlek.html

Mam kaca w stadium zaawansowanym. Po takiej książce brak słów słów brak nie wiem co powiedzieć nie wiem? Fe no me nal na.

"Zapomnij patrząc na słońce" to książka BARDZO psychologiczna. Wyobraź sobie, że:
masz sny, a w tych snach kruka
kruk jest imaginacją a sny są koszmarami
koszmary są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/05/windows-on-world-frederic-beigbeder.html

Beigbeder (czyt: BEGBEDE) ... [5 minut później] kurczę, nie wiem nawet jak zacząć.

No tak, w skrócie opisałabym tą książkę właśnie w ten sposób: BEIGBEDER BEIGBEDER BEIGBEDER. Bardzo specyficzny człowiek i jeśli ktoś zna np. Bukowskiego to mniej więcej wie, czego może się spodziewać. Może tylko w bardziej wyrafinowanej i ugrzecznionej wersji.

Windows on the world to 1. nazwa restauracji na jednym z najwyższych pięter WTC 2. tytuł genialnej książki, godnej Pulitzera, która stanowi zapis śmierci klientów restauracji 11.09.2001.
I wiem, że teraz nikt nie widzi w tym nic ciekawego, ALE to nie reportaż, to nie książka akcji, ani w ogóle żadna fabularna, to... to jest do bólu realistyczna satyra na cały współczesny konsumpcjonizm i fałszywą skromność narcystycznych egoistów, którzy są wszędzie. MÓJ MOJE MOJA. WIĘCEJ. SZYBCIEJ. DROŻEJ. DALEJ. WYŻEJ. MOCNIEJ.

I wiem czemu "Windows on the World" nie dostały Pulitzera (nie zgódźcie się ze mną, jeśli to Wam nie odpowiada). Amerykanie mają totalnego świra w dwóch sprawach: nie znoszą jeśli ktoś wypomina im narcyzm jako cechę narodową (raczej dlatego, że są jej w pełni świadomi) i nie znoszą, jeśli ktoś kpi sobie z zamachu na WTC. Beigbeder, francusko-amerykański pisarz, złamał te dwie zasady już w pierwszym rozdziale.

Jawnie wyśmiewa idiotyzm konsumpcjonistów, nie pozostawia suchej nitki na specjalistach od marketingu i rekinach biznesu oraz szydzi z wszystkich łatwowierców, którzy z kupowania stworzyli nową religię. Na swoją ofiarę szczególnie upodobał sobie Amerykanów, chociaż nie szczędzi też zazdrosnym Europejczykom, którzy coraz bardziej upodabniają się do jednolitej masy populistów i konformistów.
I tak odkrywając bezczelnie wady współczesności i utopijnych wizji gospodarki, Beigbeder podpadł krytykom amerykańskim po raz pierwszy.

Zamach na WTC wypadł w wersji Beigbedera o tyle niezręcznie, że o religii czy współczesnej wojnie religijnej jako takiej nie było nawet za bardzo mowy. Jednak autor wyraził się jasno, zapisując swoją myśl między wierszami i tak czy siak do tej religii nawiązując. WTC = wieża Babel. Punkt w punkt wszystko się zgadza, nie tylko na potrzeby fikcji literackiej. Bo fikcji literackiej nie ma tu prawie w ogóle, nawet bohaterowie zostali stworzeni na zasadzie zlepku różnych osobowości bliskich autorowi. I jak wspomniałam - realizm, bardzo dużo realizmu.
I tak gdybając nad podobieństwami i analogiami religijnymi, niejako ośmieszając zarówno chrześcijan jak i muzułmanów, Beigbeder podpadł krytykom amerykańskim po raz drugi.

Autor nic sobie nie robi z powagi sytuacji. Dokładniej, próbuje nadrabiać czarnym humorem w tragicznej chwili i udaje mu się to bardzo dobrze, bo ja co stronę MUSIAŁAM się uśmiechnąć. Z początku jeszcze miałam w sobie to: "nie no, Paulina, weź się ogarnij, tam zginęło prawie 3 tys. osób", ale potem uznałam, że TRUDNO. I tak nikt się nie dowie (oprócz Was). A jeszcze potem zgodziłam się z autorem, że można się śmiać nawet na pogrzebie, bo czemu nie.
I tak, ośmieszając i spychając do rangi (pierwszorzędnej co prawda) komedii zamach na WTC, Beigbeder podpadł krytykom amerykańskim po raz trzeci.

A ja go pokochałam za Prawdę. Taką najprawdziwszą prawdę, bo na pewno nie wybiórczą - jak krytykuje to wszystkich. I Francuzów też. I siebie też.

I teraz, chociaż zwykle tego nie robię, bo nie widzę w tym żadnego sensu, to nie mogę pozostawić okładki bez chociaż słowa wyjaśnienia.
Sztuka abstrakcji geometrycznej powstała jako bunt przeciwko utopijnym ideom, takim jak np.
kapitalizm, socjalizm, komunizm i te wszystkie kwadraty, w których nie wiadomo o co chodzi to próba zobrazowania tego, jak funkcjonowały ówczesne gospodarki. Wszyscy równi, każdy ma tyle samo, każdemu się należy, różnice majątkowe mają całkowicie zniknąć. Część obrazów jest idealnie symetryczna, i wszystkie linie oraz kształty harmonizują ze sobą, jednak w większość można zauważyć spore odstępstwa od tej właśnie symetryczności. Tak jak na okładce (szukałam tego obrazu, nie udało mi się, więc jeśli ktokolwiek słysz ktokolwiek wie, niech da znać) czerwony kwadrat wygląda, jakby przeciążył jedną z belek i złamał ją - teraz spada i niszczy niższą część konstrukcji. I autorzy takich obrazów właśnie bardzo sugestywnie próbują nam przekazać: LUDZIE, TA GOSPODARKA NIE WYTRZYMA. (Mieli, rację, nie wytrzymała).
Oczywiście nie zawsze tak jest, czasem taki spadający kwadrat może oznaczać coś zupełnie innego, ale tutaj aż się prosi o taką interpretację. Poza tym może to być również alegoria spadającej wieży. Czerwony kolor jak najbardziej na miejscu.

To jest tak naprawdę książka, którą powinno się przeczytać, bo mimo bardzo osobistego charakteru, jest bardzo uniwersalna. Opowiada o jednym zdarzeniu, jej akcja mieści się w 1h i 59 min, a zawiera w sobie hiperrealistyczną (jak to sam autor określił) i niesamowicie dokładną, chociaż bolesną panoramę konsumpcyjnego społeczeństwa. Być może na pewno stronniczą, ale cholernie wymowną. Czytajcie.

http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/05/windows-on-world-frederic-beigbeder.html

Beigbeder (czyt: BEGBEDE) ... [5 minut później] kurczę, nie wiem nawet jak zacząć.

No tak, w skrócie opisałabym tą książkę właśnie w ten sposób: BEIGBEDER BEIGBEDER BEIGBEDER. Bardzo specyficzny człowiek i jeśli ktoś zna np. Bukowskiego to mniej więcej wie, czego może się spodziewać. Może...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/05/sekret-julii-tahereh-mafi-bez-spoilerow.html

Bardzo mi smutno, bo "Dotyk Julii" był taki sztos, poważnie, ja i mój zmysł estetyki książkowej prawie umarliśmy, bo było tak cudownie... A teraz tak właściwie to nadal cudownie, ale nawet nie w połowie tak jak w części pierwszej.

Obowiązkowy w YA trójkąt miłosny wszystko kurna zepsuł, tak bardzo go nienawidzę i nienawidzę autorki za to, że niemalże pozbawiła się SWOJEGO największego atutu, już prawie prawie o nim zapomniała, balansowała na krawędzi utraty, a to wszystko na rzecz... populistycznej fabuły. Sądzę, że zamienić cud na gówno to słaby interes, ale to tylko moje zdanie, bo niektórzy lubią jak główna bohaterka (jakżeby inaczej, bardzo niepewna siebie szara-myszka) pławi się w adoracjach dwóch chłopaków - a jeden lepszy od drugiego.
Może ja się tak po "Zmierzchu" zraziłam, to bardzo prawdopodobne, ale myślę, że to kwestia powielania powielania powielania powielania. I przez to do każdego YA podchodzę z dużym dystansem i przez to długo zwlekałam z przeczytaniem "Dotyku Julii" i przez to znów cierpię, bo autorka mnie zawiodła.

Julia straciła cały swój urok, bo w momencie gdy dostała wolność, sama ją sobie odebrała - głupia decyzja. W ogóle zachowanie Julii w drugiej części można streścić do szeregu głupich decyzji, ewentualnie do niczego, bo tak naprawdę ona mało co robi. A jeśli już to bardzo nieprzemyślanego i totalnie idiotycznego. I ten "charakter" zdominował (złe słowo, chwila, taki charakter nie da rady nic zdominować). I ten "charakter" zepsuł cały potencjał, jaki tkwił w książce. A tkwił duży, bo ja po "Dotyku Julii" byłam nastawiona BARDZO pozytywnie.

Rozwlekanie akcji, przewidywalna fabuła, bezbarwna główna bohaterka - BRAWO, Tahereh Mafi, stałaś się właśnie kolejną autorką, czy raczej klinem, korkującym przypływ dobrej literatury. Nie na to pracowałaś.

Jedyna moja nadzieja tkwi w ostatniej części, w której, jak sądzę po wielu opiniach, Tahereh Mafi odbuduje sobie dobrą pozycję z przytupem. Powiedzcie mi, że to prawda, proszę, a jeśli nie to nie mówcie, dajcie mi chociaż cień dobrej myśli.

Wyszła mi najkrótsza recenzja na świecie i jeśli ją przeczytaliście to fajnie, ale i tak nic nie zrozumiecie z mojego wielkiego bólu bez zapoznania się z recenzją poprzedniej części - Dotyk Julii.

http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/05/sekret-julii-tahereh-mafi-bez-spoilerow.html

Bardzo mi smutno, bo "Dotyk Julii" był taki sztos, poważnie, ja i mój zmysł estetyki książkowej prawie umarliśmy, bo było tak cudownie... A teraz tak właściwie to nadal cudownie, ale nawet nie w połowie tak jak w części pierwszej.

