-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik254
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2021-03-11
2020-04-02
Trafiam na wiele dobrych książek, ale z przykrością muszę stwierdzić, że czasy, kiedy potrafiłam przez 2 godziny nie odrywać się od lektury, dawno minęły. Jednak Diane Setterfield swoją nową powieścią pozwoliła mi nieco poczuć się jak za dawnym czytelniczych lat.
Okładkowe sroki, mam coś dla was
Zacznijmy od tego, co dostrzegamy w pierwszej kolejności sięgając po «Była sobie rzeka». Przepiękną obwolutę, pod którą kryje się jeszcze piękniejsza okładka. Wydawnictwo Albatros naprawdę spisało się przy wydaniu tej książki i nawet gdyby treść mnie w jakiś sposób rozczarowała, to nie mogłabym się pozbyć powieści Setterfield z biblioteczki. Ktoś na Instagramie napisał mi, że ta książka jest taka „moja”, że ta okładka, to wydanie od razu kojarzy się ze mną i jest to jeden z najlepszych komplementów, jakie dostałam jako blogerka książkowa. Wiecie, kocham, kiedy mi piszecie, że przeczytaliście coś z mojego polecenia, ale jeśli książka już po samej oprawie kojarzy wam się ze mną, to znaczy, że moja marka osobista pod sztandarem niebieskiej propagandy działa bardzo dobrze.
Okładka okładką, a co z treścią?
Naprawdę rzadko zdarza mi się wciągnąć w daną książkę już od samego początku. Zazwyczaj potrzebuję na to mniej więcej 50 stron, a zdarza się, że nawet i 100 (jak w przypadku powieści Jojo Moyes). Wyobraźcie więc sobie mój zachwyt, gdy sięgnęłam po «Była sobie rzeka» i już pierwsza strona powiedziała mi, że ta powieść tak łatwo mnie nie puści i że ma przede mną fantastyczną historię do odkrycia. Co to była za historia! Do samego końca nie wiemy, czy autorka zamierza przemycić tu odrobinę fantastyki, magii, baśni jakiejś czy jednak będzie trzymać się rzeczywistości. I dla kogo właściwie jest ta powieść? Czy to fantastyka, powieść obyczajowa, czy literatura piękna? A może nie warto jej wtłaczać w żadne gatunki, w żadne kategorie?
Diane Setterfield, droga czarodziejko
Diane Setterfield stworzyła piękną baśń dla dorosłych, pełną magii, miłości, ale też bólu i rozpaczy. Uwielbiam historię, którą opowiada i bohaterów, których Setterfield stworzyła. Uwielbiam to, w jaki sposób autorka prowadzi nas przez fabułę, jak książka jest podzielona, jak poszczególne historie różnych rodzin i ludzi łączą się w całość. Uwielbiam to, jak mnie «Była sobie rzeka» pochłonęła, jak się czułam, czytając tę powieść, jakich emocji mi przysporzyła. To zdecydowanie będzie jedna z najlepszych powieści, jakie przeczytałam i przeczytam jeszcze w tym roku. Pisząc tę opinię złapałam się na tym, że chciałabym wrócić do tej powieści. To chyba znak, że powinnam sięgnąć po inne książki autorki.
Podsumowując
Czy coś trzeba tu jeszcze dodawać? Czy trzeba was jeszcze przekonywać, żeby po tę powieść sięgnąć? Jeśli moje poprzednie zachwyty nad «Była sobie rzeka» was nie przekonały, to już chyba nic was nie przekona. Ale dla ostatecznego podkreślenia mojego zachwytu podsumuję moją opinię jednym słowem: CZYTAJCIE!
Trafiam na wiele dobrych książek, ale z przykrością muszę stwierdzić, że czasy, kiedy potrafiłam przez 2 godziny nie odrywać się od lektury, dawno minęły. Jednak Diane Setterfield swoją nową powieścią pozwoliła mi nieco poczuć się jak za dawnym czytelniczych lat.
Okładkowe sroki, mam coś dla was
Zacznijmy od tego, co dostrzegamy w pierwszej kolejności sięgając po «Była...
Fannie Flagg - co za urocze nazwisko! Pewnie większość z was kojarzy najbardziej znaną powieść tej pisarki - «Smażone zielone pomidory». Mnie na zapoznanie się z nią namówiła przyjaciółka, ale niestety średnio przypadła mi do gustu.
Mimo to, po przeczytaniu kilku fragmentów podesłanych mi na maila przez wydawnictwo, postanowiłam sięgnąć po najnowszą książkę Flagg. O jak dobrze zrobiłam!
Missouri, Elmwood Springs. Do Ameryki przybywa pewien Szwed, który kupił kawałek ziemi i założył na nim gospodarstwo rozpoczynając tym historię małego amerykańskiego miasteczka. Wokół zaczynają osiedlać się kolejni ludzie, kolejne rodziny. Jedynym problemem jest brak wystarczającej ilości kobiet. Lordor, na sugestię swych sąsiadek, postanawia znaleźć żonę korespondencyjnie. I tak zaczyna się historia miasteczka i ludzi, którzy je tworzyli. Od końca XIX wieku aż po czasy współczesne.
Wiem, że to głupie, ale zawsze mnie denerwuje, kiedy autorzy stawiają swoim bohaterom kolejne kłody pod nogi. Ok, to niezbędny element, aby coś się w książce działo, aby nie zanudzić czytelnika itd., ale... Ileż ja się naczekałam na powieść, w której najważniejsza jest miłość i rodzina, w której ludzie wiodą swoje zwyczajne życie, w którym od czasu do czasu pojawia się jakiś problem, ale nie na wielką skalę. I wreszcie trafiłam na «Całe miasto o tym mówi». Ta książka jest jak odpowiedź na moje modlitwy; jakby autorka czytała mi w myślach i stworzyła dokładnie taką historię, o przeczytaniu jakiej zawsze marzyłam. Jestem całkowicie zakochana w Elmwood Springs i jego mieszkańcach!
