-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel16
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik267
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2016-09-10
2016-08-24
2016-08-22
2016-08-20
2016-08-08
2016-08-14
2016-07-29
2016-07-28
2016-07-26
W filmach i w literaturze często pojawia się motyw wiosennej miłości - pełno zieleni, wszystko budzi się do życia, dookoła ptaszki, kwiatki, trawka i motylki, a do kompletu zakochująca się w sobie para. Uroczy obrazek, prawda? Dobrym pomysłem jest też miłość zimową porą - śnieżyca, nigdzie nie ma do kogo zwrócić się o pomoc, a tu nagle znajduje się ktoś gotowy do pomocy i będący idealnym partnerem na resztę życia. Lato jednak jest traktowane nieco inaczej - to nie pora roku do budowania trwałego związku, lecz czas na gorący wakacyjny romans, który szybko wybucha, lecz równie szybko się kończy. A może i nie?
Emaline właśnie skończyła liceum i jesienią wyjeżdża na studia. Jej życie można określić jako całkiem udane - ma kochającą rodzinę, jest zdrowa, od trzech lat tworzy szczęśliwy związek wraz ze swoim chłopakiem. Na początku wakacji jednak niespodziewanie wydarzyło się coś, co zburzyło porządek w jej poukładanym świecie. Tymczasem w nadmorskim miasteczku pojawia się Theo, nowojorczyk, ambitny student szkoły filmowej. Czy to pora na wakacyjny romans? Do Colby przyjeżdża też na lato ojciec Emaline, który rzadko utrzymywał z nią kontakt. Emaline pociąga urok wielkiego świata, jaki roztaczają przed nią Theo i ojciec. Ambitna i pracowita, zawsze pragnęła gwiazdki z nieba i jeszcze więcej. Jednak nie można mieć wszystkiego, a marzenia nie zawsze się spełniają.
Każdy autor ma swój styl pisania, dzięki czemu po przeczytaniu kilku/kilkunastu/kilkudziesięciu jego książek jesteśmy w stanie wychwycić charakterystyczne cechy, które łączą wszystkie pozycje. W przypadku pani Dessen miałam okazję czytać już dwie powieści jej autorstwa - Kołysankę i Ktoś taki jak ty. Choć każda z nich była inna, bo poruszała całkiem odmienne zagadnienia i problematykę, to jednak udało mi się wychwycić łączniki, które się w nich znajdują. Czytając teraz recenzowaną pozycję mogłam dodatkowo utwierdzić się w fakcie, że Sarah Dessen tworzy nowe historie, ale spaja je typowymi dla siebie łącznikami, o czym jednak za chwilę.
Nie sposób nie zwrócić uwagi, że ta pozycja jest nieco obszerniejsza od pozostałych, więc logicznym jest, że można by spodziewać się więcej akcji, zwrotów wydarzeń czy zawirowań w życiu głównej bohaterki. Tak jednak nie było - przynajmniej nie ma początku. Przez dość długi czas czułam, że tej książce pomogłoby, gdyby została nieco skrócona, gdyż początek był najzwyczajniej w świecie przegadany. Jasne, autorka chciała wprowadzić nas w życie Emaline, pokazać jego ład, spokój i uporządkowanie, ale wydaje mi się, że to nie musiało trwać tyle czasu. Na szczęście jednak później jest już tylko lepiej - akcja nabierała więcej kolorów, a ja z zaciekawieniem śledziłam kolejne wydarzenia z Colby.
Mocnym punktem Dessen są męscy bohaterowie - Theo nie jest typowym bohaterem rodem z innych powieści New Adult. Jest nieco roztrzepany, pełen optymizmu, cały czas o czymś mówi i niezwykle szybko angażuje się w różne wydarzenia. Jest takim powiewem świeżości wśród tych wszystkich idealnych mężczyzn, którzy co chwilę są nam serwowani na kartkach. Czekolada jest cudownym wynalazkiem i można jej zjeść naprawdę wiele, ale po pewnym czasie może zamulić, dlatego warto ją przełamać soczystą pomarańczą, prawda? Całkiem sympatyczne prezentuje się też Morris, którego ospałość i dziecinność w pewnych momentach jest równie przyjemna.
