-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel16
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać2
-
Artykuły„Fabryka szpiegów” – rosyjscy agenci i demony wojny. Polityczny thriller Piotra GajdzińskiegoMarcin Waincetel2
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika
Przede wszystkim na samym początku nadmienię, że to nie jest recenzja. „Rękopis znaleziony w Saragossie” nie jest książką, którą można by recenzować w powszechnie przyjętym tego słowa znaczeniu. Skupię się więc wyłącznie na własnych odczuciach, podpartych małym wstępem teoretycznym.
Czy „Rękopis…” jest książką Polską? Nad tym tematem od lat debatują uczeni i moje zdanie w sumie nie ma znaczenia. Fakty są takie, że została napisana po francusku, w warstwie fabularnej z Polską ma niewiele wspólnego, autor zaś jest z pochodzenia Polakiem. Ja uważam ją jako naszą, mimo że o polskości nie traktuje.
Jan Potocki zajmował się praktycznie wszystkim. Był powieściopisarzem i dramatopisarzem, podróżnikiem, politykiem, historykiem, publicystą, etnografem, badaczem starożytności słowiańskich oraz inżynierem. Już sama jego biografia może świadczyć o tym, że największe dzieło, które wyszło spod jego pióra, nie może być zwykłą książką.
Autor zaczął pisać „Rękopis…” w 1794 roku, tuż po powrocie z podróży do Maroka i Hiszpanii. Prace szybko zarzucił i dalsze dzieje manuskryptów są właściwie mało znane. Powszechnie uznaje się, że książka ma dwie wersje – z 1804 i 1810 roku. Pierwsze polskie wydanie w tłumaczeniu Edmunda Chojeckiego jest kompilacją tych dwóch wersji, z dopisaną historią Żyda Wiecznego Tułacza (podobno sam Chojecki ją dopisał). W tej wersji akcja książki mieści się w 66 dniach. Tę właśnie wersję czytałem. W zeszłym roku wznowiono wydanie „Rękopisu…” już z nowym tłumaczeniem, podobno oryginalnym, i w tej wersji akcja powieści kończy się w 61 dniach. Abstrahując od tego, którą wersję należy czytać, jestem głęboko przekonany, że którąkolwiek wybierzecie na pierwszy raz, do drugiej też po jakimś czasie zajrzycie.
Jestem głęboko przekonany, że brak możliwości opisania treści dzieła, świadczy o jego doskonałości. Tak jest w tym przypadku. Można ogólnie napisać, że „Rękopis…” opowiada o losach młodego Alfonsa von Wordena. Alfons już na samym początku gubi służących i natrafia na gospodę Venta Quemada, w której spotyka dwie niebywałe piękności. To początek przedziwnej opowieści, pełnej duchów, magii, strachu, namiętności. W kolejnych dniach von Worden natrafi na swojej drodze na wisielców, cyganów, Żyda Wiecznego Tułacza, kabalistów, matematyka i pewnie jeszcze kilka postaci.
„Rękopis znaleziony w Saragossie” to tzw. powieść szkatułkowa, czyli utwór charakteryzujący się tym, że z jednego wątku wysnuwają się kolejne, a z tych kolejne i kolejne. Odczytanie tych historii jest niezwykle trudne, czasami czytelnik zostaje wplątany w wir wydarzeń na 6 poziomie opowieści, w którym ni z tego ni z owego pojawiają się bohaterowie np. z poziomu 3. Ilość wszystkich opowieści jest po prostu niebywała i przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Sama konstrukcja dzieła to niepodrabialny majstersztyk, a jeśli dodać do tego fakt, że każda kolejna historia jest równie ciekawa jak poprzednia, powstaje nam kilka genialnych lektur zamkniętych w jednej książce. Należy tu ostrzec, że przez swoją budowę i mnogość wątków nie jest to lektura łatwa. Wymaga skupienia oraz rozpoznawania faktów i pamiętania wcześniejszych wydarzeń, przez co czasami przydaje się metoda proponowana w powieści przez samego von Wordena, czyli zapisywanie drzewa historii. Każdy w tej powieści znajdzie coś dla siebie – wywód logiczno-matematyczny, esej filozoficzny, romans, walki rycerzy, opowiadanie fantastyczne, baśń, starożytny mit, kryminał… Zakres tych możliwości jest praktycznie nieskończony, co było możliwe dzięki niebywałej erudycji autora. Należy tu wspomnieć także o wyjątkowości narracji, pełnej ironii, komizmu, polifonii, teatralności, pastiszu. Jan Potocki w tym konstrukcyjnym arcydziele w sposób wyważony odniósł się także do kwestii religijnych, obnażył dylematy współczesnych ludzi dotyczące trzech głównych religii świata. Nie omieszkał także wyśmiać skłonności do pojedynkowania, a tym samym kruchości naszego istnienia. W powieści Potockiego od początku bardzo wyraźna staje się fascynacja innością oraz orientalizmem, a także erotyką, która zajmuje tu ważne miejsce, co pewnie może zniesmaczyć część czytelników. Daleko jej jednak do trywialności współczesnych pseudopowieści. Za olbrzymi plus „Rękopisu…” uznaję także to, że nie rości on sobie miana do powieści uniwersalnej, nie nakazuje nam na siłę poddawać się autorefleksji własnej egzystencji, nie jest wypchany nachalną symboliką. Jest ponad to. Każdy może z niej wyciągnąć, co tylko chce.
Jan Potocki stworzył powieść wielowątkową i wielogłosową. Nie boję się powiedzieć, że jest to powieść jedyna w swoim rodzaju. Niezwykle rzadko w historii literatury autorzy sięgali po ten styl pisania, co z jednej strony może dziwić, bo to niezwykle atrakcyjna forma, z drugiej wymaga ona talentu i ogromu pracy, co siłą rzeczy nie jest dobrze widziane w obecnym świecie, pełnym gonitwy za pieniądzem i książek pisanych przez każdego, komu nie chce się pracować w biurze. Potocki tą książką udowodnił mi, że nadal o literaturze wiem niewiele. Jestem także pewien, że lektura „Rękopisu…” będzie mi się odbijać czkawką jeszcze przez jakiś czas – teraz każda kolejna pozycja literatury współczesnej blaknie przy wielkości tego dzieła. Zakochałem się w tej prozie, już mi jej bardzo brakuje. To największa polska książka, jaką do tej pory przeczytałem, i obawiam się, że lepszej już nie będzie. To taka mała encyklopedia życia, pejzaż wszystkiego co w rzeczywistości istotne i nieistotne. Myślałem, że po ekranizacji Hasa, nic mnie już nie zaskoczy. Książka przerosła jednak całą moją bujną wyobraźnię. Geniusz. Musicie to przeczytać.
Przede wszystkim na samym początku nadmienię, że to nie jest recenzja. „Rękopis znaleziony w Saragossie” nie jest książką, którą można by recenzować w powszechnie przyjętym tego słowa znaczeniu. Skupię się więc wyłącznie na własnych odczuciach, podpartych małym wstępem teoretycznym.
Czy „Rękopis…” jest książką Polską? Nad tym tematem od lat debatują uczeni i moje zdanie w...
Chociaż świat zapamiętał rok 1863 głównie z uwagi na zniesienie niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych, uruchomienie pierwszej linii metra w Londynie, toczone kolejne bitwy wojny secesyjnej oraz narodziny Henry’ego Forda i Edvarda Muncha, Polska żyła zupełnie innymi wydarzeniami. 22 stycznia 1863 w Królestwie Polskim i 1 lutego 1863 na Litwie zainicjowano największe polskie powstanie narodowe, w którym stoczono około 1200 bitew i potyczek. Bilans zrywu jest katastrofalny, mimo początkowych sukcesów kilkadziesiąt tysięcy powstańców zostało zabitych w walkach, blisko tysiąc straconych, około 38 tysięcy skazanych na katorgę lub zesłanych na Syberię, a kolejne 10 tysięcy wyemigrowało. O Powstaniu styczniowym powstała cała masa książek i opracowań: od typowo historycznych prac Stefana Kieniewicza, przez analizy Józefa Piłsudskiego, badania dyplomatyczne Sławomira Kalembka, aż po powieści obyczajowe osadzone w tamtej epoce. Żadna jednak z nich nie robi takiego wrażenia, jak „Album policmajstra warszawskiego”.
Zwraca uwagę już sam format i oprawa graficzna. To kawał materiału, który po rozłożeniu zajął pół mojego stołu, choć żeby trzymać się prawdy, nie jest to stół z gatunku tych rodzinnych, przy którym w wigilię usiądzie dwanaście osób, ale raczej nieduży, idealny do napicia się zielonej herbaty ze znajomymi. Waga książki też jest solidna, dlatego o przeglądaniu i czytaniu w łóżku można od razu zapomnieć. I już samo to pokazuje, że to nie jest kolejna pozycja do odłożenia na półkę po lekturze. Przeglądanie „Albumu policmajstra warszawskiego” kojarzy się raczej z długimi posiedzeniami w czytelni, oglądaniem starych, pożółkłych woluminów pełnych grafik, rysunków i map. Obcowanie z historią nie ma tu tylko wymiaru czysto merytorycznego, a jego początek sięga właśnie wykonania: od pięknej oprawy, przez dobór czcionek, stonowaną kolorystykę, aż na numerach stron kończąc.
Jako czytelnik życzyłbym sobie, aby każda książka wydawana w Polsce posiadała taką redakcję. Brak błędów stylistycznych czy językowych jest tu tylko fundamentem, na którym zbudowana została opowieść o powstaniu książki. Przedmowa, wstęp, zasady opracowania, bibliografia oraz spis osób występujących na fotografiach z jednej strony pozwalają nam wejść w narrację o tym niezwykłym opracowaniu, z drugiej nadają całej książce autentyczności i rangi dokumentu historycznego. Jeśli masz jakieś pytania i wątpliwości dotyczące słynnego „Pamiat’ Matieża”, po lekturze Albumu rozwieją się na wszystkie strony świata.
