-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
Twardzielka
Kiedy recenzowałam poprzednią książkę Roberta Ziębińskiego zatytułowaną „Wspaniałe życie”, stwierdziłam, że wykreowany przez autora bohater równie dobrze mógłby ruszyć w miasto nie jako wychodzący z nałogu alkoholik, ale jako iście czarno-kryminalny detektyw. Miał wszystkie atrybuty. Był ironiczny, ze specyficznym poczuciem humoru, trudną przeszłością no i miał ten nieszczęsny nałóg, którym już niemal zawsze obdarza się bohatera-detektywa. W dodatku język powieści też przystawał do czarno-kryminalnych wytycznych. Niedawno wyszła kolejna książka autora i w zasadzie jest klasycznym czarnym kryminałem, czyli autor jakby wykorzystał wszystkie elementy, których znajomość okazał we „Wspaniałym życiu”. W zasadzie.
„Furia”, bo o niej mowa, jest czarnym kryminałem, ale nieco modyfikującym wyznaczniki gatunku. Najpełniej ta modyfikacja przedstawia się w kreacji głównej bohaterki, Kaliny. Twardzielka, prawdziwa twardzielka. Posiada wszystkie cechy, jakie zwykle posiada główny męski bohater czarnego kryminału. To jej Ziębiński oddaje głos w pierwszoosobowej narracji i ona tak naprawdę poprowadzi śledztwo, które trochę wymyka się z rąk miejscowej policji. Nie ma zahamowań w sferze seksu, jest pyskata, odważna i pewna siebie oraz atrakcyjna. W wyniku zdarzeń z przeszłości uwikłała się w przestępczy półświatek, ale to dzięki umiejętnościom zdobytym w tym półświatku potrafi walczyć i rozpracowywać przestępcze kliki. Mimo że sprawia wrażenie pozbawionej jakichkolwiek zasad moralnych, to jednak, niczym właśnie detektyw z kryminału noir, na własnych warunkach doprowadza do ukarania tych złych.
Ale to nie koniec, moi zdaniem, operacji na głównym bohaterze. Kalina nie tylko jest kobiecą wersją twardego detektywa, ale również femme fatale. Takie dwa w jednym. Sprowadza nieszczęście na mężczyzn, którzy za bardzo się do niej zbliżą. Ze względu na wymienione w poprzednim akapicie cechy, faceci pewnie też się jej boją. To współczesna femme fatale, która mierzy do mężczyzn już nie tylko z niewielkiego pistoletu, ale w swoim domu ma po prostu prawdziwy arsenał.
Miasto jako bohater. W czarnym kryminale zazwyczaj jest to duża metropolia. Tu z jednej strony taką mamy, bo część akcji rozgrywa się w Warszawie, a z drugiej mamy fikcyjne małe miasteczko Kościan Dolny. W jednym i drugim funkcjonuje półświatek, chociaż ten z Kościana nie może się równać warszawskiemu. W każdym razie tu i tu mamy szemrane interesy, układy, podejrzane speluny. To jest bardzo ciekawe, bo wykreowane według wzorców znanych z amerykańskich filmów gangsterskich. Jest nawet inicjacja niczym w „Chłopcach z ferajny”, jest Diner, knajpa, gdzie Kalina wchodzi w światek przestępczy, i który to Diner także możemy zobaczyć w rzeczonym filmie. Bo „Furia” to również subtelne nawiązania, nie tylko do klasyki gatunku, ale też np. do Stephena Kinga (hotel Panorama w powieści), specjalizującego się w końcu w przedstawianiu rzeczywistości małych miasteczek.
Co jest jeszcze ciekawe w „Furii” to to, że wciąż mamy szybkie tempo, książka czyta się sama, a i zagadka na końcu zaskakuje. Powieść Ziębińskiego jest czymś świeżym na mapie polskiego czarnego kryminału, w dodatku czytana nawet bez świadomości kontekstu może stanowić świetną rozrywkę, o ile nie trafi do rąk zbyt przewrażliwionego czytelnika, bo Ziębiński nie tylko nieco przełamuje czarno-kryminalny schemat, ale też różnorakie tabu. Ja w każdym razie polecam!
Ewelina Dyda
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
Twardzielka
Kiedy recenzowałam poprzednią książkę Roberta Ziębińskiego zatytułowaną „Wspaniałe życie”, stwierdziłam, że wykreowany przez autora bohater równie dobrze mógłby ruszyć w miasto nie jako wychodzący z nałogu alkoholik, ale jako iście czarno-kryminalny detektyw. Miał wszystkie atrybuty. Był ironiczny, ze specyficznym poczuciem humoru, trudną przeszłością no i miał...
Człowiek, który musiał pogodzić się z niewiedzą
„Człowiek, który chciał wszystko wiedzieć” to trzecia książka izraelskiego pisarza opublikowana w Polsce. I wszystko wskazuje na to, że ostatnia. Zajrzałam na profil autora, Drora A. Mishaniego, na Facebooku i ostatnie aktualizacje pochodzą z 2015 roku, czyli z czasu, gdy powieść wyszła w Izraelu. Być może to tylko tymczasowy zastój, a autor coś właśnie szykuje dla swoich izraelskich czytelników. Ale nawet jeśli szykuje, to obawiam się, że polski czytelnik nie będzie miał okazji sięgnąć po kolejną, nową powieść autora. Książka „Człowiek, który chciał wszystko wiedzieć” ukazała się w Mrocznej Serii Wydawnictwa W.A.B., która to seria została przez wydawcę zlikwidowana, a nowi decydenci w wydawnictwie stawiają obecnie raczej na literaturę niższych lotów, za to lepiej sprzedawalną. Cóż, coś za coś. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że jeśli Dror A. Mishani opublikuje nową powieść, znajdzie się inny polski wydawca, gotowy wydać coś naprawdę dobrego. Trzymam kciuki.
Ostatnia powieść Mishaniego to połączenie powieści obyczajowej z kryminałem, jednocześnie mocno osadzonej zarówno w realizmie obyczajowym, kryminalnym, ale też społecznym. Mishani porusza temat trudny, z jednej strony, jak na kryminał przystało, punktem wyjścia jest morderstwo, ale w tle mamy gwałty na kobietach. Okazuje się, że upokorzenie zgwałconej kobiety nie kończy się na samym akcie gwałtu. Upokarzające są też przesłuchania, mimo że prowadzone przez policjantkę kobietę. Ofiara często pytana jest o strój, prowokacyjne zachowanie, wypity alkohol, jakby chciano w niej wzbudzić poczucie winy. Mishani bezpardonowo obnaża takie procedury.
Akcja powieści toczy się widziana z dwóch perspektyw. Z jednej strony mamy policyjnego detektywa, jego pracę, ale też jego życie prywatne, na którym cieniem kładzie się właśnie jego praca. Policjant, gdy zacznie prowadzić śledztwo, żyje nim dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nawet przyjazd rodziców jego dziewczyny przerywany jest telefonami z pracy, a na jego twarzy często gości wyraz nieobecności, jakby myślami był zupełnie gdzie indziej. Ale Mishani idzie jeszcze dalej. Pokazuje, że wraz z zamknięciem śledztwa i odnalezieniem mordercy nie zawsze wszystko się kończy. To tylko w papierach wszystko się zgadza, natomiast sam śledczy pozostaje z wieloma znakami zapytania oraz wątpliwościami, dotyczącymi, czy wszystko zrobił tak jak należy. Niewiadomą są motywacje, faktyczny przebieg zabójstwa, to często bywają domysły i poszlaki i tym samym kryminał Mishaniego bliski jest realizmowi.
Druga perspektywa, to perspektywa mordercy. On wciąż jest przed oczami czytelnika, od samego początku. Nie trudno się domyślić, kto zabił i być może czytelnika czekającego na spektakularny zwrot akcji, koniec nieco rozczaruje. Ale nie da się też ukryć, że „Człowieka, który chciał wszystko wiedzieć” czyta się momentami w napięciu, zwłaszcza na początku, kiedy tak naprawdę nie wiadomo do czego doszło. Są próby mylenia tropów, niedopowiedzenia, stopniowe uwalnianie informacji, niejednoznaczność w opisie bohaterów. Niemniej jeśli książka będzie czytana tylko ze względu na zagadkę, trochę rozczaruje. Ale powieść Mishaniego jest z rodzaju tych, których nie czyta się tylko ze względu na zagadkę. Istotna wartość książki leży w tym, co pomiędzy. Kryminalna sprawa jest tylko pretekstem do opowieści o ludzkiej naturze, pracy i problemach policjanta, sytuacji ofiar gwałtu, o tym, że nie do końca znamy osobę, która żyje obok nas, o codziennym życiu w Izraelu i o tym, że nie zawsze można dowiedzieć się wszystkiego o sprawcy morderstwa. Myślę, że warto i od tej strony patrzeć na kryminały, tj. wysuwając wnioski, analizując i interpretując. A na pewno „Człowiek, który chciał wszystko wiedzieć” na to zasługuje. Tym też według mnie charakteryzuje się dobra literatura gatunkowa – oprócz zagadki, mamy jeszcze coś pomiędzy. I to pomiędzy często bywa wartościowsze, niż sama zagadka. Warto o tym pamiętać.
Ewelina Dyda
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
Człowiek, który musiał pogodzić się z niewiedzą
„Człowiek, który chciał wszystko wiedzieć” to trzecia książka izraelskiego pisarza opublikowana w Polsce. I wszystko wskazuje na to, że ostatnia. Zajrzałam na profil autora, Drora A. Mishaniego, na Facebooku i ostatnie aktualizacje pochodzą z 2015 roku, czyli z czasu, gdy powieść wyszła w Izraelu. Być może to tylko tymczasowy...
Trauma i uleczenie
Temat traumy z dzieciństwa i jej rezonowania w dorosłym życiu nie jest tematem nowym dla literatury. W czasach gdy problem ten rozłożony jest na czynniki pierwsze przez psychologię i psychiatrię, literatura może jeszcze coś na ten temat odkrywczego powiedzieć? I właściwie czy to dobry temat dla literatury, która chce być czymś więcej niż tylko rozrywką? O ile literatura popularna bazuje na ogranych motywach, przetwarza je, czasem podaje w znanej formie, to czy literatura wyższych lotów może sobie na takie ogrania pozwolić? Te i wiele innych pytań wywołuje lektura powieści Aleksandry Zielińskiej „Bura i szał” (tak, już tytuł zdradza o czym będzie rzecz, zupełnie nie pozostawiając miejsca na interpretację, a przecież po ambitnej literaturze raczej spodziewamy się tytułu metaforycznego i wieloznacznego).
Zaczyna się schematycznie, bo ileż to razy czytelnik miał do czynienia z sytuacją, gdy bohater wraca w rodzinne strony, aby rozliczyć się z własną przeszłością. Tytułowa Bura powraca więc do rodzinnej wsi, bliżej nieokreślonej geograficznie, ponadto że znajduje się gdzieś u zbiegu Wisły i Sanu. W domu rodzinnym została tylko siostra z mężem i dzieckiem. Rodzina ani wieś nie chce powrotu Burej, choć o ile niechęć siostry i szwagra jest wyraźnie zarysowana, o tyle trochę brakuje wyraźniejszego obrazu mieszkańców niechętnie nastawionych do dziewczyny, co zdecydowanie ubarwiłoby obraz wsi oraz podkreśliło wyobcowanie i odtrącenie Burej. A tak zdajemy się tylko na słowa Lulu, siostry.
Liczne retrospekcje, rekonstruowanie przeszłości powoli daje nam całościowy obraz losów Burej, historię jej dorastania, edukacji, a przede wszystkim szaleństwa. Trzeba przyznać, że choroba dziewczyny jest dobrze umotywowana – jej prawdziwy ojciec był chory psychicznie i właściwie Bura po nim odziedziczyła skłonność do choroby, która potrzebowała jedynie impulsu, aby się ukazać w pełnej krasie. Taki impuls pojawia się już w dzieciństwie, dodajmy do tego fakt, że Bura była zawsze tą gorszą córką, źle traktowaną, wyobcowaną i mamy już podłoże do rozwoju co najmniej zaburzeń psychicznych.
Cała narracja prowadzona jest z punktu widzenia Burej oraz w pierwszej osobie. I jakaż ona jest niesympatyczna! Przy całym współczuciu dla jej sytuacji – nie da się tej postaci lubić. Skupiona całkowicie na sobie i swoich traumach, nie ma zrozumienia dla tych, którzy starają się żyć normalnie, wywyższa się, widząc w codziennych sprawach i rytuałach zwykłych ludzi coś godnego pożałowania. Trudna osobowość, która chyba tak naprawdę nie potrafi nikogo do siebie dopuścić, poza terapeutą, ale i tu relacja zaczyna być trochę chora.
W powieści mamy też nawiązania literackie, muzyczne, filmowe. Ale dla czytelnika nawet średnio wyrobionego erudycyjnie są oczywiste. W porządku, może nie wszystkie, ale z pewnością większość. A jak już są, to wplecione w tok narracji, zupełnie nie są zaskakujące, finezyjne, lecz użyte w dość prosty sposób, jak choćby nawiązywanie do Świetlickiego.