Nowa powieść Flagg prowadzi nas przez kolejne dekady w małym amerykańskim miasteczku i przez kolejne pokolenia. Poznajemy pierwszych osadników, a później ich dzieci, dzieci ich dzieci itd, ich proste życie przecinane niekiedy większymi i mniejszymi komplikacjami, wpływem historii światowej, zmianami gospodarczymi i technologicznymi, ich wzajemne sąsiedzkie i rodzinne relacje. Elmwood Springs to typowe amerykańskie miasteczko o mieszkaniu w którym się marzy. Dodajcie do tego jeszcze humor, ciepło i masę prostych mądrości życiowych. Ta książka jest idealna! Czytając ją nie mogłam się powstrzymywać, aby nie dzielić się z Lubym różnymi fragmentami, bo były niesamowicie zabawne i pełne takiego rodzinnego ciepła, bliskości, miłości, że podczas lektury nie mogłam przestać się uśmiechać i wzruszać jednocześnie. Czułam się tak, jak gdyby ci bohaterowie byli moją rodziną. Coś wspaniałego.
Mam problem. Nie potrafię napisać wam czegoś konkretnego poza banalnym zachwycaniem się tą powieścią. Nie mogę inaczej. Kiedy tylko przypominam sobie bohaterów «Całe miasto o tym mówi», robi mi się tak niesamowicie ciepło na sercu… Książkę kończyłam czytać będąc w pociągu i musiałam z całych sił powstrzymywać się, żeby się nie rozryczeć, że to już koniec, że już więcej nie spotkam cioci Elner, Normy, Katriny, Lordora. Znacie serial Przyjaciele? Oglądaliście go od początku do końca? Płakaliście na ostatnim odcinku, a zwłaszcza końcowej scenie, kiedy mieszkanie Moniki jest już puste? Jeśli tak, do dokładnie wiecie, jak ja czułam się podczas czytania ostatnich stron książki Flagg.
Nic więcej już chyba nie muszę dodawać. Czytajcie, bo to wspaniała powieść!
Fannie Flagg - co za urocze nazwisko! Pewnie większość z was kojarzy najbardziej znaną powieść tej pisarki - «Smażone zielone pomidory». Mnie na zapoznanie się z nią namówiła przyjaciółka, ale niestety średnio przypadła mi do gustu.
Mimo to, po przeczytaniu kilku fragmentów podesłanych mi na maila przez wydawnictwo, postanowiłam sięgnąć po najnowszą książkę Flagg. O jak...
Ta książka jest tak cudowna, że nie mam pojęcia od czego zacząć recenzję. Uwielbiam historie, które nie tylko wzruszają czytelnika, ale są również niezwykle mądre a ich przekaz bardzo ważny. Moim zdaniem «Cudowny chłopak» powinien wejść do kanonu lektur w szkołach podstawowych, jestem pewna, że dzieciaki bardzo by zyskały na zapoznaniu się w tym wieku z tak wartościową książką. Historia Auggiego pokazuje, jak okrutni potrafimy być dla drugiego człowieka, oceniając go jedynie po wyglądzie. Najbardziej przeraża mnie, jak okrutne potrafią być dzieci. A przecież trauma z dzieciństwa ma wpływ na całe nasze życie. Chciałabym, żeby takie książki zmieniały coś w naszym społeczeństwie; żeby zmieniały myślenie, uwypuklały błędy, które popełniamy, dzięki czemu możemy je później naprawić.
Bardzo podoba mi się forma «Cudownego chłopaka». Autorka oddaje głos kilku bohaterom, nie tylko Auggiemu: jego siostrze Olivii, jej chłopakowi i przyjaciółce oraz kolegom Auggiego ze szkoły. Pokazuje to jeden obraz z różnych stron oraz myśli i uczucia każdego z bohaterów. Bardzo się cieszę, że Palacio oddała głos Olivii i pokazała jej ciężką sytuację: córki, której rodzice większość uwagi poświęcają młodszemu bratu. To książka nie tylko o chłopcu ze zdeformowaną twarzą, ale także o problemach, z którymi zmagają się jego najbliżsi.
Czytając powieść R.J. Palacio towarzyszył mi kalejdoskop uczuć. Raz się śmiałam, za chwilę denerwowałam, żeby na końcu ocierać łzy wzruszenia. «Cudowny chłopak» to książka, która wciągnęła mnie od pierwszej strony, zachwyciła całokształtem: fabułą, bohaterami, językiem, sposobem narracji; zakochałam się w każdym jej elemencie i chciałabym, aby opowieść o Auguście Pullmanie poznało jak najwięcej osób.
A na zakończenie: czy tylko ja uważam, że zmiana tytułu z «Cud chłopak» na «Cudowny chłopak» jest bezsensowna? Pierwsza wersja dużo bardziej pasuje do treści książki.
Ta książka jest tak cudowna, że nie mam pojęcia od czego zacząć recenzję. Uwielbiam historie, które nie tylko wzruszają czytelnika, ale są również niezwykle mądre a ich przekaz bardzo ważny. Moim zdaniem «Cudowny chłopak» powinien wejść do kanonu lektur w szkołach podstawowych, jestem pewna, że dzieciaki bardzo by zyskały na zapoznaniu się w tym wieku z tak wartościową...
więcej mniej Pokaż mimo to
Chyba nie ma osoby, której historia Auggiego Pullmana nie skradła by serca. Bardzo łatwo wzruszyć się losem chłopca, który spotyka się z ogromną niechęcią jedynie z powodu swojego wyglądu. «Cudowny chłopak» porusza ważny temat i pewnie nie jedno z was zastanowiło się po lekturze nad własnym zachowaniem.