A wszystko rozchodzi się tu o Historię, i to tę Historię pisaną przez wielkie H. Stalin powiedział kiedyś, że „jedna śmierć to tragedia, milion to statystyka”. We wprowadzeniu do omówienia tej książki podawałem dane liczbowe dotyczące pomordowanych, zesłanych i emigrujących Polaków w okresie Powstania styczniowego. „Album policmajstra warszawskiego” udowadnia, wbrew słowom dyktatora Związku Radzieckiego, że kilkaset osób, nadal jest czymś więcej niż zwykłą statystyką. Na kartach albumu znalazło się ponad siedemset fotografii aresztowanych, straconych oraz poszukiwanych Polaków, które w 1864 roku rosyjscy policjanci, podwładni generalnego policmajstra Płatona Aleksandrowicza Fredericksa, naczelnika Warszawskiego Okręgu Żandarmerii, podarowali mu w formie pięknie oprawionego albumu zatytułowanego „Pamiat’ Matieża”. Dokument ten, po wielu krętych drogach i przypadkach, znalazł się w archiwach Muzeum Wojska Polskiego, gdzie spoczywa do dziś. Publikacja wydana przez Państwowy Instytut Wydawniczy skupia się na opisie osób znajdujących się na tych fotografiach. Treść biogramów została zaczerpnięta z informacji rosyjskiego aparatu represji. Ujęto w nich najważniejsze informacje o pochodzeniu danej osoby, okolicznościach jej aresztowania i zesłania, a nawet śmierci. Pod jedną z fotografii czytamy między innymi relację naocznego świadka zdarzenia „Stałem w owej chwili w framudze księgarni Orgelbranda. Kula lekko drasnąwszy mi rękę, w ścianie uwięzła. Jednocześnie tuż przy moich nogach padł Karczewski bez ducha. Chwilowo złożyliśmy go na szlabanie stróża w sieni domu Orgelbranda, a dopiero potem wraz z czterema innymi ofiarami przeniesiony został do Hotelu Europejskiego”. Takich poruszających relacji jest tu dużo więcej.
„Album policmajstra warszawskiego” jest źródłem wiedzy. Przekazuje fakty o historii Powstania Styczniowego. I robi to w najlepszy znany mi sposób – opowiada o wybuchu, walkach i zesłaniu przez pryzmat dramatu jednostek. To pierwsze w historii fotografie, jakie utrwaliły ważne wydarzenie w dziejach naszego kraju. Pokazują one nie tylko cierpienie, ludzkie przemijanie i niesprawiedliwość, ale także obyczaje oraz kulturę. Ten album, to skarb dziedzictwa narodowego. Pięknie wydany. Cieszę się, że mogę do niego sięgać i patrzeć na te zdjęcia. One więcej mówią, niż wszystkie programy telewizyjne razem wzięte.
Recenzja ukazała się pod adresem http://melancholiacodziennosci.blogspot.com/2020/12/recenzja-album-policmajstra.html
Chociaż świat zapamiętał rok 1863 głównie z uwagi na zniesienie niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych, uruchomienie pierwszej linii metra w Londynie, toczone kolejne bitwy wojny secesyjnej oraz narodziny Henry’ego Forda i Edvarda Muncha, Polska żyła zupełnie innymi wydarzeniami. 22 stycznia 1863 w Królestwie Polskim i 1 lutego 1863 na Litwie zainicjowano największe polskie...
więcej mniej Pokaż mimo to
O takich książkach jak „Austerlitz” nie sposób pisać krótko. Kategoria literatury pamięci i zagłady, do jakiej powieść Sebalda jest od lat przypisywana, ma w swoich zakamarkach tytuły bardzo różne. Tragiczna historia XX wieku, poza tym że upamiętniona została w pamiętnikach i wspomnieniach, coraz częściej jest trywializowana, stanowi jedynie tło kolejnych banalnych melodramatów. U Sebalda tonu moralizatorskiego nie ma, podobnie jak przygód czy wtórnych uczuć. Jest natomiast sporo rzeczy osobnych, które bez gruntownej analizy, mogą zostać źle odczytane. Zmieszczenie tych wszystkich wrażeń (często ulotnych!), refleksji i faktów w jednej recenzji, przekracza społeczne zapotrzebowanie na tak zwane ‘omówienie lektury’. Omiatanie tekstu wzrokiem, przeskakiwanie z pierwszego akapitu do ostatniego, wreszcie odmienna wrażliwość sztuki – to wszystko są elementy sprawiające, że skupię się tylko na najważniejszych determinantach, które w mojej ocenie sprawiają, że „Austerlitz” nie jest kolejnym czytadłem, ale powieścią wybitną.
Swoją książkę Sebald wydał w 2001 roku, czyli już w obecnym stuleciu. Koniec drugiej dekady, był dla wielu czasopism branżowych oraz portali literackich dobrym momentem do dokonania podsumowań. Większość z nich o rzeczonej książce nie wspomina, co budzi nie tylko zdziwienie, ale też solidne rozczarowanie. Tym bardziej, że ujmowane tam książki można z czystym sumieniem uznać za tylko dobre, w żadnym razie przełomowe czy oryginalne. Trywialnym byłoby w tym miejscu powiedzieć, że Sebald pisze tak, jak już dzisiaj nie pisze prawie nikt: niespiesznie, z dbałością o szczegół, szkatułkowo. Ale może o jego metodzie trochę później, bo totalne w „Austerlitzu” jest praktycznie wszystko.
Czytając jego powieść, można odnieść początkowe wrażenie, że mamy tu do czynienia z dziełem non-fiction. Narrator, nienazwany w żadnym momencie konkretnym imieniem, ma przecież wiele wspólnego z postacią autora: zgadzają się chociażby daty wyjazdów Sebalda i jego protagonisty do Niemiec, silnie czuć tu także fascynację architekturą i sztuką, a wreszcie Zagładą, ukazaną nie w konkrecie, lecz w retrospekcji (co wskazuje na to, że obie postacie – Sebald i narrator – znają wojnę jedynie z podań, nie doświadczyli jej osobiście). Wrażenie prawdziwości zdarzeń mają potwierdzać także drobiazgowe opisy oraz zdjęcia. Tu już jednak pojawiają się pewne wątpliwości. Autor „Pierścieni Saturna” opisuje miejsca nietypowe, brudne, ciemne i mroczne, nieuczęszczane przez turystów. Pałac Sprawiedliwości w Brukseli czy Twierdza Breendonk, kojarzą się głównie z architektonicznymi niewypałami i skazami na mapie kraju. Podobnie zamiłowanie do ukazywania bohaterów w podróży, podczas jazdy pociągiem bądź spotkania na dworcu, od początku wydaje się tu bardziej symboliczne, niż realne. Podejrzenia budzi też seryjność przypadkowych spotkań narratora i Austerlitza. Wędrowcy natykają się na siebie w halach rozsianych po całej Europie i w zapomnianych przez świat kafejkach. Najczęściej jest to dziełem totalnego przypadku, jednocześnie zawsze pozostaje bez śladu zdziwienia. Austerlitz dosiada się do stolika narratora, lub odwrotnie, to narrator podchodzi do Austerlitza, a ten snuje dalszy ciąg swojej opowieści, tak jakby jej przebiegu nie przerwały zmieniające się lokalizacje, upływające lata czy nabyte doświadczenia.
Jeszcze większe wątpliwości budzą zdjęcia, wykonane aparatem niskiej jakości. Widzimy na nich nie tylko budowle, ale także ludzi, szczątki, mapy, biblioteki czy schody. Zostały one wkomponowane w opowieść z taką dbałością, że zasadnym wydaje się pytanie, co było pierwsze: tekst czy fotografia. Z pomocą przychodzi sam autor, który lubił dzielić się tajnikami swojego warsztatu. Zdjęcia w jego mniemaniu „to inna postać potwierdzania niż ta, która zapewnia tekst. Są dla czytelnika oznaką, że opowiadana historia opiera się na prawdzie i nie jest czystym wymysłem – w końcu jesteśmy łatwowierni i fotografiom wierzymy bardziej, niż innego rodzaju dowodom. Co oczywiście oznacza, że jeśli spojrzeć na problem z drugiej strony, zdjęciami można się posłużyć do oszustwa”. Sebald przyznawał, że niektóre fotografie prowokowały go do snucia opowieści. Tak było na przykład ze znalezionym zdjęciem, przedstawiającym dwójkę ludzi w zimowych okryciach, stojących na scenie na tle wyobrażonej panoramy Alp. W tych anonimowych postaciach pisarz z Niemiec widzi impresaria z żoną lub dwójkę aktorów, a samo ujęcie budzi w nim niepokój, domagający się rozładowania. Tak też się dzieje. Fotografia pojawia się na stronie 274, jako obiekt przedstawiający Agatę i Maximiliana, rodziców Austerlitza. A co z resztą zamieszczonych dokumentów? Większość stanowią wycinki fotografii zawartych w albumie „Picturesque great Britain”, lub zlecone przez Sebalda, a wykonane przez jego kolegę, zdjęcia konkretnych miejsc, pasujących do jego zamysłu twórczego.
„Austerlitz” nie jest zatem powieścią non-fiction. Wymienianie szczegółów otoczenia, drobiazgowe opisywanie ukrytych haków, nierozpoznawalnych dla zwykłego śmiertelnika rodzajów chwastów czy wyobrażeń tego, co może znaleźć się za zamkniętymi drzwiami, ma tu inny cel. Podobnie jak wykorzystanie fotografii, które ostatecznie zamiast dowodu, pełnią rolę dopełniającą przestrzeń w obrębie testu, w którym porażka literackości jest wielokrotnie dokonywana. „Austerlitz” to opowieść zmyślona. Historia człowieka, który pod wpływem przypadkowych spotkań i poczucia obowiązku postanowił powrócić do swoich korzeni, leżących gdzieś w odległej Pradze.
Opierając się na niekompletnych podaniach, materiale wideo i fotografiach, próbuje odtworzyć obraz swego dzieciństwa i rodziców, a w szczególności matki, którą dobrze pamięta jej przyjaciółka z lat młodości. Wkraczając w strumień czasu i gorączkowo przerzucając fakty, Austerlitz czuje coraz większe zagubienie, które w pewnym momencie urasta do miary mitu. Pustka, zapomnienie i kreacja postapamięci – tu nie chodzi o jednostkowy los. Brak wyraźnie zaznaczonych konturów historii, tak silnie kontrastujących z drobiazgowo opisanym otoczeniem, wskazuje że nie chodzi tu o Austerlitza i jego rodziców. Cała misternie skonstruowana relacja bohatera i narratora nie ma właściwie większego znaczenia. Tym, co Sebald chciał tu ukazać, jest pamięć zbiorowa, która wytwarza w jednostkach fałszywe wspomnienia i pojęcia, ale także – za sprawą kontekstów kultury – podsuwa im różnorodne czynniki wymuszające refleksję nad utraconym czasem. W ten sposób traumatyczna pustka zostaje przetransformowana w estetyczną pełnię współodczuwania. „Austerlitz” staje się tym samym wyznacznikiem melancholiczności w literaturze, formą celebracji żalu. Wszystkie zastosowane przez niego chwyty: czarno-białe, przetarte fotografie, puste ulice i wystawy, gdzie tylko szczegół przykuwa uwagę, przypadkowe powroty i spotkania, jazda pociągiem – one razem definiują czas, który można poczuć jedynie poprzez okrężną, dygresyjną strukturę egzystencji.