Mam duży problem z książką Zielińskiej, bo z którejkolwiek strony chciałabym ją „ugryźć”, to zawsze wypada niesatysfakcjonująco. Gdyby podejść do niej czysto fabularnie, czytać tylko dla samej akacji, to schemat goni schemat, powieść nie wciąga, jakoś zbytnio nie zaskakuje. Gdyby czytać ją jak prozę ambitną, to też nie do końca wszystko leży na właściwym miejscu. Czegoś jest za mało. Dla samego języka? Jest coś oryginalnego w sposobie wypowiadania się Zielińskiej, ale nie na tyle wyjątkowego, aby chcieć do tej prozy powrócić. No i tak jak w przypadku nieskomplikowanego tytułu, tak w symbolice występującej w powieści jest coś prostego i niewyrafinowanego. Bo czy ogień i wodę można przedstawić bardziej oczywiście niż jako symbole odnowy, zniszczenia tego co wywoływało traumy? Po książkę sięgnęłam, bo czekała na swoją kolej już kilka lat. Niestety, autorka nie zdobyła mojej uwagi na tyle, abym zapragnęła sięgnąć po jej kolejne książki.
Ewelina Dyda
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
Trauma i uleczenie
Temat traumy z dzieciństwa i jej rezonowania w dorosłym życiu nie jest tematem nowym dla literatury. W czasach gdy problem ten rozłożony jest na czynniki pierwsze przez psychologię i psychiatrię, literatura może jeszcze coś na ten temat odkrywczego powiedzieć? I właściwie czy to dobry temat dla literatury, która chce być czymś więcej niż tylko rozrywką?...
Początek cyklu z Zygą Maciejewskim
Biorąc do ręki „Morderstwo pod cenzurą” Marcina Wrońskiego trzeba mieć świadomość, że książka swoje pierwsze wydanie miała już ponad dekadę temu! Cóż to jest dziesięć lat w historii literatury? Okazuje się, że w dzisiejszych czasach dekada to jak kiedyś wielowiekowe okresy literackie. Dziś krajobraz złożony z literatury kryminalnej jest zupełnie inny, niż w czasie, gdy kryminalnie debiutował Wroński. Wiele miast było wówczas białymi plamami jeśli chodzi o fikcję kryminalną, autorów parających się gatunkiem kryminalnym również było zdecydowanie mniej, a sam gatunek nie cieszył się takim uznaniem jak dziś. Minęło dziesięć lat i można zaryzykować stwierdzenie, że kryminałów obecnie wydaje się więcej niż jeden przeciętny czytelnik jest w stanie przeczytać przez cały rok. Warto jednak pamiętać o tych, którzy ten gatunek u nas spopularyzowali. A że Wroński przyczynił się do popularyzacji kryminału – tu nie powinno być żadnych wątpliwości.
Nawiązując do poprzedniego akapity należy jeszcze zauważyć rzecz niezwykle ciekawą. Cykl z Maciejewskim to powieści w stylu retro, które dają nam możliwość zetknięcia się z klimatem świata, który już dawno przeminął. Ale im dalej od daty kryminalnego debiutu Marcina Wrońskiego, tym bardziej jego cykl staje się czymś na co można już spoglądać z pewnej perspektywy czasowej, nadać mu kontekst historyczno-literacki i po prostu traktować już jako niezaprzeczalny element historii literatury. Czy najnowsi autorzy kryminalni ostaną się w pamięci przyszłych historyków literatury? Czy najnowsze, najbardziej pożądane kryminalne fabuły, za główny szkielet mające przede wszystkim akcję, przedkładaną często ponad styl, dopracowanie i to coś czego nie można się nauczyć, czyli jakąś iskrę, trudno definiowalną, ale intuicyjnie wyczuwalną przez świadomego czytelnika, przekonywującą go, że ma do czynienia z pisarzem, a nie rzemieślnikiem, czy to wszystko się kiedyś ostanie? Historia literatury pokazuje, że takie rzeczy przemijają wraz z autorem i jego epoką, natomiast literackość nawet po latach się broni, a przyszli czytelnicy na nowo ją odkrywają, odczytują i doceniają.
Zostawmy jednak na razie przyszłość i cofnijmy się trochę do przeszłości. Mamy więc rok 2007 i ukazuje się „Morderstwo pod cenzurą”. Tytuł sugeruje, że kryminalny debiutant poszedł śladami klasycznego kryminału, ale w jej odsłonie spod znaku Agathy Christie. Tymczasem nic bardziej mylnego! Na marginesie tylko dodam, że w jednym z wywiadów Marcin Wroński przyznał, że jedną z największych trudności jest dla niego wymyślanie tytułów. Ale znając tytuły jego powieści, wypadałoby takich trudności autorowi dalej życzyć, skoro efektem końcowym są tak znakomite tytuły, niepowtarzalne (powtarzalność tytułów – lub podobieństwo w brzmieniu – to z kolei kolejna cecha wielu najnowszych kryminałów; co dość dziwi: w czasach, gdy pisze się całe powieści bazując na informacjach z Google, brakuje już czasu na sprawdzenie, czy dany tytuł nie został już przez kogoś wykorzystany?). No więc mamy w tytule „Morderstwa…” zmyłkę. Pisarz bowiem pewnym, wprawnym, twardym krokiem idzie oczywiście w stronę czarnego kryminału. Jeśli gustujecie w kryminałach spod znaku Raymonda Chandlera, ale o rysie typowo polskim, przyozdobionym w stylistykę retro, podążajcie za Wrońskim śmiało. Bohater jest iście Chandlerowski, klimat podejrzanych spelunek udziela się niemal na każdym kroku, miasto jest żywym organizmem, trunek leje się często, dym z papierosów jest niemal jak powietrze, a humor jest wyrafinowany, odwrotnie proporcjonalnie do facjaty Maciejewskiego, której nie powstydziłby się najgorszy bandzior. Wszystko jest jak na amerykańskich filmach, o czym często napomyka narrator. Choć trzeba przyznać, że akcja „Morderstwa pod cenzurą” dzieje się pod koniec roku 1930, czyli przed rozkwitem kina noir. Ale czytelnikowi współczesnemu, znającemu już tę stylistykę, w ogóle to nie przeszkadza i właśnie w takim klimacie powieść sobie wizualizuje.
I tym klimatem Wroński mnie absolutnie kupuje. Niemniej jednak to nie wszystko, co urzekło mnie w „Morderstwie pod cenzurą”. Autor zdaje się nad wszystkim panować, umiejętnie dozuje sprawy związane ze śledztwem oraz z życiem prywatnym podkomisarza. Porównywalne wrażenie odniosłam czytając swego czasu „Mordercę bez twarzy” Mankella. Niby mamy jakieś zdawkowo rzucone szczegóły z dawnego życia Zygi, jego obecną sytuację, trochę nieumiejętne smalenie cholewek do jeszcze w tej części tajemniczej Róży, ale to absolutnie nie przesłania meritum powieści: Zyga jest tu po to, aby rozwiązać sprawę, jego życie osobiste będzie się subtelnie rozwijać na kartach kolejnych powieści z cyklu.
Na koniec oczywiście brawa za Lublin ubrany w styl retro! Żeby tak przedstawić miasto, trzeba godziny spędzić w archiwach, odbyć wiele rozmów ze znawcami tematu, no i samemu się przeszłością fascynować. To wszystko widać u Wrońskiego, za co należą się kolejne brawa. A ja z racji tego, że znam Lublin i darzę to miasto sentymentem, miałam z lektury dodatkową przyjemność, którą chętnie podtrzymam, sięgając po kolejne tomy lubelskiego cyklu z Maciejewskim.
Ewelina Dyda
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
Początek cyklu z Zygą Maciejewskim
Biorąc do ręki „Morderstwo pod cenzurą” Marcina Wrońskiego trzeba mieć świadomość, że książka swoje pierwsze wydanie miała już ponad dekadę temu! Cóż to jest dziesięć lat w historii literatury? Okazuje się, że w dzisiejszych czasach dekada to jak kiedyś wielowiekowe okresy literackie. Dziś krajobraz złożony z literatury kryminalnej jest...
Co dalej z Gabrielem Bysiem?
Kiedy doszłam do ostatniej strony „Aorty” Bartosza Szczygielskiego, w mojej głowie pojawiło się jedno natrętne pytanie. Zaczęłam mianowicie zastanawiać się nad tym, co autor zrobi z postacią Bysia w kolejnych częściach, bo w pierwszej skończył z nim mocno, bez sentymentu, zostawiając sobie pole do popisu, do manewrowania literacką wyobraźnią w różnych kierunkach. Minął ponad rok, a w moich rękach znalazła się „Krew” i odpowiedź na stawiane wcześniej pytania. Gabriel Byś i szpital psychiatryczny! Wyśmienicie, pomyślałam i zaczęłam czytać, ogromnie ciekawa, co Bartosz tym razem czytelnikom zgotował.
No więc Byś po wydarzeniach z „Aorty” ląduje w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach, a autor odmalowuje przed nami specyfikę tego miejsca. Z humorem, bo mimo że psychiatryk to w gruncie rzeczy przestrzeń ponura, to oglądana z perspektywy Bysia trąci właśnie charakterystycznym dla policjanta humorem. Tworki to miejsce, gdzie nad jego bywalcami stosuje się kontrolę, są w końcu chorzy, ale też miejsce, gdzie trzeba nauczyć się funkcjonować, obchodzić pewne procedury. Tego musi się uczyć Byś, bo koniec końców nie jest przecież wariatem. Jest w sytuacji zniewolenia, ale nie czuje się zdeterminowany, aby z tym walczyć. Byś się przystosowuje, wie, że to sytuacja tymczasowa.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie pewne nietypowe znalezisko, świeże ludzkie serce, które dla Bysia staje się przyczynkiem do poprowadzenia śledztwa na własną rękę, dla innych, o zgrozo, powodem irracjonalnego kultu. Kult ów oczywiście został przedstawiony z odpowiednim dystansem, prześmiewczo, przez co Szczygielski porusza kwestię irracjonalizmu towarzyszącego kultywowaniu rzeczy przypadkowych, którym właśnie irracjonalnie nadaje się jakieś boskie znaczenia.
Ale „Aorta”, a za nią „Krew”, to nie tylko opowieść o Bysiu. Bardzo ważna, myślę, że nawet ważniejsza, jest Kaśka Sokół. Ona również znajduje się w sytuacji zniewolenia. W przeciwieństwie do Bysia jej sytuacja jednak nie jest tymczasowa. To od niej samej, od jej determinizmu, sprytu, woli walki, zależy czy wyrwie się ze szpon Dziergi, prószkowskiego mafiosa. To zaskakujące jak Bartoszowi znakomicie wychodzi kreacja tej postaci, postaci kobiecej, bo przecież jest facetem i to Byś powinien spod jego pióra (palców na klawiaturze) wynurzać się z większym pazurem. Ale jak widać, to tylko teoria. Kaśka to szalenie silna babka, z doświadczeniem życiowym, które niejedną osobę by załamało. Z drugiej strony funkcjonuje w tym złym świecie od dziecka, więc musiała wykształcić w sobie również cechy, które by ją do tego świata przystosowały. Zna jego reguły i zmuszona jest często nie tylko grać według nich, ale również je wykorzystywać na własną korzyść. Bez sentymentu, z wyrachowaniem. To taka trochę noirowa femme fatale – nie wiem, czy Bartosz zrobił to świadomie, czy tak po prostu wyszło, ale w jednej scenie mamy wyraźne nawiązanie do filmu „Listonosz zawsze dzwoni dwa razy”, które podsuwa nam trop prowadzący do tego, aby Kaśkę sytuować w określonej tradycji literackiej. A i do zguby ta Kaśka potrafi sprowadzić, oj potrafi…
Wiele osób zauważyło, że w „Krwi” tempo jest inne, wolniejsze, wydarzenia mniej spektakularne. Ależ to pozory! Nie, może inaczej. Tempo faktycznie jest wolniejsze, ale wspaniale, bo to tylko usypia czujność czytelnika. Na końcu mamy bowiem wszystko to, za co polubiliśmy „Aortę”. Koniec jest jak oglądanie horroru z poduszką w ręku, która ma nam służyć za osłonę przed mocnymi scenami. W rzeczywistości niby ją trzymamy, zakrywając twarz, a i tak zerkamy na ekran. Autor się nie patyczkuje, jest przemoc, to pokazuję ją tak, jak ona funkcjonuje w tym zepsutym świecie – tu nikt nie czuje empatii, nieważne są związki rodzinne, jest czarno, mrocznie, nikt nikogo nie głaszcze i nie przytula. No ale przecież i po to sięgamy do kryminałów. Po to, aby dotknąć mrocznej strony, ale się w niej nie unurzać. Wyjść, kiedy mamy na to ochotę, ze świadomością, że to tylko fikcja. Twórczość Bartosza Szczygielskiego taką fikcję nam daje. Gorąco polecam miłośnikom mocnych wrażeń, ale też smakoszom literatury, bo smaczków literackich, licznych zdań sentencjonalnych tu nie braknie.
Ewelina Dyda
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
Co dalej z Gabrielem Bysiem?
