-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1196
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać452
Biblioteczka
2015-11-29
2015-12-02
(...)
George Orwell zręcznie bawi się metaforą. Pod płaszczykiem zwierzęcych pyszczków pokazuje ludzki charakter. Pazerność i zasadnicze zło stalinizmu. Terror, jakiego doświadczały zwierzęta w książce można porównać do tego, co działo się podczas II wojny światowej w "krajach" Związku Radzieckiego. Dzikość i bezwzględność zwierzęcej natury jest uosobieniem zezwierzęcenia ludzkiego. Każdy przejaw indywidualnego myślenia był surowo karany. Głodem i propagandą manipulowano, zmuszając do życia w wiecznym strachu. Znajome to wszystko, aż za dobrze.
Folwark zwierzęcy jest alegorią państwa totalitarnego, Napoleon zwierzęcym odpowiednikiem Stalina, głód jest realnym głodem, jaki odczuwała ludność ziem Związku Radzieckiego. Wszystko to po to, by pokazać, jak okrutny to reżim, jak niesprawiedliwy, skrywający pod woalką równości i dostatku, gnijący owoc skorumpowania i dyktatury. Orwell chciał przestrzec, otworzyć oczy marksistom i poplecznikom Stalina. Piękna idea jest tylko piękną ideą. Nie ma równości - ludzka natura jest zbyt ułomna.
George Orwell stworzył powieść, która porusza. Porusza realizmem, wstrząsa metaforą, pozwala spojrzeć na świat i na wydarzenia, które miały miejsce (a w niektórych państwach Azji mają nadal!) z innej, bliższej perspektywy. Prawdziwość powieści czuć na każdej stronicy, czuć strach zaszczutych zwierząt, czuć ich głód i brak woli walki z systemem.
"Folwark zwierzęcy" jest jedną z tych powieści, których się nigdy nie zapomina. Przeczytaj czytelniku i zrozum, świat potrafi być naprawdę paskudnym miejscem za sprawą nas, ludzi.
[https://antymateriablog.wordpress.com/2016/07/13/na-swinskich-papierach-folwark-zwierzecy-george-orwell/]
(...)
George Orwell zręcznie bawi się metaforą. Pod płaszczykiem zwierzęcych pyszczków pokazuje ludzki charakter. Pazerność i zasadnicze zło stalinizmu. Terror, jakiego doświadczały zwierzęta w książce można porównać do tego, co działo się podczas II wojny światowej w "krajach" Związku Radzieckiego. Dzikość i bezwzględność zwierzęcej natury jest uosobieniem zezwierzęcenia...
2015-11
Utknęłam. Kasuję każde zdanie, które próbuję tutaj napisać. Nic nie pasuje, nic nie jest na tyle dobre, na tyle ważne, na tyle ciekawe, by oddać wszystkie emocje i wartość tej książki. Wszystko jest zbyt wyblakłe, nieistotne, nijakie. Są na świecie książki, których się nie czyta – je się przeżywa. Całym ciałem i duszą. Nie można się od nich oderwać, a rzeczywistość przestaje być ważna. „Marsjanin” jest właśnie jedną z takich książek.
Survival i ziemniaki
Mark Watney jest jednym z członków załogi Misji Ares 3, która wylądowała jako pierwsza w historii lotów załogowych na powierzchni Czerwonej Planety. Mieli prowadzić badania, zebrać próbki i pozostać na powierzchni Marsa miesiąc. Niestety, kilka dni po wylądowaniu, dopada naszych bohaterów potężna burza piaskowa – ewakuacja jest nieunikniona. Na wskutek nieszczęśliwego wypadku załoga zostawia Marka na Marsie, nie wiedząc nawet czy żyje. Od momentu odzyskania przytomności, Mark musi radzić sobie sam.
Wyobraźmy sobie taką sytuację, zostajecie sami na obcej planecie. Obcej i dość niesprzyjającej nam planecie. Planecie, na której prawie nie ma atmosfery, grawitacja jest inna niż ta na Ziemi i planecie, na której jest przeraźliwie zimno. Zostajesz sam, Czytelniku, bez możliwości skontaktowania się z kimkolwiek, z ograniczoną ilością pożywienia. Oczywiście, jesteś przeszkolony, masz pewną wiedzę, jak sobie radzić w podobnych sytuacjach, ale nadal to jest coś zupełnie nowego, bo wszystkie sytuacje, o których NASA kiedykolwiek Tobie mówiła, są sytuacjami czysto hipotetycznymi. Co robisz? Ja, osobiście, pewnie bym załamała ręce i wpadła w czarną rozpacz. Mark, natomiast zakłada plantację ziemniaków.
„Jak to jest? – zastanawiał się. Utknął tam, myśli, że jest całkiem sam i że go opuściliśmy. Jaki wpływ ma to na ludzka psychikę?
Odwrócił się w stronę Venkata. – Zastanawiam się, co teraz myśli.
WPIS W DZIENNIKU: SOL 61.
Jak Aquaman może kontrolować wieloryby? To ssaki! Bez sensu.”
Wyszywana opowieść
„Marsjanin” opowiada historię o człowieku, który się nigdy nie poddaje. Napotyka na swojej drodze masę przeszkód w środowisku, które może zabić go w każdym momencie. Niesamowite w tej książce jest to jak autorowi udało się wpleść w fikcję literacką odrobinę naukowych teorii, twierdzeń oraz wiedzy. Nie nużą, są ciekawym uzupełnieniem fabuły a Mark jest idealnym nauczycielem. Nauczycielem pełnym dystansu i poczucia humoru. Gdyby nie kreacja bohatera, którą stworzył Andy Weir, powieść byłaby zwyczajna. Typowa, amerykańska opowieść pokroju „Apolla 13” i innych tego typu. Katastrofa, NASA i niebezpieczny kosmos chcący zabić głównego bohatera – znamy to aż za dobrze. Dzięki Markowi i jego spojrzeniu na całą sytuację, książkę czyta się jednym tchem. Bohaterowie poboczni są krwiści, charakterni, mający swoje zdanie i będący ciekawym elementem historii, zwłaszcza te rozdziały, które rozgrywają się w siedzibie NASA.
„Marsjanin” to opowieść idealna. Wyszywana z tak dopracowanych elementów, że nie można zarzucić jej nic. No, może oprócz tego, że się kończy, że się w ogóle kończy. Skradła moje serce, skradła serce mojego A., który zazwyczaj nie przepada za czystym sci-fi. Oboje nie mogliśmy przestać czytać. Czytanie zabierało nam godziny poświęcone na sen. Nie żałujemy ani minuty.