Jak wspomniałem na początku „Austerlitz” to nie tylko kompozycyjny majstersztyk, ale też stylistyczna brawura. Sebald pisze z niezwykłym kunsztem, przypominającym największych mistrzów pióra. On nie musi stawiać kropki. Niejednokrotnie stosowane, kilkustronicowe zdania, są tak pięknie ułożone i przemyślane, że czytelnik płynie razem z nimi, zupełnie nie oczekując jakiegoś nowego wątku czy nagłej pauzy. Zwraca też uwagę szkatułkowa narracja. W relację bohatera niepostrzeżenie wplata się opowieść Austerlitza, który później w jej ramach zaczyna przytaczać kolejne historie dawnych znajomych. Tak ustanowiona, piramidalna konstrukcja współgra nie tylko ze spoglądaniem z wysoka, ale nade wszystko portretuje retrospektywną rzeczywistość, która od aktualnego szczegółu, przechodzi do historycznego zatarcia granic. Można więc powiedzieć, że już w warstwie językowej Sebald tworzy sobie podłoże do snucia opowieści widmowej, nostalgicznej, wymykającej się szablonowemu ujęciu fabularnemu.
„Austerlitz” to przykład pisarstwa totalnego, prawdziwego dzieła sztuki, do którego chce się wracać, ale które nie stanowi jednocześnie jakiegoś gotowego konspektu do dyskusji. O wielu książkach zwykło się mawiać, że są ważne. „Austerlitz” do nich nie należy. To powieść do współodczuwania, do indywidualnego przeżywania pamięci zbiorowej, do afirmacji bycia na granicy istnienia i unicestwienia. Żadne tam problemy społeczne, ironie czy głęboka symbolika. Żadna rozrywka czy dydaktyka. Śmierć i melancholia, pamięć i utarta, ale również dialog z samym sobą. Stawka jest więc najwyższa, bo dotyka człowieka w najczulszym miejscu.
Recenzja ukazała się pod adresem http://melancholiacodziennosci.blogspot.com/2020/07/recenzja-austerlitz-wg-sebald.html
O takich książkach jak „Austerlitz” nie sposób pisać krótko. Kategoria literatury pamięci i zagłady, do jakiej powieść Sebalda jest od lat przypisywana, ma w swoich zakamarkach tytuły bardzo różne. Tragiczna historia XX wieku, poza tym że upamiętniona została w pamiętnikach i wspomnieniach, coraz częściej jest trywializowana, stanowi jedynie tło kolejnych banalnych...
więcej mniej Pokaż mimo to
Javier Marias swoją przygodę z literaturą rozpoczynał w wieku 21 lat. W 1972 roku świat ujrzał jego pierwszą, młodzieńczą, niepozbawioną błędów książkę Wilcze włości. Od tamtego czasu hiszpański autor publikuje regularnie, choć bez nadmiernego pośpiechu. Zdecydowanie wyznaje zasadę, że jego pomysły powinny spokojnie w nim urastać, zaś pęd za sławą ma mniejsze znaczenie, niż wartość samego projektu. Przełomową datą w jego biografii był tok 1989, gdy wydał „Wszystkie dusze”, publikację traktującą o czasach spędzonych w Oxfordzie. Tak rozpoczął się powolny proces budowania własnego, unikatowego stylu, czego zwieńczeniem było wydanie trylogii Twoja twarz jutro.
Recenzowaną książkę Marias napisał w 2017 roku. Jest to historia Berty Isli i jej męża Tomasa Nevisona. Poznali się w Madrycie gdy byli jeszcze podrostkami, a ich miłość przetrwała okres rozłąki podczas studiów, by później przekształcić się w małżeństwo. Ta sielska historia ma jednak swoje mroczne oblicze, bowiem Tomas, jak to zwykle u Mariasa bywa, ma dar do posługiwania się językami obcymi, który skrzętnie wykorzystuje brytyjski rząd. Praca w wywiadzie wiązać się będzie z częstymi wyjazdami, tajemniczymi misjami, a wreszcie także zniknięciem, które rozłamie losy bohaterów tego dramatu na dwie tafle.
U Mariasa prym wiodą długie frazy pełne wątpliwości i rozważań nad odmiennymi wariantami rzeczywistości. Liczy się tu nie tylko to co jest, ale także to co było i będzie, a nawet potencjalnie mogłoby się zdarzyć. Pisarz kreuje potok myśli swoich bohaterów, w przeciwieństwie jednak do stosowanych przez Joyce’a strumieniu świadomości, literacki świat Hiszpana jest usystematyzowana i posiada logiczną strukturę. Marias pisze dokładnie to co myślimy, gdy widzimy określone zdarzenia lub osoby. Nie przecedza ich przez stylistyczne filtry, nie odsącza ich z potencjalnie zbędnych myśli. Wręcz przeciwnie, serwuje nam kompletny tok myśli, przez co każdy przedstawiony epizod nabrzmiewa znaczeniami i interpretacjami. Spójrzmy chociażby na zwykłą codzienną rozmowę małżonków przy stole. Ona mówi, wykonuje gesty, przyjmuje określone pozy, używa indywidualnej mimiki, odwraca się według sobie tylko znanej sekwencyjności. W tym czasie on, zmęczony i niechętny do wszelkiej konwersacji, słucha i analizuje każdy ton, dynamikę wykonywanych ruchów, stawia hipotezy odwołując się przy tym do swoich doświadczeń, stara się wyłapać moment, kiedy może bez trudnych konsekwencji odpłynąć myślami w inne terytoria własnej duszy. Ten komunikacyjny chaos Marias układa w zgrabną mozaikę i podaje wpisany w intrygującą fabułę.
Autor Czarnych pleców czasu w swojej najnowszej książce powraca także do dygresyjnych przyzwyczajeń. Tutaj przybierają one postać anegdoty o królu Henryku V, bohaterze kroniki Szekspira. Pisarz prowadzi wielostronicowy wywód o odwadze angielskiego wodza, jednocześnie odnosząc jego dzieje do losów swoich postaci. Kreuje w ten sposób odrębną opowieść, eseistyczną perłę, która doskonale komponuje się z historią małżeństwa Nevison i stanowi kluczowe, konstrukcyjne ogniwo książki. Nie jest łatwo zawiesić czas w kryminalnej fabule, Mariasowi udaje się to koncertowo. Zresztą cała jego książka jest jakby wyjęta z ram gatunkowych i wtrącona w umysł narratorów, gdzie akcja toczy się poza głównym nurtem wydarzeń. Swoisty retardacyjny majstersztyk.
Cechą specyficzną tej prozy jest także zamiłowanie autora do badania języka. W Bercie Isli w pełni możemy dostrzec etymologiczne zawiłości naszej rzeczywistości. Pisarz analizuje różne znaczenia słów, roztrząsa problem nieprzekładalności wyrażeń frazeologicznych na inne języki, rozmyśla o możliwościach obrazowania wewnętrznego pejzażu uczuć przy pomocy tłumaczeń. Nie stroni także od powtórzeń i przywołań wcześniejszych zdarzeń, komponuje swój literacki utwór na wzór dzieł muzycznych, gdzie powracające echa i motywy wzmacniają wydźwięk frazy.
Berta Isla to dzieło kompletne, na wskroś Mariasowe. Fascynuje swoją budową i frapuje fabułą. Ta, na pozór chłodna narracja, pełna jest płomiennych uczuć i skrywanych tajemnic. Autor z realistycznych modułów konstruuje treści zgoła nieprawdopodobne, swoiste panoramy globalnych problemów. Powolny rozwój zdarzeń nie nuży, a wręcz przeciwnie, wzmacnia pożądanie odkrycia istoty dzieła. Ta książka jest jak album złożony z kadrów portretujących codzienne życie, jest ona pisana jakby na wdechu – rozciągnięte fragmenty niemal pozbawione dialogów, pełne szczegółów percepcje otoczenia, drobiazgowo oddane nastroje bohaterów. To taka mozaika ludzkich fantazji, zaślepienia, straconych nadziei, niedojrzałych marzeń. Układanka wszystkiego tego, co banalne, jednocześnie wzbijająca się daleko ponad te fundamenty.
Marias powiedział kiedyś, że po swojej trylogii nie napisze więcej książki. Jak to dobrze, że raz danego słowa nie dotrzymał!
Recenzja ukazała się pod adresem https://melancholiacodziennosci.blogspot.com/2018/11/recenzja-berta-isla-javier-marias.html
Javier Marias swoją przygodę z literaturą rozpoczynał w wieku 21 lat. W 1972 roku świat ujrzał jego pierwszą, młodzieńczą, niepozbawioną błędów książkę Wilcze włości. Od tamtego czasu hiszpański autor publikuje regularnie, choć bez nadmiernego pośpiechu. Zdecydowanie wyznaje zasadę, że jego pomysły powinny spokojnie w nim urastać, zaś pęd za sławą ma mniejsze znaczenie, niż...
więcej mniej Pokaż mimo to
Seria Klasyki w wydawnictwie Czarnym nie jest szczególnie często omawiana i przywoływana w polskich mediach literackich. Być może jest to efekt tego, że wiele z pojawiających się tu tytułów jest wznowieniami dzieł znanych w niektórych grupach czytelników. Nie zmienia to jednak faktu, że pojawiające się nazwiska są naprawdę mocne, a poruszane tematy szeroko zakrojone. Josef Škvorecki pisał na przykład o jazzie (nie tylko), Płatonow stworzył antyutopijną opowieść podporządkowaną kolektywizacji wsi, zaś Tove Ditlevsen pochyla się nad losem kobiet porzuconych przez mężów. Trudno powiedzieć jaka była pierwsza intencja powołania do życia tej serii, ale obecnie, patrząc na nią z perspektywy wydanych już 14 książek zaryzykuję twierdzenie, że jest tu zawarta spora część europejskiego dziedzictwa literackiego. Zdecydowanie warto ją znać.