Ale musimy uczciwie przyznać, że każda historia ma dwie strony medalu. I to właśnie postanowiła wykorzystać R.J. Palacio w swojej kolejnej książce. Zamiast przygotować tradycyjny drugi tom przygód Auggiego, postanowiła opowiedzieć historie bohaterów drugo- i trzecioplanowych.
O fabule słów kilka
«Cudowny chłopak i ja» to trzy historie rówieśników Auggiego, którzy, każdy na swój sposób, musieli poradzić sobie z pojawieniem się nowego, wyjątkowego, chłopca w ich życiu. Poznajemy dobrze znanego i pewnie przez większość znienawidzonego Juliana, Christophera, który przyjaźni się z Auggiem niemalże od niemowlęctwa oraz Charlotte, którą dyrektor poprosił, aby razem z Jackiem i Julianem zaopiekowała się nowym uczniem. Jak pojawienie się Auggiego wpłynęło na ich życie?
Czy «Cudowny chłopak» nie wystarczy?
Kiedy zaczynałam czytać tę książkę, z jednej strony byłam podekscytowana, z drugiej zaś - nieco sceptyczna. Czy te trzy historie rzeczywiście są potrzebne? Najbardziej moje obawy budziła opowieść Juliana (wszystkie rozdziały są w narracji pierwszoplanowej), którego szczerze nie znosiłam w «Cudownym chłopaku». Nie toleruję znęcania się nad innymi i tacy bohaterowie zawsze mają u mnie czerwoną kartkę. Nawet nie próbuję ich usprawiedliwiać, bo uważam, że okrucieństwo nie zasługuje na tłumaczenie jego powodu. R.J. Palacio udowodniła jednak, że ta książka jest równie ważna, co sama historia Augusta. I jestem absolutnie zachwycona, że powstała.
A jednak Auggie to nie pępek świata
Wszyscy ogromnie współczuliśmy i kibicowaliśmy Auggiemu, ale jestem pewna, że żadne z nas nie pomyślało nawet przez chwilę, jak pojawienie się takiego chłopca wpłynęło na życie innych. Palacio udowadnia nam, że historie bohaterów drugo- i trzecioplanowych również mogą być niezwykle ciekawe i ukazać nam znaną opowieść w nieco innym świetle. Znów wspomnę o Julianie. Nie sądziłam, że autorce uda się w jakikolwiek sposób wyjaśnić okropne zachowanie tego chłopaka i nie lepsze jego rodziców (kojarzycie retuszowanie klasowego zdjęcia w photoshopie? zgroza!) A jednak stał się cud i pod koniec opowieści Juliana zaczęłam darzyć go odrobiną sympatii! Palacio idealnie opowiedziała tę historię, chociaż… może trochę przesadziła z jej zakończeniem, tzn. z opowieścią babci chłopca. Rozumiem, co to miało na celu, ale zrobiło się zbyt łzawo i patetycznie.
Tego pana nie lubimy
Historia Chrisa, który prawie nie pojawia się w pierwszej książce, podobała mi się najmniej. Nie znoszę rozpaskudzonych dzieci i rodziców, którzy nie potrafią się z nimi rozprawić, przymykając oko na ich okropne zachowanie. Pokochałam za to Charlotte, która okazała się być przeuroczą dziewczyną! Jej opowieść jest zdecydowanie moją ulubioną spośród tych trzech zamieszczonych w książce. Dziewczynka również nie jest bez wad, ale jej skromność, umiejętność pogodzenia się z tym, na co nie ma wpływu, oraz dobre serce sprawiły, że tej postaci nie da się nie lubić.
«Cudowny chłopak i ja» okazuje się być zdecydowanie potrzebny
Bardzo się cieszę, że Palacio zdecydowała się napisać tę książkę. Uważam, że jest ona równie ważna, co sam «Cudowny chłopak», bo przypomina, że Auggie nie zawsze jest najważniejszy, że życia innych toczą się dalej a pozostali bohaterowie mają własne problemy, własne radości, że w czyimś życiu Auggie może grać rolę drugo- czy trzecioplanową, nie musi być wcale w centrum. I to jest normalne. Jeśli więc czytaliście już «Cudownego chłopaka», koniecznie musicie sięgnąć i po tę książkę. A jeśli nie znacie jeszcze historii Augusta Pullmana, nadróbcie to jak najszybciej, a nie pożałujecie!
Chyba nie ma osoby, której historia Auggiego Pullmana nie skradła by serca. Bardzo łatwo wzruszyć się losem chłopca, który spotyka się z ogromną niechęcią jedynie z powodu swojego wyglądu. «Cudowny chłopak» porusza ważny temat i pewnie nie jedno z was zastanowiło się po lekturze nad własnym zachowaniem.
Ale musimy uczciwie przyznać, że każda historia ma dwie strony medalu....
2021-05-26
Kryminał? Fantastyka? Soft horror? Jednego Stuartowi Turtonowi nie można odmówić: pisze takie książki, że właściwie nie wiadomo, do jakiej kategorii je przypisać, bo tak bardzo się nimi wszystkimi bawi.
«Demon i mroczna toń» to druga powieść Turtona. Może pamiętacie głośny tytuł sprzed dwóch lat «Siedem śmierci Evelyn Hardcastle» (nie mylić z mężami i Evelyn Hugo)? Nowa książka Turtona jest nie mniej pokręcona.
Była Agatha Christie, czas na Arthura Conan Doyla
W «Siedmiu śmierciach…» czuło się wyraźną inspirację twórczością królowej klasycznych kryminałów i jej dwóch najbardziej znanych powieści: «I nie było już nikogo» oraz «Morderstwo w Orient Expressie». Ale to, co z tym popularnym motywem zamknięcia bohaterów w jednym miejscu zrobił Turton… Nie będę się tu za dużo rozpisywać, ale zdecydowanie zrobił coś, co nie pozwala o tej książce zapomnieć. Nawet dwa lata po premierze. W jego nowej powieści - «Demon i mroczna toń» - tym razem czułam delikatną inspirację najsłynniejszym detektywem stworzonym przez Arthura Conan Doyla - Sherlockiem Holmesem. Oczywiście obserwacje i wyciąganie z nich wniosków to domena każdego śledczego, ale tutaj jeden z bohaterów wyraźnie miał talent do dedukcji.