Jest coś niezwykłego w tej książce. Niby traktuje o wydarzeniach abstrakcyjnych z naszego punktu widzenia, a jednak jest taka… ludzka. Przyziemna. Niesie, bowiem, przesłanie, które jest moim motywatorem – nieważne co się dzieje, jak bardzo życie bywa problematyczne – zawsze jest wyjście z sytuacji. Zawsze jest rozwiązanie, do którego możemy dojść, chociaż ta droga jest długa i wyboista. I, może to naiwne, ale daje poczucie panowania nad swoim życiem, chociaż w minimalnym stopniu.
Nie da się opisać co czułam czytając „Marsjanina”, nawet nie będę próbować, jedyne, co napiszę na zakończenie – przeczytajcie, przeżyjcie, poczujcie.
[https://antymateriablog.wordpress.com/2016/01/19/macgyver-na-marsie-marsjanin-andy-weir/]
Utknęłam. Kasuję każde zdanie, które próbuję tutaj napisać. Nic nie pasuje, nic nie jest na tyle dobre, na tyle ważne, na tyle ciekawe, by oddać wszystkie emocje i wartość tej książki. Wszystko jest zbyt wyblakłe, nieistotne, nijakie. Są na świecie książki, których się nie czyta – je się przeżywa. Całym ciałem i duszą. Nie można się od nich oderwać, a rzeczywistość...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-11-22
Nie sądziłam nigdy, że sięgnięcie po książkę autorstwa Johna Greena, po niezbyt udanym spotkaniu za sprawą „Gwiazd naszych wina” (co zadziwiające, bardziej podobała mi się ekranizacja tej książki), będzie tak dobrym pomysłem na wieczór. Zaczynam powoli rozumieć fenomen tego autora, a „Papierowe miasta” stają się jedną z moich ulubionych książek.
Nie oczekuję nigdy zbyt wiele po książkach dla młodzieży – w końcu nastolatką już dawno nie jestem, młodą dorosłą też już poniekąd nie. Zazwyczaj sięgam po tego typu książki z ciekawości czy z potrzeby lżejszej lektury. Jednak „Papierowe miasta” zaskoczyły mnie swoją głębią.
Ucieczka przed pustką
Wyobraź sobie czytelniku, że żyjesz w jednym z tych amerykańskich miast, które kiedyś były sztucznie tworzone dla żołnierzy i ich rodzin. Prawie jednakowe domy, zlewające się w całokształcie krajobrazu. W takim mieście mieszka Quentin, dla przyjaciół po prostu Q i Margo. Mieszkają obok siebie od dzieciństwa. Pewne zdarzenie zmienia jednak ich przyjaźń. Po latach widzimy jak mijają się na szkolnych korytarzach – Margo królowa szkoły otoczona wianuszkiem wielbicieli. Q razem ze swoimi przyjaciółmi stara się być, po prostu niewidzialny. Jedna noc zmienia wszystko, a tajemnicze zniknięcie Margo sprawia, że Q wpada w obsesję. Chce ją za wszelką cenę odnaleźć.
Widzisz, czytelniku, pewnych rzeczy nie da się przewidzieć, dlatego dla Q podróż, w którą wyrusza, jest podróżą zaskakującą. Przynoszącą otrzeźwienie i zrozumienie, a dla Margo? Wolność. Wolność, której tak pragnęła, z dala od papierowych miast i papierowych ludzi.
Margo i Q są niesamowitą parą bohaterów. Są przeciwnościami, które się z jakiegoś powodu przyciągają i uzupełniają. Nad wyraz dojrzali (jak na swój wiek), wkraczający w dorosłość, z pewnymi obawami i nadziejami. Nie wyróżniałoby ich zupełnie nic, gdyby nie to, że każde na swój sposób ucieka. I jest cholernie inteligentne.
Jestem zakochana w kreacji bohaterów, w tym jak żywi i realni się wydają. I w tym, jak szybko zaskarbili sobie specjalne miejsce w moim sercu. Sympatyczni, pełni swoim własnych dramatów.
Podsumowanie
„Papierowe miasta” to historia inna niż wszystkie, jakie do tej pory czytałam, ma niesamowity klimat, chociaż opowiada od dobrze znanych problemach nastoletniego życia – zagubieniu, poszukiwaniu siebie i własnej drogi. John Green stworzył w swojej powieści nastrój małego miasteczka, gdzie się wszyscy, albo prawie wszyscy znają. Gdzie życie powinno być z góry zaplanowane, proste, normalne. I to właśnie życie najbardziej przerażało Margo, nie chciała ginąć w tłumie ludzkich istnień.
Muszę przyznać, że zżyłam się z głównymi bohaterami, głównie z Margo, która tak jak ja kiedyś, szuka swojego miejsca na świecie i desperacko pragnie stworzyć coś, osiągnąć coś, uciec od życia, które wiodą wszyscy wokół. Chyba w każdym miasteczku, grupie społecznej albo wiosce, znajdzie się jedna taka osoba. Osoba, która patrzy gdzieś ponad wszystko, co ją otacza, gdzieś w dal, złakniona wiecznej życiowej przygody.
„Papierowe miasta” to książka, która pomimo ciężkiego, po trosze, tematu wypełniona jest porządną dawką humoru. Poprawiała mi humor, po prostu.
Trudno jest mi pisać o książkach, które mnie zachwycają, paradoksalnie. Zawsze czuję się nie dość kompetentna. Czasem brakuje słów, by opisać te wszystkie emocje, dlatego polecam, po prostu.
[https://antymateriablog.wordpress.com/2015/12/21/uciekinierka-z-utopii-papierowe-miasta-john-green/]
Nie sądziłam nigdy, że sięgnięcie po książkę autorstwa Johna Greena, po niezbyt udanym spotkaniu za sprawą „Gwiazd naszych wina” (co zadziwiające, bardziej podobała mi się ekranizacja tej książki), będzie tak dobrym pomysłem na wieczór. Zaczynam powoli rozumieć fenomen tego autora, a „Papierowe miasta” stają się jedną z moich ulubionych książek.
Nie oczekuję nigdy zbyt...
2015-12-04
2015-11-20
Książka Ani jest nietypowa. Nie mówi nam jak mamy żyć, nie mówi nam jak mamy się zachowywać, by zmienić swoje życie. Nie ma trybu rozkazującego, niczego nie nakazuje. Jednocześnie jednak uczy – daje nam możliwości, pomysły i propozycje na zasadzie „spróbuj, może akurat…” i to właśnie „może akurat” sprawia, że chce się spróbować.
Ania opisuje zmiany jakie zachodziły w jej życiu, wszystko jest podparte doświadczeniem autorki, co dodaje realizmu. Czasem, jak z nagłówkowym eksperymentem z ryżem, podparte naukowymi dowodami.