W serii Klasyki nie zabrakło oczywiście tematyki Holocaustu i obozów koncentracyjnych. Wystarczy przypomnieć sobie wybitny „Cyrk rodzinny” Danilo Kiša czy „Piękne zielone oczy” Arnošta Lustiga. Teraz do tego grona dołączył Primo Levi. Jego sylwetkę bliżej przybliżyłem przy okazji recenzji „Czy to jest człowiek”. Minęło już 7 lat od tamtego czytania, a niektóre zdania i namalowane słowami obrazy, dalej wiercą moje serce. W podsumowaniu napisałem o niej tak „to świadectwo funkcjonowania ludzkiego okrucieństwa, ale także ważny dokument socjologiczny, badający procesy istnienia człowieczeństwa. To swoiste mroczne memento na temat przetrwania fizycznego, ale także duchowego, w obliczu całkowitego zatracenia wszystkiego, na czym budujemy nasze marzenia o życiu. To wstrząsająca relacja ocalałego z obozu, który nie bał mówić się o wydarzeniach haniebnych i przerażających. To opowieść o czymś niezgłębionym w swojej grozie i niewyrażonym w słowach. Wreszcie jest to też książka o odkrywaniu sensu i istoty człowieczeństwa”.
Na wydaną niedawno książkę składają się trzy powieści włoskiego pisarza. Pierwszą jest właśnie „Czy to jest człowiek” – zdaniem wielu, jedna z najważniejszych książek obozowych, jakie kiedykolwiek napisano. Tuż po niej pojawia się „Rozejm”, na której skupię się w tym omówieniu. Tom kończy zbiór szkiców „Pogrążeni i ocaleni”, w których autor analizuje istotne elementy obozowego ekosystemu.
"Rozejm" Primo Leviego to nie tylko kontynuacja "Czy to jest człowiek", ale również osobiste i wstrząsające świadectwo traumy powojennej. To misternie tkana opowieść o przetrwaniu, godności i moralności w obliczu niewyobrażalnej tragedii Holocaustu. Punktem wyjścia jest tu opuszczenie piekła Auschwitz i rozpoczęcie nowej odysei - tym razem przez zniszczoną wojną Europę.
Autor mistrzowsko oddaje skomplikowaną gamę emocji towarzyszących wyzwolonym więźniom. Radość z odzyskanej wolności miesza się ze wspomnieniem przeżytych wydarzeń, poczuciem obcości w nowym, nieprzyjaznym świecie i niepewnością co do przyszłości. Ocaleni zmagają się z widmem obozu, które nieodłącznie im towarzyszy. Widać to chociażby w podejściu mieszkańców miast i prowincji, w których się pojawiają. Wymowne są chwile transportu, podczas których nadal trwają w ścisku, głodzie i niewygodzie. Nie bez znaczenia pozostają także szczegóły, jak chociażby ścinanie włosów czy brakujące buty.
Znaczną część książki zajmują refleksje na temat rządów Rosji Radzieckiej. W oczach Primo Leviego czas spędzony w obozach w Katowicach i Krakowie, a także później na podróży przez Ukrainę, Białoruś, Rumunię, Węgry, Słowację, Austrię, nie jest wypełniony brutalnością. Wschodni potentat nie jest tu mekką zbrodni, lecz strukturą chaotyczną, zaniedbaną i chimeryczną. W tym świecie tak naprawdę nikt nie wie dokąd zmierza, jaka będzie następna stacja na jego drodze, ile czasu tam spędzi i w jakich warunkach. Zdarzają się także problemy z namierzeniem osoby odpowiedzialnej za dowodzenie obozem przejściowym. Rosja jest zatem przeciętnym wybawicielem – nie tyle złym, ile amatorskim.
Żeby jednak nie było tak mrocznie, warto na „Rozejm” spojrzeć też z innej strony. Primo Levi doświadczył piekła, co do tego nie ma wątpliwości. Nie załamał się jednak, był w stanie patrzeć na rzeczywistość z dystansem. Piękne są tu chwile, gdy razem ze swoimi towarzyszami rozpoczyna handel (absolutnie wspaniały scenariusz kupna ‘kuricy’ w zamian za talerze), gdy opisuje wrażenia towarzyszące swobodnemu przejściu przez ulice, rozwodzi się nad tym, co począć z latryną, czy nakreśla uczestnictwo w zorganizowanych występach teatralnych. Wspomina też o ludziach, którzy bez większego interesu pomagali ocalałym. Autor celebruje małe chwile, zwraca uwagę na proste słowa i gesty, odtwarza też smaki i zapachy dawno zapomnianych uciech. W tym kontekście czytam „Rozejm” jako ważną dla mnie lekcję o tym, jak dużo piękna tkwi w codzienności.
Recenzja ukazała się pod adresem http://melancholiacodziennosci.blogspot.com/2024/04/recenzja-czy-to-jest-czowiek-rozejm.html
Seria Klasyki w wydawnictwie Czarnym nie jest szczególnie często omawiana i przywoływana w polskich mediach literackich. Być może jest to efekt tego, że wiele z pojawiających się tu tytułów jest wznowieniami dzieł znanych w niektórych grupach czytelników. Nie zmienia to jednak faktu, że pojawiające się nazwiska są naprawdę mocne, a poruszane tematy szeroko zakrojone. Josef...
więcej mniej Pokaż mimo to
Niewielu jest pisarzy, którzy przyciągali moją uwagę od dawna, mimo iż praktycznie nie byli spolszczani. Jon Fosse jest jednym z nich. Moje zainteresowanie jego twórczością wiąże się oczywiście z listami faworytów do Nobla. Dziś pewnie niewiele osób pamięta, że o przyznaniu mu wygranej głośno było już kilkanaście lat temu. Sprawę na dłuższy czas pogrzebał Tomas Tranströmer. To on w 2011 roku otrzymał wyróżnienie i zamknął skandynawskim twórcom drogę do Nobla na kilka kolejnych lat. Nie jest przecież tajemnicą, że komisja lubi skakać po różnych językach, kulturach i kontynentach.
Czy Jon Fosse dostanie Nobla za 2023 rok?
Piszę tę opinię na dwa dni przed werdyktem z 2023 roku. Jon Fosse to obok Can Xue (polecam lekturę recenzji "Ulicy Żółtego Błota") główny faworyt rozdania. Czy wreszcie się uda? Nie wiem. Wcale nie zdziwi mnie, jak ostatecznie nagroda przypadnie w udziale Geraldowi Murnane czy Salimowi Bakatowi. Norweski pisarz nie do końca wpisuje się w obowiązujące od kilku lat preferencje. Spójrzcie na kilka uzasadnień.
Annie Ernaux - „za odwagę i kliniczną przenikliwość, z jaką odkrywa korzenie, alienacje i zbiorowe ograniczenia osobistej pamięci”.
Abdulrazak Gurnah - „za bezkompromisową i współczującą penetrację skutków kolonializmu i losu uchodźcy w przepaści między kulturami i kontynentami”.
Louise Glück - „za jej niepowtarzalny, poetycki głos, który surowym pięknem czyni indywidualne istnienie powszechnym”.
Peter Handke – „za wpływową pracę, która z językową pomysłowością badała peryferie i specyfikę ludzkiego doświadczenia”.
I tak dalej. Nagradzani są więc zazwyczaj zaangażowani w jakiś ważny społecznie temat. Ich książki wyróżniają się nie tyle literacką maestrią (Handke jest tu wyjątkiem), co odwagą. Nie chcę w tym momencie bynajmniej powiedzieć, że jest to proza/poezja zła. W żadnym wypadku. Z jakiegoś jednak powodu nie przyznano Nobla Amosowi Ozowi czy Javierowi Mariasowi.
O stylu Jona Fosse pisałem już przy okazji omówienia jego dramatu ujętego w tomie „Suzannah,Austria”. Nie będę się tu powtarzał wyjaśniał dlaczego język jest tak oszczędny, postaci z lubością powtarzają te same zdania, a kluczowe dla odbioru dzieła jest napięcie rodzące się między bohaterami (tymi rzeczywistymi i pojawiającymi się w retrospekcjach). W „Drugie imię. Septologia I-II” te wszystkie techniki widać jak na dłoni. Z tego powodu trudno mi uwierzyć, że przy obecnych preferencjach komisji Noblowskiej proza tak wyrafinowana i powolna ma szansę na zauważenie. Nie sądzę także, aby książki Norwega spodobały się szerszej publiczności w Polsce (ja wiem, że sprzedaż idzie, ale pytanie jak to przełoży się na czytalność, jeśli nagrody nie będzie?). To proza wymagająca i specyficzna, którą albo się poczuje, albo nie. Czy oczytanie, inteligencja lub środowisko z jakiego wywodzi się odbiorca mają jakieś znaczenie dla odbioru powieści? Nie sądzę. Nie w tym wypadku. Jestem w stanie wyobrazić sobie czytaczy kryminałów, którzy w niej utoną, ale także pracowników niszowych oficyn, których ten styl odrzuci.
Trochę ględzę o różnych aspektach twórczości Jona Fosse. Także o tej niezwykłej powieści „Drugie imię. Septologia I-II”. Recenzji jednak nie będzie, bo fabularnie nie ma tu za wiele do analizy. Na niespełna trzystu stronach śledzimy dwa dni z życia malarza i wdowca imieniem Asle. Mieszka samotnie w miejscowości Dylgja. Czasami odwiedzi Bjørgvin, czyli obecne Bergen, spotka się z sąsiadem czy właścicielem galerii. Dużo myśli też o swoim imienniku, sobowtórze, który upada. I to tak dosłownie. Jest uzależniony od alkoholu, tęskni za utraconą rodziną, nie wierzy też w Boga, co jest szczególnie istotne dla głównego bohatera. Asle niewiele zatem robi. To pojedzie samochodem, to odwiezie kolegę do szpitala, to znowu pogada z kobietą imieniem Guro czy zaśnie na stole.