Literatura młodzieżowa rządzi się swoimi własnymi prawami i ciężko oczekiwać, by uległy one gwałtownym zmianom. Sarah Dessen w swojej ostatniej wydanej u nas książce łamie niektóre z nich, tworząc bohaterów niewpasowujących się w dość powszechnie obowiązujący kanon, ale i nie unika podążania utartymi szlakami. Stworzyła lekką i przyjemną historię o wakacyjnym romansie i jego szansach na przetrwanie, która dobrze sprawdzi się w upalne, letnie dni - momentami sprawiającą wrażenie zbyt przegadanej, jednak osoby, które nie wymagają od książek fajerwerków co trzy strony, powinny być zadowolone.
W filmach i w literaturze często pojawia się motyw wiosennej miłości - pełno zieleni, wszystko budzi się do życia, dookoła ptaszki, kwiatki, trawka i motylki, a do kompletu zakochująca się w sobie para. Uroczy obrazek, prawda? Dobrym pomysłem jest też miłość zimową porą - śnieżyca, nigdzie nie ma do kogo zwrócić się o pomoc, a tu nagle znajduje się ktoś gotowy do pomocy i...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-07-23
Niezależnie od tego, czy przeczytaliśmy kilkadziesiąt, kilkaset czy kilka tysięcy książek, zawsze znajdzie się grono tych, o których myślimy inaczej. Każda z nich zawłaszczyła sobie kawałek nas, którego nie chce oddać, za to z całą siłą wnika w nasz umysł i nie pozwala się stamtąd wyciągnąć ani na chwilę. Dzięki Pieśni Lodu i Ognia pokochałam George'a R.R. Martina. Za całokształt i ciepło pokochałam Cecelię Ahern. Za kreowanie intryg i genialnego Bolitara pokochałam Harlana Cobena. Za całą paletę emocji pokochałam Colleen Hoover. Za subtelność i wdzięk pokochałam Lauren Oliver. Za zwroty w akcji i drugie dno pokochałam Jodi Picoult. Za Dwór cierni i róż pokochałam Sarah J. Maas.
Dziewiętnastoletnia Feyre jest łowczynią – musi polować, by wykarmić i utrzymać rodzinę. Podczas srogiej zimy zapuszcza się w poszukiwaniu zwierzyny coraz dalej, w pobliże muru, który oddziela ludzkie ziemie od Prythian – krainy zamieszkanej przez czarodziejskie istoty. To rasa obdarzonych magią i śmiertelnie niebezpiecznych stworzeń, która przed wiekami panowała nad światem. Kiedy podczas polowania Feyre zabija ogromnego wilka, nie wie, że tak naprawdę strzela do faerie. Wkrótce w drzwiach jej chaty staje pochodzący z Wysokiego Rodu Tamlin, w postaci złowrogiej bestii, żądając zadośćuczynienia za ten czyn. Feyre musi wybrać – albo zginie w nierównej walce, albo uda się razem z Tamlinem do Prythian i spędzi tam resztę swoich dni. Pozornie dzieli ich wszystko – wiek, pochodzenie, ale przede wszystkim nienawiść, która przez wieki narosła między ich rasami. Jednak tak naprawdę są do siebie podobni o wiele bardziej, niż im się wydaje. Czy Feyre będzie w stanie pokonać swój strach i uprzedzenia?
Za wszystkie tomy Szklanego Tronu nabrałam wielkiego szacunku dla pani Maas. Za niebanalną fabułę, za cięty język bohaterów i same postaci. Za uwielbianego przeze mnie Chaola, cenionego Doriana, tolerowanego Rowana i niezastąpioną Celaenę uwielbiam tę autorkę. Stworzyła ona uniwersum, które mnie pochłonęło na długie godziny i do którego niebawem znów wrócę za pomocą Królowej Cieni. Sięgając po Dwór cierni i róż wiedziałam, że to może być coś dobrego, bo przeczytałam już wiele pozytywnych recenzji innych ludzi. Z opiniami innych jednak bywa dwojako - czasem mają odzwierciedlenie w rzeczywistości, czasem zaś okazują się być nietrafione niczym przysłowiowa kula w płot. Nic jednak nie zapowiadało, że najnowsza wydana u nas książka tej autorki wywoła we mnie taką burzę. Czytając, nie mogłam się oderwać i całą tę historię pochłonęłam w jeden dzień. Nie chciałam się odrywać. Nie chciałam opuszczać tego magicznego świata. Nie chciałam ryzykować, by czar rzucony na mnie przez Maas mógł prysnąć.