Kiedy doszłam do ostatniej strony „Aorty” Bartosza Szczygielskiego, w mojej głowie pojawiło się jedno natrętne pytanie. Zaczęłam mianowicie zastanawiać się nad tym, co autor zrobi z postacią Bysia w kolejnych częściach, bo w pierwszej skończył z nim mocno, bez sentymentu, zostawiając sobie pole do popisu, do manewrowania literacką wyobraźnią w...
Złośliwe zakończenie trylogii z Szackim
Trylogię z siwym prokuratorem miałam na swojej półce już od kilku lat. Najpierw przeczytałam „Ziarno prawdy” – z racji lokalizacji, która była mi najbliższa geograficznie, niedawno sięgnęłam po „Uwikłanie”, a teraz nadeszła pora na ostatnią część i pożegnanie się z bohaterem, który trochę irytował w pierwszej części, zachwycał w drugiej, w trzeciej ostatecznie odszedł iście po angielsku. Abstrahując jednak od zakończenia, o którym obszerniej będzie dalej, „Gniew” to znakomita powieść, znakomite zwieńczenie trylogii, a samemu Miłoszewskiemu wypada tylko pozazdrościć pióra.
Ale nie tylko pióra. Mimo że tematyka „Gniewu” jest poważna, książka skrzy się humorem i nie raz przerzucałam strony z szerokim uśmiechem na ustach. Wypada więc Miłoszewskiemu pozazdrościć również poczucia humoru oraz umiejętności operowania nim przy konstrukcji postaci, przedstawianiu przestrzeni etc. Autor ma czujne oko (wszystkie zmysły?) jeśli chodzi o wyłapywanie absurdów, punktowanie ich, i umieszczanie na kartach powieści. „Gniew” to przecudowna galeria postaci, które czasem pojawią się tylko na chwilę, ale w pamięci czytelnika pozostają już na zawsze. Dzieje się tak, gdyż pisarz obdarza je zawsze innymi, charakterystycznymi cechami i właściwie to one wrywają się w czytelniczy mózg tak, że nie ma możliwości ich zatarcia. Czasem tą cechą bywa nazwisko (nigdy nie zapomnę postaci o nazwisku Szcząchor), innym razem specyficzny sposób bycia (profiler, którego czytelnik miał już przyjemność poznać w „Ziarnie prawdy”). Pisanie to czasami trudny proces, więc nie użyję stwierdzenia, że pisarz musiał mieć niezły ubaw podczas pisania, wymyślania postaci, z których sam, stukając w klawiaturę, się podśmiewywał. Ale takie właśnie wrażenie osiągnął. Czytając, zdaje się nam, że Miłoszewski ubaw miał i swojej wyobraźni w ogóle nie poskramiał.
Jak wspomniałam, tematyka jest poważna. Autor oprócz humoru, wie jak uderzać w struny społecznych problemów. W „Gniewie” dotyka problemu przemocy domowej. Ale nie jest to zaledwie wskazanie, że taki problem istnieje. Miłoszewski może nie analizuje go dogłębnie, ale pokazuje, że często nawet jeśli ofiara przemocy próbuje go rozwiązać, natrafia na mur ze strony obrońców prawa. Wcześniej jej krzyk, mimo że czasem słyszalny, jest bagatelizowany przez sąsiadów, osoby, które mogłyby zareagować, ale nie robią tego, bo nie chcą się wtrącać, bo to nie ich sprawa – lista wymówek jest długa, a autor punktuje wszystkie konsekwentnie.
Ponadto „Gniew” to rasowy kryminał. Intryga została zaopatrzona w zwroty akcji, ślepe tropy, rzucanie czytelnikowi pod nogi mylnych wskazówek i aluzji (niemal wszystkie kobiety w „Gniewie” noszą czarne włosy). Jestem jak najbardziej na tak.
Na „nie” jest jednak według mnie zakończenie. To nie jest ten typ finału, po którym czytelnik zbiera szczękę z podłogi, a inny autor zazdrości finezji, pomysłu etc. Naprawdę. Nigdy nie zapomnę zakończenia na przykład filmu „Chinatown” czy Altmanowskiej ekranizacji „Długiego pożegnania”, gdzie reżyser nieco poprawił Chandlera. Tam jest kropka nad i, jest pomysł, nie ma igrania z czytelnikiem, który musi się domyślać, czy autor ukrył za zakończeniem jakiś większy sens, czy po prostu zrobił psikusa, albo nie miał na nie tak naprawdę właściwego pomysłu. Zakończenie „Gniewu” należy dla mnie do tych, w których zostawiamy bohatera z pistoletem przyłożonym do skroni i musimy się zastanawiać, czy strzeli, czy nie (i tu zaczynamy cofać się wstecz fabuły, czy przypadkiem nie umknął nam jakiś szczegół, który byłby za pierwszą lub drugą tezą). To prawda, zakończenie „Gniewu” należy do tych, o których się potem dyskutuje, wysnuwa hipotezy, ale dla mnie jest po prostu nie fair. Zakończenie „Gniewu” jest nieuczciwe również dlatego, że autor zastrzega się, że kolejnej części nie napisze, a furtkę zostawił sobie, że hej (że tak powiem). Z warsztatowego punktu widzenia takie zakończenia są prostsze, a Miłoszewskiego z pewnością stać na więcej. I choćby dlatego powinien napisać kolejną część. Nie wiem czy to zamierzone, ale „Gniew” właściwe jest książką z ostrzeżeniem w tytule – bo zeźlonych zakończeniem było i pewnie jeszcze będzie wielu czytelników. Aż dziw, że żaden psychofan lub psychofanka, nie uwięziło autora, niczym jednego z bohaterów powieści Kinga, i po prostu nie zmusiło go do napisania kontynuacji. Czego oczywiście autorowi nie życzę. Każdemu przyszłemu czytelnikowi „Gniewu” na wszelki wypadek sugeruję natomiast mieć przy zakończeniu pod ręką kubek melisy lub innego płynu uspokajającego. Na wszelki wypadek, bo z pewnością będą tacy, którym zakończenie przypadnie do gustu. Ja jednak w tym wypadku stoję po drugiej stronie.
Ewelina Dyda
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
Złośliwe zakończenie trylogii z Szackim
Trylogię z siwym prokuratorem miałam na swojej półce już od kilku lat. Najpierw przeczytałam „Ziarno prawdy” – z racji lokalizacji, która była mi najbliższa geograficznie, niedawno sięgnęłam po „Uwikłanie”, a teraz nadeszła pora na ostatnią część i pożegnanie się z bohaterem, który trochę irytował w pierwszej części, zachwycał w...
Jak zawsze?
Zacznę od tego, że Zygmunt Miłoszewski to jeden z moich ulubionych pisarzy. Po lekturze „Ziarna prawdy” stwierdziłam, że to najlepszy kryminał, jaki w życiu czytałam. Czy najnowsza powieść autora zweryfikowała moje mniemanie o nim? Absolutnie nie. Ale jednak nie mogę do końca podzielić entuzjazmu wielu czytelników, którzy uznali, że w przypadku ostatniej książki pisarzowi wyszło jak zawsze, czyli świetnie. Z drugiej strony nie należę również do grona tych odbiorców, którzy w okolicach setnej strony odłożyli powieść, bo się znudzili. Ale przyznam szczerze, przeszła mi przez głowę ta myśl. Powstrzymało mnie jedynie to, że nie mam zwyczaju odkładania nieprzeczytanych książek. Gdybym jednak to zrobiła, wiele bym straciła, toteż ci, którzy odłożyliście, żałujcie!
Zanim jednak opowiem o tym, co zaważyło na tym, że nie do końca jestem entuzjastką „Jak zawsze”, skupię się na pozytywach. Przede wszystkim brawa należą się za pomysł i odwagę. Cofnięcie czasu i umieszczenie pary staruszków w ich młodych ciałach to ciekawy zabieg, stwarzający wiele możliwości. Grażyna i Ludwik otrzymują szansę przeżycia swojego życia na nowo, ale z bagażem doświadczeń osiemdziesięciolatków. Co zrobią? Wybiorą drogę, którą dobrze znają, czy pójdą zupełnie inną, starając się nie popełnić błędów z przeszłości? To wszystko jest o tyle ciekawe, że zmusza czytelnika do tego, aby sam snuł refleksje na temat własnego życia. Jest to więc powieść absolutnie skłaniająca do refleksji, do zastanawiania się nad sensem własnych wyborów życiowych, czyli pisarzowi udało się osiągnąć efekt, który pewnie wielu autorów chciałoby osiągnąć, tj. napisać taką książkę, która dawałaby do myślenia. Oczywiście to nie jedyny powód, dla którego czytelnik w trakcie lektury odłoży na chwilę książkę i zastanowi się, ale o tym dalej.
Natomiast Miłoszewski wykazał się odwagą jeśli chodzi o porzucenie Szackiego i gatunku kryminalnego. Wielu czytelników bowiem czekało na dalsze losy prokuratora, nawet jeśli autor od początku zarzekał się, że to bohater trylogii, której nie zamierza kontynuować. Jeśli chodzi o mnie, to nie czułam z tego powodu jakiegoś rozczarowania. Oczywiście lubię Szackiego, ale kryminały Miłoszewskiego zaliczam przede wszystkim do tych, w których zagadka kryminalna nie jest najważniejsza, lecz wszystko to, co jest pomiędzy czyli: relacje międzyludzkie, tło społeczne, realizm, humor etc. Z ciekawością więc czekałam na pierwszą, niekryminalną powieść autora. Niemniej rzesze wiernych czytelników autor zdobył przede wszystkim trylogią z Szackim, więc pewne obawy były, czy dzieło z innej beczki również przypadnie im do gustu. Jeszcze raz: brawa więc za odwagę.
Kolejny plus należy się za poruszenie kwestii relacji ludzi w podeszłym wieku oraz ich cielesności. Może inaczej, nie za poruszenie kwestii tylko, ale za zrobienie to po mistrzowsku i bez ogródek. W tym właśnie Miłoszewski jest dobry, w kreśleniu relacji, postaci, przedstawianiu rzeczywistości. To, co ujawniało się już w kryminałach, ale ze względu na wymogi gatunku było dodatkiem, tu wybrzmiewa w pełnej krasie.
Ale żeby być szczerą, miałam początkowo do tego ambiwalentny stosunek. Przez wspomniane pierwsze sto stron obawiałam się, że to się jednak nie sprawdza. Bez kryminalnych wymogów same relacje, rzeczywistość, wszystko to wiało nudą. Miałam po prostu wrażenie, że Miłoszewski miał dobry pomysł, ale go nie wykorzystał. Oczekiwałam, że alternatywna rzeczywistość (przeszłość), którą wykreował, będzie rodzajem jakiejś antyutopii, przestrogą, czymś na miarę „Roku 1984” Orwella. Natomiast było całkiem nieźle, jak w jakiejś bajce dla dzieci, gdzie główna bohaterka cofa się w przeszłość i przeżywa bajeczne, urocze przygody. Na szczęście, jak już wcześniej wspomniałam, nie odłożyłam książki i dopiero dalej zrozumiałam zamysł autora, dodam, że genialny. Właściwie jesteśmy w przeddzień jakiejś wielkiej katastrofy, antyutopii. Napięcia społeczne rosną (choć te można było pokazać z zastosowaniem wyrazistszych kontrastów, bardziej napiętych, a właściwie nie, ta zwyczajność, obojętność, niedowierzanie, że może się zdarzyć coś złego, są jednak lepsze). Polska jest w nowej rzeczywistości, ma szansę odmienić swój los, inaczej zaprojektować przyszłość, ale czy skorzysta z tej szansy, czy będzie jak zawsze? Odpowiedzi poszukajcie w książce. I tu wrócę do tego, co napisałam wcześniej o tym, że jest to powieść refleksyjna również z innego powodu. Miłoszewski nie byłby sobą, gdyby nie umieścił żadnych komentarzy do współczesności. Czytając o alternatywnej historii Polski nie da się nie zauważyć nawiązań do obecnych wydarzeń, i nie da się nie snuć na ich temat refleksji, które niestety nie są optymistyczne. Zanim przejdę do minusów, dodam tylko, że Miłoszewski wykreował rzeczywistość po mistrzowsku. To nie jest tak, że jest ona czarno-biała. Dopiero z perspektywy czasu ludzie starają się jasno określić, co było dobre, a co złe. Będąc w centrum wydarzeń, nie ma się takiego oglądu, łatwo popełnić błąd. To także według mnie oskarżenie wszystkich tych, którzy postrzegają wszystko w systemie zero jedynkowym. Właściwe to jestem przekonana, że w trakcie lektury każdy czytelnik będzie się zastanawiał, czy lepiej jest być za Inżynierem, czy za Unią Słowiańską, bo pisarz oba obozy pokazuje tak, jakby patrzył na nie człowiek żyjący w tamtym czasie. To tylko Grażyna i Ludwik widzą co się święci. Ale oni są przecież z przyszłości i łatwiej jest im wszystko oceniać, choć jeśli chodzi o ich własne życie, to mają jednak mętlik.