„Drugie imię. Septologia I-II” jest książką surową. To trochę inne, poważniejsze spojrzenie na kwestie starzenia się, przemijania czy wiary. Urzeka mnie tu wszystko. Język pozbawiony ozdobników, brak znaków interpunkcyjnych, tempo czy nieoczywiste retrospekcje. Bo tak po prawdzie to Jon Fosse pisząc o samotności i śmierci, stworzył wspaniałe dzieło o bliskości, przyjaźni, rodzinie, miłości. A jest tego więcej. Sam w pewnym momencie podpowiada nam, że kluczem do interpretacji nie jest to co na wierzchu, ale to co między słowami. Zalecam więc indywidualne poszukiwania.
Jeśli wystawiałbym oceny książkom, „Drugie imię. Septologia I-II” dostałaby mocne 9/10. To takie dzieło, które będzie polaryzować. Jedni skończą je po 4 stronach, inni, jak ja, uznają za coś wybitnego. I w ogóle nie ma dla mnie znaczenia, że modernizm w literaturze już był, że o artystach i ludziach samotnych opowiedziano chyba wszystko. Że nie jest to strumień świadomości ani jakaś nieoczywista filozofia. Fosse napisał to tak, że ja nie chciałem tej książki kończyć. Że smutno mi, iż kolejnych części jeszcze nie ma dostępnych w Polsce.
I na koniec olbrzymie uznanie dla tłumaczki. Fenomenalna robota.
Więcej opinii na http://melancholiacodziennosci.blogspot.com/2023/10/recenzja-drugie-imie-septologia-i-ii.html
Niewielu jest pisarzy, którzy przyciągali moją uwagę od dawna, mimo iż praktycznie nie byli spolszczani. Jon Fosse jest jednym z nich. Moje zainteresowanie jego twórczością wiąże się oczywiście z listami faworytów do Nobla. Dziś pewnie niewiele osób pamięta, że o przyznaniu mu wygranej głośno było już kilkanaście lat temu. Sprawę na dłuższy czas pogrzebał Tomas Tranströmer....
więcej mniej Pokaż mimo to
Opublikowane w 1944 roku „Fikcje” są nie tylko najważniejszym i najbardziej znanym tomem Borgesa, nie tylko przyniosły mu rozgłos i międzynarodowe uwielbienie, ale są także dziełem prekursorskim w stosunku do postmodernizmu. Rozważając ten zbiór nie sposób pominąć znaczenie metafikcji w akcie literackiej kreacji argentyńskiego pisarza. Wspomniany termin odnosi się do dzieł sztuki często posługujących się ironią lub parodią, poruszających problem natury fikcji, narzędzi i mechanizmów używanych przez nią oraz celów, jakie chce osiągnąć. Jednym z ważniejszych celów rozważań metafikcyjnych jest badanie związków między fikcją i rzeczywistością. Ronald Sukenick, nieżyjący już amerykański pisarz i teoretyk literatury, twierdził, że „fikcja nie tyle służy jako zwierciadło, albo powiela wciąż siebie samą, co zrasta się ze światem kreując znaczącą „rzeczywistość”, której nie było przedtem. Fikcja jest sztuką ułudy, lecz nie jest złudzeniem. Nazywać twórcze zdolności umysłu kłamliwymi jest równie bez sensu, jak mówić tak o prokreacyjnych zdolnościach ciała”. Na tych intelektualnych podwalinach swoje prace tworzy także Borges, będąc przy tym jednym z pionierów nowej sztuki (gdy żył, owych podwalin jeszcze nie było). Czytając jego opowieści nie sposób nie odnieść wrażenia, że jest to proza w jakimś sensie irracjonalna, rzucająca wyzwanie tradycji, przywraca człowiekowi wiarę w naukę i wyobraźnię. Jest też swoistym studium analizy możliwości fikcji, nie tyle odtwarzającym rzeczywistość, co ujawniającym jej fikcyjny charakter w tym sensie, że empiria zyskuje znaczenie dopiero, gdy zostanie ujęta w zmyśloną formę opowieści.
Borges w „Fikcjach” kreśli nowe światy, nowych ludzi i nowe prawa, które choć nierzeczywiste, doskonale tę rzeczywistość naśladują. Jest jak odkrywca nowych lądów, który po swojej wieloletniej podróży, spisuje nieznane innym fakty, dbając przy tym nie tylko o pełne szczegółów oddanie przestrzeni, lecz także języków, zwyczajów, historii i zależności społecznych. Przy okazji kreśli magiczne koło realizmu – to nasza rzeczywistość jawi się tu jako literacka fikcja. Od samego początku książki czytelnik odczuwa niepewność: nie wie który ze światów jest prawdziwy, a który wymyślony, co stworzył Bóg, a co umysł człowieka, co jest samonapędzająco się machiną, a co ładnie wyglądającym zbiorem ułomności. Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy te różne światy zaczynają na siebie nachodzić, jak chociażby w jednym z najlepszych opowiadań zbioru „Kolistych ruinach”. Bohaterem historii jest człowiek wyśniony przez maga oraz ożywiony przez Ogień. Sprowadzony na ziemię, dość szybko zaadaptował się do realnego świata. Jego kreator nie mógł jednak zaznać spokoju, bał się, że jego twór kiedyś odkryje prawdę i zostanie przez ludzkość potępiony. W wyniku szeregu zdarzeń mag wchodzi w płomienie, które jednak go nie trawią. Wtedy z przerażeniem zaczyna rozumieć, że on także jest „widmem, które śni ktoś inny”.
„Koliste ruiny” idealnie wprowadzają nas do mnogości motywów i problemów, które niosą za sobą opowiadania Borgesa. Wśród najpopularniejszych tematów pojawiają się: sytuacja wyśnienia lub wymyślenia człowieka lub całego świata, które żyjąc w nowej rzeczywistości, są przekonane o tym, że żyją w prawdzie, choć nie do końca tak musi być w istocie, bo ich rzeczywistość często po pewnym czasie też wydaje się wyśniona (np. „Tlön, Uqbar, Orbis Tertius”); zdanie sobie sprawy przez kreatora nowych światów, że też jest obiektem czyjejś kreacji (przytoczone wcześniej „Koliste ruiny”); motyw nieuchronnego naśladownictwa i powtarzalności wcześniej powstałych dzieł, wydarzeń i sytuacji (np. „Pierre Menard, autor Don Kichota”, „Biblioteka Babel”). Wszystkie te rozważania prowadzą do zasadniczych pytań o naturę prawdy i rzeczywistość tego, co wokół nas się dzieje (jak mówił w jednym z tekstów gnostyk z Uqbaru „wszechświat widzialny jest złudzeniem lub sofizmatem”).
Borges badał paradoksy, pławił się w filozoficznych rozważaniach, pracował na pojęciach (często jeszcze ówcześnie nieodkrytych i nienazwanych), nie zaś na obszarze słowotwórstwa. W przeciwieństwie do wielu innych pisarzy, to nie język był dla niego punktem wyjścia w klasyfikacji świata, a właśnie systematyczne rozbijanie i pomnażanie porządków świata. Dzięki temu uzyskuje całą różnorodność, niejasność, pomieszanie, niepewność ludzkiego bycia tu i teraz. Nie może więc dziwić, że jego opowiadania nie mają jednej i ustalonej struktury. Autor „Alefa” odwołuje się do rozmaitych gatunków i form literackich, sprawnie łącząc recenzje nieistniejących książek, zmyślone biografie, eseje, fantastykę, a nawet powiastki kryminalne. Przy jego narracjach nie sposób się nudzić. Ale mają też one pewną pułapkę. Raz wchodząc w ich uniwersum, nie sposób znaleźć drogi ucieczki.
Recenzja ukazała się pod adresem http://melancholiacodziennosci.blogspot.com/2020/01/recenzja-fikcje-jorge-luis-borges.html
Opublikowane w 1944 roku „Fikcje” są nie tylko najważniejszym i najbardziej znanym tomem Borgesa, nie tylko przyniosły mu rozgłos i międzynarodowe uwielbienie, ale są także dziełem prekursorskim w stosunku do postmodernizmu. Rozważając ten zbiór nie sposób pominąć znaczenie metafikcji w akcie literackiej kreacji argentyńskiego pisarza. Wspomniany termin odnosi się do dzieł...
więcej mniej Pokaż mimo to
Siergiej Lebiediew to rosyjski dziennikarz, poeta i prozaik. Urodzony w 1981 roku w Moskwie jest twórcą trzech powieści, z który debiutancka „Granica zapomnienia” doczekała się szeregu nominacji do najważniejszych nagród w Rosji.
Autor snuje w niej niespieszną opowieść o życiu głównego bohatera podążającego śladami Drugiego Dziadka. Był on dla narratora swoistą zagadką, człowiekiem bez przeszłości, symbolem wewnętrznego rozdarcia i nieuzasadnionego lęku. Poznali się dawno temu, w innych, wypełnionych barwami młodości latach. W obliczu niebezpieczeństwa, bezimienny sąsiad postanowił ratować malucha, oddając mu swoją krew, nawet kosztem własnej śmierci. W ten sposób związek między mężczyznami uległ zagęszczeniu na zawsze. Tak narodziły się także wątpliwości i fundamentalne pytania o przeszłość i źródło poświęcenia. To one staną się zalążkiem poszukiwań prawdy, nie tylko historycznej, lecz także metafizycznej. Podróż na północ śladami ślepego ogrodnika zza miedzy, będzie początkiem odkrywania własnej tożsamości, ale także obserwowania stopniowego zapominania o tym, co dawniej wyznaczało horyzont rzeczywistości.
Siergiej Lebiediew kreśli nam świat wypełniony niezmierzoną przestrzenią, która aż huczy od różnych tonów milczenia. Wraz z narratorem poznajemy opuszczone miejsca, surowy krajobraz wyludnionej tajgi, zapadnięte obory kołchozowych ferm, dziurawe deski, zarośnięte mchem kamienie i zrujnowane wojskowe chaty. Jesteśmy świadkami nic nieznaczących rozmów z ludźmi, którzy żyją na krawędzi jutra, zupełnie odtrącając to, co było wczoraj. Podążamy w kierunku senności, marazmu i monotonii. Takiej mizerności, która aż boli, przesiąka na wskroś, bezwolnie zmierza do granicy ludzkiej obojętności i zapomnienia.