Nie wierz w nic, co tu przeczytasz
Po opisie powieści wydawało mi się, że ta książka będzie zupełnie inna niż debiut Turtona, ale okazało się, że nie do końca. Jest równie mocno pokręcona i równie świetnie wodzi czytelnika za nos. Autor znów poszedł w lekko fantastyczne klimaty, nie brakuje też dreszczyka niepokoju. A jeśli to kryminał, powinny być trupy i poszukiwanie mordercy, ale u nas tym trupem jest statek, który ktoś chce zatopić, a mordercą diabeł, który niejednego już wodził na pokuszenie. Więc niby kryminał, ale nie końca. Niby fantastyka, ale czy na pewno? A może thriller? W posłowiu autor pisze, że jego książki każdy klasyfikuje nieco inaczej i myślę, że faktycznie nie ma sensu narzucać innym tego, czym ta powieść jest i do jakiej kategorii ją przypisać. Wiedzcie jedno: emocji, napięcia, ciekawej zagadki i intrygującego pomysłu na fabułę tu nie brakuje.
Muszę odkupić «Siedem śmierci Evelyn Hardcastle»
Debiutancką powieść Turtona miałam w wydaniu z miękką okładką i po lekturze ją sprzedałam, bo doszłam do wniosku, że nie potrzebuję jej mieć w swojej kolekcji. Po «Demonie i mrocznej toni» chyba jednak dokupię sobie «Siedem śmierci…» w twardej oprawie, bo okazuje się, że to tak pokręcone książki, że jednak być może kiedyś do nich wrócę. A nawet jeśli nie, będę je mogła wcisnąć komuś do przeczytania. No i jestem ogromnie ciekawa, co jeszcze Turton wymyśli. Lubię pisarzy, których mózgi zdają się być pełne dziwnych, ciekawych historii.
Podsumowując
Czytając ten tekst jeszcze raz okazało się, że właściwie nie napisałam nic konkretnego na temat drugiej powieści Stuarta Turtona. Więc może szybko napiszę tu, że: akcja dzieje się w XVII wieku na pewnym statku, bohaterowie są świetnie skonstruowani i nie brakuje silnych, kobiecych postaci, zagadka również jest świetnie skonstruowana, ale jednocześnie tak, że przez sporą część powieści nie wiadomo, o co właściwie z tym demonem chodzi. Pióro Turtona jest fantastyczne i to jedna z tych książek, od których ciężko się oderwać, a jednocześnie chcecie sobie tę historię dozować powoli, żeby za szybko się nie skończyła. Nie pozostaje mi nic innego, jak zakończyć ten wpis słowem POLECAM!
Kryminał? Fantastyka? Soft horror? Jednego Stuartowi Turtonowi nie można odmówić: pisze takie książki, że właściwie nie wiadomo, do jakiej kategorii je przypisać, bo tak bardzo się nimi wszystkimi bawi.
«Demon i mroczna toń» to druga powieść Turtona. Może pamiętacie głośny tytuł sprzed dwóch lat «Siedem śmierci Evelyn Hardcastle» (nie mylić z mężami i Evelyn Hugo)? Nowa...
Czyż ta okładka nie przyciąga wzroku? Czerń połączona ze złotem, bogactwo i przepych. Już za sprawą samej okładki można zakochać się w tej książce, a co, gdybym powiedziała Wam, że treść jest jeszcze lepsza?
Aleksander Rostow jeszcze nie tak dawno wiódł życie, do jakiego, jako hrabia, był przygotowywany od najmłodszych lat: bale, podróże, kolacje w najlepszych restauracjach, wizyty w najświetniejszych teatrach i operach. Jednak za sprawą pewnego wiersza i gwałtownych zmian ustrojowych w swojej ojczyźnie w jednej chwili zostaje tego wszystkiego pozbawiony. W Metropolu, najbardziej ekskluzywnym hotelu w Moskwie, został zmuszony do zamienienia swojego przestronnego apartamentu na ciasny pokoik, który dotychczas pełnił rolę składziku na niepotrzebne rzeczy. Uziemiony w hotelu, hrabia Rostow musi odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Ostatnio coraz intensywniej zastanawiałam się nad tym, czy z dotychczas przeczytanych książek któryś tytuł wzbudził na tyle mój zachwyt, że mogłabym ją nazwać najlepszą książką tego roku. I właściwie nic mi nie przychodziło do głowy. Owszem, było sporo lektur, które ogromnie mi się podobały, a recenzje kończyłam trzema wykrzyknikami, ale po jakimś czasie wspomnienia o nich były coraz bardziej mgliste. Trochę mnie to smuciło, bo w zeszłym roku zebrało się kilka powieści, o których rozmyślam nawet teraz, a w tym? Na szczęście moim rozważaniom położyła właśnie kres najnowsza powieść Amora Towlesa.
Uwielbiam «Annę Kareninę» Tołstoja, fragmenty «Wojny i pokoju» (niepoświęcone wojnie) tego samego autora, «Eugeniusza Oniegina» Puszkina. Uwielbiam ten niesamowity klimat, rosyjską arystokrację i piękny język, jakim operują rosyjscy mistrzowie pióra. Wyobraźcie więc sobie, jak wspaniałe było odkryć to wszystko w powieści Towlesa. Klimat, niesamowity kunszt literacki, wysublimowany humor i ciekawe podejście do ciężkiego tematu. Autor «Dżentelmena w Moskwie» pokazuje nam życie arystokraty, który musi się odnaleźć jako “były człowiek” w świecie po obaleniu caratu i dojściu do władzy bolszewików. Nagle jego maniery, znajomość win i umiejętność dopasowania ich do konkretnych dań, przestają mieć dla społeczeństwa znaczenie. Ale czy rzeczywiście? Czy to oznacza, że hrabia Rostow przestanie być dżentelmenem? Nie. I w tym tkwi cały urok powieści.