Obowiązkowy w YA trójkąt miłosny wszystko kurna zepsuł, tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/04/hotel-bankrut-magdalena-zelazowska.html

Magdalena Żelazowska pisze o prawdziwych ludziach - takich, którzy bez żadnego uzasadnienia czy jakiejkolwiek zapowiedzi znaleźli się przed irytującym stanem, a mam na myśli bankructwo. Zjawisko dość egalitarne, aczkolwiek skrzętnie omijane przez społeczeństwo, trochę jak wirus, bo się czai wszędzie, ale oczywiście nie na nas samych. A tu, proszę, niespodzianka. Witam szanowną Panią / szanownego Pana, mam propozycję nie do odrzucenia (nie do odrzucenia, bo żadnej innej możliwości Pani / Pan nie ma), proszę mnie uważnie posłuchać (w razie czego, będę się sukcesywnie i natrętnie powtarzać): w związku z zerowym stanem Pańskiego konta, proszę niezwłocznie pozbyć się wszelkich marzeń, aspiracji, złudzeń, znajomości i wsparcia. Proszę wziąć się w garść, choć nie gwarantuję, żadnych profitów z tej racji. A tak w ogóle, to nazywam się Kryzys. Zaprzyjaźnimy się?

W powieści autorka z rozmachem zabrała się do tworzenia postaci. Nie jedna, nie dwie, a pięć i oczywiście dodajemy jeszcze epizodyczne. Jednym słowem - to, czego Paulinka nie lubi najbardziej, ponieważ kto czyta Księgotekę od jakiegoś czasu, ten wie, że szczerze nie przepadam za głębokimi rozbudowaniami wielu wątków, a przede wszystkim zbyt dużą liczbą postaci "głównych". Bohater pierwszoplanowy dla mnie powinien być jeden, co najwyżej dwóch, ale rozumiem, że coraz trudniej autorom przyciągnąć czytelnika, więc kombinatoryka i wszelkie chwyty dozwolone.
Ale tutaj to zupełnie co innego! Moja już z początku spora niechęć została przezwyciężona, co można uznać za spory sukces Żelazowskiej. Mozaika postaci faktycznie oddaje myśl przewodnią książki: każdy, bez względu na stan majątkowy, cywilny, towarzyski i zatrudnienia, może poznać osobiście, niezwykle popularną w Polsce, biedę. I okazuje się, że nawet niespecjalnie musi się wysilać, bo... samo jakoś tak wychodzi - brak pracy po studiach, nędzna emerytura, zwolnienie bo cięcia w budżecie, ryzykowny biznes i brak przebicia. A konto uszczupla się w zatrważającym tempie i co dalej?

W związku z tym, że bohaterów jest tak dużo, logiczne jest pokazanie też różnych reakcji na bankructwo. Tym tropem poszła autorka, a wyszło to przyzwoicie, acz bez fajerwerków. Dramat tych ludzi jakoś niespecjalnie do mnie dotarł, ponieważ ich odpowiedź na toczące się bez ich wpływu sprawy nijak nie przystawała do tego, jak ludzie zachowują się w takich momentach naprawdę. Wyjątek to jedyna wiarygodna bohaterka - Weronika, która i tak została przez samą twórczynię zdegradowana i postawiona w roli kozła ofiarnego. A szkoda, bo w niej tkwił największy potencjał.
Żelazowska MOGŁA przywołać mnóstwo irracjonalnych zachowań, jakie następują po tak wielkiej stracie (czy to stopniowej, czy nagłej) wkręcając czytelnika i włączyć u niego emocje, ale tego nie zrobiła.

Co nie ulega wątpliwości, autorka ma wielki potencjał jako pisarka. Idąc za przykładem Cycerona i wiernie odwzorowując zasadę docere, movere, delectare, wyłożyła czytelnikowi morały BARDZO życiowe, czasem grając nieco na emocjach, ale przede wszystkim - wciągnęła w wir wydarzeń leciutką narracją. Temat cokolwiek ciężki, a Żelazowska poradziła sobie z nim z dziecinną łatwością. Pozwoliła sobie na ironiczne wstawki, potężną dawkę humoru i literacką swobodę, nie zrzekając się oczywiście głębokich przemyśleń - życiowych i etyczno-morlanych. Refleksyjny charakter nie nuży, a jednak pozostawia tam gdzieś w tyle po skończeniu książki parę zdań nie do powiedzenia, taką małą pustkę i konsternację.

Poza tym, klimat "Hotelu Bankrut" ożywiony tym mocniej przez charakterystyczny obraz Łodzi... cudo. To, co zostało przedstawione na niecałych 300 stronach, zachwyciło mnie bardzo bardzo (tak, chyba widać, że brak mi słów...). Że niby realizm, bo wszystko wiernie odwzorowane, bo opisy niezwykle dokładne, ale nie bez przyczyny w powieściowej Łodzi brak zalet. Zostały pominięte, nie od tak, ale żeby ZNÓW przypomnieć czytelnikowi o dramacie ludzkim w tak wielkim mieście, które wcale perspektyw nie obiecuje. Tylko zwodzi przeszklonymi wieżowcami, klimatycznymi kawiarniami, przepływem pięknych młodych zdolnych w Manufakturze, ale gdzieś pomiędzy tym wszystkim czai się nasz przyjaciel. Pamiętacie go - Kryzys.

Jakoś tak nie mogę sobie poukładać wszystkiego po tej powieści. Myślałam, że nie będzie mi się podobała, a zostałam zaskoczona co najmniej miło, bo, kurczę... Żelazowska serio umie pisać, to trzeba jej oddać. Mimo drobnych usterek, które dotyczą przede wszystkim kreacji bohaterów, całość prezentuje się wręcz wzorcowo. Czytajcie, ślijcie dalej w świat, niech "Hotel Bankrut" otrzeźwi tych, co żyją w spokoju i złudzeniach.
Powieść gorzka, a jej treść powinna zdecydowanie wskazywać na bardziej melancholijny, przygnębiający nastrój, jednak dzięki wspaniałomyślności autorki, czytelnik nie zostanie narażony na żadne niedogodności i z rozkoszą będzie delektował się każdym kolejnym rozdziałem a z postępem fabuły - coraz większym upadkiem bohaterów.

http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/04/hotel-bankrut-magdalena-zelazowska.html

Magdalena Żelazowska pisze o prawdziwych ludziach - takich, którzy bez żadnego uzasadnienia czy jakiejkolwiek zapowiedzi znaleźli się przed irytującym stanem, a mam na myśli bankructwo. Zjawisko dość egalitarne, aczkolwiek skrzętnie omijane przez społeczeństwo, trochę jak wirus, bo się czai...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Alicja w Krainie Czarów Lewis Carroll, Robert Ingpen
Ocena 7,4
Alicja w Krain... Lewis Carroll, Robe...

Na półkach:

http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/04/18-alicja-w-krainie-czarow-lewis-carroll.html

Prawdopodobnie żyjecie jeszcze w błogiej nieświadomości prawdziwego znaczenia tej książki. "Alicja w Krainie Czarów" powoduje poważny mindfuck i wzbudza (wzbudzała i wzbudzać będzie) mocne kontrowersje co do niewinnych zamiarów Carrolla.

Autor ostro deprawuje swoich czytelników, chociaż, bądź co bądź, umarł już jakiś czas temu, jednak jego nieodgadnione upodobania każą zastanawiać się nad faktyczną wartością moralną tej baśni. Rzekomo jego sympatię wzbudzały małe dziewczynki - chętnie zapraszał je do domu, na noc, może na pijama-party (próbuję to sobie wyobrazić, ale ta wizja trochę mnie przeraża). Robił im zdjęcia w lubieżnych pozach, podobno nawet zaproponował zaręczyny jedenastoletniej Alice, która, jak się można łatwo domyślić, stanowiła pierwowzór głównej bohaterki.
Co do seksualnych skłonności Carrolla, może lepiej je pominąć taktownym milczeniem, ale nie potrafiłabym tego zrobić, bo okradłabym powieść z najcenniejszego skarbu.

"Alicja w Krainie Czarów" to przecież baśń o seksualności, o utracie dziewictwa i eksplorowaniu świata perwersyjnych zabaw. Sugestywność zapewnia nam jedynie oniryczność całej historii, bo opowieść przybiera formę marzenia sennego bohaterki. Gdyby nie staranne okrycie wszystkich niezręczności ciepłą i uroczą kołderką symboli... z "Alicji" powstałby niczego sobie erotyk. Ba! To byłby erotyk wszech czasów - gwarant.

Alicja wchodzi do dziury, przechodząc na drugą stronę lustra i spada, spada, spada...
Przed Alicją otwiera się świat rozkoszy seksualnych i po raz pierwszy poznaje stan błogiej nieważkości - orgazm. Bohaterka wnika wgłąb nie nory, a siebie i eksploruje swoje ciało, przy czym zadaje mnóstwo pytań, bo wciąż towarzyszy jej dziecięca niepewność czy rozterki moralne.

Alicja pragnie przejść do ogrodu, drzwiczki są za małe.
Alicja pragnie przejść inicjację, ale nie pozwala jej na to presja - obawia się, że jest zbyt młoda, za mała, że nie podoła i nie dopasuje się do partnera. Po wypiciu syropu pojawiają się kolejne problemy - z dotarciem do klucza do mężczyzny. Bohaterka przez większość powieści niejednokrotnie zmienia wzrost - maleje i rośnie do monstrualnych rozmiarów na zmianę, czytaj: wciąż stara się wbić w ciasny gorset wymogów społeczeństwa.

Alicja gra z Królową w krokieta flamingami i jeżami.
Alicja konkuruje z matką o względy mężczyzny. Długie różowe szyje flamingów to bezsprzecznie symbol falliczny - gra polega na trafieniu do dziury. Bohaterka pozwala sobie na niezwykłe zuchwalstwo wobec Królowej podczas partii, chociaż wie, że grożą jej konsekwencje - "Skrócić o głowę!". Nie może się jednak powstrzymać od śmiałych przytyków, bo dzięki nim zauważa ją Król ojciec.

Freud miałby wielkie pole do popisu przy próbie interpretacji "Alicji w Krainie Czarów" i chociaż nie należę do jego zwolenniczek, tu grzecznie ustąpię miejsca, bo historia aż prosi się o psychoanalizę. Tak wymownej baśni jeszcze nie czytałam, bo tu autor zachował ledwie pozory łagodności. Nie starał się ukryć zberezeństw pod szyfrem archetypów, pozostawił natomiast znaki, które prowadzą do takiej interpretacji. Ja chętnie poświęciłabym na symbolikę opowiadania jeszcze co najmniej 500 słów, ale przeczuwam, że byście mnie za to znienawidzili, więc pozwolę sobie przejść do dalszej części recenzji.