Ryż, a właściwie eksperyment z ryżem, ma udowodnić nam, że słowa mają moc sprawczą. Często nie zdajemy sobie nawet sprawy ile treści czy emocji wyrażanych przez nas mową trafia do naszej podświadomości. Po raz pierwszy eksperyment ten przeprowadził Emoto Masaru. Autorka z czystej ciekawości eksperyment odtworzyła: ugotowała ryż, do jednakowych słoiczków włożyła jednakową ilość ryżu. Zakręciła. Głównym zadaniem było to, aby do jednego mówić z czułością i miłością, drugi słoiczek obdarzać negatywnymi emocjami. I tak, zdaję sobie sprawę, że brzmi to niedorzecznie, jednak efekty były zaskakujące. Eksperyment trwał miesiąc a ryż, którego uderzała dawka złych emocji, zgnił – co nie było zbyt zaskakujące, w końcu to miesiąc! Zaskoczeniem było jednak to, że ryż ze słoiczka, do którego autorka mówiła z miłością pozostał właściwie bez większych zmian. Refleksję i ewentualną próbę odtworzenia eksperymentu, pozostawiam Wam.
via soup.io
Najbardziej w „Jak stać się szczęśliwym człowiekiem” podobało mi się to, że Ania nie chce nikogo nawracać. Nie ma misji zmiany ludzkości i ich sposobu myślenia. Książkę czyta się szybko, jakby słuchało się opowieści przy herbacie i pysznym cieście. I, nawet jeśli nie wniosło to do mojego życia zbyt wiele wiedzy, z pewnością nie jest to pozycja, którą bym odradzała. Myślę, po prostu, że mogłaby pomóc młodszym osobom, albo mniej angażującym się w tematykę samorozwoju czy ogólnie ludzkiej psychiki. O wszystkim co Ania pisała, wiem już od jakiegoś czasu i cały czas testuję na własnej skórze.
Podsumowanie
„Jak stać się szczęśliwym człowiekiem” to poradnik inny niż większość. Zamiast gotowych rozwiązań, pokazuje nam tylko możliwości do zmiany. Co najlepsze, napisany jest w sposób, który ciekawi. Czytelnicy bloga Ani, wiedzą w jaki sposób autorka pisze – w prosty, przyswajalny ale i interesujący sposób.
Poradnik Anny Kęski to z pewnością pomocna literatura dla osób, które czują się nieszczęśliwe i pragną zmian. Często jednak, żeby zmienić swoje życie, należy zacząć od siebie i zmiany sposobu myślenia. Autorka w prosty, przejrzysty sposób pokazuje swoją drogę, którą przebyła.
Polecam zdecydowanie osobom, które narzekają na zdrowie, na życiowe problemy i są po prostu, zwyczajnie zmęczone albo zagubione. Może akurat przedstawione tutaj rozwiązania pomogą? :)
[https://antymateriablog.wordpress.com/2015/12/01/trucizna-slow-i-mysli-jak-stac-sie-szczesliwym-czlowiekiem-anna-keska/]
Książka Ani jest nietypowa. Nie mówi nam jak mamy żyć, nie mówi nam jak mamy się zachowywać, by zmienić swoje życie. Nie ma trybu rozkazującego, niczego nie nakazuje. Jednocześnie jednak uczy – daje nam możliwości, pomysły i propozycje na zasadzie „spróbuj, może akurat…” i to właśnie „może akurat” sprawia, że chce się spróbować.
Ania opisuje zmiany jakie zachodziły w jej...
2015-11-19
Ideał według Słownika Języka Polskiego PWN to człowiek będący wzorem do naśladowania i coś absolutnie doskonałego. Kobieta idealna to matka, żona i kochanka o nienagannym wyglądzie i zachowaniu. Kobieta, która jest wielofunkcyjna: po pracy gotuje obiad, odbiera dzieci ze szkoły, pierze i sprząta, a potem jeszcze swoim pięknem i poczuciem humoru zabawia gawiedź na wieczornej wytwornej kolacji, którą oczywiście sama przyrządziła.
Przeglądając artykuły dostępne w sieci i wypowiedzi mężczyzn (tu i tu) jedno jest pewne – kobieta idealna nie istnieje, ideał jest czysto subiektywny i nie jednakowy dla wszystkich. To wielobarwny wachlarz gustów, charakterów. Dlaczego więc kobiety z takim zapamiętaniem szukają tego ideału w sobie?
Odpowiedzią na wiele pytań jest książka Sylwii Kubryńskiej.
Ciało mówiące
Autorka Najlepszego Bloga na Świecie*, autorka wielu felietonów publikowanych w „Wysokich Obcasach” zaprasza nas w podróż do kobiecego umysłu. Mózgu, który codziennie bombardowany jest powinnościami, obowiązkami i wstydem. Wstydem za to, że właściwie jesteśmy kobietami.
Książka „Kobieta dość doskonała” oprowadza nas po kobiecej psychice i tego, w jaki sposób się kształtuje, ale spokojnie – nie jest to książka typowo psychologiczna. Autorka poprzez swoje wspomnienia i doświadczenia (albo wspomnienia i doświadczenia innych kobiet) mówi o kobiecie współczesnej. Kobiecie pragnącej, o jej krzywych, o jej ciele, o jej słowach i myślach.
1496_cad5Może to co napisałam brzmi jak bełkot, ale historie opowiedziane w książce są historiami, z którymi czytelniczka może się utożsamić. Każda z nas w wieku dorastania wstydzi się, że jest kobietą. Wstydzi się kiełkujących piersi, pierwszego okresu. Wstydzi się rozmawiać z chłopakiem, wstydzi się, że przypala wodę na herbatę i wstydzi się swoich pragnień. Od dziecka jesteśmy uczone posłuszeństwa, obowiązków domowych, gotowania i sprzątania – i większość z nas, szczerze tego nienawidzi. Nienawidzi prawie tak samo, jak luster, lustereczek. Zwierciadeł, które nosimy ze sobą jak znamię. Krzyczą „patrz!”, oceniają najsurowiej i nie pozostawiają nas nigdy w spokoju, bo kobieta idealna być musi.
Wyliczanka
Kobieta idealna w książce Sylwii Kubryńskiej, jest Tobą i mną. Zwykłą, wiecznie marzącą kobietą z planami na przyszłość. Z indywidualnością, którą w sobie pielęgnuje. Jest kobietą cierpiącą, poświęcającą się. Pełną kompleksów, pełną obaw, pełną właśnie wstydu i strachu. Przed odrzuceniem, przed samą sobą. Kobietą z problemami, kobietą świadkiem, kobietą noszącą pod sercem nowe życie, kobietą wojującą ze stereotypami, którym w gruncie rzeczy i tak się poddaje. Feministką, która lubi, gdy mężczyzna otwiera przed nią drzwi. Kobietą, która śpiąc śni o umięśnionym i przystojnym księciu z bajki – nieosiągalnym ideale (o, ironio!), a w życiu spotyka się z chłopem posiadającym dość pokaźny brzuch piwny, a którego największą ambicją jest pokonanie wszystkich poziomów w ‚Mario’ bez skuchy.