W opisie fabuły możemy przeczytać, że “«Dżentelmen w Moskwie» to (...) pieśń miłosna o Rosji”. I tak właśnie jest. Możemy nienawidzić komunistów, Stalina, wszystkich rzeczy, jakich dopuszczali się bolszewicy po obaleniu caratu. Nie możemy jednak nie docenić całego dziedzictwa kulturowego tego Państwa. «Dżentelmen w Moskwie» to hołd dla wielkich rosyjskich artystów, ale również ciekawe spojrzenia na życie ostatnich arystokratów w nowym świecie. Każda strona, każde kolejne wydarzenie z życia Aleksandra Rostowa budziło mój ogromny zachwyt. Jestem zakochana w każdym najdrobniejszym elemencie tej książki: od okładki, poprzez charakterystykę postaci, fabułę, kończąc na wspaniałym języku, w jakim ta powieść została opowiedziana.
To bezsprzecznie najlepsza książka, jaką dotychczas przeczytałam w tym roku i nie sądzę, aby jakaś powieść miała szansę ją zdetronizować. Musicie zapoznać się z historią hrabiego Rostowa. Koniecznie!
Czyż ta okładka nie przyciąga wzroku? Czerń połączona ze złotem, bogactwo i przepych. Już za sprawą samej okładki można zakochać się w tej książce, a co, gdybym powiedziała Wam, że treść jest jeszcze lepsza?
Aleksander Rostow jeszcze nie tak dawno wiódł życie, do jakiego, jako hrabia, był przygotowywany od najmłodszych lat: bale, podróże, kolacje w najlepszych...
Myślałam, że wyrosłam już z młodzieżówek, zwłaszcza z tych z cukierkowymi wątkami miłosnymi. Chodzi mi zarówno o książki, jak i filmy. Okazuje się, jednak, że z pewnych historii się nie wyrasta.
Kiedy zobaczyłam w rozpisce młodzieżowych planów na 2018 r. wydawnictwa Czwarta Strona (teraz już We need YA) «Geekerellę», nawet nie pomyślałam, że będę nią zainteresowana. W końcu ograniczam młodzieżówki do minimum, prawda? Jednak coraz mocniej dobiegające do mnie zachwyty na bookstagramie zupełnie zmieniły moją decyzję. O, jak dobrze, że do tego doszło!
Kiedy byłam młoda…
Jako nastolatka nie przepadałam za książkami (chociaż zaczytywałam się w kolejnych tomach «Pamiętnika księżniczki» Meg Cabot), uwielbiałam za to młodzieżowe komedie romantyczne. Oglądałam wszystkie filmy z Lindsay Lohan, bliźniaczkami Olsen, Amandą Bynes i Hilary Duff, uwielbiałam też serię «Dziewczyny z drużyny» (do tej pory przez trójkę z Hayden Penettiere marzy mi się błękitny garbusik). Doskonale pamiętam, jak z przyjaciółkami oglądałyśmy «A Cinderella Story» i chociaż za retellingami jakoś nigdy specjalnie nie przepadałam, ten film mogłam oglądać w kółko. Wyobraźcie sobie więc mój zachwyt, kiedy «Geekerella» okazała się być utrzymana w klimacie dokładnie tych moich ukochanych filmów. Oszalałam ze szczęścia!
Zarwałam dla niej noc
Dziewczyny na bookstagramie często pisały, że gdyby miały teraz 15 lat, szalałyby za powieścią Ashley Poston. Podczas lektury towarzyszyło mi dokładnie to samo uczucie. Jestem pewna, że wymieniałabym się tą książką z przyjaciółkami. Nigdy nie byłam w żadnym fandomie, ale doskonale rozumiem, jak to jest szaleć za danymi serialami, filmami, książkami i ich bohaterami. Poston w «Geekerelli» idealnie wykorzystała dwa motywy: fandomy i klasyczny «Kopciuszek» przeniesiony do współczesnych realiów. Jej powieść według mnie jest retellingiem idealnym. Jest słodka, momentami przejmująca, bo zarówno Elle, jak i Darien, nie mają w życiu łatwo, a czasem zabawna. Przeczytałam ją w dwa dni, przy czym drugiego dnia spędziłam z nią czas prawie do 1 w nocy, bo zupełnie nie mogłam się z nią rozstać. Dla mnie to trochę jak zarwanie nocy, a dawno dla żadnej powieści tej nocy nie zarwałam.
Kopciuszek, który był geekem
Jeśli lubicie retellingi, musicie przeczytać «Geekerellę». Ja do tej pory właściwie nie byłam fanką podobnych książek, ale «Dwór Cierni i Róż», «Moja Jane Eyre», a teraz «Geekerella» sprawiły, że naprawdę polubiłam takie zabawy z klasycznymi baśniami (czy powieściami). Niesamowicie się cieszę, że zmieniłam zdanie i dałam szansę powieści Ashley Poston, bo to doskonała lektura, kiedy chcesz się odmóżdżyć i po prostu spędzić czas z miłą książką i sympatycznymi bohaterami. Polecam!
Myślałam, że wyrosłam już z młodzieżówek, zwłaszcza z tych z cukierkowymi wątkami miłosnymi. Chodzi mi zarówno o książki, jak i filmy. Okazuje się, jednak, że z pewnych historii się nie wyrasta.