Odczytywać "Alicję..." można różnie. Psychoanaliza była jednym z pierwszych prób zrozumienia utworu, ale pfff, co to dla nas! Nie ograniczajmy się, zaszalejmy trochę bardziej.

Samo "przejście na drugą stronę lustra" środowisko LGBT potraktowało jak całkiem niezłą (a przynajmniej wystarczającą) motywację do masowych coming-out'ów. Rewolucja społeczna, jaką wywołała powieść i to nie tylko taka sobie - O, ale długotrwała, odciskająca bardzo mocne piętno na wielu przyszłych pokoleniach, jednak świadczy o czymś. No prawdopodobnie o tym, że baśń zwraca uwagę, szokuje, jest ponadczasowa, wykracza zdecydowanie poza normy epoki, być może i normy epoki przyszłej, przyszłej i przyszłej. Z tego właśnie na paradach równości lesbijki często wykorzystują alicjowy image.

Istnieją w baśni przesłanki co do skłonności homoseksualnych bohaterki, chociaż przez niektórych uważane już jako nadinterpretacja. W "Alicji..." kobiety (a zwłaszcza Królowa) zostały postawione w hierarchii o wiele wyżej od mężczyzn. Płeć brzydka to w głównej mierze sługusy, serwiliści, tchórze i pachołki. Postaci żeńskie tymczasem przejmują inicjatywę, rządzą ogrodem, wykazują się niesamowitą siłą wewnętrzną i nie mają oporów przed wyraźnym akcentowaniem swojej wyższości.
Z tego względu (i oczywiście nie tylko) baśń wywołała burzę emocji, kontrowersji i wiele niechętnych głosów ze strony konserwatystów - bo jak to że kobieta lepsza od mężczyzny? Przecież to podczłowiek, puch marny i wietrzna istota! I tym sposobem Carroll wszedł mocnym akordem w, i tak już zagorzałą dyskusję, na temat kolejnej kwestii spornej.

Kilka razy w opowiadaniu Alicja mówi o "rozmowie z sobą samą" w kontekście rozdarcia na dwie i więcej osób. Prowadzi rozbudowane dialogi wewnętrzne, zadaje sobie pytania i chętnie udziela odpowiedzi. Zadaje sobie kary, jeśli postępuje niezgodnie z własnymi regułami i nagradza się, kiedy na to zasługuje. To kwestia raczej oczywista, ponieważ może oznaczać tylko: a) Alicja jest schizofreniczką b) ponownie Alicja próbuje dopasować się do rygorystycznych wymagań otoczenia kreując własny system kar i nagród. Osobiście bardziej skłaniam się ku opcji pierwszej, biorąc także pod uwagę lekko... niesamowite wizje bohaterki.

Wielu zastanawia ten psychodeliczny wydźwięk. Powiedziałbym, że nutka szaleństwa, ale byłoby to okropnym niedopowiedzeniem - szalony kapelusznik, zabiegany królik, nadpobudliwy zając, ospała gąsienica, kot z przerażającym uśmiechem. Gadające zwierzęta - według mnie nie ma w tym nic ciekawego, bo to już gdzieś widziałam... Ezop, Horacy, Erazm z Rotterdamu, brzmi znajomo. Raczej zachowanie tych istot, cokolwiek nienaturalne, mogłoby pobudzać do refleksji. Niektórzy sądzą, że cała baśń została napisana podczas opiatowej fazy Carrolla. Inni, że chciał jedynie zaznaczyć oniryzm wydarzeń czy doprawić je nieco szczyptą fantastyki. I, tak jak wcześniej, ile metod interpretacji, tyle opinii na ten temat. Ja uważam, że to tworzy naprawdę niepowtarzalny klimat, dzięki któremu mamy świetną ekranizację.
"Widziałam już koty bez uśmiechu, ale uśmiech bez kota widzę po raz pierwszy w życiu. To doprawdy nadzwyczajne."

Tim Burton skupił się właśnie przede wszystkim na aspekcie tych nierealnych wydarzeń, zrobił niesamowity film grając kolorami i kształtami, wprowadzając oglądającego w tą psychodeliczno-bajkową atmosferę. "Alicja w Krainie Czarów" w wersji współczesnej to w ogóle jedna z moich najulubieńszych ekranizacji, o której wspomniałam już w poście "Najpierw film, potem książka" i mam za sobą dwa czy trzy seanse, ale po książce narobiłam sobie ochoty na kolejny...

"Alicja w Krainie Czarów" to książka dla dzieci - jak najbardziej i, o ile moje wydanie z 1984 r. przetrwa, pozostanie również dla moich. Jeśli nie, to kupię kolejne - uwielbiam tą baśń. Jej czytanie to sama przyjemność, bo narracja jest ultraleciutka, a poza tym urocze obrazki raczej nie przytłaczają czytelnika. Ale gdyby zajrzeć głębiej... okaże się, że historia ma mnóstwo ukrytych (mniej lub bardziej) znaczeń. Można ją interpretować - jak to sen - wiele razy, trafnie i nietrafnie, ale nie ulega wątpliwości, że bez próby takiego głębszego odczytania się nie obejdzie.
Ta książka jest jak góra lodowa - widzisz piękne, srebrzystoskrzące opowiadanie, a pod nim 10 razy tyle ostrej prawdy, ale żeby się do niej dostać... musisz zanurkować. Przejść na drugą stronę lustra.

Co się łączy z próbami odkrycia znaczenia baśni, jej wydanie nie przeszło bez echa. Coś się w społeczeństwie od dawna szykowało, coś się budziło, choć jeszcze nieśmiało. Natomiast po wydaniu kilku tego typu książek... Zerwało się na równe nogi i przeszło tabunem przez czysty korytarz wzniosłych idei poprawy jakości życia, szlachetnej pracy i blaablalabala. Lewis Carroll tym sposobem (choć być może też swoją nietuzinkową osobowością i ekscentrycznymi upodobaniami) otworzył sobie własnym kluczem ciasne drzwi do panteonu. Zapisał się na kartach historii literatury (nie tylko dla dzieci) z dobrej i złej strony. Dla mnie jest bohaterem i tyle. Poruszył ludzi do działania, a więc jego powieść stanowi przykład żywej sztuki.

http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/04/18-alicja-w-krainie-czarow-lewis-carroll.html

Prawdopodobnie żyjecie jeszcze w błogiej nieświadomości prawdziwego znaczenia tej książki. "Alicja w Krainie Czarów" powoduje poważny mindfuck i wzbudza (wzbudzała i wzbudzać będzie) mocne kontrowersje co do niewinnych zamiarów Carrolla.

Autor ostro deprawuje swoich czytelników, chociaż,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/04/grimm-city-wilk-jakub-cwiek.html - z bloga :)

Powieść oparta na księdze bajek, czytanych na dobranoc, do poduszki. Na tych historiach, przy których każdy z nas w dzieciństwie odpływał w fantastyczny, niesamowity własny świat. Na tych historiach oprószonych delikatnym pudrem tajemnicy i spryskanych uroczą mgiełką sielanki. Na nich i na bohaterach nie z tego świata, przypominających ożywione posągi.
I na tych historiach Ćwiek... zbudował miasto pełne brudu i najgorszego ludzkiego syfu. Opływające najohydniejszymi płynami organicznymi i tłustym, mazistym deszczem przypominającym smołę, który niesie za sobą duszący zapach i egzofilię, czyli rozkład. Zupełny upadek ludzkości działającej w jednym organizmie - dosłownie. Ludzie żyją ze smoły płynącej w żyłach olbrzyma i mieszkają np. w jego Pępku, a ukojenie przynosi im... bajanizm.

I, nie oszukujmy się, Bajarz, jego Księga i cała ideologia epizodystów bezpośrednio nawiązuje do religii, a autor nieraz pozwala sobie na drobne szyderstwo, powołując do życia swojego porte-parole, Alfiego - głównego bohatera własnej historii stającego przed życiowym wyborem moralnym. Człowiek, znaczący w mieście tyle co nic albo i minus-nic, bo w gruncie rzeczy to tylko trubadur, niedoceniony przez ludzi, którzy i tak nie mają czasu ani siły na sztukę.

I tak nawet zręcznie przejdę do postaci głównego bohatera, którego można opisać jedynym tylko słowem: "uniwersalny". Alfie to carte-blanche, podobny w jakiejś części do każdego człowieka (bo to przecież też człowiek, więc logiczne), a dokładniej: posiadający te cechy, które jakikolwiek inny ktoś by wyparł. Jego postać to po prostu zbieranina wad jeśli się dobrze przypatrzeć, a jeśli przypatrzyć się jeszcze lepiej, to okazuje się, że dzięki swojemu niebywałemu szczęściu (?) mimo swoich wad Alfie radzi sobie przednio. A może po prostu wykorzystuje wszystkie Zwroty Akcji tak, aby działały na jego korzyść... Czy to nie jakaś zaleta - ignorowanie własnych wad?

Już pokochałam Ćwieka za to, że wyłożył mi wspaniale tak prosty, a jednocześnie skomplikowany świat. Ta powieść to jeden wielki kontrast. Typowo męska narracja, więc bez obawy o patetyczne wywody i dygresyjne dygresje w dygresjach. Przekleństwo goni przekleństwo, bohaterzy zarysowani dość wyraźną i zdecydowaną kreską, przejrzysta fabuła i rozkład wydarzeń, bez zbędnych retardacji raczej, a w przeciwieństwie do tego stoi wspomniany już niemożliwy do rozwiązania dylemat etyczny, po trosze natury religijnej i gdzieś za tymi oczywistymi wydarzeniami (dokładnie w głowie czytelnika) toczy się poważny spór moralny.

Klimat obskurnego miasta a jego oaza... Przypominacie sobie Petersburg ze "Zbrodni i kary"? Miasto-demon, które niepostrzeżenie atakuje swoim syfem umysł czytelnika i oddziałuje nie tylko mieszkańców, czyli bohaterów powieści, ale również na odbiorcę... Niepowtarzalny, chociaż bardzo nieprzyjemny wydźwięk. Ciało olbrzyma rzeczywiście jest ohydne, skażone i niezdrowe, ale płuca... płuca się ostały, chociaż tylko dla elit. Tam wywietrzniki załatwiają sprawę gęstego, dusznego powietrza, sztuczne dźwięki tłumią gwar i szepty zepsutego miasta wokół, a syntetyczne drzewa zasłaniają szare, obskurne wieżowce. Do enklawy nie wejdzie każdy, a więc zabójstwo, którego tam dokonano nie powinno sprawić funkcjonariuszom większych problemów... a jednak.