Okej, to teraz będzie o minusach. Nie mogę, po prostu nie mogę, podarować autorowi zakończenia. Oczywiście mam na myśli zakończenie losów Grażyny i Ludwika, bo losy Polski autor zakończył w znakomitym punkcie. Urwanie losów pary bohaterów pozostawia natomiast pewien niedosyt. Być może autor chciał pokazać tragizm losów ludzi, którzy znaleźli się w opisywanym przez niego odcinku czasowym, ale nie przekonuje mnie to. Brakuje puenty, kropki nad i, a o wyjaśnieniu dlaczego cofnęli się w przeszłość, za dotknięciem jakiej czarodziejskiej różdżki to się stało, możemy tylko pomarzyć. Zabrakło pomysłu, kreatywności, słów? Tych ostatnich brakuje autorowi, jak sam pisze, już na słowo od autora, więc może tu tkwi problem. Nie można, po prostu nie można, tego zrobić czytelnikowi, tzn. rozpędzić go na ostatnich stronach, zbudować napięcie, a potem zostawić niemal z niczym. Jak w tragedii greckiej, tu musi być jakieś katharsis.
Reasumując: „Jak zawsze” to powieść jak najbardziej godna polecenia, dająca do myślenia, potwierdzająca talent Miłoszewskiego, ale byłoby świetnie, jak zawsze, gdyby autor dopracował zakończenie oraz nie przynudzał przez pierwsze sto stron, bo mniej cierpliwi czytelnicy naprawdę mogą się zniecierpliwić i książkę odłożyć.
Ewelina Dyda
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
Jak zawsze?
Zacznę od tego, że Zygmunt Miłoszewski to jeden z moich ulubionych pisarzy. Po lekturze „Ziarna prawdy” stwierdziłam, że to najlepszy kryminał, jaki w życiu czytałam. Czy najnowsza powieść autora zweryfikowała moje mniemanie o nim? Absolutnie nie. Ale jednak nie mogę do końca podzielić entuzjazmu wielu czytelników, którzy uznali, że w przypadku ostatniej...
Uwikłany prokurator
Miłoszewski to głośne i ugruntowane nazwisko w polskim świecie pisarzy kryminalnych. Wystarczy, że pisarz poinformuje o pracy nad kolejną książką, a rzesze jego wiernych czytelników są gotowe nową powieść kupić w ciemno. Nawet jeśli autor dokonuje „zdrady” gatunkowej. Również wydawca nie szczędzi nakładów na promocję, bo wie, że zwrócą się one wielokrotnie. A ja tymczasem, czekając na nową książkę Miłoszewskiego, nadrabiam zaległości we wcześniejszej twórczości autora. Ostatnio sięgnęłam po „Uwikłanie”, pierwszą część trylogii z prokuratorem Teodorem Szackim.
Gdybym uprzednio nie przeczytała „Ziarna prawdy”, albo nie obejrzała ekranizacji z Robertem Więckiewiczem, to szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy po „Uwikłaniu” polubiłabym Szackiego. I nie chodzi o to, że to źle skonstruowana postać, czy zły kryminał. Wręcz przeciwnie. Po prostu charakterologicznie Szacki bardzo mnie irytował. Trzydziestosześciolatek, a z duszą cięższą niż bagaż doświadczeń dziewięćdziesięcioletniego człowieka. Prawdopodobnie można osiwieć w wieku trzydziestu sześciu lat, ale żeby mówić o trzydziestoparolatku, że jest człowiekiem w średnim wieku? To jest chyba już nieco przerysowane. W każdym razie są w powieści momenty, kiedy ma się ochotę potrząsnąć Teodorem i wykrzyczeć mu w twarz: chłopie, ogarnij się, jeszcze wszystko przed tobą!
Szacki to facet, który woli, kiedy rzeczy mu się przydarzają, a nie są wynikiem jego świadomych decyzji. To kolejna cecha charakteru prokuratora, która może irytować. Ma wprawdzie żonę i dziecko, ale to bardziej Weronika go poderwała i choć nie ma o tym mowy w książce, można wysnuć supozycję, że oświadczyny również nie do końca wyszły tylko od Szackiego. Tak więc Teodor dopłyną do wieku trzydziestu sześciu lat (choć tak naprawdę, dylematy, które przeżywa bardziej pasują mi do pięćdziesięciolatka niż trzydziestolatka) i czuje, że potrzebuje jakiejś zmiany. Oczywiście ta się nadarza. W życiu szarego urzędnika państwowego pojawia się okazja na zmianę. Poznaje młodą dziennikarkę, idealną kandydatkę na romans, który może przynieść mu odrobinę szczęścia w mało satysfakcjonującym dotąd życiu. Ale tym razem Szacki z kolei do romansu zabiera się z umiejętnością godną nastolatka, który w życiu nie przeżył jeszcze żadnej namiętności.
Właściwie co jest przyczyną życiowego niezadowolenia Szackiego? Jest to jego życie małżeńskie. I tu Miłoszewski znakomicie pokazuję tę całą materię rozpadu wieloletniej więzi. Gdzieś na przestrzeni lat pogubiła się kreatywność, zabieganie o siebie, czy staranie o wygląd w domowych pieleszach. Pojawiła się rutyna, codzienne sprawy, dziecko. Obu stronom już się nie chce. A jednak momentami pojawiają się przebłyski wzajemnej troski (lęk Szackiego, kiedy dowiaduje się, że piorun uderzył w kobietę odbierającą dziecko z przedszkola; od razu staje mu przed oczami Weronika i ich córka) i czytelnik widzi, że to jednak nie jest wszystko takie proste.
Rozpisałam się o Szackim, a przecież „Uwikłanie” to przede wszystkim kryminał. Niemniej dla mnie kwestie poza kryminalne, jak widać, okazały się ciekawsze i tytuł według mnie idealnie oddaje także życiowe rozterki prokuratora, a nie tylko warstwę kryminalną. Mamy tu oczywiście morderstwo, śledztwo, wszystkie elementy rasowego kryminału. Choć można się zastanawiać, czy intryga kryminalna nie jest nieco przekombinowana. W każdym razie Miłoszewski, obok życiowych spraw Szackiego, śledztwa przez niego prowadzonego, nakreśla również obraz Warszawy, porusza kwestie, które zdawałoby się, zostały rozwiązane wraz z nadejściem roku 1989, oraz, dodając krótkie omówienia bieżących spraw przed każdym rozdziałem, daje także obraz Polski i świata w ogóle. Polecam.
Ewelina Dyda
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
Uwikłany prokurator
Miłoszewski to głośne i ugruntowane nazwisko w polskim świecie pisarzy kryminalnych. Wystarczy, że pisarz poinformuje o pracy nad kolejną książką, a rzesze jego wiernych czytelników są gotowe nową powieść kupić w ciemno. Nawet jeśli autor dokonuje „zdrady” gatunkowej. Również wydawca nie szczędzi nakładów na promocję, bo wie, że zwrócą się one...
O przyjaźni, zbrodni i paru innych sprawach…
Co takiego było w Terrym Lennoxie, że Philip Marlowe nie zostawił go pijanego na ulicy? Na pewno mógł być każdym, począwszy od gangstera, a na zblazowanym bogaczu skończywszy. Na pierwszy rzut oka był więc zwyczajnym facetem, który wypił za dużo, i który może przynieść kłopoty, a w najlepszym wypadku po prostu nie podziękować za pomoc. Właściwie odpowiedzi na pytanie postawione na początku należy poszukiwać nie w Terrym Lennoxie, lecz w Philipie Marlowe’ie. Być może nasz uczciwy detektyw uznał, że jeśli pomoże Terry’emu, to świat choć odrobinę stanie się lepszy?
Czy był to początek pięknej przyjaźni niczym w „Casablance”? Nie do końca. Lennox przyniósł Marlowe’owi raczej kłopoty, ale przecież to w końcu jego specjalność, tak jak specjalnością kryminału jest zbrodnia i trup. Zostaje więc zamordowana żona Lennoxa, a on jest głównym podejrzanym. Do kogo zgłasza się po pomoc? Oczywiście do Marlowe’a. Detektyw, mówiąc oględnie, jest w dość niekomfortowej sytuacji, pomaga Lennoxowi, ale dość specyficzna to pomoc. Literacko wypada znakomicie. Pokazuje jak radzi sobie detektyw, który na pierwszym miejscu stawia sprawiedliwość. W każdym razie zdawałoby się, że Lennox tak jak szybko się w życiu Marlowe’a pojawił, równie szybko się z niego ulotnił.
Jeden delikwent się ulotnił, ale życie, zwłaszcza powieściowe, nie znosi próżni i Marlowe natyka się na kolejną postać, która przysporzy mu ponownie tylko kłopotów. Będzie to pisarz z problemem alkoholowym. Jak widać w „Długim pożegnaniu” nasz detektyw z Los Angeles ma szczęście (nieszczęście?) do pijaków. Problem alkoholowy literata utrudnia mu pracę nad nową powieścią, której nie może skończyć. A może to nie alkoholizm jest problemem, lecz powód dla którego pisarz pije? W każdym razie w pewnym momencie z pewnych powodów Marlowe nie jest w stanie tego dociec.
Właściwe przypadki Marlowe’a w „Długim pożegnaniu” czasem mogą wydawać się gorzko-śmieszne, ale jest to powieść, która wymyka się trochę ramom kryminału i staje się powieścią przez duże P. Morderstwa w niej występujące sprawiają wrażenie tylko dodatków do opowieści o samotności, zdeprawowanym mieście i paru innych problemach.
„Długie pożegnanie” powstawało w trudnym dla Chandlera okresie, naznaczonym chorobą ukochanej żony. Nie mogło więc pozostać to bez znaczenia dla powieści. Jest to książka chyba najbardziej przesycona pesymizmem. Wprowadzając postaci dwóch pijaków (choć w kontekście całości określenie to do Terry’ego nie do końca pasuje), Chandler sprawił, że jednym z problemów poruszonych w powieści, jest problem alkoholizmu, który najpełniej wybrzmiewa w postaci pisarza. Zdania, które wypowiada, to gotowe sentencje na temat alkoholu i alkoholizmu. Natomiast z faktu, że jest pisarzem wynikają kolejne refleksje, tym razem na temat fachu pisarskiego.
Ponadto Chandler znakomicie uchwycił specyfikę środowiska bogaczy. Zważywszy na fakt, że był przecież pisarzem, który bywał w podobnym otoczeniu, można wysnuć wniosek, że odtworzył tę specyfikę wiarygodnie.
„Długie pożegnanie” oczywiście polecam, a mnie nie pozostaje teraz nic innego, jak sięgnąć po ekranizację Altmana.
Ewelina Dyda
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
O przyjaźni, zbrodni i paru innych sprawach…
Co takiego było w Terrym Lennoxie, że Philip Marlowe nie zostawił go pijanego na ulicy? Na pewno mógł być każdym, począwszy od gangstera, a na zblazowanym bogaczu skończywszy. Na pierwszy rzut oka był więc zwyczajnym facetem, który wypił za dużo, i który może przynieść kłopoty, a w najlepszym wypadku po prostu nie podziękować za...
Śledztwo w Rydze
Miejscem akcji cyklu powieści z Kurtem Wallanderem Henning Mankell uczynił małe szwedzkie miasto Ystad. To pociąga za sobą pewne konsekwencje. Przestępczość małego miasta zwykle ma inną specyfikę i skalę, niż analogiczne zjawisko w dużej aglomeracji. Autor kryminalny, który decyduje się osadzić akcję w miasteczku, powinien wziąć tę specyfikę pod uwagę. W pierwszej części cyklu zatytułowanej „Morderca bez twarzy” mamy do czynienia z wątkiem emigranckim, akcja rozgrywa się w Ystad. Natomiast w drugiej części, „Psach z Rygi”, autor przenosi nas na teren Łotwy. Można więc domniemywać, że Mankell znakomicie zdawał sobie sprawę z ograniczeń wynikających z opisywania przestępczości w małym mieście.
Jest początek lat dziewięćdziesiątych. Sytuacja w republikach nadbałtyckich nie jest jeszcze do końca określona. Nowe miesza się ze starym. Ale zanim Wallander wybierze się do Rygi, dochodzi do pewnego zdarzenia w jego rodzinnym mieści. Oto do brzegu przydryfowały na żółtym pontonie zwłoki dwóch mężczyzn w eleganckich garniturach. Po dniach poszukiwań policjanci wpadają na trop, który wiedzie do Łotwy. Aby pomóc szwedzkiej policji, do Ystad przybywa major z Rygi o nazwisku Liepa. Praca idzie do przodu, śledztwo dalej zostaje przeniesione do Rygi, Wallander może odpocząć.
Oczywiście nic takiego się nie dzieje. Okazuje się, że zwłoki z pontonu to wierzchołek góry lodowej, której podnóża znajdują się na Łotwie. Chcąc nie chcąc, Wallander musi udać się na Łotwę, aby pomóc w śledztwie łotewskim policjantom i tak na dobrą sprawę to tu zaczyna się wszystko to, co w powieści „Psy z Rygi” najlepsze. Przede wszystkim następuje totalne zderzenie realiów szwedzkich z realiami łotewskimi. To, co dla Wallandera na co dzień jest normalnością, na Łotwie okazuje się nie lada luksusem. On, policjant z wolnego, tolerancyjnego kraju, nagle znajduje się w sytuacji porównywalnej do tej z „Procesu” Kafki. Oczywiście nie jest jakoś szczególnie represjonowany, ale wciąż czuje się śledzony i udziela mu się strach ludzi, którzy z jednej strony chcą normalnie żyć, a z drugiej mają świadomość, że łotewski aparat policyjny nie do końca otrząsnął się z poprzedniego systemu i w policji wciąż pracują ludzie, których metody działania, eufemistycznie rzecz ujmując, wiele z prawem nie mają do czynienia.