Kiedy zobaczyłam w rozpisce młodzieżowych planów na 2018 r. wydawnictwa Czwarta Strona (teraz już We need YA) «Geekerellę», nawet nie pomyślałam, że będę nią zainteresowana. W...
Po śmierci Promyczka Gus nie wie, jak ma dalej żyć. Zupełnie nie radzi sobie z ogromem cierpienia, które na niego spadło po utracie jednej z najważniejszych osób w jego życiu. Chłopak popada w alkoholizm a przez jego łóżko przewijają się kolejne nic nieznaczące dziewczyny. Właśnie w taki sposób mija mu trasa koncertowa po Stanach i Europie. W pewnym momencie na jego drodze staje Scout, spokojna i nieśmiała dziewczyna, która mimo młodego wieku wiele już w życiu przeszła. Choć początek ich znajomości ciężko uznać za udany, z czasem okaże się, że obydwoje stanowią lek na własne złamane serca.
Czytając tę książkę z jednej strony chciałam jak najszybciej poznać losy Gusa, z drugiej zaś strasznie nie chciałam się rozstawać z bohaterami dalszej części Promyczka. Kim Holden stworzyła wzruszającą opowieść o radzeniu sobie ze śmiercią bliskiej osoby i znaczeniu, jakie ma wsparcie przez rodzinę i przyjaciół. Gus to historia chłopaka, dla którego śmierć najlepszej przyjaciółki oznacza utratę wszystkiego, i choć początkowo nie potrafił sobie z tym poradzić, krok po kroku udało mu się odbudować swoje życie.
“Jeśli postarasz się wystarczająco mocno, każdy dzień może być legendarny. Każdy dzień to okazja, by tworzyć legendę. Kluczem jest włożony w to wysiłek.”
W Promyczku bardzo drażniło mnie zwracanie się przez Kate do wszystkich per “młody/młoda”. Brzmiało to dla mnie strasznie sztucznie i w niektórych momentach nieodpowiednio. W Gusie jednak jest zupełnie inaczej, ale też rzadziej pojawia się ten zwrot. Czytając losy Gusa po utracie Promyczka bardzo często miałam w oczach łzy. Ze smutku, ale też ze wzruszenia i radości. To niezwykle piękna i wzruszająca książka. Dużo osób stwierdzało, że nowa powieść Holden skleja złamane serce po pierwszej części. Zdecydowanie tak jest.
Jeśli, tak jak mi, Promyczek nie do końca przypadł wam do gustu i zastanawiacie się, czy warto sięgnąć po Gusa – nie zastanawiajcie się. Warto! Ja jestem w tej książce zakochana i żałuję, że musiałam się już rozstać z bohaterami.
Po śmierci Promyczka Gus nie wie, jak ma dalej żyć. Zupełnie nie radzi sobie z ogromem cierpienia, które na niego spadło po utracie jednej z najważniejszych osób w jego życiu. Chłopak popada w alkoholizm a przez jego łóżko przewijają się kolejne nic nieznaczące dziewczyny. Właśnie w taki sposób mija mu trasa koncertowa po Stanach i Europie. W pewnym momencie na jego drodze...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-07-02
Uwielbiam felietony Reginy Brett. Z każdej jej książki wyciągam coś dla siebie, zaznaczam rozdziały, wypisuję cytaty. Podziwiam ją niesamowicie nie tylko jako pisarkę, ale przede wszystkim jako kobietę. Wyobraźcie sobie więc mój zachwyt, gdy dowiedziałam się, że wychodzi kolejny zbiór 50 inspirujących lekcji, tym razem poświęconych miłości.
We wstępie możemy przeczytać, że ta książka nie jest dla każdego. Regina Brett napisała ją dla osób, które zostały zranione i tych, którzy tych ran nie są świadomi, chociaż widzą je wszyscy naokoło nas. Okazuje się więc jednak, że ta książka... jak najbardziej jest dla każdego. Nie ważne jak wspaniałe życie byśmy wiedli, zawsze znajdzie się w nim odrobina cierpienia z powodu miłości: miłości, którą powinni okazywać nam rodzice, a tego nie robią, miłości, którą mylimy z pożądaniem, miłości do dziecka, która niekiedy jest zbyt zaborcza. Bo kochać można na różne sposoby, także te złe.
Odnoszę mocne wrażenie, że «Kochaj» to najbardziej osobista książka Reginy (a na spotkaniu autorskim moje przypuszczenia zostały potwierdzone). Pisarka dużo przeszła w życiu i w każdym poprzednim zbiorze 50 lekcji daje o tym znać, opisując otwarcie swoje doświadczenia. Wspomina o ciężkim dzieciństwie, o gwałtach, o samotnym macierzyństwie, o raku piersi. Wszystkie te przeżycia pojawiają się we wcześniejszych książkach Brett i są ich podwaliną. Jednak «Kochaj» jest wyjątkowe, bo dotyczy tak ważnego w naszym życiu uczucia, ale także dlatego, jakie felietony pojawiają się w tym zbiorze.
W poprzednich książkach pisarka bardzo często przytaczała historie swoich przyjaciół, znajomych, ludzi, których poznała jako dziennikarka. Tutaj też jest kilka takich opowieści, ale większa część książki dotyczy doświadczeń samej Reginy. Brett opowiada o swoich relacjach z rodzicami, z kolejnymi partnerami, z mężem, z córką, z wnukami. Na podstawie swoich doświadczeń i błędów daje nam rady, wskazuje różne rozwiązania. Historie innych osób są tylko miłym dodatkiem. I to właśnie sprawia, że «Kochaj» ma tak osobisty wymiar.
Kiedy czytałam «Bóg zawsze znajdzie ci pracę», trzecią książkę pisarki, miałam wrażenie, że jest ona najsłabsza ze wszystkich. Przy «Kochaj» nie widzę sensu porównywania i już samo to sprawia, że w moim odczuciu jest to książka wyjątkowa. To nie jest poradnik, który powie ci, jak masz kochać. To lekcje, które delikatnie zasugerują ci, na co warto zwrócić uwagę, jakich błędów nie popełniać, co poprawić itd.