Jedynym mankamentem, który jednocześnie może być dla kogoś największą zaletą, okazała się właśnie narracja - dla mnie jednak zbyt płaska. Ja, zwolenniczka metafor, niedomówień i przemilczeń, czułam się nieco zdegustowana tą prostotą i dobitnością. Tutaj już osobiste preferencje, ale mimo tego - powieść zrobiła na mnie ogromne, ogromne wrażenie. Mam ochotę polecać każdemu, chociaż ostro deprawuje dzieciństwo. Bez tabu, bez tej sterylnej otoczki i bez symboliki bajka przeradza się w... przerażający kryminał.

http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/04/grimm-city-wilk-jakub-cwiek.html - z bloga :)

Powieść oparta na księdze bajek, czytanych na dobranoc, do poduszki. Na tych historiach, przy których każdy z nas w dzieciństwie odpływał w fantastyczny, niesamowity własny świat. Na tych historiach oprószonych delikatnym pudrem tajemnicy i spryskanych uroczą mgiełką sielanki. Na nich i na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/04/donikad-konrad-czerski.html

Szkatułkowa powieść egzystencjalna z bohaterem o wyraźnych cechach werterycznych. Zapowiada się poważnie.

Na wstępie pragnę Was uspokoić. Więc uspokajam Was: spokojnie, to nie Werter, nawet nie Wokulski, chociaż Bruno faktycznie ma z nim wiele wspólnego - egocentryczny i wyalienowany, zdecydowanie ekstrawagancki w sposób właściwy tylko artystom. Albo też pseudoartystom. I ta sprawa bardzo mnie zaniepokoiła, jako że koszmar romantyzmu mam już za sobą, a teraz ON POWRACA. Z tym że w nowej odsłonie, bardziej współczesnej i mniej egzaltowanej, co niesie za sobą szereg konsekwencji takich jak: "wow, genialne nawiązanie", albo: "Wokulski, wyjdź."

Zaczęłam już coś tam pisać o fabule, ale jednak skasowałam, bo chciałabym pozostać jeszcze chwilę przy Brunie. W gruncie rzeczy, jego postać sama w sobie jest tak charakterystyczna i wielowymiarowa, że tworzy całą powieść. Metafizyczne przemyślenia Bruna wypełniają szczelnie wszystkie linijki i akapity, piętrzą się wers po wersie i budują niesamowitą piramidę, na której szczycie... zawsze zaczyna budować się nowa.
I teraz, bez żadnych nadinterpretacji, główny bohater odzwierciedla osobowość autora, który to nawet się z tym nie kryje, a nawet pozwala sobie na drobne żarciki w swoim kierunku, bawiąc się autoironicznymi wstawkami. A w ogóle to Konradów Czerskich jest jeszcze więcej, ale nie odbierając Wam przyjemności, odeślę do samodzielnej lektury, żeby wytropić każdego z nich. Fajna zabawa, polecam.

Szkatułkowa powieść, raczkująca już w pozytywizmie (coś każe mi myśleć, że Czerski to fan XIX-wiecznej literatury) wydaje się być w tym wypadku najlepszym rozwiązaniem. Gdyby nie to, w "Donikąd" zapanowałby totalny chaos i cała misternie utkana intryga poszłaby na marne. Ale autor dokonał najlepszego wyboru i, pozwalając się ponieść wodzom fantazji i szaleństwa, stworzył trzy historie, które rozdział po rozdziale miały odkrywać przed czytelnikiem coraz więcej i coraz śmielej, jednak zawsze pozostawiać po sobie mgiełkę tajemnicy. Albo wprowadzać nowe, nieodgadnione wątki.
Ale wyjścia z labiryntu niewiadomych nie ma. Jest tylko ponowne wejście, trochę jak Incepcja. Sen w śnie, nie wiesz gdzie jesteś, nie wiesz, czego szukasz, a wszystkie zwodnicze znaki prowadzą tylko... donikąd.

Skoro zbliżam się do końca recenzji, to wspomnę o początku, który doprowadził mnie do konsternacji, bo akcja zaczyna się dziać... jakby od środka. Czerski nie traci czasu na zbędne zabiegi wprowadzania, nie zwodzi czytelnika żadną grą wstępną i przystępuje do akcji bezpardonowo. Po prostu wchodzi w mózg, bez zaproszenia, rozsiada się wygodnie i zaczyna robić TO, czemu żaden Książkoholik nie będzie w stanie się oprzeć.

"Donikąd" to zdecydowanie proza niezależna, chociaż raczej nie wybitnie awangardowa, bo miejmy na uwadze polskie standardy czytelnicze i w ogóle ten wielki entuzjazm w stosunku do nowości. Także jak na XXI wiek, Czerski spisał się co najmniej wspaniale, mnie rozłożył na łopatki i tyle. Niesamowite to, jak Czerski połączył innowacje i świeże wątki z dobrze znanym (i wcale nie oklepanym) szablonem romantyczno-pozytywistycznej literatury.

http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/04/donikad-konrad-czerski.html

Szkatułkowa powieść egzystencjalna z bohaterem o wyraźnych cechach werterycznych. Zapowiada się poważnie.

Na wstępie pragnę Was uspokoić. Więc uspokajam Was: spokojnie, to nie Werter, nawet nie Wokulski, chociaż Bruno faktycznie ma z nim wiele wspólnego - egocentryczny i wyalienowany, zdecydowanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/04/mamnadzieje-ze-ta-historia-zmieni-wasze.html

Mam nadzieję, że ta historia zmieni Wasze życie.
To mógłby być koniec recenzji, bo właściwie nie mam nic więcej do napisania, ale żeby nie było.

Mamy Craiga. Ale cóż to za pomysł w ogóle, żeby robić wielkie halo wokół piętnastoletniego gościa, który ani nie ma dziewczyny, ani szczególnych sukcesów w szkole, ani nawet pomysłu na życie. Ani słaby, ani dobry. Po prostu taki tam sobie, czyli jak 90% ludzi w tym wieku. No więc dlaczego Craig uzurpuje sobie prawo do popadania w depresję? Czy może sądzi, że ludzie nie mają poważniejszych problemów? Czy nie widzi, że dorośli harują po 9h dziennie, wypruwają sobie żyły, on przecież wszystko ma pod nos, CZEGO ON CHCE OD ŻYCIA? Chyba już mu się w głowie poprzewracało, skoro zamierza się zabić, mając takie warunki. Ha!
Leżę i myślę o wszystkich porażkach, o tym, że nie ma dla mnie żadnej nadziei, że w przyszłości grozi mi bezdomność, bo skoro wszyscy są ode mnie mądrzejsi, to na pewno nie znajdę pracy.
A teraz, gdyby ktoś przypadkiem nie zrozumiał, to była ironia. I mam nadzieję, że nie wzięliście tego na poważnie, bo będąc poddawanym tak dużej presji na co dzień i w szkole, i w domu, i w telewizji, i w Internecie , i wśród znajomych, i wśród rodziny, nawet w pełni zdrowia psychicznego człowiek miałby trudności ze swoją tożsamością. Co masz zrobić, kiedy próbujesz ogarnąć siebie, wykreować jakoś swoją osobę, zostać kimś, albo nawet i kimkolwiek, a zewsząd odbierasz totalnie sprzeczne sygnały, na które właściwie nie masz wpływu? Jesteś lubiany, ale co z tego, skoro nauczyciele szczerze cię nienawidzą? Masz dobre stosunki z rodzicami, ale kogo to obchodzi, skoro nie masz znajomych, bo jesteś mięczakiem? A społeczeństwo powtarza jak mantrę: MASZ BYĆ IDEALNY, PORADZIĆ SOBIE ZE WSZYSTKIM, OSIĄGNĄĆ COŚ, BO INACZEJ BĘDZIESZ NIKIM. Powtarzają to. 13-latnim dzieciakom. A wskaźnik samobójstw rośnie…

Ta książka przemówi do rozsądku tym, którzy jeszcze nie zauważyli żadnej z powyższych zależności. I to w bardzo, ale to bardzo prosty, a jakże wymowny sposób. Narracja przypomina tą z np. „Wszechświat kontra Alex Woods” lub „Niezbędnika obserwatorów gwiazd”, z tym, że jest o wiele lżejsza, bardziej dobitna i sądzę, że przemówi do większej ilości osób.

Nie bez powodu w rankingach goodreads.com „It’s kind of a funny story” utrzymuje się na zaszczytnym pierwszym miejscu, jeśli chodzi o powieści o depresji. I mimo, że klasyfikuje się ją jako młodzieżówkę, byłaby genialnie idealna dla każdego dorosłego. Dla dzieci? Niekoniecznie, aczkolwiek spróbować można. W tej książce możecie tak serio zobaczyć jak wygląda depresja od kuchni i z jakimi (fatalnymi bądź mniej) reakcjami trzeba się zetknąć przy takim zaburzeniu. A także co trzeba zrobić, kiedy nie wiesz co robić.
Z życia nie da się wyleczyć. Można tylko się nauczyć z nim sobie radzić.

Wydaje mi się czasem, że depresja to jeden ze sposobów radzenia sobie z rzeczywistością. Niektórzy piją, inni ćpają, a jeszcze inni wpadają w depresję.
Poza fabułą i narracją, które są absolutnie wspaniałe i nic im chyba nie brakuje, polecam też skupić się na bohaterach. Ned Vizzini nie wybielił wszystkich postaci, jak to większość autorów ma w zwyczaju, ale zdecydowanie zadbał o ich wielokulturowość. Ostatnio z takim zabiegiem (udanym) spotkałam się w „Eleonorze & Parku”, ale nie w aż takim stopniu. Tutaj mamy naprawdę, ogromny przelew ludzi różnych wyznań, maści, pochodzenia, wieku itp. Ale po co? Ano właśnie, po to, żeby pokazać – depresja to nie wymysł. Może dotknąć każdego, w każdej chwili i nie ważne czy mieszkasz w Zachodniej Europie, Ameryce, Azji Mniejszej czy Afryce Południowej. To nie ma totalnego znaczenia, bo kat nie wybrzydza, a zwłaszcza w dzisiejszym świecie, gdzie ma tak duże pole do popisu. Oprócz tego, dzięki takiemu napływowi różnorakich postaci, do czytelnika dotrze fakt, jak wielki problem GLOBALNY stanowi niestabilność psychiczna. Jak ogromny odsetek ludzi cierpi na przeróżne zaburzenia i jakie wyzwania przed nimi stają, kiedy muszą sobie z nimi poradzić, często bez wsparcia bliskich osób.