Kobieta idealna nie istnieje, istnieje natomiast to, czy nasze życie, praca i rola społeczna nam odpowiada. Czy życie korporacyjne jest spełnieniem naszych marzeń o karierze, czy życie na walizkach w kolejnych krajach jest dla nas błogosławieństwem (swoisty wanderlust) albo czy posiadanie rodziny, z maleństwami u boku, Ciebie/mnie jako kobietę satysfakcjonuje, cieszy – po prostu zwyczajnie. A może po prostu, zwyczajnie kobieta idealna, to każda z nas – z kobiet, które pomimo problemów, potknięć, wyzwań zawsze są na czas, zawsze uśmiechnięte, choć zmęczone. Dzielne i piękne w swej indywidualności. Piękne wewnątrz i na zewnątrz, z naszą płcią i wolą walki.
Podsumowanie
„Kobieta dość doskonała” to opowieść o kobiecie błądzącej, o kobiecie puszczającej oko do czytelniczki, o kobiecie niosącej zrozumienie. O tym, co kulturowo i życiowo przynosi nam świat. O nieustannej wojnie kobiet ze sobą. O role społeczne, o wygląd, czy sposób chodzenia!
To nie poradnik, to nie książka psychologiczna, to nie lukrowana powieść o kobiecie współczesnej. To książka wypełniona szczerością. Wypełniona prawdziwością. Czyta się ją, jakby się słuchało opowieści znajomej, przy kawie, albo gdzieś w barze z zimnym piwem w ręce. Jest na tyle swojska, ciepła, choć pełna trosk i życiowych zawirowań, że czyta się ją z wielką przyjemnością. Zwłaszcza, że możesz, Czytelniczko, dojrzeć w głównej bohaterce/autorce cząstkę siebie. Taki dziwny, znany tylko kobietom świata, wspólny mianownik.
Bloga autorki czytuję od jakiegoś czasu, wiedziałam więc czego mogłabym się spodziewać, ale szczerze byłam zaskoczona. Zaskoczona jak mądra i dojrzała jest to lektura. Niosąca naukę (ale znacznie większą dla kobiet młodszych), pocieszenie i miłe otulenie.
Śmiałam się do mojego A., że jest to książka, którą mężczyźni powinni czytać, by choć odrobinę zrozumieć kobiecą psychikę :D
I tak, zdaję sobie sprawę, że nie jest to typowa recenzja, można powiedzieć, że tej książki nie da się zrecenzować wprost – jest zbyt wielobarwna, wzbudzająca zbyt dużo refleksji i skłaniająca do zbyt dużej ilości przemyśleń około życiowych. Jest unikatowa. Wyjątkowa, niczym hymn kobiecych serc.
Książką jestem zauroczona (co widać ;)), i z czystym sumieniem polecam każdej kobiecie!
[https://antymateriablog.wordpress.com/2015/11/24/nieustajaca-wojna-czyli-portret-kobiety-wspolczesnej-kobieta-dosc-doskonala-sylwia-kubrynska/]
Ideał według Słownika Języka Polskiego PWN to człowiek będący wzorem do naśladowania i coś absolutnie doskonałego. Kobieta idealna to matka, żona i kochanka o nienagannym wyglądzie i zachowaniu. Kobieta, która jest wielofunkcyjna: po pracy gotuje obiad, odbiera dzieci ze szkoły, pierze i sprząta, a potem jeszcze swoim pięknem i poczuciem humoru zabawia gawiedź na wieczornej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-11-09
Wiele razy pewnie słyszeliście stwierdzenie, że najlepsze książki pisze samo życie. Pewnie nie raz też słyszeliście o niezwykłych historiach miłości od znajomych czy członków rodziny. Historie, które wzruszają, są pełne magii a przez to, że są niemalże namacalne, trafiają do naszej duszy i wlewają ciepło nadziei i szczęścia. Cecelia Ahern w swojej powieści epistolarnej pokazała wszystkie cechy ludzkiego życia i, nawet jeśli fabuła jest jedynie fikcją literacką, dotarła do mojej duszy do tego stopnia, że nie łatwo mi wyjść ze świata, który stworzyła.
Czas i milczenie
Rosie i Alex znają się od dziecka. Przez dwanaście lat siedzieli razem w jednej ławce, razem trafiali do gabinetu dyrektora, razem byli zawieszani i razem przeżywali wszystkie te dziecięce przygody. Pisywali do siebie listy, liściki. Ich przyjaźń dorastała wraz z nimi. Patrzyła na nastoletnie kłótnie i cicho z kąta zmieniała się w silną miłość. Jednak, żadne z nich nie chciało się przyznać do uczuć, los kierował nimi, nie pozwalając na chwilę zaczerpnąć powietrza. Wyjazd Alexa do Bostonu, niespodziewana ciąża Rosie, związki i problemy codziennego życia. Pomimo tego zawsze byli przy sobie w mniejszym lub większym stopniu. Jak przyjaciele. Usuwali się z życia tego drugiego, gdy było trzeba. Ale milczenie, którego doznali, prześladowało ich całe życie.
Czas nie ma znaczenia, jeśli chodzi o miłość. Przyjdzie ona w najbardziej odpowiednim momencie naszego życia, niespodziewanie. Zaskoczy ciszą, ciszą tylko dla Was zrozumiałą i, muszę przyznać, że sama przeżyłam coś równie pięknego. Osoby, które czytały książkę, będą doskonale wiedzieć o czym piszę.
Cecelia Ahern stworzyła w swojej książce piękny obraz życia. Życia w otoczeniu rodziny i życia, które biegnie usłane porażkami, pechem, zwątpieniem i cierpieniem. Życia, które każdy z nas mógłby toczyć. Nie ma w tej książce zbytecznej dawki lukru, nie ma mdłych scen rodem z Harlequin’ów. Książka wciąga, a bije od niej niesamowite ciepło, pogoda ducha pomimo przeciwności, pomimo zagubienia. Czytając książkę uśmiechałam się pod nosem, bo to piękny obraz miłości, przyjaźni i rodziny. Prosty, nie przekombinowany. Swojski, uroczy i wzruszający.