Autor udając się wraz ze swoim bohaterem na terytoria Syberii wyplata coraz głębszy kosz, do którego systematycznie wrzuca wszystko to, co pozostało po metodach i narzędziach terroru. Walące się baraki i głuche kamieniołomy zestawia z postradziecką amnezją. Dawne traumy i wciąż ewoluujące deficyty kompiluje z obezwładniającą pustką i ciszą. Chęć zbadania swojego ja, udzielenia odpowiedzi na egzystencjalne wątpliwości rozbija się tu o stosunek współczesnego człowieka do totalitarnej spuścizny. Lebiediew plądruje rosyjskość, obnaża ją i rozkłada na mniejsze czynniki, próbując dokładnie poznać tryby działania ojczystego sumienia.
To bardzo intymna droga, przesiąknięta oniryczną poetyką spod znaku surowości natury i etnicznej bezwładności. Bardzo intensywna i głęboka powieść, przepełniona pięknymi i niespiesznymi opisami. Statyczna odyseja w głąb narodowej psychiki, przesiąknięta zapachami runa, skruszonego tynku i przepływających strumieni. Ta książka jest jak sonda, która nurza się w niezbadanej codzienności i portretuje ją ze wszystkimi, nawet najdrobniejszymi szczegółami. To taka relacja, gdzie każdy przedmiot ma swoją duszę, fakturę i odcień. Piękna, symboliczna i niespotykanie harmonijna fraza o odchodzeniu w niepamięć.
„Granica zapomnienia” to ten rodzaj prozy, który zniewala swoją estetyczną formą. Wielka literatura, która nie potrzebuje dialogów czy akcji, aby stanowić intensywne przeżycie dla czytelnika. Wyjątkowe studium o zbiorowej demencji, o wypieraniu niewygodnych faktów i miłości do kraju, który to kochanie odrzuca. To taka homerycka wyprawa w głąb nas samych, medytacja nad istotą bycia. Niezwykle mądra, a nadto bardzo plastyczna. Odurza literacką wyobraźnią i czysto ludzką odwagą. Niewątpliwie jedna z najważniejszych książek 2018 roku w Polsce, a przy tym wspaniały przykład siły młodego pokolenia i zwycięstwa jakości nad komercją. Lektura obowiązkowa dla każdego czytelnika, lubiącego powolną, wyważoną i dociekliwą narrację.
Recenzja ukazała się na stronie https://melancholiacodziennosci.blogspot.com/2018/08/recenzja-granica-zapomnienia-sergiej.html
Siergiej Lebiediew to rosyjski dziennikarz, poeta i prozaik. Urodzony w 1981 roku w Moskwie jest twórcą trzech powieści, z który debiutancka „Granica zapomnienia” doczekała się szeregu nominacji do najważniejszych nagród w Rosji.
Autor snuje w niej niespieszną opowieść o życiu głównego bohatera podążającego śladami Drugiego Dziadka. Był on dla narratora swoistą zagadką,...
Statystyki podpowiadają, że w Polsce wydaje się rocznie około 27 tysięcy książek. W tym samym okresie, w Chinach wydaje się ich blisko pół miliona, z czego ponad połowa to książki nowe. Oczywiście dawniej ten rynek był nieco mniej ekspansywny. Niewielka też część z tych liczb dotyczy publikacji rodzimych, a jeszcze mniejszy ich ułamek to opowiadania, liryka bądź dramaty. Wszak żyjemy w czasach kryminałów, romansów i coraz bardziej też komiksów. Pochodząc więc do redakcji antologii opowieści chińskich z okresu XX i XXI wieku, należy liczyć się z tym, że wybór nie będzie aż tak duży – może z milion książek. Rzecz jasna to tylko szacunki i to niepoparte żadnymi oficjalnymi danymi. To raczej zdroworozsądkowa logika podpowiada, z jak niewiarygodnie trudnym zadaniem przyszło zmierzyć się redaktorom „Kamienia w lustrze”.
Zastanawiam się, jak można dokonać konkretnego wyboru z tych setek tysięcy historii, jakie przez lata napisano w Chinach. Jak pogodzić różne czasy, języki, sposoby narracji. Te wszystkie ludowe przypowieści, z historiami pełnymi grozy, brutalności, z literaturą przesiąkniętą bólem rewolucji kulturalnej czy z modernistycznymi lub surrealistycznymi obrazami współczesnego człowieka. Jakim algorytmem posłużyć się, aby na kilkuset stronach zmieścić godną reprezentację literatury traktującej o bohaterach jeszcze nienarodzonych, o dzieciach, o dojrzewaniu, rodzicielstwie, a także o powolnym żegnaniu się z tym światem. Co zrobić, aby w jednym tomie zebrać te wszystkie narracje związane z wojnami, z uciskiem, z niedopasowaniem, z dyskryminacją.
Myślę o tym wszystkim i naprawdę nie wiem. Chińska różnorodność jest niewyczerpana, a szukanie wspólnego mianownika dla nieskończoności jest w matematyce nieosiągalne. Na szczęście w literaturze sztywna liczbowa logika może być czasem zastąpiona podejściem humanistycznym. Dlatego, co udowadnia nam nowość od Państwowego Instytutu Wydawniczego, w jednej książce można odwoływać się do specyficznych jednostek miary, do historii rewolucji sinhajskiej, do Świąt Smoczych Łodzi, do klasycznych przepisów na baraninę w gorącym kociołku, do pozycji bosonogich lekarzy w małej wiosce czy licznych postaci – dowódców, aktorów, pisarzy, filozofów, malarzy, grafików i innych. Można zawrzeć poruszającą opowieść o miłości wpisaną w cykl życia przyrody („Graniczne miasto”), satyryczną, zabawną historię o pracowniku naukowym odkrywającym wciąż na nowo pojęcie seksualności („Trzydzieści lat, wiek samodzielności”), chaos, cierpienie i niewysłowioną brutalność młodzieńczego świata, połączonego z atmosferą nostalgii („Era tatuażu”) oraz eseje o mieście Lhasa czy tybetańskim święcie ubogich („Tybetańskie strofy”). Można też włączyć w taką książkę cudowne w swojej prostocie i melancholii wiersze o jesieni, o byciu po deszczu, o świetle księżyca, duchach, niebie wieczornym czy płatku na śniegu. Można też całość spiąć manifestem postmodernistycznym z teatru chińskiego, z którego dowiemy się że miłość jest we wszystkim: muzyce, literaturze, osobach nienarodzonych i tych stąpających po Ziemi, w potrawach, w słońcu, polityce i kolorach.
Nie sądzę, aby na sformułowanie takiej antologii był jeden przepis. Mnogość dróg jakimi można się poruszać daje pewną dowolność, którą jednak dość łatwo przechylić na błędną stronę. Redaktorzy trzymają się klucza sprawdzonych nazwisk. Dobierają prace autorów cenionych na świecie, tworzących w różnych kontekstach kulturowych. Warto zwrócić uwagę chociażby na Wang Xiaobo, Shen Congwen czy Zhang Chengzhi, którzy nie byli do tej pory tłumaczeni na język polski (za wyjątkiem pojedynczego opowiadania Congwena). Nie zabrakło też oczywiście znanych i cenionych również w Polsce Su Tonga („Zawiesić czerwone latarnie”), Yu Hua („Żyć!”, „Kronika sprzedawcy krwi”, „Nie mam własnego imienia”) oraz Can Xue, o której głośno zrobiło się niedawno, gdy w przednoblowskich przewidywaniach plasowała się wyżej niż Olga Tokarczuk. Co ciekawe, wśród autorów zabrakło miejsca dla Mo Yana i Gao Xingjiana, co najlepiej pokazuje, z jakim formatem opowieści mamy do czynienia.
Nie przez przypadek nie wnikam tym razem głębiej w treść poszczególnych opowieści. Nie chodzi tu o problem ze zidentyfikowaniem fabuły czy przesłania. Nie jest też to wynikiem odmiennych kontekstów kulturowych. Jestem przekonany, że mimo odmiennej niż europejska specyfiki, te historie pozostają uniwersalne i czytelne w każdym zakątku naszego globu. Nie skupiam się na konkretnej narracji, aby jeszcze bardziej podkreślić różnorodność, jaka została nam tu zaproponowana. Miłość i nienawiść, melancholia i dosłowność, brutalność i humor, modernizm i liryczność, klasyczna nowela i surrealistyczna figura, legenda i zagubienie w nowoczesnym świecie. W tej antologii jest tak wiele, że próba zdefiniowania ogromu zawartej tu mądrości, odwołań do tradycji i wątków, skończyłaby się małą pracą doktorską. A ja zamiast literaturoznawczych rozważań, wolę emocje. Czytając „Kamień w lustrze”, nie miałem poczucia zwiedzania obcego mi kraju, ale dotykania jego niezwykłej pełni, która objawia się w wielu barwach. Egzotyka, różnorodność stylów, niesamowitość – to wszystko sprawia, że tę książkę bez zastanowienia mogę nazwać WIELKĄ literaturą i jednocześnie najlepszym zbiorem opowiadań, jaki wydano w Polsce w tym roku.
Recenzja ukazała się pod adresem http://melancholiacodziennosci.blogspot.com/2019/11/recenzja-kamien-w-lustrze-antologia.html
Statystyki podpowiadają, że w Polsce wydaje się rocznie około 27 tysięcy książek. W tym samym okresie, w Chinach wydaje się ich blisko pół miliona, z czego ponad połowa to książki nowe. Oczywiście dawniej ten rynek był nieco mniej ekspansywny. Niewielka też część z tych liczb dotyczy publikacji rodzimych, a jeszcze mniejszy ich ułamek to opowiadania, liryka bądź dramaty....
więcej mniej Pokaż mimo to
„Kochanka Wittgensteina” znalazła się w moim rocznym zestawieniu najlepszych książek. W uzasadnieniu pisałem tak: „Niezwykłość w literaturze może mieć różne imię. David Markson wykreował postać Kate – prawdopodobnie ostatniej istoty na świecie. Ten pomysł może zwiastować powieść postapokaliptyczną, silnie egzystencjalną, albo inicjacyjną. Nie tym razem. Zamiast potworów, poszukiwania bezpiecznego miejsca do życia czy badania okruchów historii, widzimy Kate w ciągłym ruchu. Jesteśmy zamknięci w jej głowie, słyszymy jej monolog, doświadczamy przypadkowości w różnych zabarwieniach. Jeśli szukacie najbardziej niecodziennej narracji tego roku, to obok „Boba albo mężczyzny na łodzi” sięgnijcie właśnie po „Kochankę Wittgensteina”.