Ani w książce, ani w filmie, nie brakuje nawiązań do popkultury – wyższej i niższej, co ogólnie sprawia dobre wrażenie i zwyczajnie umila odbiór. W powieści pojawia się mnóstwo tytułów piosenek, które kojarzy każdy – Beatelsi, Bob Marley… A w filmie jest jeden, genialny ponad wszystko soundtrack i absolutnie musicie go posłuchać. The XX – Intro. Co prawda, znałam go już wcześniej, ale go sobie odświeżyłam i teraz już słucham na okrągło.

Ciężko było mi sklecić jakąkolwiek recenzję, jak pewnie zauważyliście, więc znów zdecydowałam się na rozmyślania (ostatnio prężnie mi idzie…) i powiem Wam tylko: obejrzyjcie film, posłuchajcie tej piosenki i przeczytajcie książkę. Koniecznie.

zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/04/mamnadzieje-ze-ta-historia-zmieni-wasze.html

Mam nadzieję, że ta historia zmieni Wasze życie.
To mógłby być koniec recenzji, bo właściwie nie mam nic więcej do napisania, ale żeby nie było.

Mamy Craiga. Ale cóż to za pomysł w ogóle, żeby robić wielkie halo wokół piętnastoletniego gościa, który ani nie ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/04/pochowajcie-mnie-pod-podoga-pawe-sanajew.html

Widzę „powieść psychologiczna” i biorę. Proste. A rosyjska powieść psychologiczna? Niee no dobra, krótka, muszę ją gdzieś wcisnąć… 2 duże lektury na przyszły tydzień? Nieważne. To rosyjska powieść psychologiczna! Ktoś nie słyszał? Rosyjska powieść psychologiczna.

Nauczona doświadczeniem od początku wiedziałam, że czasu nie stracę. I nie straciłam. W gruncie rzeczy, „Pochowajcie mnie pod podłogą” to autobiografia Pawła Sanajewa, który wychował się w domu chorej psychicznie babci-tyrana. To, dlaczego nie z mamą to już zawiła historia i aby ja zrozumieć w powieść należy się zgłębić.
Żeby ktoś sobie nie pomyślał – przedstawiona wcześniej babcia-tyran Pawła nie bije. Za to gustuje w agnozowaniu u wnuczka mukowiscydozy, postępującej jaskry, gronkowca złośliwego, chronicznego zapalenia górnych dróg oddechowych, anemii. Oj wybaczcie, nie wymienię wszystkich, za to babcia z pewnością dorzuciłaby jeszcze z 10 razy tyle. Atlas chorób zna na pamięć.
Żeby dodać trochę pikanterii… matka i ojczym autora to sławne postaci w Rosji, związane z aktorstwem i reżyserstwem. Możecie się spodziewać, że wydanie tej książki (w niemałych nakładach) wywołało ogromny skandal w Rosji.

Dla mnie sama fabuła już rysuje się na tyle ciekawie, że trzeba byłoby mieć ultra wielki antytalent do pisania, aby ją zepsuć. Hipochondria* w osobliwej postaci, bo całkowicie przelana ze schorowanej, starej babci na w gruncie rzeczy zdrowego Saszę. To bardzo smutna historia o zniszczonej psychice, zniszczonym dzieciństwie, zniszczonej rodzinie i zniszczonych marzeniach. Jednak Sanajew ani myśli wprowadzać czytelnika w przygnębiający nastrój, bo pisze z wybitnym w tej sytuacji humorem, co wcale nie sprawia nienaturalnego wrażenia. Oplata tą dołującą sytuację w miękkie słowa z taką zręcznością, że nie sposób odmówić mu sympatii.

Oprócz tego, że „Pochowajcie mnie…” to świetny przykład świetnej rosyjskiej powieści psychologicznej, to również świetnie radzi sobie z nudnym stereotypem autobiografii. No kto by nie chciał wydać książki o własnym życiu, rozwodząc się nad wspaniałościami, może, napomknąć coś tam o wadzie, która się przypałętała (bo nikt nie lubi ideałów)? Paweł Sanajew być może też chciał, ale się powstrzymał i zrobił dobrze, bo wydał cudo – ponadczasową autobiografię, przekraczającą ustalone normy. Zhańbił siebie i swoją rodzinę, zbezcześcił własne zasługi i upodlił swoje dzieciństwo, a… wyszło mu to na dobre. Czyż to nie prawdziwy talent pisarski?

Bo przychodzi mi tutaj na myśl kilka pozycji, chociażby „Przeznaczenie to nie wszystko” Elliota Aronsona czy „Pasje utajone, czyli życie Zygmunta Freuda” Irvinga Stone’a i w żadnej z nich nie znajduję tego czegoś. Takiej subiektywnej szczerości, czegoś PRAWDZIWEGO. „Pochowajcie mnie pod podłogą” aż kipi od realizmu. Sanajew odkrywa przed czytelnikiem swoją intymną sferę, coś schowanego w nim, w jego przeszłości. I w gruncie rzeczy razem z czytelnikiem przemierza czeluści straconego dzieciństwa. Pozwala prowadzić się za rękę.
Więc taka forma aktywnego odbioru, dla mnie na ogromny ogromny plus, może i Was zainteresować.

Podsumowując - przeczytajcie.

* hipochondria – zaburzenie psychiczne, często związane z somatyacją; odczuwanie bólów, przeświadczenie o istnieniu choroby i niemożności jej wyleczenia; skupianie się na aspekcie chorób z obsesyjną ciekawością, zafascynowaniem

zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/04/pochowajcie-mnie-pod-podoga-pawe-sanajew.html

Widzę „powieść psychologiczna” i biorę. Proste. A rosyjska powieść psychologiczna? Niee no dobra, krótka, muszę ją gdzieś wcisnąć… 2 duże lektury na przyszły tydzień? Nieważne. To rosyjska powieść psychologiczna! Ktoś nie słyszał? Rosyjska powieść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/04/dotyk-julii-tahereh-mafi.html

Nigdy sobie tego nie wybaczę – dlaczego tak długo zwlekałam z przeczytaniem tej książki?! Opierałam się, broniłam rękami i nogami, szłam w zaparte, jak małe dziecko, a skąd mogłam wiedzieć, że czeka mnie coś na wzór takiego małego nieba naszkicowanego między stronami? No skąd?

Przeczytałam. I już od pierwszych stron nie mogłam przestać się zadziwiać: jaka wspaniała narracja, co za genialne przedstawienie postaci, no nie wierzę – czy można by lepiej wykreować dystopię? Moim ochom i achom nie było końca i tak mniej więcej przez resztę powieści. A teraz płaczę, że już się skończyła i nie mogę się doczekać kolejnego tomu.

Akcja osadzona została w dystopijnym świecie, w którym rządzi Komitet Odnowy – zburzmy wszystko, zabierzmy ludziom własność, odbierzmy im tożsamość i sami wywyższajmy się nad niebiosa. Kusząca propozycja, a koszt jej poniesienia to obowiązek krzywdzenia innych ludzi – mały/duży? Zależy dla kogo.
Julia może przyjąć propozycję, o ile blisko 300 dni w „szpitalu psychiatrycznym” bez ubrań, ludzi, rozmów, higieny i praktycznie bez jedzenia nie wytępiło w niej resztek ludzkiej moralności.

Byłam nastawiona na typowe YA, jako zapychacz, taki rozluźniacz czy coś w tym stylu. A co dostałam? YA na wysokim poziomie, nie odstające wcale od pozycji takich jak „Rok 1984”, „Cień wiatru”, „Poczwarka”. I mówiąc to nie boję się zlinczowania, że: jak to można porównywać taki masowy populizm do prawdziwych dzieł literatury współczesnej? Ano można. Przeczytajcie, zobaczycie.

Narracja to chyba pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, coś, co zapamiętałam najbardziej i co według mnie zasługuje na szczególne uznanie. Autorzy rzadko decydują się na zabieg przetransportowania akcji do czasu teraźniejszego, a szkoda. Wiele tracą, chociaż przyznam, że nie jest to łatwa sprawa, także tym bardziej brawa dla Tahereh Mafi. Czytasz i masz wrażenie, że jesteś tam, stoisz obok Julii i boisz się, bo nie wiesz, jaki ruch za chwilę wykona Twój oprawca i wybawiciel. Ponownie okaże się tyranem czy wystawi Cię na próbę swojego „miłosierdzia”? Albo nawet nie… Ty czytasz i jesteś Julią!
Bo nie tylko pierwszoosobowa narracja w czasie teraźniejszym zmusza do utożsamienia się z bohaterką. Znasz wszystkie jej myśli – przeszłe i teraźniejsze. Zagłębiasz się coraz bardziej w jej osobowość i próbujesz odnaleźć ją / siebie w tym relatywistycznym chaosie.

Co do wątku miłosnego, to jedna z tych rzeczy, z których nie byłam do końca zadowolona. Miałam wrażenie, ze został wepchnięty raczej dla zasady i przez to z przymusu. Wszystko, co zadziało się między bohaterami wydawało się być takie sztuczne i nienaturalne, chociaż nie przeszkadzało mi szczególnie w odbiorze powieści, bo było o wiele więcej ciekawych aspektów, na których chętniej się skupiałam.