To, jak cudowną książkę miałam właśnie okazję czytać, wręcz nie mieści mi się w głowie. Wszystko tutaj wydaje się być doskonale wyważone, zaplanowane i przemyślane. Tutaj nie ma słabych punktów, ja ich nie dostrzegam. Może właśnie dlatego na jakiejś stronie czytałam, że nie powinno się recenzować książek, które wywarły na nas największe wrażenie, bo wtedy nasze odczucia są najbardziej przesłonięte przez emocje i bagatelizujemy to, co inni uznają za duże mankamenty? Może i tak, ale jeśli jest to prawdą, to mam ją gdzieś. Bo naprawdę chcę Wam powiedzieć, że ta książka jest warta tego, by po nią sięgnąć i jeśli tylko możecie, to róbcie to jak najszybciej. Tak dobra historia się dwa razy nie zdarza.
Nie ma sztuczności. Nie ma patosu. Nie ma upiększania. Jest tylko przepiękna, trzymająca do ostatnich stron w napięciu historia, której inspirację można dostrzec zarówno w mitologii, jak i w baśniach tak dobrze znanych nam od samego dzieciństwa. Bez problemu znajdziemy tutaj elementy przepięknej opowieści o Pięknej i Bestii, chociaż w nieco odświeżonym wydaniu, a każdy miłośnik greckich mitów odszuka w tej powieści romantyzm Orfeusza i Eurydyki. Jeśli czytaliście Szklany tron to wspólnym mianownikiem będą fae. A o takich osobach jak Feyra i Tamlin wręcz CHCE się czytać. To nie są kolejni bezpłciowi, papierowi i miałcy bohaterowie - to są postaci, których każde słowo spijałam ze stron i miałam wrażenie, że tego jest zbyt mało. Łapałam się na tym, że patrzyłam na malejącą ilość stron w moich dłoniach i prosiłam, by jakimś cudem okazało się, że wcale nie kończę tej historii za jakieś pięćdziesiąt/dwadzieścia/trzy strony...
Z tej powieści kipii magia. Magia w każdej postaci, a szczególnie w kreacji bohaterów, przy której tutaj Maas wspięła się na prawdziwe wyżyny swojego talentu. Zazdroszczę tej autorce, że potrafi tworzyć tak genialne damskie portrety. Feyra przypominała mi nieco Celaenę, lecz z drugiej strony była całkowicie inna. Sardothien była twardą, nieustraszoną zabójczynią, dla której kolejna ofiara była jak połknięcie pralinki, w głębi serca leczyła rany, którym nie pozwalała dojść do głosu. W przypadku Feyry sprawa jest zaś bardziej złożona, skomplikowana i nie do odkrycia od razu - tak jak w przypadku Tamlina. On zaś... On zaś po prostu podbił moje serce. Kolejna męska postać do kolekcji, która sprawia, że tę książkę chce się czytać dla samego zlepku liter tworzącego jego imię. Lucien raz mnie zwodził, za chwilę uwodził - równie świetny bohater! A Rhysand... cóż, mam mieszane uczucia. On po prostu nie jest dla Feyry, a Feyra nie jest dla niego.
Tę książkę nie tylko się czyta. Tę książką się delektuje, pochłania, degustuje, a na koniec błaga o więcej. Autorka cały czas trzyma w napięciu i nie pozwala nam odsapnąć, bo w zanadrzu kryje kolejnego asa, którego za kilka stron nie zawaha się wyciągnąć z kieszeni pomysłów. Takie właśnie książki chcę czytać. Takie, której pochłoną mnie całą i nie pozwolą o sobie zapomnieć. Inne niż wszystkie, choć pozornie podobne do reszty. Tak piękne, tak smutne, tak radosne i okrutne. Taką Maas pokochałam i taką chcę zawsze widzieć. Polecam, polecam, polecam. Po prostu - polecam.