Choć od lektury książki Marksona minęło już nieco ponad 40 dni, nadal wracam do niej pamięcią. Im dłużej o niej myślę, tym bardziej przychylam się do wersji, że Kate tak naprawdę fantazjuje. A może nawet nie tyle fantazjuje, ile imaginuje sobie bycie ostatnią osobą na ziemi. Może jest zamknięta w szpitalu psychiatrycznym, albo została porzucona przez Wittgensteina i ma ochotę zbudować wokół siebie świat pozbawiony rozmów, kontaktu i zdarzeń? Podoba mi się takie myślenie o książce, bo sprawia, że z gruntu science-fiction przechodzimy na fundament psychologii. Markson nie podąża przecież drogą klasycznej fantastyki. Nie interesują go przyczyny i skutki, lecz to, co pomiędzy: zagadka ludzkiej natury, przeszłości, samotności. Nie czytamy tu o akcie przemocy, ani o praprzyczynach kataklizmu. Za to cały czas pozostajemy przy bohaterce.
„Kochanka Wittgensteina” dzięki swojej konstrukcji jest dziełem praktycznie nieczytalnym. Owszem, kilku przedstawicieli środowiska literackiego doceniło nieoczywiste walory tej prozy. Zasadniczo jednak ‘płynięcie’ z prądem monologów bohaterki jest trudne. Tu nie ma fabuły, nic się nie dzieje w czasie rzeczywistym, jako czytelnicy musimy nurzać się w tym, co jest nam nieznane i obce. Oswojenie wspomnień, próba zbliżenia się do pojawiających się postaci, odnalezienie wspólnych artefaktów – to wszystko z każdą kolejną stroną staje się coraz bardziej niemożliwe. Markson za nic ma nasze potrzeby. Rwie akapity, opisuje myśli podążające donikąd, nie stroni od powtórzeń. Dużą rolę odgrywa tu ulotność pamięci, z czego wynika mylenie faktów, poprawianie się, innym razem zaprzeczanie. Autor dąży do ukazania nam jak krucha jest ludzka świadomość. Jak łatwo zburzyć świat, który kreowaliśmy sobie przez całe życie.
W „Kochance Wittgensteina” ważny jest język. Celowo układany w krótkie akapity, nabierający podczas głośnego czytania specyficznego rytmu. W jednej ze scen Kate rozmyśla o tym, jak Szekspir wpłynął na tłumaczenie Eurypidesa. Chwilę później podejmuje temat z jeszcze innej strony. Grecy przecież też czytają „Romeo i Julię” w języku ojczystym, a wpływ na kształt greki miał także Eurypides. W ten sposób autorzy niepowiązani ze sobą, żyjący w innych epokach, oddziałują na to, jak my myślimy. Jakimi słowami porozumiewamy się ze sobą. Podobnych, filozoficznych rozważań i odwołań jest w tej książce dużo więcej. Pojawiają się chociażby Vincent van Gogh, William Gaddis, Helena Trojańska czy Johannes Brahms. I za każdym razem jest to wizyta nieoczywista.
Jeśli prawdą jest, że maszynopis tej powieści w 1987 roku odrzuciło pięćdziesięciu czterech wydawców, a nie mam podstaw żeby podważać tę tezę, to bardziej zastanawia mnie nie sam fakt niechęci do poświęcania czasu i środków ze osób decyzyjnych, ile zamiary autora. Pięćdziesiąt cztery to duża liczba. Determinacja Marksona musiała być olbrzymia. Mocno wierzył, że znajdzie czytelników, ba, przypuszczam, że on dobrze wiedział jak dobra jest ta książka. Jak wyjątkowa i ponadczasowa. To tylko dowodzi, że miał rozwiniętą świadomość literacką i wrażliwość twórczą. Dobrze, że ostatecznie mu się udało.
Recenzja ukazała się pod adresem http://melancholiacodziennosci.blogspot.com/2023/02/recenzja-kochanka-wittgensteina-david.html
„Kochanka Wittgensteina” znalazła się w moim rocznym zestawieniu najlepszych książek. W uzasadnieniu pisałem tak: „Niezwykłość w literaturze może mieć różne imię. David Markson wykreował postać Kate – prawdopodobnie ostatniej istoty na świecie. Ten pomysł może zwiastować powieść postapokaliptyczną, silnie egzystencjalną, albo inicjacyjną. Nie tym razem. Zamiast potworów,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jak to zwykle bywa, gdzieś na uboczu głośnych premier, ‘najlepszych powieści 2019 roku zdaniem XYZ’, ‘książek, które koniecznie musisz przeczytać przed śmiercią’ itd., leży sobie nowy tom serii Proza Dalekiego Wschodu. Można się do tego przyzwyczaić, podobny los czeka większość ambitnych książek, do czytania których nie wystarczy dobry humor, ale też włączone myślenie. Sprawy nie ułatwiają też pozory. „Czteroksiąg” niczym wielkim się nie wyróżnia – rozmiary ani pokaźne, ani specjalnie krótkie, okładka typowa dla tej serii, z symbolem jakby żywcem wyciętym z wydanej parę lat temu „Przyduchy” (to bynajmniej nie zarzut), nazwisko autora także przeciętnemu czytelnikowi niewiele powie. Ani on bestsellerowy, ani kryminałów nie pisze, ani nawet Nobla nie dostał. Ba, nawet nikt za bardzo w sieci tej książki nie opisuje, czemu akurat się nie dziwię, ale o tym nieco później.
Załóżmy jednak, że jesteś wybranym, jedną z tych niewielu osób, które decydują się sięgnąć po najnowszą książkę Yana Lianke. Popuśćmy wodzę fantazji i przyjmijmy, że znasz nawet jego dwie poprzednie książki wydane w Polsce. Teoretycznie wiesz już zatem, czego się spodziewać. Domyślasz się, że akcja znowu zostanie osadzona na chińskiej prowincji, że bohaterami będą biedacy, a ich głównym problemem brak środków do życia. I faktycznie, częściowo będziesz mieć rację. Zwracam jednak uwagę na słowo ‘częściowo’, bo tak naprawdę to co otrzymasz, będzie daleko odbiegać od literatury, którą znasz.
Właściwie to nikt nie mógł się spodziewać, że pisarz niewydawany w swoim kraju rodzinnym, napisze taką powieść. Zwróćmy uwagę, że jej premiera miała miejsce raptem 9 lat temu, w 2011 roku. Nie jest to więc żaden klasyk, dzieło wielkiego filozofa sprzed epok. „Czteroksiąg” wydano dokładnie wtedy, gdy Nobla otrzymywał Tomas Tranströmer, triumf w National Book Award przypadł Jasmyn Ward a najlepszą książką według New York Timesa była trylogia „1Q84” Harukiego Murakamiego. Książka jest więc stosunkowo świeża, chociaż co warte odnotowania, pisana z zacięciem i fantazją godną innych czasów. Mam tu na myśli te wszystkie lata, gdy nikomu tak bardzo się nie spieszyło, gdy wydawcy i czytelnicy, nie oczekiwali kolejnego tomu opowieści w ciągu trzech, sześciu czy dziewięciu miesięcy od premiery poprzedniego, a przede wszystkim, gdy można było pisać powieści nie pod konkretny gust czy modę, ale po prostu z serca. Bez troski o koniunkturę, wyniki badań społecznych czy refleksję na temat wartości medialnej powstałego tworu.
Aby „Czteroksiąg” zrozumieć choć na tym podstawowym poziomie, musimy dopowiedzieć sobie parę faktów historycznych. Bez nich nasza lektura byłaby jak błądzenie po lesie, z którego nie ma wyjścia. Cofnijmy się około sześćdziesięciu lat, do ery Wielkiego skoku naprzód. O co chodzi? Wielki skok był celową i przygotowaną kampanią gospodarczą przeprowadzoną w latach 1958–1962 w Chińskiej Republice Ludowej w ramach realizacji ogłoszonej przez Mao Zedonga polityki trzech czerwonych sztandarów. Zakładała szybkie przekształcenie Chin z zacofanego kraju rolniczego w czołową potęgę przemysłową. Brzmi znajomo prawda? Problemy z realizacją tego planu leżały już u samych podstaw. Do jego skonstruowania i realizacji nie zaciągnięto klasy inteligenckiej, dysponującej wiedzą i kwalifikacjami do organizacji tak złożonego procesu. Zgodnie z decyzją Najwyższego, wykształceni obywatele zostali napiętnowani jako wrogowie ludu i zamknięci w obozach. To właśnie tę klasę reprezentują bohaterowie „Czteroksięgu” – Teolog, Uczony czy Pisarz. W czasach Wielkiego skoku największą wagę przywiązywano do wytopu stali, ale przy okazji zakładano też inne, nierealne kalkulacje, jak chociażby gęsty siew na polach. Jaki był efekt tej polityki? Wielki Głód, podczas którego więźniom podawano dania przygotowane z planktonu, trocin czy drzewnej pulpy. Zrozpaczeni i bezsilni chińczycy, nie wzgardzali nawet śmieciami, padliną czy korą drzewną. W akcie desperacji zdarzały się przypadki zjadania trawy a nawet ludzkiego mięsa osób, których nie zdążono jeszcze pochować. Podkreślam te fakty, ponieważ Lianke w swojej książce silnie będzie je wyśmiewał. Zanim jednak przejdę do treści, jeszcze jedna istotna historyczna przesłanka. Kampania stu kwiatów została zainicjowana przez Mao Zedonga w maju 1956. Zasadniczym celem było uwolnienie państwa od monopolu decyzyjnego i otwarcie się na inne idee. Była to specyficzna odwilż, podczas której zachęcano intelektualistów do otwartej krytyki reżimu. W praktyce Kampania stu kwiatów była pułapką, w którą wielu dało się złapać. Masa wrogów reżimu, którzy otwarcie zaczęli krytykować władze, niespełna rok później stało się ofiarami innej akcji – Kampanii przeciwko prawicy. Jak wynika z dostępnych danych statystycznych, około 550 000 osób poddano "reedukacji przez pracę".