Chociażby przeszłość, dzieciństwo Julii, z którego można wywnioskować wiele jej cech. Poza tym stanowi świetne uzupełnienie nie tylko jej postaci, ale w ogóle dopełnia obrazu świata – beznadzieja, ubóstwo emocjonalne i materialne, patologia, depresyjny nastrój i tępa, powolna rezygnacja z nieograniczonej egzystencji. Prawda, nie brzmi zbyt optymistycznie, ale że ludzie doświadczają negatywnych zdarzeń i emocji ok. 3 razy mocniej – czytelnik nieświadomie da się ponieść słowom, fabule i bohaterom. Przepadnie. Z tym że nie spodziewajcie się raczej emocjonalnych rozterek nastolatki, metafizycznych rozmyślań itp., bo nie ma. Za to przerażające fakty, naturalistyczne obrazy przedstawione w boleśnie krótkich i zwięzłych słowach. Tak szybko się kończących, nie pozostawiających żadnej nadziei…

Tahereh Mafi – jeszcze raz wielkie, wielkie gratulacje za wspaniały styl, genialną narrację, stworzenie świata przedstawionego i bohaterów. W kolejnych częściach spodziewam się co najmniej czegoś tak dobrego, jak tutaj oraz zmodyfikowania tego nieszczęsnego wątku miłosnego. Zobaczymy z tego wszystkiego wyewoluuje.

zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/04/dotyk-julii-tahereh-mafi.html

Nigdy sobie tego nie wybaczę – dlaczego tak długo zwlekałam z przeczytaniem tej książki?! Opierałam się, broniłam rękami i nogami, szłam w zaparte, jak małe dziecko, a skąd mogłam wiedzieć, że czeka mnie coś na wzór takiego małego nieba naszkicowanego między stronami? No skąd?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/03/premierowo-uwodzicielka-stephanie.html
Szkocja, wiek XIX – rustykalne klimaty, układy matrymonialne i intryga… nie tylko miłosna. Co kryje się za kartkami drugiej części sagi rodzinnej - „Uwodzicielki”?

To, że książka stanowi kontynuację serii chyba nie ma zbyt wielkiego wpływu na jej odbiór, bo ja swoim zwyczajem zaczęłam od środka i nie uważam, żebym coś straciła.
W powieści na pierwszy plan wysuwają się dwa wątki – kryminalny i romantyczny, a teraz mój pierwszy zarzut dotyczy tego, że praktycznie się ze sobą nie łączą. Thomas przyjeżdża na rodzinną farmę, aby pomóc w przejściu kryzysu, powstałego w tajemniczych okolicznościach. Na siebie składają się problemy z dostawą świeżego ziarna, niewyjaśnione przyczyny nagłych epidemii zatruć w jednej z rodzin, pogarszające się z dnia na dzień samopoczucie ojca klanu oraz tragiczne śmierci sióstr-uzdrowicielek. Wszystko wskazuje na to, że wydarzenia łączą się ze sobą w oczywisty sposób ale… ani Thomas, ani Lucilla, zamroczeni uczuciem muszą spędzić sporo czasu razem, aby dojść do odpowiednich wniosków.

To, jak na przełomie kartek odbierałam powieść to… trochę jak zjeżdżalnia, tyle że nie tak super. Bo z początku byłam zafascynowana właśnie połączeniem romansu XIX-wiecznego, osadzonego w klimatycznej wsi, z kryminalną zagadką. Dodatkowo postać głównej bohaterki zdobyła moje serce w całości. A potem zaczęłam dostrzegać… te wszystkie nierówności. Bardzo stroma zjeżdżalnia. Przede wsyztskim język autorki – brak podstawowej umiejętności budowania logicznych zdań i słownictwo absolutnie niefortunne. Niedobrze.
Poza tym, Laurens niestety nie zabrała się za pisanie poważnie, co zdecydowanie rzuca się w oczy. Niekonsekwencja w prowadzeniu fabuły chociażby – autorka wkracza w jeden wątek, ciągnie go przez kilka rozdziałów, aby zupełnie bez zapowiedzi, z zaskoczenia i natychmiastowo przeskoczyć do innego. Nie pozwala historii biec własnym torem, tak powolutku, samoistnie, toczyć się beztrosko… Trzyma ją sztywno w cuglach szablonów, co sprowadza współczynnik magii do parteru do piwnicy.

Ale Lucilla – perełka w powieści. Mimo że uciśniona przez XIX-wieczne kanony, to jednak silna, pełna wewnętrznej mocy i dominująca postać. Jej inicjatywa i świat po jej stronie – genialne, tym bardziej, że do końca pozostała nie tyle co uległą, ale jednak ugodową i empatyczną KOBIETĄ. Trochę feminizmu, ale tak dosłownie szczypta, odrobinka, pomogła mi odczarować złe widmo całokształtu.

I co ja mam powiedzieć o tej pozycji… Męczyłam się niemiłosiernie, próbując przejść przez pozostałe rozdziały, a końcówkę doczytałam już tylko dla formalności, bo od drugiego rozdziału wiedziałam już wszystko. Szkoda, szkoda bardzo, bo zamysł był świetny – dwa ciekawe wątki, z możliwością ich zsynchronizowania i postać bohaterki, przełamującej schematy. Nie do końca wykorzystane i zdominowane przez okropny styl Laurens.

Zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/03/premierowo-uwodzicielka-stephanie.html
Szkocja, wiek XIX – rustykalne klimaty, układy matrymonialne i intryga… nie tylko miłosna. Co kryje się za kartkami drugiej części sagi rodzinnej - „Uwodzicielki”?

To, że książka stanowi kontynuację serii chyba nie ma zbyt wielkiego wpływu na jej odbiór, bo ja swoim zwyczajem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/03/podroz-w-nieznane-jackie-collins.html

Luksusowy jacht sam w sobie warty miliardy nielegalnych dolarów, a na nim najwięksi celebryci warci każdy sto dwadzieścia razy tyle. 5 par wybiera się na nieprzyzwoicie bogate wakacje wśród wód oceanu – do pewnego czasu niezmąconych…

Oj dawno się tak nie wynudziłam, dawno… Przyrzekam, że te 559 stron stało się na 2 tygodnie (nie dałam rady przeczytać na raz) narzędziem tortur, wymyślnie skonstruowanym przez autorkę, chyba tylko po to, aby wyplenić z mojego mózgu wszelkie zbędne przy czytaniu tej powieści funkcje myślowe. Jak zdążyliście się już zorientować – nie polecam!

Zanim w ogóle Collins dotarła to głównej atrakcji, jaką w zamyśle miała być tygodniowa podróż jachtem rosyjskiego oligarchy, minęło 100 długich, nieprzyjemnych i żałośnie infantylnych stron. Sztucznie tworzone nowe wątki, próba ujednolicenia jakoś i sklecenia w całość bardzo nieudana. Jak wspomniałam, na statku miało znaleźć się 10 gości, a jeżeli głównych bohaterów jest 10 to… w tym wypadku chyba i tak pół biedy! Bo dochodzą jeszcze nieproszeni przeszkadzacze, tajemnicza załoga i epizodyczne postaci z przeszłości bohaterów. Wiecie już jak bardzo nie lubię wielowątkowości? Nie? To teraz wiecie przynajmniej, że dzięki Collins nie lubię jej jeszcze bardziej.

Oprócz mnogości bohaterów uwierał mnie przez całą powieść ten naiwny styl autorki, tak często wykorzystywany nadużywany przez pisarki romansów czy erotyków. Jednym słowem – tandeta, żadnych głębszych przemyśleń, nic zupełnie, co przykuło moją uwagę. Cały ten „efekt taniości” podsycają dla równowagi tępe bohaterki i nadmuchani macho.

Ale, ale! Znajdą się i „głębsi” bohaterowie, tacy, którzy przejdą wspaniałą przemianę, okażą się wyzwoleni z uciemiężenia i wzmocnieni, nabiorą nowych sił na… kolejne części? Błagam, tylko nie to!
Stwierdzam jednoznacznie, że nigdy więcej po Jackie Collins nie sięgnę, a jeśli gdzieś mi się jeszcze napatoczy, postaram się grzecznie unikać kontaktu wzrokowego. Udawajmy, że się nie znamy kochana Jackie, nasza znajomość była krótka, intensywna, aczkolwiek niezbyt przyjemna. Żegnaj na zawsze, a na pożegnanie dam Ci radę: utop „Podróż w nieznane” tym oceanie. Pozdrawiam.

zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/03/podroz-w-nieznane-jackie-collins.html

Luksusowy jacht sam w sobie warty miliardy nielegalnych dolarów, a na nim najwięksi celebryci warci każdy sto dwadzieścia razy tyle. 5 par wybiera się na nieprzyzwoicie bogate wakacje wśród wód oceanu – do pewnego czasu niezmąconych…

Oj dawno się tak nie wynudziłam, dawno…...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/03/madrosc-psychopatow.html

Dutton wie o czym pisze, to widać. Oczywiście nie muszę wspominać, że jako autor profesjonalnie zajmuje się pracą z psychopatami na różnych płaszczyznach. A prywatnie… jest synem psychopaty i zdołał udowodnić mi, że nie ma w tym nic nadnaturalnego.

To, co najlepsze w „Mądrości psychopatów” to oczywiście sama tematyka – całkiem kontrowersyjna, jednak przyznacie, że ciekawa. Hollywood bądź co bądź niesamowicie spłaszcza obraz psychopaty spychając go do poziomu ludożercy bez skrupułów o przerażających oczach. Czy może być coś bardziej mylnego? Niektóre badania wskazują, że więcej cech psychopatycznych wykazują dyrektorzy wielkich firm, aniżeli seryjni mordercy… przypadek czy błąd w obliczeniach? Ani jedno ani drugie – tylko prawda. Czytając tą książkę, przekonacie się, że psychopaci naprawdę są w śród nas, a co dziwniejsze… nie powinno być w tym nic niepokojącego.

Dutton wywołuje kontrowersje stawiając dzielnie czoło amerykańskim poszukiwaczom sensacji. Nie pozwala swojemu czytelnikowi żyć w zakłamaniu i serwuje mu porządny kubeł zimnej wody już na dzień dobry. Nudzić tu się nie będziecie, o nie! Najdziwniejsza rzecz jaką skonstatowałam: była to pozycja ciekawsza niż niemała część bestsellerów, nawet akcji! Autor popisuje się swoim lekkim piórem, robi na kartkach tej krótkiej książki niesamowite rewolucje – łamie nie tylko stereotypy, ale też żałośnie nudny schemat, którym posługuje się „każdy szanujący się naukowiec przy opracowywaniu własnej książki”. Brawo Dutton!

W środku znajdziecie mnóstwo interesujących badań, które nieraz wywrócą Wam świat do góry nogami. Kevin Dutton bardzo dobrze wyselekcjonował te najbardziej ponętne naukowe kąski i podał je w tak kuszącej formie, że nie sposób się oprzeć.
Obiecuję Wam, że po lekturze na psychopatów spojrzycie innym okiem. Może bardziej przychylnym, a może z większą dozą zainteresowania? To, co jest pewne – wrażenia będą co najmniej pozytywne.