I w zasadzie na tym opiera się cały sens opowieści Mankella, na pokazaniu i zderzeniu ze sobą realiów dwóch odmiennych pod względem ustrojowym państw, pokazaniu niesprawiedliwości sytuacji, jaka miała miejsce na początku lat dziewięćdziesiątych na Łotwie, sytuacji, której dalszego rozwoju w tamtych czasach nikt nie potrafił jeszcze przewidzieć. Pisarzowi bardzo sugestywnie udało się przedstawić strach, poczucie osaczenia jednostki, która nie może czuć się bezpiecznie we własnym kraju, a wybrzmiewa to tym mocniej właśnie w zderzeniu z realiami suwerennego kraju.
Na koniec warto także wspomnieć o samym Wallanderze, który niezaprzeczalnie jest bohaterem mocno zapadającym w pamięć. Z ułomnościami, nieułożonym życiem osobistym, pokaleczonymi relacjami z bliskimi, jest człowiekiem z krwi i kości. Natomiast jego relacja z ojcem, mimo że momentami ma charakter humorystyczny, również ma posmak jakiejś beznadziei, braku zrozumienia. Jestem ciekawa, jak będzie rozwijać się na przestrzeni całego cyklu – tak, jestem pewnie jedną z nielicznych osób, które przygodę z Mankellem dopiero zaczęły, ale z całą mocą mogę stwierdzić, że będę ją kontynuować do ostatniego tomu.
Ewelina Dyda
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
Śledztwo w Rydze
Miejscem akcji cyklu powieści z Kurtem Wallanderem Henning Mankell uczynił małe szwedzkie miasto Ystad. To pociąga za sobą pewne konsekwencje. Przestępczość małego miasta zwykle ma inną specyfikę i skalę, niż analogiczne zjawisko w dużej aglomeracji. Autor kryminalny, który decyduje się osadzić akcję w miasteczku, powinien wziąć tę specyfikę pod uwagę. W...
Pierwsze spotkanie z Mockiem
Tak się złożyło, że twórczość Marka Krajewskiego poznaję niechronoligicznie. Najpierw była powieść „W otchłani mroku”, potem „Głowa Minotaura”, następnie „Umarli mają głos” – książka napisana wspólnie z Jerzym Kaweckim. Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest to, iż tak na dobrą sprawę nie zaznajomiłam się jeszcze z Eberhardem Mockiem. Dla przypomnienia: „W otchłani mroku” śledztwo prowadzi Popielski, w „Głowie Minotaura” Popielski pojawia się po raz pierwszy, i mimo że Mock mu towarzyszy, to właściwie nie przykuwa takiej uwagi jak jego kolega po fachu. No a „Umarli mają głos” to przecież książka nie z cyklu, lecz spisane przypadki z pracy zawodowej Jerzego Kaweckiego. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze i na pierwszą powieść z Mockiem również w moim czytelniczym życiu przyszła pora.
I muszę przyznać, że jest to dobry czas, a samo zapoznanie przebiegło pod znakiem fascynacji, skutkującej tym, że z niecierpliwością czekam na porę, w której zaznajomię się z kolejnymi tomami poświęconymi Mockowi. Boże, cóż to za jednocześnie odstręczający i magnetyzujący bohater! Pisarz skonstruował go na zasadzie kontrastów. No bo jak inaczej określić naturę, która w jednym momencie wybucha śmiechem na miejscu makabrycznej zbrodni, by potem nocą zapłakać nad pomordowanymi. Albo z jednej strony hołdującej cielesnym przyjemnościom, a z drugiej jak gdyby nigdy nic powracającej do małżeńskiego łoża. Choć oczywiście trzeba przyznać, że sprawa jest nieco bardziej skomplikowana – Krajewski zadbał o to, aby małżonka Mocka była wybranką raczej z rozsądku niż z miłości. To tylko pierwsze z brzegu przykłady, bo Mock postępuje czasami o wiele podlej.
Ale powyższe cechy przemawiają oczywiście na plus. Mock jest postacią niejednoznaczną i idealnie wpisującą się w rzeczywistość, w której umieścił go pisarz. Co tam Marlowe, Spade, czy Archer i ich problemy ze światem przestępczym! Mock i Breslau lat trzydziestych to dopiero rynsztok, wyuzdanie i wzajemne powiązania oraz „sprawki”, dzięki którym Mock może trzymać innych w garści niczym w zaciskającym się imadle. A i sam bywa czasem zabawką w rękach innych. Tu nie ma ceregieli, żeby się utrzymać, a czasem nawet przeżyć, trzeba się niejednokrotnie posunąć do najgorszych rzeczy. Metody działania Mocka mogą czasem zgorszyć, ale zważywszy na świat, w którym funkcjonuje nie powinny dziwić.
„Śmierć w Breslau” to oczywiście nie tylko Mock, ale również intryga kryminalna, która swoją konstrukcją sięga czasów odległych, przy czym staje się jednocześnie opowieścią o zemście i jej sile. Tak naprawdę nie jest ona skomplikowana, a czytelnik mniej więcej w połowie domyśla się o co chodzi, o wiele wcześniej, niż zrozumie to sam bohater. Mimo to rozwiązanie intrygi zaskakuje i dużo mówi ponownie o samym Mocku.
Zapewne o realiach w prozie Marka Krajewskiego zostało już dużo powiedziane i z pewnością na plus, mimo to nie mogłabym nie dorzucić paru pochwał i z mojej strony. Oczywiście widać tu solidne przygotowanie, a także umiejętność zastosowania owego przygotowania w praktyce. Wszystko tu jest gruntownie dopracowane: od topografii, poprzez mentalność bohaterów wpisującą się w ówczesne realia, aż do potraw, które spożywają.
Resumując: „Śmierć w Breslau” to doskonały gatunkowy kryminał przyprawiony także wiedzą, którą autor czuje chyba najlepiej, czyli łacińskimi smaczkami, kryminał, który polecam uwadze, lekturze i smakowaniu.
Ewelina Dyda
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
Pierwsze spotkanie z Mockiem
Tak się złożyło, że twórczość Marka Krajewskiego poznaję niechronoligicznie. Najpierw była powieść „W otchłani mroku”, potem „Głowa Minotaura”, następnie „Umarli mają głos” – książka napisana wspólnie z Jerzym Kaweckim. Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest to, iż tak na dobrą sprawę nie zaznajomiłam się jeszcze z Eberhardem Mockiem. Dla...
W pogoni za marzeniem
Detektyw Tom Polhaus: Ciężkie. To kamień?
Sam Spade: Nie. Ludzkie marzenia.
Wprawdzie w powieści nie uświadczymy powyższej wymiany zdań między Spadem a Polhausem, która miała miejsce w ekranizacji, ale jest to idealna puenta podsumowująca całe kryminalne zamieszanie w „Sokole maltańskim”. Ludzka chciwość doprowadziła do sekwencji zdarzeń, w wyniku których padły trupy i komuś zagroził stryczek.
Ale po kolei. Zaczyna się motywem, który potem stał się dość popularny, tj. detektyw siedzi w biurze, przychodzi do niego interesant, bądź interesantka – ponętna i mocno niebezpieczna. Detektyw otrzymuje zlecenie i się zaczyna. W „Sokole maltańskim” detektyw Sam Spade ma za zadanie sprowadzić do domu młodszą siostrę swojej klientki. Ta zadała się z nieodpowiednim człowiekiem z półświatka. Następnie okazuje się, że nic z tego nie jest prawdą. Spade próbuje dociec o co chodzi, choć z czytelniczego punktu widzenia ma się wrażenie, że detektyw już na początku rozgryzł wszystko, a potem się całą sytuacją bawi niczym kot myszką.
Wszystko przez pozę, którą przybiera. Cynik, prześmiewca, ryzykant, twardziel, w dodatku z nieodpartym urokiem. Choć należy przyznać, że takie wyobrażenie podkręca ekranizacja z kreacją Humphreya Bogarta z nieodłącznym uśmiechem na ustach. Właściwe na początku Spade może wydawać się osobą zupełnie antypatyczną. Proszę tylko spojrzeć, jak traktuje kobiety: romansuje z żoną wspólnika, potem nieelegancko zbywa, dziwna siostrzano-braterska relacja z sekretarką (która być może skrycie się w nim podkochuje) i jeszcze romans z klientką. Niemniej to zupełnie nowy typ bohatera, przeciwieństwo Sherlocka Holmesa i detektywów dedukujących w zaciszu pokoju.
Spade jest bohaterem realistycznym, już sam fakt, że kreuje go pisarz/detektyw ze słynnej Agencji Pinkertona o tym świadczy. Ma też jedną ważną cechę, dzięki której jest wiarygodny jako detektyw. Podąża tropem sprawiedliwości, mimo że sam unurzany jest w świecie zepsutym do szpiku.
Ale „Sokół maltański” to nie tylko główny bohater, czyli detektyw. To powieść uważana za początek czarnego kryminału w literaturze. Skupiają się w niej jak w soczewce wszystkie elementy i motywy stylu, który uszlachetnił Raymond Chandler, a wielu naśladowców próbowało i próbuje się z nim mierzyć.
Mamy więc też kobietę fatalną, nieudolnych, trochę śmiesznych stróżów prawa, za których robotę odwala detektyw, czy przestępczy światek. W warstwie językowej pobrzmiewa zamiłowanie do szczegółu w opisie postaci oraz niepatyczkowy styl, czyli Hammett nie patyczkuje się, tylko opisuje bezlitośnie najdrobniejsze mankamenty wyglądu bohaterów. Trzeba jednak przyznać, że tę metodę, przejętą od Hammetta, wzniósł o kilka poziomów wyżej dopiero Raymond Chandler.
Reasumując: „Sokół maltański” to klasyka, trzeba znać, ale także kryminał, który dobrze czyta się również współcześnie, o ile ktoś gatunek lubi, rozumie i chce poznać lepiej jego zasady.
Ewelina Dyda
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
W pogoni za marzeniem
Detektyw Tom Polhaus: Ciężkie. To kamień?
Sam Spade: Nie. Ludzkie marzenia.
Wprawdzie w powieści nie uświadczymy powyższej wymiany zdań między Spadem a Polhausem, która miała miejsce w ekranizacji, ale jest to idealna puenta podsumowująca całe kryminalne zamieszanie w „Sokole maltańskim”. Ludzka chciwość doprowadziła do sekwencji zdarzeń, w wyniku...
Tu nic nie jest tym, czym się wydaje
Po raz pierwszy z prozą Gai Grzegorzewskiej zetknęłam się w trakcie lektury „Betonowego pałacu”. I przepadłam. Twórczość krakowskiej autorki na mapie polskiego kryminału jest zjawiskiem niezwykle indywidualnym, nie do pomylenia z niczym innym, zapadającym w pamięć. Od dawna noszę się z zamiarem skompletowania wcześniejszych książek Gai, jednocześnie wyczekując kolejnych. W jednym z wywiadów przeczytałam, że Grzegorzewska uważa się przede wszystkim za rzemieślniczkę, z czym ja osobiście się nie do końca zgadzam. Być może pisarka miała na myśli sam tryb pracy, tajniki warsztatu, ale kiedy wczytamy się w jej prozę, to zauważymy, że efekt końcowy daleko odbiega od tego, co zwykle określamy rzemiosłem. Aby pisać tak, jak Grzegorzewska, nie wystarczy znać tajniki rzemiosła, nie wystarczy umiejętnie się nimi posługiwać. Trzeba po prostu mieć talent. Jej zdolności wybrzmiewają już na poziomie językowym, być może nawet najważniejszym, bo to i od warstwy językowej zależy, czy dana historia nas porwie lub nie. Nie wiem z jakim stopniem trudności na etapie tworzenia przychodzi pisarce konstruowanie poszczególnych zdań, ich cyzelowanie, ile czasu potem poświęca na ich poprawianie, ale efekt końcowy sprawia wrażenie, jakby słowo, materia języka były dla Grzegorzewskiej spolegliwą masą (to najlepsze porównanie, jakie mi w tej chwili do głowy przychodzi), z której autorka z lekkością formułuje to, na co akurat ma pisarską ochotę. Głosy ulicy, mowa zwyczajnych ludzi, osób z półświatka, wszystko to brzmi u Grzegorzewskiej wiarygodnie, brzmi po prostu dobrze, co świadczy o znakomitym zmyśle obserwacyjnym pisarki. Gdy dodamy do tego szerokie rozeznanie autorki w kulturze, filmie, literaturze, etc., które wykorzystuje w owej warstwie językowej, łącząc, trawestując, przywołując pasujące konteksty, to nie mamy innego wyjścia, jak stwierdzić, że Gaja w tym, co robi jest po prostu genialna.