Osadziliśmy więc książkę we właściwym okresie historycznym. Czas byłoby przejść do treści. Jak już wcześniej wspomniałem, Lianke zdecydował się na bohatera grupowego, który symbolicznie prezentuje losy całego pokolenia, a, jak postaram się udowodnić nieco później, właściwie nie jednego pokolenia, a całego narodu, tak dawnego, jak i współczesnego. Powieść rozpoczyna się od założenia Obozu pracy nieopodal Żółtej Rzeki, czyli Huang He. Więźniami obozu są wspomniani wcześniej anonimowi intelektualiści, których rozpoznajemy jedynie po ich kompetencyjnych przydomkach. Ich zadaniem będzie praca na rzecz Ojczyzny – wysiewanie pól zbożem oraz wytop stali. Ten, kto najbardziej zasłuży się dla społeczności lokalnej, otrzyma największą liczbę kwiatków, którą później będzie mógł zamienić na rodzinne święta albo wolność. Przynajmniej takie było założenie, które jak już wiemy, nie do końca wyszło. Zamiast swobody przyszedł głód, a wraz z nim potworne sceny, o których nikt z nas nie chce nawet myśleć.
Pozostawiając interpretację „Czteroksięgu” w tym miejscu, mógłbym napisać że jest to poruszająca relacja o błędach totalitaryzmu, o zachłanności władzy, ludzkich skłonnościach do ślepego słuchania idiotycznych poleceń, o poddaniu się, stagnacji i wyparciu człowieczeństwa (chociażby w scenie linczu dokonanego na wychodzącym z obozu intelektualiście). Książka niedosłowna, operująca na wielu przerysowaniach, humorze przez łzy i pięknym języku. Mógłbym na tym szczeblu pozostać, ale wydaje mi się to niesprawiedliwym dla złożoności tego dzieła. Jest tu bowiem bardzo wiele przesłanek sugerujących, że to coś więcej niż rozliczenie się z komunizmem.
Pierwszym elementem, który zwraca naszą uwagę jest postać Dziecka, czyli przywódcy obozu. Lianke nie przez przypadek obsadza w tej roli niedoświadczonego i ograniczonego człowieka. Dziecko patrzy na świat przez pryzmat nagrody i kary. Jest fanatyczny i bezwzględnie posłuszny swojemu Wodzowi, którego imię nie pada w książce ani razu. Bez głębszej refleksji decyduje się na przyjęcie absurdalnych założeń dla pracy swojego ludu. Jego największym marzeniem jest wycieczka do stolicy i poznanie najważniejszych przedstawicieli władz. Dla realizacji tego celu gotowy jest poświęcić wszystko, włącznie z rozdawaniem kwiatków na prawo i lewo, chociażby za donosy na nielegalne związki, czy wyhodowanie pszenicy, o ziarnach większych niż orzechy. Wierzy że nagroda w postaci broni palnej, pozwoli mu wprowadzić do Obozu nowy, lepszy ład. Dziecko jest więc naiwne i puste, w czym nie pomaga też jego tendencja do rekwirowania i palenia książek. Ale Dziecko to nie tylko przywódca. To też metafora. Zwraca uwagę fascynacja postaci rysunkami Maryi, a w finałowej scenie samoukrzyżowanie. W międzyczasie doczekamy się wielu odniesień do Biblii, jak chociażby powracającej jak echo przypowieści o Noem i jego arce. Czy właśnie tym jest dla Dziecka Obóz 99? Arką pośród innych obozów, która opracuje własną metodę wytopu stali z piasku? A może rolą Dziecka jest pojawić się znikąd, wierzyć bezgranicznie w wiarę swojego Najwyższego Ojca i umrzeć za innych na krzyżu? Inną ważną postacią jest tu Teolog. To on przedstawia Dziecku Maryję, do której w skrytości wielokrotnie sam się modlił. Bliskość słowa Bożego pozwala przetrwać mu trudy życia obozowego. Przynajmniej do czasu nadejścia wielkiego głodu. Doprowadzony na skraj swej wytrzymałości, porzuci wiarę, wyprze się jej. Lianke wyraźnie podkreśla, że brak komfortu życia może zmienić bardzo wiele, w podejściu do spraw wiecznych i metafizycznych. Trop Biblijny możemy odnaleźć już w samym tytule. Czym jest bowiem „Czteroksiąg”? Być może chodzi tu o czteroksiąg konfucjański, czyli zbiór czterech najważniejszych ksiąg stanowiących wykładnię filozofii konfucjańskiej, do których zaliczamy Wielka Naukę, Doktrynę Środka, Dialogi Konfucjańskie i Księgę Mencjusza. Wskazywałaby na to stylistyka powieści, oparta na krótkich i często patetycznych zdaniach. Mnie jednak, być może z braku przygotowania sinologicznego, bardziej przekonuje Nowy Testament i składające się na niego Ewangelie Mateusza, Marka, Łukasza i Jana.
Spojrzenie na „Czteroksiąg” z perspektywy wiary chrześcijańskiej dodaje przypowieści głębi i uniwersalizmu. Zastawione na czytelnika pułapki i możliwości wcale jednak się na tym nie kończą. Spójrzmy teraz na symbolikę liczb, szczególnie istotną dla kultury chińskiej. Akcja osadzona została w Obozie 99. Dziewiątka jest liczbą magiczną z punktu widzenia starożytnego chińskiego wróżbiarstwa. Cyfra ta ma wyjątkowo silną cechę yang, ponieważ jest zbudowana z trójki – cyfry yang – podniesioną do kwadratu. Dziewięć oznacza więc długi, długowieczny, nieskończony. Spojrzenie z tej perspektywy na miejsce akcji, przenosi nasze czytelnicze wyobrażenie do teraźniejszości. Lianke funduje nam alegorię współczesności, sugeruje że ślepota pracowników, nawet tych wykształconych, ciągle ma miejsce, a gotowe na wszystko władze czerpią z tego sowite zyski. Inną ciekawą zależnością jakiej doczekałem się w książce jest symbolika Obozu 98. Ósemka oznacza w Chinach wzbogacenie się. Czyż nie o to właśnie chodziło Pianistce, która wykorzystując swoje walory fizyczne, oddawała swoje działo żołnierzowi w zamian za resztki jedzenia? A to przecież nie koniec tropów. Symbolika przybiera tu dużo szerszą formę i tak naprawdę domaga się oddzielnej pracy naukowej. Wieloznaczność barw, użytych przedmiotów, czy nawet wytopionych gwiazd pokazuje, jak drobiazgowa jest ta narracja. W jednej ze scen Pisarz oddala się od swojego obozu, zamieszkuje samodzielnie i na jałowiej ziemi stara się wyhodować niemożliwie wysokie zboże, Aby osiągnąć ten cel podlewa je każdego dnia własną krwią. Sprzedaje więc to, co ma cenniejsze. W zamian otrzymuje jedynie widmo wolności. W tej scenie Lianke ponownie dotyka problemu dobrze nam znanego ze „Snu wioski Ding” – sprzedaży krwi.
Wieloznaczność „Czteroksięgu” wynika też z przyjętej formy narracji. Lianke prowadzi ją w trzech oddzielnych dziennikach, nie ułożonych w żaden zwarty sposób. Raz przytoczy fragment relacji pierwszoosobowej Dziecka, by za chwilę przenieść się do opowieści Pisarza. Całość wieńczy traktat filozoficzny Nowy Mit Syzyfa, który w oryginalny sposób dotyka mitologicznej kwestii nieustającej pracy i przeznaczenia. Choć wszystkie elementy pasują tu do siebie idealnie, a efekt synergii osiąga niesamowite rozmiary, chciałbym bliżej przyjrzeć się roli Pisarza w dziele Lianke. Podobnie jak inni intelektualiści, został on zamknięty w Obozie i musi pracować dla dobra wspólnego. Jego talent do układania słów zostaje jednak wykorzystany przez Dziecko. Pisarz notuje przykłady wszelkich wykroczeń innych więźniów, jakich się dopatrzy w codziennym funkcjonowaniu. A to zakabluje na czytanie zakazanej lektury, a to na romans, a to znowu na ideologicznie nieposłuszeństwo. Jego pióro jest więc narzędziem zagłady i niesie śmierć, ale może być też odkupieniem dla samego twórcy. Tę postać należy odczytywać przez klucz autobiograficzny. Lianke na początku swojej kariery pisarskiej też tworzył dzieła na zamówienie wojskowe. Pisał raporty propagandowe i podobnie jak jego bohater, przyczyniał się do ślepej wiary w działania aparatu władzy, a co za tym idzie, także do zagłady społeczności. Dziennik zamieszczony w „Czteroksięgu” jest więc trochę spowiedzią i przeprosinami, a także prośbą o zrozumienie.
W mitorealistyczna opowieści Lianke spotykają się religia i poddaństwo, inteligencja i naiwne dzieci, odpowiedzialność pisarza oraz tragedia ludzkości. „Czteroksiąg” jest czymś więcej niż literaturą, którą dobrze znamy. To jedna wielka układanka, w której każde słowo ma wiele znaczeń, a pojedyncze wydarzenie może być jasne tylko z pozoru. Im więcej kontekstów poznamy i głębiej będziemy szukać, tym zaczną nam się otwierać nowe szlaki interpretacyjne. To prawdziwy labirynt, który mam wrażenie, dalej w co najmniej połowie jest dla mnie nieodgadniony. Pięknie napisana książka która jednocześnie bawi i przeraża. Dzisiaj nie jest to żaden klasyk, ale za kilkadziesiąt lat nim będzie. To dokładnie ta sama półka co Kafka, Orwell, Huxley czy Camus. Najwyższa półka. I tylko żal pozostaje, że nie opatrzono jej żadnym posłowiem czy przedmową, żadnym słownikiem pojęć i wyjaśnieniami. Pozostawiono czytelnika samemu sobie. A przecież to książka, która najbardziej domaga się dyskusji i pomocy.
Recenzja ukazała się pod adresem http://melancholiacodziennosci.blogspot.com/2020/06/recenzja-czteroksiag-yan-lianke.html
Jak to zwykle bywa, gdzieś na uboczu głośnych premier, ‘najlepszych powieści 2019 roku zdaniem XYZ’, ‘książek, które koniecznie musisz przeczytać przed śmiercią’ itd., leży sobie nowy tom serii Proza Dalekiego Wschodu. Można się do tego przyzwyczaić, podobny los czeka większość ambitnych książek, do czytania których nie wystarczy dobry humor, ale też włączone myślenie....
więcej Pokaż mimo to