Przeczytajcie „Mądrość psychopatów” – Dutton okazał się mistrzem krótkiej formy naukowej! Jeśli nie interesujecie się psychologią / psychopatią / zbrodnią / niczym z tym związanym, nie zrażajcie się – spróbujcie. Od psychopatów można się wiele nauczyć! Chciałabym jeszcze zaznaczyć, że ta pozycja to w żadnym wypadku jakiś wynaturzony poradnik, sięgający po drastyczne środki, żeby się wybić – nie. To naprawdę spora dawka nauki w czystej postaci, oprawiona w zgrabne słowa, tak, że czyta się niesamowicie. Niesamowicie dobrze.

zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/03/madrosc-psychopatow.html

Dutton wie o czym pisze, to widać. Oczywiście nie muszę wspominać, że jako autor profesjonalnie zajmuje się pracą z psychopatami na różnych płaszczyznach. A prywatnie… jest synem psychopaty i zdołał udowodnić mi, że nie ma w tym nic nadnaturalnego.

To, co najlepsze w „Mądrości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/03/bezdomna.html

W bibliotece złapałam ją od poprzedniej czytelniczki, która oznajmiła, że książka jest „ładna”. Powiedziałabym o niej dużo, bo mnóstwo epitetów nasuwa mi się na myśl po przeczytaniu, ale na pewno nie „ładna”. Drastyczna, bolesna, do bólu realistyczna, łamiąca serce, wyjątkowa, smutna, ale… ładna?!

W rolę tytułowej Bezdomnej wciela się Kinga – kobieta, która nie radzi sobie z wyzwaniami, jakie stawia jej świat. A uwierzcie, że nie są to błahe rozterki typu: mój mąż mnie nie kocha, moje dziecko ma słabe oceny, mam za dużo pracy, moja koleżanka zarabia więcej… Zdecydowanie nie, a główna różnica polega na perspektywie: Kinga nie myśli o sobie. A jeśli już, to jak najgorzej, wcale nie w kategoriach użalania. Główna bohaterka choruje psychicznie, a to klucz do zrozumienia jej postaci.

Z tym że Michalak raczej tego nie ułatwia. W sumie sama do końca nie wiem, jaką chorobę autorka miała na myśli. Może dla kogoś, kto się zupełnie nie interesuje psychopatologią, czy psychologią po prostu, nie zrobiłoby to żadnego wrażenia, ale mnie mocno oburzyło. Ponieważ jeśli ktoś chce wdrożyć jakiś znaczący wątek, czy nawet mniej znaczący, może niech lepiej najpierw zrobi porządny research i wysili się, żeby nie zrobić z siebie idioty.
Naliczyłam: psychoza poporodowa, psychoza maniakalno-depresyjna, schizofrenia, depresja. Sęk w tym, że wszystko zostało wrzucone do jednego worka i traktowane jako jedna choroba, co świadczy o totalnym ignoranctwie. Nawet jeśli autorka zwyczajnie zaniedbała ten aspekt, to nie zmienia sytuacji, że czytelnik nieobeznany w temacie pogubi się, a co gorsza, wyrobi sobie złą mapę myśli na temat tych chorób. I za każdą czytelniczkę wprowadzoną w błąd chciałabym autorkę uświadomić.
Mniejsza z tym, że psychoza maniakalno-depresyjna nawet nie wystąpiła, a była jakoś szczególnie akcentowana, nie wiedzieć czemu. Czy to problem zapoznać się chociaż z jednym krótkim artykułem uwzględniającym typowe objawy choroby? Myślałam, że nie, zwłaszcza, jeśli chce się napisać dobrą książkę.

Plus natomiast za obrazowość w opisywaniu gorzkich realiów życia ulicy. To tak posługując się eufemizmami, a naprawdę… brud, choroby weneryczne, ludzka niesprawiedliwość i niezrozumienie. Michalak uświadamia czytelnikom jedno: nikt nie stacza się, nie trafia na ulicę z lenistwa. To mit, z którym naprawdę trzeba się rozprawić, bo brak jakiejkolwiek empatii w społeczeństwie boli. A gdyby to był tylko rak empatii… To wyrzucenie hen hen poza nawias społeczeństwa sprawia, że bezdomnych traktuje się gorzej niż robactwo. Każdy gdzieś ma zapisaną własną historię, a w niej popełnione błędy i zbyt mała odporność psychiczna, w pewnym momencie załamanie i poddanie się. Aby znaleźć się w świecie, który osądzi nas i ukarze słusznie – potraktuje nas swoim chłodem i niewygodami. Tak ludzie stają się sami dla siebie wymiarem sprawiedliwości, kiedy nie otrzymują odpowiedniego wsparcia.

To jednak nie wszystko, jeśli chodzi o dewiację literacką. Jak szaleć to na całego! Autorka, aby wstrząsnąć czytelnikiem ucieka się do starej metody – porządna dawka erotyzmu. I to nie w byle jakiej postaci. Seks w czystej formie – zero miłości. W ogóle brak uczuć. I chyba dzięki temu powieść nie stała się mdła i sztuczna jak większość. To nie drastyczny i wzruszający obrazek w złotej ramce na salonach. Dzięki takiemu bezwzględnemu podejściu możemy odebrać powieść „na surowo”.

Oprócz tego, że się przy czytaniu mocno zbulwersowałam, to jednak doceniam autorkę za szczerość jaką się posługuje przy tak ciężkich tematach. To nie lekka powieść, chociaż czyta się ją szybko i z zapartym tchem. Seks, zabójstwa, zdrady, obskurne mieszkania i nory w ziemi, choroby psychiczne, a przede wszystkim: ludzie. Sami w sobie są straszni, a ja odkryłam właśnie nowy gatunek: thriller obyczajowy. Dokładniej, sama go sobie wymyśliłam, ale nie potrafię znaleźć lepszych słów na opisanie tego, jak ludzkość potrafi przewyższyć okrucieństwem potwory z naszych najbardziej przerażających snów. Oraz ile siły potrzeba, aby wyrwać się z jej sideł.

zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/03/bezdomna.html

W bibliotece złapałam ją od poprzedniej czytelniczki, która oznajmiła, że książka jest „ładna”. Powiedziałabym o niej dużo, bo mnóstwo epitetów nasuwa mi się na myśl po przeczytaniu, ale na pewno nie „ładna”. Drastyczna, bolesna, do bólu realistyczna, łamiąca serce, wyjątkowa, smutna, ale… ładna?!...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/03/book-tour-zar-prawdy.html

Anita – zmęczona życiem studentka, tonąca w literaturze (szkoda, że nie naukowej, bo już dawno powinna obronić magisterkę) i własnej rozpaczy. Książki pomagają jej przetrwać dzień i chronią ją przed letargiem. Aż do momentu, gdy trafia na „Żar prawdy”. Zapowiedź całkowitej zmiany życia i kuszenie odkryciem nowego „ja”, czyli na pierwszy rzut oka poradnik (których, jak wiecie, nie trawię). Ale to coś więcej – to historia autobiograficzna, w której Basia opisuje własną przygodę z sektą.



Dochodzi do takiej sytuacji, gdzie czytamy dwie książki na raz. Jeden rozdział o Anicie, drugi u Basi i tak schematycznie przez resztę powieści. O ile przy pierwszych rozdziałach taki sposób narracji wytrącał z rytmu czytania, o tyle potem stawał się już lekko irytujący. Koncepcja sama w sobie wydaje się być świetna i innowacyjna (czemu nie przeczę), jednak nie została do końca wykorzystana. Dlaczego? Proste. Przez całą książkę nie zadziało się nic, co by jakoś scaliło dwie zupełnie różne fabuły, zsynchronizowało… Nic! Aż do samego końca, kiedy autorka obroniła swój zamysł śpiewająco.

Anita okazała się być raczej postacią szablonową, zresztą jak jej książkowa przyjaciółka Basia. Jednak nie odebrałam tego jakoś szczególnie źle, ponieważ w postaci zarówno jednej jak i drugiej udało mi się wychwycić elementy, które potwierdzały rzetelność autorki w sprawie wytworzenia portretu psychologicznego bohaterów.
Będąc już przy psychologii, jak zwykle – nie odpuszczę. Ponieważ każdy najdrobniejszy nawet szczegół niezgodny z faktycznym stanem nie przejdzie u mnie bez echa. Mam tu na myśli fakt postrzegania osoby, która odbyła leczenie w szpitalu psychiatrycznym. Bądź co bądź, ale płytkość, niezrozumienie i nieświadomość społeczeństwa w tym względzie nie osiągnęła chyba jeszcze aż tak niskiego poziomu? Wydawało mi się (a może to mój wymysł?), że funkcjonariusz policji rozumie, iż „chory psychicznie” nie oznacza „psychopata”, „niepoczytalny” ani „wariat”. Mamy XXI wiek! To już nie te szpitale, gdzie pacjentów przypina się łańcuchami do wypustek w surowych ścianach i traktuje gorzej niż więźniów. Jak widać, tutaj policjant nie otrzymał „najświeższych” wiadomości, a ja wymawiam autorce stworzenie tak płaskiego bohatera. I pal sześć, jeśli to byłby jeden funkcjonariusz. Ale nawet rodzice chorej wstydzili się za to – wywieźli ją do innego województwa, sfałszowali zwolnienie lekarskie i oszukali szefową córki. Ja zapewniam, że takie rzeczy w cywilizowanych rodzinach się nie dzieją – nikt nie chowa swojego dziecka przed światem, bo ma depresję. A psycholog to nie „spec od czubków”.

Skoro już się trochę powyżywałam (moja klawiatura kiedyś padnie przy takiej recenzji…) to teraz już same miłe i przyjemne – „Żar prawdy” pochłonęłam w dwa dni. Może to kwestia coraz silniejszych emocji, które mną targały podczas czytania każdego kolejnego rozdziału, a może po prostu dobra narracja. Nawet z tą przywarą dualizmu, autorka pisze lekko i naprawdę ładnie, dzięki czemu czyta się świetnie. Kubaszak używa krótkich zdań, czasem nawet urwanych. Jeśli ktoś lubi – polecam. Osobiście gustuję raczej w hiperbolach, niedopowiedzeniach, przemilczeniach i sążnistych zdaniach. Tak mam. Ale oczywiście taki styl mi nie przeszkadza, na pewno przyspiesza brnięcie przez kolejne zaskakujące wydarzenia w fabule.
Wystąpiły też niestety niuansiki, które były dość nieprzyjemne dla oka. Ale jeśli kogoś o to obwiniać, to wydawnictwo. Brak przecinka, niepotrzebna literka lub brak literki, brak numeru strony i tego typu rzeczy. Szczerze mówiąc, ja zwracałam na nie uwagę tylko dlatego, że zaznaczyły je poprzednie czytelniczki. Czytam szybko (bardzo), więc nawet takich drobnostek nie zauważam.