Książka vs Film
Na podstawie „Love, Rosie” powstał film o tym samym tytule. Jeśli ktoś spodziewa się klapy po adaptacji, mogę uspokoić. Film jest inny niż książka, wiele wątków jest pominiętych, wiele jest zniekształconych. Jeśli jednak spojrzy się na film oddzielnie, dostrzeże się jego niesamowity urok. Akcja w filmie jest bardziej płynna, szybsza (w książce jest wiele refleksji, przemyśleń bohaterów). Zawsze wychodzę z założenia, że nie można do końca oceniać ekranizacji przez pryzmat samej książki. To niesprawiedliwe. Książka ma 500 stron, pełna jest emocji bohaterów, które opisuje narrator (tutaj pierwszoosobowy, oczywiście) – w filmie środki przekazu są, poniekąd ograniczone. Uboższe z jednej strony. Obraz czy gra aktorska nie zawsze odda wszystko, dodatkowo jak w dwóch godzinach filmu zmieścić całe 500 stron?! To prawie niemożliwe.
Jeśli czytaliście książkę, potraktujcie z dystansem adaptację – dzięki temu będziecie się bawić równie dobrze, jak przy książce. Zwłaszcza, że Lily Collins i Sam Claflin doskonale spisali się i oddali charakter granych postaci :)
Posumowanie
„Love, Rosie” to lekka i przyjemna powieści o przyjaźni i miłości. Odrobinę refleksyjna, pokazuje czytelnikowi, że życie ludzkie jest wieczną drogą, której nigdy nie można być pewnym. Los jest zwodniczy, a człowiek uwielbia popełniać błędy i się gubić. Wszyscy jesteśmy malutcy w obliczu emocji, które nami władają. Upływ czasu jest nieuchronny, ale nigdy nie jest za późno na odnalezienie siebie, miłości, pasji i spełnienia.
„Love, Rosie” jest książką wyjątkową, kobiecą i szczerą. W gruncie rzeczy jest to poniekąd powieść opowiadająca historie wielu bohaterów, Rosie i Alex są osią fabuły, która wszystko scala. To niesamowite jak na zaledwie 500 stronach można opisać niemalże całe ludzkie życie.
Dodatkowo jest to historia o poszukiwaniu sensu, o wierze w siebie i pokorze. Zapodana w lekki, ciekawy sposób. Jestem oczarowana, co zapewne widać.
Polecam, Mona Te
[https://antymateriablog.wordpress.com/2015/11/12/wielkie-male-zycie-love-rosie-cecelia-ahern/]
Wiele razy pewnie słyszeliście stwierdzenie, że najlepsze książki pisze samo życie. Pewnie nie raz też słyszeliście o niezwykłych historiach miłości od znajomych czy członków rodziny. Historie, które wzruszają, są pełne magii a przez to, że są niemalże namacalne, trafiają do naszej duszy i wlewają ciepło nadziei i szczęścia. Cecelia Ahern w swojej powieści epistolarnej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-10-11
Zabiorę Was dzisiaj w podróż do mrocznego wnętrza ludzkiej duszy. Do duszy nieskalanej, niewinnej i duszy pełnej mroku, zatracenia. „Mistrz” Janusza Nagieckiego jest nie tyle opowieścią o skomplikowanej relacji między nauczycielem a uczniem, ale również opowieścią o żądzy, samotności i tajemnicy. Zaskakująca i kończąca się zbyt szybko historia, jakby urwana w połowie opowieści sprawiła, że popadałam mimowolnie w refleksje, zapisując cytaty, które przykuły moją uwagę. Jest to książka i może brzmieć to banalnie, opowiadająca o życiu. O ludzkiej gonitwie, o kłamstwie, o chęci pomocy, o umieraniu.
Tylko nieboszczyka nie nachodzą pragnienia
Wyobraź sobie, Czytelniku, że jesteś studentem aktorstwa. Niby lubianym, z zasadami wywodzącymi się z konserwatywnego wychowania. Pochodzisz z małej miejscowości, a na studia wyjeżdżasz do dużego miasta, Warszawy. Nie masz specjalnego talentu, jesteś tam raczej z pasji, może z odrobiny pychy. Masz przy boku piękną dziewczynę o słomkowych włosach i urodzie iście słowiańskiej. Mieszkacie razem i wszystko jest tak jak być powinno. Ona studiuje psychologię, ale znajduje czas na wspólne imprezy i randki. Przychodzi jednak czas zaliczeń, a Ty zostajesz na lodzie. Każdy się od Ciebie odwraca i nie chce współtworzyć z Tobą grupy, która miałaby wystawiać pracę dyplomową przed komisją i bliskimi. Odkrywasz nagle, że jesteś samotny, odizolowany, bezużyteczny. Wmawiasz sobie, że ratunek z rąk bardzo znanego aktora a jednocześnie Twojego wykładowcy jest wyróżnieniem, nie aktem litości. Wystawiać będziecie „Zbrodnię i karę”, scenariusz napisany na dwa głosy. Zaczynacie próby, a Ty jesteś zachwycony. Tyle się możesz nauczyć od tak znakomitego aktora! Ze swym uwielbieniem biegniesz do dziewczyny, dzielisz się z nią nawet tak intymnymi szczegółami jak bicie i poniżanie. Profesor nie zna granic, chce jak najlepiej przygotować Cię do roli, chce byś czuł i myślał jak postać, którą grasz. W oczach Twojej dziewczyny dostrzegasz żar, który nasila się po poznaniu z Twoim mentorem, tytułowym Mistrzem. I wszystko zaczyna się w Twoim życiu zmieniać, a zmiany te nawiedzają także Twoje otoczenie. Burzą wszystko, co znałeś.
„(…) Często zbliżamy się do bólu, bo nie wierzymy, że to on nas boli. (…) Ufamy, że przez poznanie da się go oswoić”
„Mistrz” to monolog dwóch złożonych postaci, tytułowego Mistrza, znanego i cenionego aktora polskiego teatru oraz Janka, studenta, niezbyt zdolnego, ale pracowitego chłopaka z małej miejscowości. Monolog na 200 stronach ukazuje mnogość emocji i ludzkich twarzy. Mamy tutaj do czynienia z retrospekcją i tak naprawdę doskonale wiemy jak się kończy wątek główny. Wraz z głównym bohaterem, Jankiem, odkrywamy historię i tajemnicę, którą otulona jest powieść. Chłopak opowiada nam ją przy butelce wódki, w Zaduszki, czasem mówiąc do siebie, czasem wspominając coś jeszcze innego i zmieniając temat. Czyta się to wszystko, jakby słuchało się relacji z życia znajomego, którego nie widzieliśmy kawałek czasu.
„(…) chcesz zrozumieć, to nazwij, zdefiniuj. Zdefiniuj w sobie. Uchwyć przyczynę gestu…”
Wypowiedź Janka okraszona jest wtrąceniami z dziennika Mistrza, które pokazują w pewien specyficzny sposób drugą stronę medalu- inne spojrzenie na wydarzenia, na całą tą grę, którą prowadzi Mistrz ze swoim uczniem. Jest to złożona gra, która ma uświadomić Janka, że tylko ból, poświęcenie i prawda mogą doprowadzić go do sukcesu. Gra ta jest osią fabularną powieści, można czasem odnieść wrażenie, że jest tłem dla całej tej plątaniny relacji i emocji. „Mistrz”, dla mnie jest książką nie o tym, że aby osiągnąć perfekcję należy odciąć się od wszystkiego, co się zna, doznać najwyższego bólu i poświęcić wszystko, co się znało i kochało, ale o tym, jak skomplikowany jest człowiek, jak wiele potrafi znieść i jak relacje z innymi wpływają na jego życie.