Wiem, że jeśli przekonamy się już do książek Reginy Brett, ciężko nie pochłonąć ich w całości, ale «Kochaj» zdecydowanie polecam czytać po kilka lekcji dziennie. Taka lektura pozwala więcej zapamiętać i więcej wynieść z książki.
Uwielbiam felietony Reginy Brett. Z każdej jej książki wyciągam coś dla siebie, zaznaczam rozdziały, wypisuję cytaty. Podziwiam ją niesamowicie nie tylko jako pisarkę, ale przede wszystkim jako kobietę. Wyobraźcie sobie więc mój zachwyt, gdy dowiedziałam się, że wychodzi kolejny zbiór 50 inspirujących lekcji, tym razem poświęconych miłości.
We wstępie możemy przeczytać, że...
2019-10-31
2020-07-02
Zdarza wam się przeglądać książki dla dzieci i zachwycać wydaniem, obrazkami itd.? Nie ważne czy macie dzieci, czy nie; czy przeglądacie książki waszych milusińskich, czy w księgarni lub na targach. Musicie przyznać, że niektóre są tak pięknie wydane, że chcielibyście je mieć, bez względu na swój wiek.
«Mademoiselle Oiseau i listy z przeszłości» to jedna z takich książek, która kusi już samą okładką i nie da się przejść obok niej obojętnie. Kusiła mnie i kusiła, aż wreszcie dopięła swego.
Kiedy Wydawnictwo Literackie wypuściło «Historię Mademoiselle Oiseau», widziałam sporo zachwytów na temat tej książki i to wcale nie ze strony matek, ale właśnie dorosłych bezdzietnych kobiet. Zaczęłam zastanawiać się, co ona takiego w sobie ma, nie mogłam więc nie sięgnąć po kolejną część, która wyszła pod koniec listopada - «Mademoiselle Oiseau i listy z przeszłości». Zwłaszcza że na dodatek jest w klimacie świątecznym! A kiedy już zabrałam się do lektury, bardzo szybko zrozumiałam, na czym polega jej fenomen.
Na tylnej okładce możemy przeczytać, że to historia “(...) dla małych i dużych dziewczyn, które kochają magię, buty na obcasach, perfumy, Paryż i koty, a przy tym marzą o wielkiej przyjaźni.” I rzeczywiście opowieść o Mademoiselle Oiseau to czysta magia w najpiękniejszej postaci. Z jednej strony to bajka dla dzieci, ale czasem słownictwo może być dla nich za trudne, dlatego myślę, że nie jest to książka stricte dziecięca. Jednak już czytanie jej małej księżniczce do snu przez mamę może być fantastyczną podróżą do krainy wyobraźni.
Autorki czarują nas piękną historią ze świątecznym happy endem, wspaniałym kunsztem literackim oraz pięknymi grafikami. Uwielbiam akwarele i właśnie w tym stylu zachowane są obrazki idealnie dopełniające treść. Książka dopracowana jest w najdrobniejszych szczegółach: od magicznej, świątecznej historii, poprzez piękne rysunki, aż do okładki i oprawy. To jeden z tych tytułów, po które sięga się od czasu do czasu, aby najzwyczajniej w świecie pozachwycać się pięknym wydaniem.
Jeśli szukacie prezentu na mikołajki lub Gwiazdkę dla małych i dużych dziewczyn, «Mademoiselle Oiseau i listy z przeszłości» będą strzałem w dziesiątkę. Tylko mała uwaga - zdecydowanie dokupcie też pierwszą część, «Historię Mademoiselle Oiseau». Ja bez jej znajomości bardzo się gubiłam na początku drugiej książki i żałuję, że nie przeczytałam jej wcześniej.
Zdarza wam się przeglądać książki dla dzieci i zachwycać wydaniem, obrazkami itd.? Nie ważne czy macie dzieci, czy nie; czy przeglądacie książki waszych milusińskich, czy w księgarni lub na targach. Musicie przyznać, że niektóre są tak pięknie wydane, że chcielibyście je mieć, bez względu na swój wiek.
«Mademoiselle Oiseau i listy z przeszłości» to jedna z takich książek,...
O Marsjaninie było bardzo głośno przy premierze kinowej i nie ma się co dziwić. Film na przemian bawił do łez i niesamowicie trzymał w napięciu. W książce tego wszystkiego mamy podwójną, a może nawet potrójną dawkę i dlatego tak ogromnie mi się podobała. Mark, prowadząc swój marsjański dziennik, opisuje, co przygotował dla niego Mars danego solu i jak bardzo dał mu się we znaki. Zamiast jednak rozpaczać nad swoją nieciekawą sytuacją, stara się rozładować napięcie co chwilę rzucając jakiś zabawny tekst, nawet gdy wszystko się wali i znów musi wymyślić, jak przeżyć na tej wrednej planecie. Nie ma mowy, żeby podczas lektury nie uśmiechać się non stop i nie zaśmiać w głos przynajmniej kilka razy. I nawet kiedy Watney przedstawiał nam swoje skomplikowane obliczenia, doświadczenia chemiczne i wszystkie te rzeczy, które wydają się nudne i niepojęte umysłom humanistycznym, nie nudziło mnie to, chociaż nic nie rozumiałam.