Oczywiście z całego serca polecam Wam powieść Emilii Kubaszak i gwarantuję niezapomniane przeżycia. Może, tak jak ja, nie będziecie mogli się od niej oderwać, bo będzie Wami miotać oburzenie i zachwyt jednocześnie?

zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/03/book-tour-zar-prawdy.html

Anita – zmęczona życiem studentka, tonąca w literaturze (szkoda, że nie naukowej, bo już dawno powinna obronić magisterkę) i własnej rozpaczy. Książki pomagają jej przetrwać dzień i chronią ją przed letargiem. Aż do momentu, gdy trafia na „Żar prawdy”. Zapowiedź całkowitej zmiany życia i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapraszam na bloga: http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/03/osobliwe-i-cudowne-przypadki-avy.html

Długo się zabierałam za tą recenzję, oj długo. Być może dlatego, że do tej pory mam co do książki bardzo mieszane uczucia?

Książka zdobyła ostatnimi czasy niemałą popularność w polskiej blogosferze, a także na booktubie. Czyżby ze względu na swoją osobliwość? Oryginalna, nietuzinkowa, wyjątkowa, nieprzeciętna. Mówimy, że tego szukamy w książkach, ale jak przychodzi co do czego… Ciężko powiedzieć cokolwiek sensownego o takiej historii, która nie daje się ułożyć w żadne istniejące kanony literackie.

Saga rodzinna, czy raczej młodzieżówka? Young Adult? Na pewno nie. No to może New Adult? Bynajmniej! Elementy fantastyczne wcale nie wskazują na fantasy, a sceny mimetyczne nie pomagają w stwierdzeniu, czy może to jednak literatura obyczajowa. W takim wypadku zrzucam określenie tej… cudacznej powieści zorientowanym i przechodzę do meritum.

Ava rodzi się w specyficznej rodzinie, a razem ze swoim bratem bliźniakiem tworzą niesamowity duet, czy może raczej mieszankę nieprawdopodobieństwa. Główna bohaterka rodzi się… ze skrzydłami. A stanowią one jej nieodłączny element, tak samo jak ręka czy noga, z tym że wydają się być zupełnie nieprzydatne. Mimo tej dozy surrealizmu w postaci Avy, powieść porusza tematy odpowiednie dla nastoletniego grona odbiorców.

Wiem, że „Osobliwe i cudowne przypadki…” zyskały sobie wielu zwolenników, jednak ja do nich nie należę. Książka podobała mi się, bo i owszem, ale ja chyba odkryłam w sobie zamiłowanie do jednolitości. Nie oznacza to, że czytam tylko powieści jednowątkowe, bo nie, ale jednak ciągnie mnie do tych, gdzie jeden z tematów przewodnich wysuwa się zdecydowanie przed inne. Nie podoba mi się miszmasz wielu wątków zestawionych na równi i, tak jak tutaj, pomieszanych ze sobą. Może stąd też wywodzi się moja niechęć do zbiorów opowiadań. Także jeśli jesteście, w przeciwieństwie do mnie, miłośnikami wielowątkowości szczerze polecam Wam tą historię.

Co zdecydowanie wychodzi na plus, to stopniowe poznawanie i zgłębianie tajemnic świata przedstawionego. Autorka potrafi utrzymać czytelnika w napięciu i to takim, że jak zaczarowany będzie wodził oczami po stronie, już nie mogąc doczekać się, co kryje następna. I to nie będzie takie sobie zwykłe podniecenie, jakie nam, Książkoholikom, towarzyszy przy standardowych książkach. Ponieważ autorka robi to w sposób niesamowity (ta niesamowitość po prostu leży naturze „Osobliwych i cudownych przypadków…”). Wydarzenia, które normalnie powinny wstrząsać, opisuje z patologicznym stoicyzmem, poświęcając im minimalną liczbę wyzutych z emocji słów. Natomiast przyziemne sprawy traktuje jak świętość i buduje na nich niesamowitą gradację napięcia. Taki paradoks. Ale świetny.

Ciekawym zabiegiem okazało się również wplecenie realizmu magicznego, czyli troszkę fantazji do codziennego życia. To właśnie skrzydła okazały się pewnego rodzaju mostem pomiędzy tym co rzeczywiste, a tym co symboliczne.

Polecam książkę na pewno wszystkim miłośnikom bookowego aesthetic, ponieważ została naprawdę przecudnie wydana. Poza tym czytając ją, gwarantujecie sobie niesamowitą przygodę z osobliwą rodzinką Avy. Jednakże nie bierzcie się za „Osobliwe i cudowne przypadki…”, jeśli szukacie poważniejszej lektury. Bo poza swoją oryginalnością, pozycja posiada również niezłe pokłady infantylizmu, co, przyznam, mnie momentami uwierało, ale nie aż tak bardzo, żeby zarzucić czytanie ;) Za bardzo wciągała, nie potrafiłabym tego zrobić…
Krótko: to jedna z tych książek, które trzeba przeczytać samemu, aby stwierdzić, czy było warto.

Zapraszam na bloga: http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/03/osobliwe-i-cudowne-przypadki-avy.html

Długo się zabierałam za tą recenzję, oj długo. Być może dlatego, że do tej pory mam co do książki bardzo mieszane uczucia?

Książka zdobyła ostatnimi czasy niemałą popularność w polskiej blogosferze, a także na booktubie. Czyżby ze względu na swoją osobliwość? Oryginalna,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/03/57-maszenka.html

Mówi się, że „Maszeńka” to najbardziej rosyjska powieść Nabokova. Czy najbardziej? Tego jeszcze nie wiem, ale stwierdzam, że rosyjska zdecydowanie jest. U mnie poszła na pierwszy ogień, dzięki niej udało mi się wspaniale zamknąć okres zimowy, jeśli chodzi o książki, a przy tym otworzyć nowy rozdział zatytułowany nazwiskiem autora. Bo na „Maszeńce” na pewno się nie skończy.

Życie emigracyjne rosyjskich uchodźców w roku 1926 to temat ważny, aczkolwiek nieco omijany, zwłaszcza w Polsce. Dlatego przy czytaniu trzeba się przestawić, jak główny bohater - Ganin, na inny poziom. Poziom metafizyczny, tutaj świat marzeń i imaginacji, wyidealizowanej przeszłości i błogostanu możliwego do osiągnięcia tylko w naszych wyobrażeniach wspomnień.
A „teraz”? Istnieje, gdzieś w czasoprzestrzeni, oczywiście. A ludzie? Jak najbardziej, nawet widać ich jako cienie, bezmyślnie sunące po szarych berlińskich ulicach. Więc są. tylko jaki z nich pożytek i czy w ogóle coś znaczą, skoro liczy się tylko wtedy?

„Maszeńka” to popis intelektu autora, który kryje się, ale niezbyt skromnie, w każdym zdaniu, słowie, literze. Tutaj żadna kropka nawet nie została postawiona bez przyczyny. Każdy wyraz odnalazł swoje właściwe miejsce, aby wpasować się perfekcyjnie w całą konstrukcję powieści.
A teraz powstaje pytanie – czy ta (bardzo udana) próba literacka może nosić miano powieści, skoro czytelnik pochłania ją w godzinę i nie kryje złości – dlaczego tak krótko? Ledwo ponad 100 stron żywego kunsztu literackiego powinno raczej przywodzić na myśl opowiadanie, uwzględniając także małą liczbę wątków i krótki czas akcji. A jednak Nabokov dumnie upierał się, aby „Maszeńka” była powieścią. Dla mnie to wielka niewiadoma, ale nawet krytycy literaccy posłusznie odnieśli się do (niepierwszego) wymysłu autora i tak już zostało – powieść.

A więc POWIEŚĆ Nabokova zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Ja, zagorzała fanka symboliki, nie potrafiłam się oprzeć poczynaniom pisarza. Cóż on wyczyniał swoim piórem! Oprócz tych wysublimowanych poszlak, dobór słów, tak subtelny i dokładnie wymierzony, sprawił, że czytelnik znalazł się… w samym środku własnej podświadomości! Wspomnienia z dzieciństwa, tęsknoty i niespełnione marzenia z przeszłości nieraz stanowią silnik napędowy w naszym codziennym życiu. Bo przecież codzienność jawi nam się tak żywo i brutalnie, a jeśli nie, to na pewno szaro, brudno i beznadziejnie. A przeszłość? Sielankowy obraz krainy wiecznej szczęśliwości, najczęściej tak wykrzywiony przez nasze wyobrażenia, że aż nierealny. Czy cofnęlibyśmy czas? Gdy bohater otrzymuje taką możliwość…

Może dla niektórych z Was taka zawiłość okaże się zniechęceniem i zahamuje Was przed wspaniałą przygodą, jaką byście odbyli z Ganinem, więc rozwiewam Wasze wątpliwości. Dzięki wydawnictwu Muza, jak zwykle niezawodnemu, KAŻDY czytelnik odnajdzie się w tej historii. Pomijam już fakt, ze książka została wydana po mistrzowsku, jeśli chodzi o oprawę graficzną, ale świetnym pomysłem od wydawców okazało się zamieszczenie po powieści posłowia. Niektórym może rozjaśni nieco zawiły świat czterech ścian berlińskiego hotelu, który tak naprawdę jest w całości wypełniony myślami głównego bohatera. Mi pomógł sobie wszystko usystematyzować i potwierdził, jak świetną książkę właśnie przeczytałam.

Naprawdę, dawno nie udało mi się przeczytać tak dobrej pozycji. To wydawniczy debiut Nabokova, chociaż pisywał wcześniej opowiadania czy powieści w rozdziałach do czasopism rosyjskich. I mimo, ze debiut, to jednak genialny. Nie umiem nawet wyrazić sowami jej genialności, chcę Was po prostu zmusić do przeczytania „Maszeńki”. Poświęćcie tą godzinę, dwie i oddajcie hołd królowi literatury rosyjskiej współczesnej.

zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/03/57-maszenka.html

Mówi się, że „Maszeńka” to najbardziej rosyjska powieść Nabokova. Czy najbardziej? Tego jeszcze nie wiem, ale stwierdzam, że rosyjska zdecydowanie jest. U mnie poszła na pierwszy ogień, dzięki niej udało mi się wspaniale zamknąć okres zimowy, jeśli chodzi o książki, a przy tym otworzyć nowy...

więcej Pokaż mimo to