Nie inaczej jest oczywiście w przypadku „Kamiennej nocy”. Według mnie jeszcze lepszej od „Betonowego pałacu”. Mała ściągawka dla osób zamierzających kiedykolwiek wybrać się na spotkanie autorskie z pisarką: pytajcie o jej inspiracje, zwłaszcza te filmowe i literackie, potem w domu zajrzyjcie do nich, przeczytajcie, obejrzyjcie, następnie siądźcie do czytania jej książek, a zobaczycie, jaką przyjemność można czerpać z pisarstwa Grzegorzewskiej. Ja byłam w tej dogodnej sytuacji, że na pewien czas przed lekturą „Kamiennej nocy” obejrzałam „Bulwar Zachodzącego Słońca” oraz film „Trzeci człowiek”. Znając na przykład „Bulwar…” po prostu nie mogłam nie docenić kliszy, której użyła Grzegorzewska konstruując fragmenty z narracją z perspektywy Profesora. Choć z drugiej strony znajomość ta sugerowała mi od razu zakończenie. Na szczęście Gaja pewnie w pełni tego świadoma, na końcu jednak zastosowała odpowiedni zabieg, aby czytelnika mimo wszystko zaskoczyć.
W tym momencie chyba jest dobry moment, aby nawiązując do powyższego zaskoczenia, powiedzieć coś o „Kamiennej nocy” jako o kryminale. Pisarka sama przyznaje, że wychodzi poza ramy tego gatunku, co jest oczywiście prawdą, wielu autorów kryminalnych może Gai zazdrościć stylu, grubo wybiegającego poziomem poza przeciętną poprzeczkę kryminalną, ale Grzegorzewska jednocześnie spełnia wiele założeń gatunku, iż tak naprawdę można powiedzieć, że przyczynia się do jego rozwoju. Zaskoczenie na końcu gwarantowane. Właśnie poprzez to, że w „Kamiennej nocy” nic nie jest tym, czym się wydaje. Sama autorka o tym napomina w trakcie lektury, używając do tego popularnego cytatu z „Miasteczka Twin Peaks” (ten o sowach, oczywiście).
Co ponadto mamy w „Kamiennej nocy”? Kontynuację relacji Profesora i Julii, o której mogę czytać wciąż i wciąż. Bo czym są problemy w, że się tak wyrażę, normalnym związku w porównaniu do spektrum emocji przeżywanych przez Julię i Profesora? Gniew, nienawiść, poczucie winy, wstydu, przyciąganie, odpychanie, bród… U żadnego innego autora i autorki, a przynajmniej na naszym, polskim kryminalnym podwórku, nie poczytamy przecież o relacji kazirodczej, do tego opisanej z takim gruntownym opracowaniem tematu.
O „Kamiennej nocy” można by pisać i pisać. To książką na pokaźny esej, pracę, tekst interpretacyjny. Na potrzeby internetowej recenzji myślę, że wystarczy. Polecam, zachęcam, gwarantuję, że to świetna lektura. Oczywiście dla tych, którzy od literatury oczekują więcej. Gaja Grzegorzewska to przysłowiowe „więcej” w stu procentach zapewnia.
Ewelina Dyda
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
Tu nic nie jest tym, czym się wydaje
Po raz pierwszy z prozą Gai Grzegorzewskiej zetknęłam się w trakcie lektury „Betonowego pałacu”. I przepadłam. Twórczość krakowskiej autorki na mapie polskiego kryminału jest zjawiskiem niezwykle indywidualnym, nie do pomylenia z niczym innym, zapadającym w pamięć. Od dawna noszę się z zamiarem skompletowania wcześniejszych książek Gai,...
Czy wiecie, dlaczego w klasycznym kryminale noir bohaterem jest prywatny detektyw? Jeśli tak, przeskoczcie kilkanaście najbliższych linijek i czytajcie dalej. Jeśli nie, posłuchajcie. Postać prywatnego detektywa była po prostu konsekwencją czasów, w których żyli twórcy czarnego kryminału oraz czasu, w jakim osadzali akcję swoich powieści. Były to czasy wyjątkowo niespokojne, naznaczone rozkwitem przestępczości oraz zupełnej bezsilności policji w zetknięciu ze zbrodniczym półświatkiem. Ponadto kwitła korupcja, również w policji, a mundur policyjny zwykłym obywatelom wcale nie kojarzył się z praworządnością. Wręcz przeciwnie. Zwyczajni ludzie po prostu nie ufali policji, a nawet jeśli w świecie policyjnym zdarzały się przykłady sumienności, to dążenie do sprawiedliwości bywało ukrócane przez przekupnych funkcjonariuszy postawionych na wyższych szczeblach. Mówiąc krótko, policjant w powieści kryminalnej, w której na końcu należy oddać laur sprawiedliwości, byłby po prostu bohaterem niewiarygodnym. Co innego detektyw: gość, który nie dba o awans, nie ma nad sobą szefa, i który pracuje na własny rachunek. Prywatny detektyw to idealny bohater dla powieści kryminalnej, ostatni sprawiedliwy w tym unurzanym po uszy w źle świecie.
Po co wspominam tu o prywatnym detektywie i genezie jego pojawienia się na kartach powieści kryminalnych? Ano po to, że okazuje się, że ostatnim sprawiedliwym może być nie tylko prywatny detektyw, ale również prawnik, co z brawurą udowadnia John Grisham w powieści „Samotny wilk”. W internecie spotkałam się z opiniami, że ostatnia powieść Grishama nie należy do jego najlepszych. Chciałabym w tym momencie mocno zaprotestować, ale z racji tego, iż jest to moje pierwsze spotkanie z Grishamem (mogę zapewnić, że nie ostatnie!), muszę uwierzyć na słowo. Ale, o matko!, jeśli tak wygląda twór pisarza będącego nie w swojej najwyższej formie, to w tym momencie biorę pilnik i ostrzę swoje czytelnicze pazury na pozostałe powieści pisarza, bo zaprawdę muszą to być majstersztyki!
Sebastian Rudd, rzeczony prawnik i tytułowy samotny wilk, to persona skrojona podług najlepszych wzorców czarno-kryminalnych, dla adeptów stylu noir przykład wręcz podręcznikowy jak należy (o ile oczywiście chce się płynąć równo z noirowym nurtem) konstruować bohatera czarnego kryminału. Działający według własnych zasad, grający nie do końca czysto i wykorzystujący przysłowiowe haki, bohater ów zawsze działa w imię sprawiedliwości. Jeśli chcieć przykleić mu łatkę w postaci znanych porzekadeł, to do Rudda idealnie pasuje ta o celu uświęcającym środki. Bo należy pamiętać, cokolwiek zrobi, to zawsze robi to w imię tego, aby sprawiedliwości stało się zadość. Bohater „Samotnego wilka” to z pewnością jeden z atutów powieści.
A co z innymi atutami? Oczywiście jest ich całe mnóstwo i wielbiciel stylu noir z rozkoszą będzie śledzić charakterystyczne motywy i to, co Grisham z nimi zrobił, ja natomiast wspomnę o niezwykle ważnej rzeczy, właściwie refleksji, jaka wypływa z lektury „Samotnego wilka”. Grisham w znakomity sposób – ale nie ma się czemu dziwić, skoro z zawodu jest prawnikiem – obnaża słabości amerykańskiego systemu sprawiedliwości. Refleksja jest smutna, nigdy nie chcielibyście dochodzić swoich praw w amerykańskim sądzie. No chyba, że szczęśliwie się złoży, iż dostaniecie prawnika pokroju Rudda. Przekupywanie i manipulowanie sędziami przysięgłymi, rzeczywistość, w której w zetknięciu zwykłego obywatela z policją, ten pierwszy bywa zwykle na przegranej pozycji, rutyna w wyniku, której na ławie oskarżonych siada niewinny człowiek… Można wymieniać dalej, ale już to pokazuje, jak źle działa amerykański wymiar sprawiedliwości, w dodatku często oparty po prostu o złe prawo. Jeśli faktycznie jest aż tak źle, to pozostaje liczyć tylko na to, że i w prawdziwym życiu są tacy prawnicy jak Sebastian Rudd, bo naprawdę tylko oni dają nadzieję w tym zepsutym świecie. John Grisham, „Samotny wilk” – bierzcie i czytajcie, bo warto!
Ewelina Dyda
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
Czy wiecie, dlaczego w klasycznym kryminale noir bohaterem jest prywatny detektyw? Jeśli tak, przeskoczcie kilkanaście najbliższych linijek i czytajcie dalej. Jeśli nie, posłuchajcie. Postać prywatnego detektywa była po prostu konsekwencją czasów, w których żyli twórcy czarnego kryminału oraz czasu, w jakim osadzali akcję swoich powieści. Były to czasy wyjątkowo...
więcej mniej Pokaż mimo to
W skórze „obcego”
Mimo że świat wciąż prze do przodu, nowe technologie zachwycają swoimi możliwościami, to pewne aspekty wciąż pozostają niezmienne. Gdy prześledzimy dzieje ludzkości, to z pewnym smutkiem będziemy musieli stwierdzić, że natura ludzka na przestrzeni wieków niewiele się zmieniła. W każdej epoce wracają te same demony, które powodują destrukcję. Jak stary jest świat, tak stare są takie zjawiska jak rasizm i wszelkiego rodzaju ksenofobie. „Inny” zawsze wywoływał strach (który sam w sobie jest jeszcze zjawiskiem mało szkodliwym) oraz nienawiść (ta z kolei doprowadzała do wielu nieszczęść). W zetknięciu z „obcością” ludzie zazwyczaj mają do wyboru dwie opcje: ulec populizmowi i powtarzanym stereotypom, bądź włączyć myślenie i ową obcość zrozumieć i oswoić. Wśród tej drugiej grupy znajdują się też tacy, którzy postanawiają zawalczyć o prawa „innych”, bo nie zgadzają się na rasizm i wszelkiego rodzaju ksenofobie.
Takim człowiek był z pewnością John Howard Griffin, który na początku drugiej połowy dwudziestego wieku postanowił obnażyć stereotypy oraz rasizm panujący w społeczeństwie amerykańskim. Z jednej strony bowiem społeczeństwo owo szczyciło się poszanowaniem równości każdego obywatela, co gwarantowała konstytucja, z drugiej strony praktyka była zgoła inna. Ludzie o ciemnej skórze w gruncie rzeczy byli obywatelami drugiej kategorii. Segregacja rasowa była zjawiskiem powszechnym, widocznym gołym okiem. Afroamerykanie (w książce określa się ich mianem Murzynów, bo taka wówczas panowała nomenklatura) mieli utrudniony dostęp do edukacji, w autobusach zmuszeni byli siadać na końcu, a wobec białych zachowywać się z uniżeniem, jakby niewolnictwo w ogóle nie zostało zniesione.
Co zrobił John Howard Griffin? Dopuścił się rzeczy na ówczesne czasy niemal szaleńczej. Za pomocą specjalnych zabiegów dermatologicznych oraz lekarstw zmienił odcień skóry z białego na ciemny. Następnie wybrał się na Południe - obszar Ameryki najbardziej nieprzychylny czarnoskórym - i na własnej skórze chciał się przekonać jak to jest być obywatelem drugiej kategorii. Oczywiście jego eksperyment miał głębsze cele. Swoim doświadczeniem chciał podzielić się z ogółem, a tym samym zwrócić uwagę na rasizm oraz warunku życia czarnoskórych obywateli. Jego odkrycia są z jednej strony niezwykle ciekawe, a z drugiej szokujące, pokazujące głębię ludzkiej nienawiści, a czasem najzwyczajniejszej głupoty. Kontrast jaki odczuł po zmianie koloru skóry, jest uderzający. Jego sytuacja ociera się o absurd oraz doświadczenie, jakie przeżył na przykład bohater Kafkowski. Z dnia na dzień Griffin zostaje pozbawiony wszelkich przywilejów, jakie przysługiwały mu dotąd i wydawały mu się czymś zupełnie naturalnym. Natomiast wraz ze zmianą koloru skóry problemem są na przykład codzienne potrzeby fizjologiczne, kiedy aby się załatwić, musi przemierzać trzy kilometry, bo toaleta, do której chciał wstąpić, nie jest przeznaczona dla „kolorowych”. W autobusie oczywiście siada na końcu, czasem nawet nie jest w stanie wysiąść na docelowym przystanku, bo kierowca z czystej złośliwości (spowodowanej oczywiście kolorem skóry Griffina) za każdym razem zamyka mu drzwi przed nosem. Nie wspominając już o takich doświadczeniach jak niemiłe zachowanie sprzedawców, gdy chce coś kupić, czy pogardliwe spojrzenia ludzi na ulicy. Odbija się to także na psychice Griffina, który świadomy jest braku różnic między sobą przed i po przemianie. Wciąż osobowościowo jest tym samym człowiekiem, lecz traktowanym zupełnie inaczej wyłącznie ze względu na kolor skóry.
Okazuje się jednak, że to dopiero początek jego ostracyzmu. Po skończonym eksperymencie, wywiadach oraz opublikowaniu książki, staje się obiektem prześladowań. Przedstawiciele rasistowskich organizacji nie są w stanie wybaczyć mu postępku, który w ich mniemaniu jest ciosem przeciwko białej cywilizacji. Nie jest to jednak jego jednostkowe doświadczenie. Z takim ostracyzmem spotykał się każdy, kto próbował walczyć z problemem segregacji rasowej.