Podsumowanie
Janusz Nagiecki w swojej powieści zabiera czytelnika w skomplikowaną podróż, bowiem skupia się głównie na emocjach i relacjach bohaterów, akcja powieści jest tylko tłem, ważnym spajającym, ale nadal tłem. Dialogi między postaciami stanowią większą część książki, co czyta się szybko i przyjemnie, choć ta przewaga nie uwłacza książce – jest czymś, co fascynuje. Nie są to rozmowy proste, często są głębokie, refleksyjne, czasem żartobliwe.
„Mistrz” to powieść żywa. Czuć to życie w charakterach bohaterów, w ich tajemnicach, w zakończeniu, które jest niemalże urwane. Jest to jedna z tych książek, które albo się pokocha albo znienawidzi. Wszystko jest w niej inne, dziwne, niepokojące, ale jednocześnie znajome. Miałam momenty, kiedy książkę chciałam odłożyć, ale za chwilę znowu przepadałam na kilka chwil.
To niesamowite, gdy książka zostawia czytelnika z jednym wielkim znakiem zapytania w głowie, zmusza do myślenia i wzbudza emocje, często skrajne. Takie książki powinno się cenić, zwłaszcza, jeśli pochodzą z rodzimego podwórka, a ich autor to równie fascynująca osobistość :)
[https://antymateriablog.wordpress.com/2015/11/02/trudne-relacje-i-ich-konsekwencje-mistrz-janusz-nagiecki/]
Zabiorę Was dzisiaj w podróż do mrocznego wnętrza ludzkiej duszy. Do duszy nieskalanej, niewinnej i duszy pełnej mroku, zatracenia. „Mistrz” Janusza Nagieckiego jest nie tyle opowieścią o skomplikowanej relacji między nauczycielem a uczniem, ale również opowieścią o żądzy, samotności i tajemnicy. Zaskakująca i kończąca się zbyt szybko historia, jakby urwana w połowie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-10-08
Wyobraźcie sobie świat baśni. Baśni w wersji Disneya - słodkie, kolorowe, rozśpiewane i roztańczone. Świat podzielony na dobro i zło, na czerń i biel. Całkowite odizolowanie najczarniejszych i najmroczniejszych złych bohaterów od tych, którzy pragną tylko dobra, piękna. Prawdziwa idylla. Wyobraźcie sobie, że podglądacie losy wszystkich czarnych charakterów z tych baśni i... zaczynacie ich żałować. Skazani na wygnanie, pozbawieni godności i swojego charakteru. Ludzie się zmieniają, ale czy zło wyssane z mlekiem matki, albo przekazane za sprawą genów nie umiera? Czy tradycja i otoczenie, ma realny wpływ na osobowość? Czy przyjaźń i miłość w świecie tak złym, że aż groteskowym, może istnieć?
Czarny charakter, nie do końca taki czarny
Od czasów pierwszych animacji, które wyszły spod ręki Walta Disney'a, baśnie są inspiracyjną potęgą, która nie zna upływu czasu, nie rozgranicza wiekowo ani płciowo. Baśnie, te klasyczne, mroczniejsze oraz te, które otoczył lukrową bańką mydlaną Disney, po dziś dzień są wielowymiarową, pop-kulturową siłą. Uczą najmłodszych i zachwycają starszych. Odniesienia do nich znajdziemy w filmach, serialach, książkach a nawet w grach komputerowych! Nie można zaprzeczyć, że świat baśni oczarował cały świat. I może właśnie dlatego sięgnęłam po tę książkę. Po książkę, która na chwilę przeniosła mnie w świat dzieciństwa, kiedy to oryginalne (oczywiście ocenzurowane!) baśnie czytywałam z mamą i młodszym bratem.
Świat wykreowany przez Melissę de la Cruz to świat, w którym dobro i zło zostało oddzielone grubą kreską. Zło, które zawsze uprzykrzało życie doskonale znanych nam postaci: Belli i Bestii, Aurory czy Śnieżki, zostało wypędzone na wyspę i zamknięte pod kloszem. Klosz ów, nie przepuszcza żadnej energii magicznej, nie pozwala się z niej wydostać - jest więzieniem. Zapomnianym i opuszczonym miejscem.
Poznajemy dzieci największych złoczyńców: Mal - córkę Diaboliny; Carlosa - syna Cruelli de Moon; Jay'a - syna Dżafara oraz Evie - córkę Złej Królowej, która za wszelką cenę chciała być najpiękniejszą na świecie. Ich dzień nie różni się zbytnio od dni każdego nastolatka: szkoła spędza sen z powiek, a codzienne obowiązki bywają istną torturą, zwłaszcza jeśli ma się do wysprzątania cały zamek i opiekę nad najcenniejszym skarbem - furtami własnej matki. Zgnilizna i chęć bycia największym złoczyńcą na świecie sprawia, że każdy czyn musi być podszyty złem. Przyjaźń i jakakolwiek dobroć jest z miejsca wyszydzana, obracana w żart, traktowana jako przejaw słabości. Jednak pewne wydarzenie sprawia, że coś się zaczyna zmieniać...
"(...) właśnie o to chodziło w poznawaniu świata. Kiedy już przekroczyłeś próg domu, gdy opuściłeś mrok jaskini, trudno było wrócić."
Przypadek sprawia, że magia na chwilę znowu zaczyna gościć na Wyspie potępionych. Diabolina, wiecznie pragnąca zemsty, postanawia wysłać córkę na poszukiwanie Smoczego Berła - przedmiotu, w którym zaklęta jest potęga prawdziwego zła. Córka, chcąc wreszcie zaimponować matce, opracowuje plan. Misterny, mroczny plan. Zabiera Evie, na której chce się zemścić, Jay'a jedynego druha, którego nie przeraża jej status społeczny (w końcu jest córką Diaboliny, najpotężniejszej na Wyspie, nawet bez magii) oraz Carlosa, którego wynalazek zapoczątkował całą przygodę. Nikt nie spodziewa się, że wyprawa, w którą wyruszają zmieni wszystko.