Niezależnie od tego, czy przeczytaliśmy kilkadziesiąt, kilkaset czy kilka tysięcy książek, zawsze znajdzie się grono tych, o których myślimy inaczej. Każda z nich zawłaszczyła sobie kawałek nas, którego nie chce oddać, za to z całą siłą wnika w nasz umysł i nie pozwala się stamtąd wyciągnąć ani na chwilę. Dzięki Pieśni Lodu i Ognia pokochałam George'a R.R. Martina. Za...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-07-21
2016-07-19
2016-07-16
2016-07-14
2016-07-11
2016-03-22
2014-10-26
2016-07-07
2016-07-03
2016-06-24
Lubię sobie popłakać od czasu do czasu przy dobrej książce - czym jednak jest dobra książka? Czy sam fakt, że potrafi doprowadzić czytelnika do łez, kwalifikuje ją jako lepszą od reszty? A może to tylko kolejny czynnik, który składa się na to, że w jakiś sposób jest w stanie utkwić nam w pamięci? Jakkolwiek by nie było, nad najnowszą wydaną u nas książką Anny McPartlin nie trzeba się długo zastanawiać, bo to jest naprawdę DOBRA historia!
Przeczytaliście powyższy opis dotyczący tej książki? Jeśli był to pierwszy raz, kiedy mieliście go przed oczami, to prawdopodobnie byliście tak zaskoczeni jak ja. Bo jak to, autor od razu zdradza tak kluczowe wydarzenie z fabuły? A gdzie jakaś niespodzianka? Byłam dość niepewna i przyznaję, że pojawiła się u mnie odrobina sceptycyzmu. Później do głowy przyszła mi myśl, że przecież w przypadku poprzedniej powieści autorki była podobna sytuacja - sam tytuł zdradzał nam już przebieg wydarzeń! A że Królik to była naprawdę świetna sprawa, to pozwoliłam sobie, by pozbyć się obaw i pozwolić pani Annie na to, by mnie kolejny raz oczarowała.
Jej główna bohaterka jest klasycznym przykładem kobiety, której życie nie doświadczało. Posiada barki, które dźwigały już wiele ciężarów, a mimo tego wciąż musi znajdować miejsce na kolejne obciążenia. Ale tyle serca, ile ona miała, dawno nie widziałam! Była gotowa znieść tak wiele krzywd, a wszystko z myślą o swoich najbliższych. Rzadko kiedy spotyka się takie osoby... A Maisie była zdecydowanie bardzo urzekająca. Przejmująca do głębi, ale także zaskakująca i niejednoznaczna.
Bardzo sobie cenię historie, które są oryginalne i inne od wszystkich. Tutaj tym elementem było natychmiastowe zdradzenie przebiegu fabuły. Niby przestałam się bać o to, jak będzie w przypadku tej książki, a w podświadomości wciąż zastanawiałam się, jakim torem podąży autorka, czy odpowiednio dopieści warstwę emocjonalną, by zrekompensować nam ten brak momentu Wow!. I na szczęście McPartlin podążyła dobrą drogą, która zapewniła jej sukces. Stworzyła coś emocjonalnego, odbiegającego od normy i świeżego. Choć tematyka wydaje się być dość przytłaczająca, to jednak obok łez znalazło się też miejsce na specyficzny dla autorki humor. Doskonała propozycja dla wszystkich, którzy lubią książki inne od reszty - takie, w których autor bawi się formą i treścią, tworzy połączenia nietypowe, ale przez to trafiające do serca.
Lubię sobie popłakać od czasu do czasu przy dobrej książce - czym jednak jest dobra książka? Czy sam fakt, że potrafi doprowadzić czytelnika do łez, kwalifikuje ją jako lepszą od reszty? A może to tylko kolejny czynnik, który składa się na to, że w jakiś sposób jest w stanie utkwić nam w pamięci? Jakkolwiek by nie było, nad najnowszą wydaną u nas książką Anny McPartlin nie...
więcej Pokaż mimo to