„Czarny jak ja” to przejmująca i ważna historia, którą należy czytać i dziś, bo problemy w niej poruszane wciąż są aktualne, nie tylko w Ameryce, ale na całym świecie. Polecam.
Ewelina Dyda
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
W skórze „obcego”
Mimo że świat wciąż prze do przodu, nowe technologie zachwycają swoimi możliwościami, to pewne aspekty wciąż pozostają niezmienne. Gdy prześledzimy dzieje ludzkości, to z pewnym smutkiem będziemy musieli stwierdzić, że natura ludzka na przestrzeni wieków niewiele się zmieniła. W każdej epoce wracają te same demony, które powodują destrukcję. Jak stary...
Metamorfoza
Maria Komornicka, młodopolska pisarka, jest właściwie nieznana. Kiedy zaczynamy w internecie szukać informacji na temat epoki, w której tworzyła, to zauważamy, że wiadomości na jej temat, jeśli już występują, są bardzo skromne. A na pewno nie znajdziemy jej w gronie wybitnych twórców epoki, co oczywiście nie oznacza, że Maria nie była wybitna. Co się takiego stało, że Komornicka, uważana za cudowne dziecko, kobietę, dla której największe ówczesne polskie umysły ze świata literatury gotowe były pójść w ogień, została tak zapomniana i zepchnięta poza rubieże historii literatury? Jakie motywy stały za jej przedziwną przemianą? Brygida Helbig w książce „Inna od siebie” wprawdzie nie drąży powyższych kwestii, ale ze sposobu, w jaki przedstawia nietuzinkową postać Komornickiej, czytelnik sam może wysnuć odpowiednie wnioski.
Przede wszystkim jest to beletryzowana biografia. Z jednej strony mamy więc fakty biograficzne z życia pisarki, a z drugiej przeplatane są one wyobrażeniami autorki dotyczącymi tego, jak mogłyby wyglądać rozmowy Komornickiej z ojcem, matką, czy rodzeństwem. Maria jawi się w książce jako osoba genialna, ale też kobieta z dużym poczuciem własnej wartości i misji, choć nie jeden czytelnik stwierdzi z pewnością, że Komornicka to także człowiek z rozbuchanym do granic wytrzymałości ego oraz poczuciem wyższości wobec innych. Nie sposób nie dopatrywać się w powyższych cechach powodów, dla których była niewygodna dla otoczenia, które w tamtych czasach po kobiecie spodziewało się zupełnie innych, bardziej spolegliwych, cech.
Już od najmłodszych lat Maria wyróżnia się. Przede wszystkim umysłowością i wrażliwością. Chce w życiu czegoś więcej, niż dworek w rodzinnym Grabowie. Chłonie więc życie garściami, już jako nastolatka zdradza symptomy talentu pisarskiego, redagując domową gazetkę. Przeżywa pierwszą miłość i pierwsze rozczarowania, których potem dorosłe życie również jej nie poskąpi. Droga Komornickiej do przemiany w Piotra Odmieńca Własta jest burzliwa i naznaczona zarówno wzlotami i upadkami. O tym jednak polecam poczytać samemu, bo przywołując tu wszystkie fakty z biografii Komornickiej mogłabym tylko niepotrzebnie pozbawić czytelnika wielu przyjemności wynikłych z lektury „Innej od siebie”.
A że lektura jest przyjemna, o tym mogę zapewnić. Duża w tym zasługa oczywiście autorki Brygidy Helbig. Właściwe nie ogranicza się ona tylko do roli autorki, czy nawet narratorki. Brygida Helbig często sama staje się bohaterką pisanej przez siebie książki, kiedy na przykład wspomina o tym, jak wygląda proces pracy nad pisanym przez nią tekstem. Jednocześnie nie da się ukryć, że Helbig ma świadomość celu, jakiego się podjęła, i ten cel jest dla niej śmiertelnie poważny. Jednocześnie zafascynowana Komornicką i przejęta potrzebą przybliżenia jej szerszemu gronu odbiorców, daje to odczuć czytelnikowi.
Ale daje odczuć coś jeszcze. Momentami pisze niemalże w młodopolskim duchu, odzwierciedlonym w stylu, który dla kogoś może się wydawać egzaltowany, ale w lepszy sposób nie można by było napisać o młodopolskiej pisarce, w dodatku takiej, którą samą się niemalże wielbi. Przez to Helbig osiąga genialny efekt. Czytelnik nie tylko czuje owego młodopolskiego ducha (czasy „Chimery”, mistrzów pokroju Miriama, sztuki dla sztuki, wszystkiego tego, z czym kojarzymy Młodą Polskę), ale czuje przede wszystkim niepokornego, rozrywanego wielością myśli, spalającego się, sięgającego rzeczy najwyższych, ducha samej Marii Komornickiej. Jeśli Brygida Helbig chciała złożyć hołd tej wyjątkowej postaci, to naprawdę w lepszy sposób tego nie mogła zrobić.
Kilka słów jeszcze o źródłach, z których korzystała Helbig w trakcie pracy. Beletryzowana biografia Komornickiej oparta jest na relacjach osób, którzy byli w jej otoczeniu, ale także na jej własnej twórczości. Autorka znakomicie łączy odpowiednie fragmenty z tekstów Komornickiej z faktami z jej życia. Ma to o tyle uzasadnienie, że twórczość Komornickiej przesiąknięta jest jej życiem osobistym. Jakie to życie było? Na pewno Komornicka była mocno osamotniona, zwłaszcza w starszych latach życia. Opuszczona i rozczarowana (przez osoby, na których najbardziej polegała) Komornicka jest postacią i wzruszającą, i wzbudzającą smutek. Choć być może jej czas dopiero nadchodzi. Książkę oczywiście polecam. Bardzo.
Ewelina Dyda
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
Metamorfoza
Maria Komornicka, młodopolska pisarka, jest właściwie nieznana. Kiedy zaczynamy w internecie szukać informacji na temat epoki, w której tworzyła, to zauważamy, że wiadomości na jej temat, jeśli już występują, są bardzo skromne. A na pewno nie znajdziemy jej w gronie wybitnych twórców epoki, co oczywiście nie oznacza, że Maria nie była wybitna. Co się takiego...
Marlowe – detektyw z zasadami
O tym, jak bardzo Raymond Chandler był uzależniony od pisania o rzeczywistości, która go aktualnie otaczała, świadczy jego ostatnia (ostatnia ukończona w całości) powieść zatytułowana „Playback”. Utwór powstawał w czasach, kiedy Chandler już rzadko przebywał w Los Angeles, za to coraz bliższe były mu realia dalekie od wielkomiejskich. Z biografii Raymonda Chandlera autorstwa Toma Hineya dowiadujemy się, że fakt ten sprawiał mu już trudność podczas pracy nad „Długim pożegnaniem”. Toteż akcja „Playbacku” została umiejscowiona w małym miasteczku w Kalifornii. Bynajmniej jednak nie oznacza to, iż będziemy mieć do czynienia z sielanką, lub powolnym trybem małomiasteczkowego życia. Nie w czasach Chandlera. Bezprawie bowiem sięgało wtedy swoimi mackami również daleko poza wielkie metropolie pokroju Los Angeles. „Playback” to kolejna odsłona zepsutego świata, dla którego jedyną nadzieją są ludzie pokroju Philipa Marlowe’a.
Tym razem widzimy go nie jak wkracza do posiadłości bogaczy, lecz jak odbiera telefon z nowym zleceniem. Pewien prawnik pragnie go wynająć, aby śledził tajemniczą kobietę. W dodatku ów prawnik zdaje się być równie tajemniczy (choć może bardziej po prostu gburowaty i zbyt pewny siebie, niż tajemniczy). Nie chce zdradzić detektywowi żadnych szczegółów, poza tym, że oczekuje od niego sprawozdania na temat poczynań kobiety. Marlowe zgadza się. Oczywiście z charakterystycznymi dla niego komentarzami i pewnością siebie. Poza tym ów prawnik chyba wcześniej nie zrobił należytego rozeznania na temat Marlowe’a, bo gdyby tak było, to wiedziałby, że nie jest on zwykłym tajniakiem, który wykonuje zlecenia bez zadawania zbędnych pytań. Marlowe nie jest frajerem, który będzie wykonywał robotę, nie wiedząc po co i dlaczego. Śledząc dziewczynę szuka też odpowiedzi na pytanie, po co został wynajęty. Przy okazji okaże się, że zgoda na pracę dla prawnika doprowadzi Marlowe’a do poznania nie tylko jednej atrakcyjnej kobiety, lecz dwóch, które bez większych oporów ulegną jego wdziękowi. Nie jest to jednak oczywiście meritum całej książki.
A co nim jest? Oczywiście sam Marlowe i świat, w którym próbuje ustanowić choć odrobinę sprawiedliwości. Okazuje się bowiem, że tak jak siatka powiązań w dużej metropolii jest ściśle spleciona między bogaczami, urzędnikami wymiaru sprawiedliwości i gangsterami, to w mniejszym miasteczku wygląda to tak samo (znamienne słowa teścia śledzonej przez Marlowe’a dziewczyny). Najgorzej w takim świecie mają policjanci, którzy chcą swoją pracę wykonywać sumiennie. Czasem jednak muszą odpuścić, bo spotykają się z utrudnieniami ze strony skorumpowanych przełożonych. Marlowe natomiast jest w lepszej sytuacji, choć niejednokrotnie wpada w kłopoty, zadzierając z nieodpowiednimi ludźmi. „Playback” to opowieść o detektywie, który wciąż trzyma się zasad. Mimo że jego działania czasem polegają na nierespektowaniu prawa, to zawsze wierny jest poczuciu własnej sprawiedliwości i moralności. Marlowe to nie ten typ, co weźmie forsę, nie wykonawszy należycie zadania. On woli ją oddać, jeśli uważa, że nie wywiązał się z zobowiązania. Jest trochę idealistą, ale dzięki niemu mroczny świat, w którym się porusza, staje się choć odrobinę do zniesienia.
„Playback” to trochę słabsza powieść Chandlera (o czym wspomina w autobiografii Tom Hiney, przywołując opinie ówczesnych krytyków), ale nie można przejść obok niej obojętnie nie dostrzegając takich smaczków jak dialogi, ponownie obrazu zepsucia, postaci Marlowe’a, opisu czym (a raczej kim) jest rozsądek, czy sceny, kiedy Marlowe wraca do pustego domu. Zamiast narzekać, że Chandler nie zawsze daje powieść, która wpisuje się w jakieś czyjeś wąskie pojęcie na temat gatunku kryminalnego, należy dostrzegać to, co kryje się poza nim. A poza nim kryje się po prostu świetna literatura. I kryminał zresztą też.
Ewelina Dyda
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
Marlowe – detektyw z zasadami
O tym, jak bardzo Raymond Chandler był uzależniony od pisania o rzeczywistości, która go aktualnie otaczała, świadczy jego ostatnia (ostatnia ukończona w całości) powieść zatytułowana „Playback”. Utwór powstawał w czasach, kiedy Chandler już rzadko przebywał w Los Angeles, za to coraz bliższe były mu realia dalekie od wielkomiejskich. Z...
Świat zepsuty
Droga Raymonda Chandlera do pełnego literackiego debiutu była długa i poprzedzona twórczością poetycką oraz pisaniem opowiadań do popularnej w latach trzydziestych „Czarnej Maski” – czasopisma publikującego opowiadania kryminalne. Ale to właśnie w okresie pisania do „Czarnej Maski” można upatrywać narodzin jego charakterystycznego stylu (pozostającego w ramach wymogów czasopisma, ale jednocześnie poza nie wychodzącego). Można także powiedzieć, że to właśnie wtedy rodziły się fabularne pomysły, które tak na dobrą sprawę w pełni rozwinęły się dopiero w dłuższej prozatorskiej twórczości Chandlera, czego przykładem jest choćby jego debiutancka powieść „Głęboki sen”. Chandler wykorzystał w niej rozwiązania fabularne, które zastosował już we wcześniejszych opowiadaniach, stąd dla czytelników znających jego twórczość z okresu „Czarnej Maski” nie było zaskoczeniem choćby zakończenie powieści. Ale w prozie Chandlera bynajmniej nie chodzi o zagadkę, ani o to, aby czytelnik na końcu został zaskoczony wymyślnym jej rozwiązaniem. Raymond Chandler podąża zupełnie inną drogą, różną od drogi Artura Conan Doyle’a, czy Agathy Christie. Dowodem na przykład stwierdzenia samego Marlowe’a, kiedy twierdzi, że nie jest Sherlockiem Holmesem. Chandler idzie zupełnie inną i swoją drogą (choć jej pierwsze ślady wytyczył choćby Hammett), którą potem będzie podążać wielu innych autorów kryminalnych.