Podsumowanie
"Wyspa potępionych" jest lekką, prostą historią. Nie oczekiwałam zbyt wiele po książce dla młodzieży, ale muszę przyznać, że polubiłam bohaterów (których, notabene dalsze losy poznajemy w filmie "Następcy"- patrz ilustracje do posta), polubiłam ich złożoność i tak realną niepewność. Chęć zabłyśnięcia przed rodzicami, chęć dowiedzenia swojej własnej wartości zna, chyba, każdy z nas. Samotność, która otacza bohaterów i wieczne wymagania, którym sprostać nie mogą... po prostu nie można było nie poczuć do nich odrobiny sympatii.
Historia, którą zaserwowała nam autorka, jest historią drogi i przemiany. Pokazuje nam, że nic w życiu nie jest tylko czarno-białe. Każdy ma dwie twarze, nikt nie jest całkowicie zły, albo całkowicie dobry. Świat byłby wtedy zbyt mdły, zbyt prosty a życie? Wiałoby rutyną i nudą. Melissa de la Cruz zapodaje w swojej książce prostą wiedzę: każdy może się zmienić, każdy ma wiele twarzy, każdy ma prawo by być równo traktowany.
Nie jest to nic odkrywczego, ale właśnie o takich oczywistych oczywistościach najczęściej zapominamy. Książkę polecam, ale raczej młodszym czytelnikom (mając 26 lat historia niekoniecznie nas porwie, chyba że jest się takim fanem baśniowych opowieści, jak ja :D). Dobra zabawa gwarantowana, zwłaszcza, jak lubicie alternatywne historie i spojrzenie na baśnie z całkiem innej perspektywy. Jeśli masz ochotę na lekką historię na jesienny wieczór, ale nie banalną, ciekawą - to myślę, że to książka dla Ciebie, Czytelniku :)
[https://antymateriablog.wordpress.com/2015/10/10/antybohater-odczarowany-wyspa-potepionych-melissa-de-la-cruz/]
Wyobraźcie sobie świat baśni. Baśni w wersji Disneya - słodkie, kolorowe, rozśpiewane i roztańczone. Świat podzielony na dobro i zło, na czerń i biel. Całkowite odizolowanie najczarniejszych i najmroczniejszych złych bohaterów od tych, którzy pragną tylko dobra, piękna. Prawdziwa idylla. Wyobraźcie sobie, że podglądacie losy wszystkich czarnych charakterów z tych baśni i......
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-04
2015-05
2015-04
2015-08
Każdy z nas skrywa tajemnice. Jedne są duże, wstydliwe a inne malutkie i drobne. Wyobraźcie sobie jednak, że poznajecie młodego chłopaka, która nosi ciężar takiej tajemnicy. Jest zamknięty, wyizolowany – ogólnie, ciężko zwrócić się do niego i uzyskać jakąkolwiek odpowiedź. Trzyma się z daleka, unika kontaktu. Mimo to, nie potrafisz przejść obok zupełnie obojętnie. Małymi kroczkami zbliżacie się i… tajemnica przestaje być tajemnicą.
Tak rozpoczyna się historia opisana w „Wilczych dzieciach” Mamoru Hosoda i Yuu, o której to będę dziś Wam opowiadać z wielką przyjemnością.
Trudna sztuka wychowywania
Przypadek (a może przeznaczenie?) sprawia, że Hana – pilna studentka pierwszego roku, zwraca uwagę na młodego, cichego chłopaka. Przypadek (przeznaczenie!) sprawia, że zakochują się w sobie. Zakochują bez pamięci. Z wdzięcznością i szacunkiem. Ona koi jego wieczną samotność, on obdarza ją wielką czułością. Któregoś, mrocznego i zimnego wieczoru dzieli się z nią największą swoją tajemnicą: pochodzi ze starożytnego rodu japońskich wilków, które właściwie już nie istnieją. Jest sam, jedyny przedstawiciel swojego gatunku, jakiego zna. Hana, nie ucieka z przerażeniem, wręcz przeciwnie. Kocha jeszcze mocniej.
Pierwsza część mangi jest retrospekcją zdarzeń opowiadaną przez dziecięcego narratora. Historia toczy się szybko, niedługo po tym, Hana zachodzi w pierwszą ciążę. Potem w drugą. Ma córkę i synka, ale los chciał, że zostaje sama i musi szukać sposobu na wychowanie dwóch małych wilczątek.
„Wilcze dzieci” to opowieść, z którą bardzo łatwo się utożsamić. Wątek wilcząt jest tak naprawdę tylko ciekawym dodatkiem, który wyróżnia tę mangę na tle innych. Poruszone tutaj problemy możemy łatwo odnieść do rzeczywistych, ludzkich problemów. Samotne macierzyństwo, problemy natury materialnej, problemy z przystosowaniem czy chociażby samotność i odizolowanie od społeczeństwa, to tematy, które każdy z nas zna, czy to z historii zasłyszanych, czy też z własnej autopsji.
Doceniam w tej mandze Hanę – matkę, która nigdy się nie poddaje. Wychowuje dwójkę małych wilcząt zupełnie sama. Wilcząt, które jeszcze nie rozumieją, że muszą ukrywać swoją prawdziwą naturę. Hałasują, gryzą, rozrabiają. Hana śpi po kilka godzin, uczy się i próbuje znaleźć rozwiązanie z sytuacji, która jest, bądź co bądź, kiepska.
„Wilcze dzieci” to także historia o szukaniu siebie. O dorastaniu i decyzjach. O poznawaniu świata, który dostarcza tak wielu wrażeń, ale też i zagrożeń. O tym, że zawsze jest czas na zmiany. Na zmiany i decyzje, które przynoszą szczęście.
Dzieci Hany stają przed trudnymi wyborami, muszą zrozumieć kim są i dlaczego pewne sytuacje wymagają poskromienia ich wilczej natury. Muszą zrozumieć, że świat, choć tak rozległy, jest tak naprawdę bardzo mały a każdy przejaw inności jest piętnowany, bo zwyczajnie budzi strach.
Podsumowanie
„Wilcze dzieci” to manga, której fabuła zachwyca niesamowitym, tkliwym i melancholijnym klimatem. Dziecięca narracja dodaje mandze subtelności. Delikatność kreski oraz humor zawarty na kartach tej powieści graficznej sprawiły, że skończyłam czytać z wielkim głodem i niedosytem. Ta historia niesamowicie uzależnia i urzeka. Jest urocza, prawdziwa, pełna wzruszeń i optymizmu. Cała siła Hany, jej wariujące wilcze dzieci, świat, jaki widzimy wokół – piękno natury, szarość miast i ludzie, postacie drugoplanowe – wszystko to jest spójną kompozycją, której nie można nie pokochać. Po prostu się nie da. Metafory, które dotrą do każdego oraz stereotypy, z którymi walczą bohaterowie, to doskonałe uzupełnienie warstwy fabularnej o dodatkową głębię.