Cała recenzja na moim blogu :)
https://bibliofilembyc.wordpress.com/2016/04/16/marsjanin-andy-weir/
O Marsjaninie było bardzo głośno przy premierze kinowej i nie ma się co dziwić. Film na przemian bawił do łez i niesamowicie trzymał w napięciu. W książce tego wszystkiego mamy podwójną, a może nawet potrójną dawkę i dlatego tak ogromnie mi się podobała. Mark, prowadząc swój marsjański dziennik, opisuje, co przygotował dla niego Mars danego solu i jak bardzo dał mu się we...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jestem totalnie oczarowana tą historią, zakochana w niej, zakochana w piórze Colleen Hoover. Miałam ogromny dylemat czytając tę książkę, ponieważ z jednej strony chciałam jak najszybciej dowiedzieć się, jak skończy się historia Ridga i Sydney, z drugiej zaś okropnie nie chciałam się z nimi rozstawać. Podczas lektury targały mną różne emocje: raz chciało mi się śmiać, za chwilę byłam wkurzona na Ridga, żeby trzy strony później wzruszać się prawie do łez.
Cała recenzja na moim blogu :)
https://bibliofilembyc.wordpress.com/2016/04/29/maybe-someday-colleen-hoover/
Jestem totalnie oczarowana tą historią, zakochana w niej, zakochana w piórze Colleen Hoover. Miałam ogromny dylemat czytając tę książkę, ponieważ z jednej strony chciałam jak najszybciej dowiedzieć się, jak skończy się historia Ridga i Sydney, z drugiej zaś okropnie nie chciałam się z nimi rozstawać. Podczas lektury targały mną różne emocje: raz chciało mi się śmiać, za...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-12-28
Nie będę ukrywać, że do tej książki najbardziej przyciągnęło mnie przepiękne wydanie. Sami tylko spójrzcie na tę okładkę. Ja jestem w niej zakochana! Ale i opis zapowiadał historię, którą zdecydowanie chciałam poznać.
Po «10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie» chciałam sięgnąć niemal od momentu jej premiery, ale udało mi się to zrobić dopiero w lutym. I teraz trochę żałuję, że ta powieść już za mną.
Druga szansa
Pierwszy raz spotkałam się z twórczością Elif Shafak przy «Arafie» wydanym przez Znak. Pamiętam, że choć dobrze mi się tę powieść czytało, nie do końca trafiła w moje klimaty i nie planowałam kontynuować przygody z turecką pisarką. Aż Wydawnictwo Poznańskie nie postanowiło przywrócić jej nazwisku większy rozgłos za sprawą powieści, która nominowana była do Nagrody Bookera. Pamiętam, że już przy przygotowywaniu zapowiedzi wydawniczych zwróciłam uwagę na intrygujący opis fabuły:
Leila nie żyje. Jej ciało jest martwe, ale mózg jeszcze pracuje. Każda kolejna minuta przynosi ze sobą wspomnienie innych wydarzeń, smaków i zapachów. (...).
Tak, taki opis zapowiada historię, którą zdecydowanie chcę poznać. Pierwsze recenzje, na które trafiałam, były całkiem optymistyczne, ale po specyficznym «Arafie» nie obiecywałam sobie zbyt wiele. I bardzo dobrze!
Nie ma nic lepszego, niż dostać książkę lepszą, niż sami się spodziewamy
Opis opisem, ale nie byłam pewna, czy tym razem uda nam się z Shafak zgrać gustem. I cóż wam mogę rzec? Wyszło lepiej, niż się spodziewałam. Historia Leili nie tyle mnie zachwyciła (bo ciężko zachwycać się historią zamordowanej prostytutki), co przede wszystkim okazała się być literacką ucztą dla duszy. Bardzo podoba mi się styl pisarki i pomysł na te ostatnie minuty pracy mózgu. Dzięki temu nie dostajemy ciągłej historii, ale niechronologiczne urywki z życia Leili, które wciąż tworzą całość historii kobiety, która została prostytutką w Stambule. Jak do tego doszło, jak życie pokierowało nią w tym kierunku, czy to zawód który naprawdę zasługuje jedynie na pogardę, a prostytutkami zostają kobiety, którym zdaje się to być pisane już w chwili narodzin w jakiejś ubogiej, patologicznej rodzinie? Bardzo duże wrażenie zrobiło na mnie to, jak ten temat przedstawiła autorka i jaką osobą jest sama Leila.
Historia prostytutki i jej piątki przyjaciół
Powieść podzielona jest na dwie części. W pierwszej głos oddany został Leili i jej życiu, w drugiej zaś jej najbliższym przyjaciołom, którzy sami swoje przeżyli. Ciekawe było dla mnie to, że również historie tych drugoplanowych postaci są niebanalne. Afrykańska prostytutka, transseksualna kobieta, socjalistyczny bojownik czy piosenkarka, która uciekła z domu przed przemocą ze strony męża. W tej powieści chyba nie ma banalnych postaci, są za to takie, które coraz bardziej potrzebują głosu, jakiegoś przedstawicielstwa w świecie. Nie mogę też nie wspomnieć o tym, że w «10 minut i 38 sekund…» znajdziecie też elementy prawdziwej historii Stambułu i dostaniecie obraz tego miasta z zupełnie nieturystyczne strony.
Podsumowując
Nie dziwię się, że powieść Elif Shafak została nominowana do Nagrody Bookera, bo zdecydowanie na to zasługuje. Jest nie tylko świetnie napisana, ma ciekawych bohaterów i fabułę, ale to również głos tych, których na co dzień się nie słucha, na których patrzy się z pogardą. Bardzo, bardzo dobra książka. Zdecydowanie chcę dalej kontynuować poznawanie twórczości tej brytyjsko-tureckiej pisarki.
Nie będę ukrywać, że do tej książki najbardziej przyciągnęło mnie przepiękne wydanie. Sami tylko spójrzcie na tę okładkę. Ja jestem w niej zakochana! Ale i opis zapowiadał historię, którą zdecydowanie chciałam poznać.
więcej Pokaż mimo toPo «10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie» chciałam sięgnąć niemal od momentu jej premiery, ale udało mi się to zrobić dopiero w lutym. I teraz trochę...