Co to za droga? Droga, której bliżej do realizmu bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, jeśli chodzi o gatunek kryminalny. Takie postawienie sprawy wymagało także stworzenia nowego typu bohatera, który stanie się również bardziej wiarygodny, bo trzeba przyznać, że metody stosowane przez Sherlocka oraz on sam były na wskroś literackie. Sami czytelnicy także nie bardzo w niego wierzyli. Bohaterowie z opowiadań ukazujących się w „Czarnej Masce” byli natomiast unurzani w świecie, w którym żyli i taki jest również bohater Raymonda Chandlera, czyli Philip Marlowe. Po raz pierwszy poznajemy go właśnie w „Głębokim śnie” i od razu, od pierwszych stron, możemy sobie wyrobić o nim zdanie. Cyniczny, wypatrujący absurdów w otaczającym go świecie i… rycerski bardziej niż średniowieczny rycerz, jak można sądzić z jego przechwałek, które wygłasza na widok pewnego witraża, gdy stawia pierwsze kroki w posiadłości Sternwoodów.
Ale taki bohater jest na wskroś dopasowany do świata, w którym przyszło mu żyć. Ten świat Chandler opisuje wnikliwie jak przystało na pisarza realistę. Skupia się głównie na świecie wielkomiejskim, bo jest mu on najbliższy. To świat zepsutych młodych kobiet, mężczyzn nie wychodzących na miasto bez spluwy, rozkwitu pornografii – niemal tuż pod okiem skorumpowanej policji. Choć należy przyznać, że i w tym świecie zdarzają się uczciwi policjanci, mimo że zdają sobie sprawę, iż ich praca przypomina czasem wtaczanie głazu pod górę.
Obraz ten równoważy jednak sam Philip Marlowe swoim poczuciem humoru. Dialogi bowiem są kwintesencją prozy Chandlera (obok oczywiście języka obfitującego w wyszukane porównania). Dla nich przede wszystkim sięgamy do klasyka czarnego kryminału oraz dla szczegółowych opisów, którymi raczy nas Marlowe jeśli chodzi o rysy postaci spotykanych przez niego.
„Głęboki sen” to późny debiut. Chandler debiutował w roku swoich pięćdziesiątych pierwszych urodzin. Ale jest to debiut jak najbardziej świadomy i udany. Choć nie do końca dobrze przyjęty. Paradoksalnie krytycy ganili debiutancką powieść Chandlera za to, co później stało się jego znakiem rozpoznawczym i stało się powodem do liczonych pewnie w setkach (o ile nie więcej) naśladowań. Pisarzowi zarzucano, że pisze o zepsuciu, nie doceniając, że taki właśnie był świat, realia dużych miast, za jego czasów, i że Chandler z talentem go po prostu odtwarzał. Na szczęście jego twórczość przetrwała i dziś możemy doceniać jej wartość w należyty sposób.
Ewelina Dyda
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
Świat zepsuty
Droga Raymonda Chandlera do pełnego literackiego debiutu była długa i poprzedzona twórczością poetycką oraz pisaniem opowiadań do popularnej w latach trzydziestych „Czarnej Maski” – czasopisma publikującego opowiadania kryminalne. Ale to właśnie w okresie pisania do „Czarnej Maski” można upatrywać narodzin jego charakterystycznego stylu (pozostającego w...
Jak rodził się Marlowe
„Kogóż obchodzi, jak pisarz dostał swój pierwszy rower?” – tak Raymond Chandler odpowiedział na propozycję napisania autobiografii, którą mu złożył brytyjski wydawca. W tym jednym zdaniu widać nie tylko stosunek pisarza do gatunku, jakim była autobiografia, ale także umiejętność wypowiadania celnych zdań, które stały się również jedną z cech jego literackiego stylu. A styl miał wręcz genialnych. To nie tylko cięte riposty Marlowe’a (choć nie zawsze, Chandler dbał o to, aby jego bohater nie za często miał ostatnie zdanie, bo wówczas stałby się mniej realny), ale także ciekawe metafory, szczegółowe opisy postaci – łącznie z opisem ubrań, wiernie oddany klimat zepsutego Los Angeles. Raymond Chandler to pisarz nietuzinkowy i o ile on sam wyrażał niechęć do uzewnętrzniania się w formie autobiografii, to ogromnym niepocieszeniem byłoby nie stworzenie choćby biografii autora. Na szczęście Tom Hiney, nie zważając na powyższe zdanie (w dodatku chyba trochę przekornie umieszczając je w formie motta do przedmowy swojej książki), podjął się zadania spisania życiorysu jednego z najlepszych twórców czarnego kryminału. Całość wypadła świetnie i warta jest polecenia nie tylko fanom amerykańskiego pisarza.
Książka Toma Hineya „Raymond Chandler. Biografia” ma wszystkie cechy charakterystyczne dla tego typu gatunku. Zaczyna się więc od nakreślenia okoliczności przyjścia na świat Raymonda Thorntona Chandlera. Chronologia będzie towarzyszyć Hineyowi przez cały tok wywodu. Mamy więc tu wspomnianych rodziców autora oraz ich wpływ na rozwój osobowości Chandlera. To kolejna cecha, którą należy zauważyć i odnotować jako pozytyw. Hiney bowiem nie ogranicza się do przywoływania suchych faktów z życia pisarza, lecz pokazuje jaki miały one wpływ na niego, a także na charakter jego literatury. Okazuje się bowiem, że twórczość Chandlera silnie związana jest z jego życiem oraz z otaczającą go rzeczywistością, co czyni z niego pisarza na wskroś realistycznego, a jego prozę bez ogródek należy przypisywać do nurtu realizmu. Jak wiele w Philipie Marlowe’ie z samego Chandlera, przekona się tylko ten, kto sięgnie po książkę Hineya.
Chandler zasłynął również z kreślenia bardzo sugestywnego klimatu Los Angeles, które w jego czasach było miejscem zorganizowanej przestępczości, korupcji oraz gangsterów. Taka rzeczywistość wymagała także stworzenia bohatera na jej miarę. Nie sposób się więc dziwić, że Marlowe to twardziel wielokrotnie mówiący tak, jak jego rozmówcy ze świata przestępczego. Choć kiedy bardziej wnikliwie przyjrzymy się tej postaci, to stwierdzimy, że Marlowe bardziej ubierał maskę twardziela, niż nim był. Tak naprawdę był samotnym człowiekiem, któremu w wielu sferach życia się po prostu nie wiodło.
Najciekawsze momenty książki to te, które pojawiają się od rozdziału zatytułowanego „Papka”, ponieważ przybliżają Chandlera nie tylko jako człowiek, ale również jako pisarza. Mamy więc czasy pisania opowiadań dla magazynu „Czarna Maska”, w których należy upatrywać genezy narodzin charakterystycznego Chandlerowskiego języka. Chandler dołączył do autorów „Czarnej Maski”, kiedy na jej łamach brylował i był niekwestionowaną gwiazdą faktyczny ojciec czarnego kryminału, czyli Dashiell Hammett. Styl „Czarnej Maski” wymagał, aby jej autorzy pisali zdaniami krótkimi, zwięzłymi. Chandler po części się w ten kanon wpisywał, ale i wychodził poza niego, właśnie poprzez większą literackość stosowanego przez niego języka. Niemniej były to czasy, kiedy zafascynował go rodzący się wówczas czarny kryminał, a w konsekwencji stał się jego najwybitniejszym przedstawicielem.
Potem mamy czasy dłuższej twórczości prozatorskiej, powstają powieści „Głęboki sen” oraz „Żegnaj, laleczko”, a następnie rozpoczyna się współpraca Chandlera z Hollywood. Jest to ciekawy i niezwykle barwny okres, ale też naznaczony alkoholizmem pisarza. W książce są to czasy o tyle ciekawe, że Hiney przytacza okoliczności i anegdoty związane ze współpracą Chandlera z Billy Wilderem, czy Alfredem Hitchcockiem. Mamy więc tu nie tylko życiorys Chandlera, ale także rysy innych osobowości z jego czasów. Nie tylko jeśli chodzi o tych dwóch reżyserów, Hiney bowiem na każdym etapie życia twórcy „Głębokiego snu” zatrzymuje się także nad postaciami, które wywarły wpływ na pisarza (wcześniej jest mowa o redaktorze „Czarnej Maski”, dyrektorze szkoły, do której uczęszczał Chandler itp.). Równo z chronologią życia Chandlera, idzie także historia jego twórczości, toteż mamy wgląd w to, co działo się w życiu pisarza w trakcie, gdy pisał daną powieść, i jaki owe zdarzenia wywarły wpływ na charakter pisanej powieści.
Książkę oczywiście polecam. Fanom twórczości pisarza, osobom, które dopiero się z nią zaznajamiają oraz wszystkim tym, którzy cenią sobie biografię jako gatunek – na pewno na książce Hineya się nie zawiodą. Poza tym warto zobaczyć, jak rodził się jeden z fundamentalnych bohaterów literatury kryminalnej, bez którego literatura kryminalna nie byłaby tym, czym jest dzisiaj.
Ewelina Dyda
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
Jak rodził się Marlowe
„Kogóż obchodzi, jak pisarz dostał swój pierwszy rower?” – tak Raymond Chandler odpowiedział na propozycję napisania autobiografii, którą mu złożył brytyjski wydawca. W tym jednym zdaniu widać nie tylko stosunek pisarza do gatunku, jakim była autobiografia, ale także umiejętność wypowiadania celnych zdań, które stały się również jedną z cech jego...
Obyczajowość w przedwojennej Polsce
Nie lada gratką są kryminały retro, dzięki nim mamy możliwość z perspektywy dwudziestego pierwszego wieku przyjrzeć się życiu ludzi na przykład w początkach minionego stulecia. Kryminały retro mają jednak tę wadę, że pisane są przez twórców współczesnych i tak naprawdę my, czytelnicy, polegamy na wyobraźni autora oraz jego uprzedniemu przygotowaniu do pracy nad daną książką. Także jeszcze większą gratką, jeśli chodzi o przyjrzenie się faktycznym realiom minionych epok, są powieści napisane w owych epokach. Tak się składa, że polska powieść kryminalna, wbrew temu, co się sądzi, zaczęła swoją karierę już w okresie przedwojennym. Pierwszy polski kryminał datowany jest bowiem na rok 1925.
Autorem pierwszego polskiego kryminału jest Aleksander Błażejowski, a kryminał, który napisał nosi tytuł „Czerwony Błazen” i jak wskazuje napis na okładce, był zakazany w czasach PRL-u. Być może dlatego nie istnieje w ogólnej świadomości czytelniczej. Tytułowy Czerwony Błazen to nikomu nie znany, nie zdradzający swojej tożsamości, artysta z warszawskiego kabaretu. Charakteryzuje się ciętym językiem, humorem oraz tym, że nie przepuszcza żadnej politycznej czy biznesowej personie, jeśli tylko dowie się o jej lub jego przekrętach. Czerwony Błazen ma więc wrogów. Dlatego tak nie łatwo dociec, kto go zamordował w jego garderobie. Ba! Tak naprawdę nie łatwo również dociec, czy martwe ciało to faktycznie Czerwony Błazen – nikt przecież nie wie, kim jest – czy mordercą jest ów kabareciarz, a ciało należy do jego ofiary.
Zagadka jest więc już na początku zadzierzgnięta, można by rzec, dość misternie. Są również śledczy, którzy prowadzą sprawę. Trzeba przyznać, że niezbyt się do niej przykładają, chcąc, jak najszybciej znaleźć sprawcę. Tym samym kryminał staje się również opowieścią o niefrasobliwości policji i chodzeniu na skróty w śledztwie. Na szczęście jest też sędzia, który ma głowę na karku i nie idzie po najmniejszej linii oporu. Przygląda się detalom, bada niuanse i wreszcie wraz z nim dochodzimy do zaskakującego zakończenia. Zaskakującego, bo autor postarał się również o sprawne mylenie tropów, wysuwanie podejrzeń w kierunku wielu bohaterów. Kryminał więc, mimo że stary, na końcu zaskakuje.
Powieść ma też innych bohaterów. Z pewnością bohaterką jest Warszawa, jej przedwojenny klimat ujęty jest nie tylko w opisie, ale też języku bohaterów ludzkich. Zaglądamy też za kulisy życia ówczesnych, zwłaszcza tych bogatszych, mieszkańców. Małżeństwa zawierane bez miłości, za to w celu powiększenia majątku, liczne romanse, te skryte i te jawnie prowadzone, oto obyczajowość przedwojenna chciałoby się powiedzieć. Trzeba jednak pamiętać również o tym, że jest to kryminał, więc zagląda w ciemniejsze zakamarki ludzkiej duszy, na pewno nie należy więc po lekturze w kwestii obyczajowości wysuwać pochopnych i jednoznacznych wniosków.
„Czerwony Błazen” to krótka książeczka, zaledwie stu sześćdziesięciu stronicowa. Ale dostarczająca emocji zarówno czytelnikowi lubującemu się w zagadkach kryminalnych, jak i temu, który ciekawy jest obrazu Polski przedwojennej. Polecam!
Blog:
http://poczytajnia.wordpress.com/
Facebook:
https://www.facebook.com/recenzjeliterackie
Instagram:
https://instagram.com/poczytajnia/
Obyczajowość w przedwojennej Polsce
więcej Pokaż mimo toNie lada gratką są kryminały retro, dzięki nim mamy możliwość z perspektywy dwudziestego pierwszego wieku przyjrzeć się życiu ludzi na przykład w początkach minionego stulecia. Kryminały retro mają jednak tę wadę, że pisane są przez twórców współczesnych i tak naprawdę my, czytelnicy, polegamy na wyobraźni autora oraz jego uprzedniemu...