Mimo wątku romantycznego i całej tej słodkiej słodkości, opowieść nie mdli. Zawiera bowiem, świetnie wyważone proporcje dobrze rozbudowanej fabuły. Bałam się tej mangi, bo tak naprawdę doskonale wiedziałam co w niej znajdę. Obejrzałam kilka lat temu anime, na podstawie którego (o ile się nie mylę) powstała manga i, w którym się zakochałam od pierwszych minut:
Bałam się, że manga okaże się bezmyślną kalką, albo, że fabuła będzie całkiem inna, mniej wciągająca i rozczarowująca. Na szczęście, nic takiego nie miało miejsca, a ja z czystym sumieniem polecam. Nie tylko fanom wilczych opowieści :)
[https://antymateriablog.wordpress.com/2015/10/01/w-poszukiwaniu-wlasnej-tozsamosci-wilcze-dzieci-mamoru-hosoda-i-yuu/]
Każdy z nas skrywa tajemnice. Jedne są duże, wstydliwe a inne malutkie i drobne. Wyobraźcie sobie jednak, że poznajecie młodego chłopaka, która nosi ciężar takiej tajemnicy. Jest zamknięty, wyizolowany – ogólnie, ciężko zwrócić się do niego i uzyskać jakąkolwiek odpowiedź. Trzyma się z daleka, unika kontaktu. Mimo to, nie potrafisz przejść obok zupełnie obojętnie. Małymi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-01-01
2015-01-10
2015-03-20
2015-03-28
2015-04-02
2015-04-10
Utknęłam. Kasuję każde zdanie, które próbuję tutaj napisać. Nic nie pasuje, nic nie jest na tyle dobre, na tyle ważne, na tyle ciekawe, by oddać wszystkie emocje i wartość tej książki. Wszystko jest zbyt wyblakłe, nieistotne, nijakie. Są na świecie książki, których się nie czyta – je się przeżywa. Całym ciałem i duszą. Nie można się od nich oderwać, a rzeczywistość przestaje być ważna. „Marsjanin” jest właśnie jedną z takich książek.
Survival i ziemniaki
Mark Watney jest jednym z członków załogi Misji Ares 3, która wylądowała jako pierwsza w historii lotów załogowych na powierzchni Czerwonej Planety. Mieli prowadzić badania, zebrać próbki i pozostać na powierzchni Marsa miesiąc. Niestety, kilka dni po wylądowaniu, dopada naszych bohaterów potężna burza piaskowa – ewakuacja jest nieunikniona. Na wskutek nieszczęśliwego wypadku załoga zostawia Marka na Marsie, nie wiedząc nawet czy żyje. Od momentu odzyskania przytomności, Mark musi radzić sobie sam.
Wyobraźmy sobie taką sytuację, zostajecie sami na obcej planecie. Obcej i dość niesprzyjającej nam planecie. Planecie, na której prawie nie ma atmosfery, grawitacja jest inna niż ta na Ziemi i planecie, na której jest przeraźliwie zimno. Zostajesz sam, Czytelniku, bez możliwości skontaktowania się z kimkolwiek, z ograniczoną ilością pożywienia. Oczywiście, jesteś przeszkolony, masz pewną wiedzę, jak sobie radzić w podobnych sytuacjach, ale nadal to jest coś zupełnie nowego, bo wszystkie sytuacje, o których NASA kiedykolwiek Tobie mówiła, są sytuacjami czysto hipotetycznymi. Co robisz? Ja, osobiście, pewnie bym załamała ręce i wpadła w czarną rozpacz. Mark, natomiast zakłada plantację ziemniaków.
„Jak to jest? – zastanawiał się. Utknął tam, myśli, że jest całkiem sam i że go opuściliśmy. Jaki wpływ ma to na ludzka psychikę?
Odwrócił się w stronę Venkata. – Zastanawiam się, co teraz myśli.
WPIS W DZIENNIKU: SOL 61.
Jak Aquaman może kontrolować wieloryby? To ssaki! Bez sensu.”
Wyszywana opowieść
„Marsjanin” opowiada historię o człowieku, który się nigdy nie poddaje. Napotyka na swojej drodze masę przeszkód w środowisku, które może zabić go w każdym momencie. Niesamowite w tej książce jest to jak autorowi udało się wpleść w fikcję literacką odrobinę naukowych teorii, twierdzeń oraz wiedzy. Nie nużą, są ciekawym uzupełnieniem fabuły a Mark jest idealnym nauczycielem. Nauczycielem pełnym dystansu i poczucia humoru. Gdyby nie kreacja bohatera, którą stworzył Andy Weir, powieść byłaby zwyczajna. Typowa, amerykańska opowieść pokroju „Apolla 13” i innych tego typu. Katastrofa, NASA i niebezpieczny kosmos chcący zabić głównego bohatera – znamy to aż za dobrze. Dzięki Markowi i jego spojrzeniu na całą sytuację, książkę czyta się jednym tchem. Bohaterowie poboczni są krwiści, charakterni, mający swoje zdanie i będący ciekawym elementem historii, zwłaszcza te rozdziały, które rozgrywają się w siedzibie NASA.
„Marsjanin” to opowieść idealna. Wyszywana z tak dopracowanych elementów, że nie można zarzucić jej nic. No, może oprócz tego, że się kończy, że się w ogóle kończy. Skradła moje serce, skradła serce mojego A., który zazwyczaj nie przepada za czystym sci-fi. Oboje nie mogliśmy przestać czytać. Czytanie zabierało nam godziny poświęcone na sen. Nie żałujemy ani minuty.
Jest coś niezwykłego w tej książce. Niby traktuje o wydarzeniach abstrakcyjnych z naszego punktu widzenia, a jednak jest taka… ludzka. Przyziemna. Niesie, bowiem, przesłanie, które jest moim motywatorem – nieważne co się dzieje, jak bardzo życie bywa problematyczne – zawsze jest wyjście z sytuacji. Zawsze jest rozwiązanie, do którego możemy dojść, chociaż ta droga jest długa i wyboista. I, może to naiwne, ale daje poczucie panowania nad swoim życiem, chociaż w minimalnym stopniu.
Nie da się opisać co czułam czytając „Marsjanina”, nawet nie będę próbować, jedyne, co napiszę na zakończenie – przeczytajcie, przeżyjcie, poczujcie.
[https://antymateriablog.wordpress.com/2016/01/19/macgyver-na-marsie-marsjanin-andy-weir/]
Utknęłam. Kasuję każde zdanie, które próbuję tutaj napisać. Nic nie pasuje, nic nie jest na tyle dobre, na tyle ważne, na tyle ciekawe, by oddać wszystkie emocje i wartość tej książki. Wszystko jest zbyt wyblakłe, nieistotne, nijakie. Są na świecie książki, których się nie czyta – je się przeżywa. Całym ciałem i duszą. Nie można się od nich oderwać, a rzeczywistość...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to