-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać263
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2023-06-12
2023-06-04
Katy przeprowadza się z Florydy do niewielkiej miejscowości wraz ze swoją mamą. Szybko znajduje przyjaciółkę w mieszkającej naprzeciwko Dee. Jej przystojny brat, Daemon, nie zachowuje się jednak względem niej zbyt przyjaźnie. Nastolatka szybko zauważa, że rodzeństwo coś ukrywa.
Nie sądziłam, że nowo przeczytana książka może wywołać u mnie tyle nostalgii, nawet mimo tego, że obiektywnie wcale nie jest szczególnie dobra. „Obsydian” Armentrout pojawił się za granicą w 2012, a w Polsce w 2014 roku, czyli już chwilę po mojej fazie na paranormalne romanse. Nie dotarł więc do mnie w odpowiednim czasie, ale to tak typowa powieść dla tej wcześniejszej fazy rozwoju romantasy, że naprawdę nie jestem w stanie mieć w stosunku do niej żadnych negatywnych emocji.
No właśnie, romantasy, bo choć w tej powieści występują kosmiczne istoty, to dla mnie w dalszym ciągu jest to fantasy. Co z tego, czy mamy wampira, czy kosmitę, skoro nikt i tak niczego nawet nie próbuje naukowo wyjaśniać? Bohaterzy równie dobrze mogliby przybyć z magicznej przeszłości Ziemi i to naprawdę niczego by fabule nie zmieniło. Oczywiście nowsze romantasy jest trochę inne, np. rozgrywa się zazwyczaj w odrębnych światach, ale te historie, tak czy siak, spełniają te same potrzeby młodej czytelniczki.
Ta historia jest pod każdym względem tak sztampowa, jak tylko możliwe. Mamy zwykłą dziewczynkę, która nie uważa się za ładną. Przy okazji jest nudna, bo lubi czytać książki i robić grządki w ogrodzie. W jej okolicy jest zaś nieziemsko przystojny chłopak, co będzie przypominane w każdym możliwym momencie. No bo po co zakochać się w cechach charakteru, jak można pięć razy na stronę wspomnieć o pięknych ustach ciemnowłosego ciacha? Mamy do tego zakazaną miłość i bardzo prosty konflikt.
Mam jednak wrażenie, że Armentrout była trochę świadoma tego, co pisze i że momentami specjalnie wszystkie te głupiutkie cechy romansu eksponowała wręcz nadmiernie. Bohaterowie się nienawidzą, ale jednak czują do siebie pociąg? OK, będziemy o tym wspominać milion razy w trakcie każdego ich spotkania! Gość coś ukrywa? Oczywiście, że to też będzie podkreślane, tak żeby nikomu nie umknęło. Ktoś protagonistki nie lubi? No to będzie nie lubił jej aż do chęci mordu. Dosłownie.
Nie jest to jednak parodia (a szkoda, bo aż by się momentami prosiło) i w związku z tym muszę traktować tę powieść przynajmniej trochę poważnie. I gdy patrzę na „Obsydian” pod takim kątem, to naprawdę niewiele by trzeba było, aby tę książkę trochę jakościowo podciągnąć. Gdyby ograniczyć te wszystkie wspominki o pięknie bohaterów, skupić się bardziej na ich odczuciach i może troszkę subtelniej poprowadzić całą linię fabularną to wyszedłby z tego prosty, ale po prostu lepszy fantastyczny romans. A tak ta lektura bawiła mnie przez poczucie nostalgii oraz swoje głupotki, a nie dlatego, że jest po prostu dobrym/przyzwoitym romansem.
Ponownie powtórzę, obiektywnie to nie jest dobra powieść. Dużo jej do tego tytułu brakuje. Ale ja też dobrej powieści się nie spodziewałam i nie tego przecież od tej książki chciałam. A nostalgiczne powroty do czasów nastoletnich bywają również miłe.
Katy przeprowadza się z Florydy do niewielkiej miejscowości wraz ze swoją mamą. Szybko znajduje przyjaciółkę w mieszkającej naprzeciwko Dee. Jej przystojny brat, Daemon, nie zachowuje się jednak względem niej zbyt przyjaźnie. Nastolatka szybko zauważa, że rodzeństwo coś ukrywa.
Nie sądziłam, że nowo przeczytana książka może wywołać u mnie tyle nostalgii, nawet mimo tego,...
2022-02-16
Łucja ma 18 lat i od zawsze cierpi na bardzo realistyczne sny, które powodują u niej ataki paniki. Choć jest w szczęśliwym związku z Kubą, pewnej nocy, po zamknięciu oczu, spotyka przystojnego Nikodema. Szybko orientuje się, że zaczyna coś do chłopaka czuć.
Gdy byłam w gimnazjum, czyli jakieś 10 lat temu, szukałam szczęścia w paranormalnych romansach. Zazwyczaj sięgałam po bardziej popularne tytuły, które oczywiście były kiepskie, ale miały w sobie pewną lekkość stylu i widać było, że autor/ka jakąś tam wprawę ma. Ale czasem trafiały się toporne perełki, pisane jak tanie harlequiny, które były nie tylko wtórne, ale też nawet na tamtym etapie nie były dla mnie żadną rozrywką. Przyznaję, myślałam, że takich książek już się nie wydaje. A jednak jak się okazało, nie tylko się myliłam, ale takie rzeczy wciąż piszą polscy twórcy.
„Czy to sen?” to debiut Natali Klewicz. Przyznaję, gdy dotarła do mnie informacja na temat tej powieści, byłam przekonana, że to po prostu nowa książka nowego autora, a polskim twórcom lubię dawać szansę, tak po prostu. Dopiero gdy powieść do mnie trafiła, zorientowałam się, że Klewicz ma dość duże zasięgi w mediach społecznościowych. Nie mam pojęcia, czym się zajmuje, ale przyznaję, to wzmogło moją czujność… i słusznie. Bo to naprawdę nie jest dobra powieść.
Już kilka pierwszych zdań pełnych topornej ekspozycji pokazało, z czym będę miała do czynienia i dalej wcale nie było lepiej. Styl pisania Klewicz wygląda tak, jakby to było fanfiction, stworzone przez kompletnie nierozpisaną osobę, która w życiu przeczytała kilka najbardziej znanych, anglosaskich powieści typu „Zmierzch”, ale którą szkoła nauczyła w miarę poprawnego pisania. Zdania są więc dobrze złożone, ale brakuje tu jakiegokolwiek polotu. Wszystko jest sztywne, sztuczne, wyraźnie widać, że to debiut.
[SPOILERY bez konkretów] Sam pomysł na książkę jest… ech, chciałabym powiedzieć, że to miało jakiś potencjał, ale nie, nie miało. To trochę wygląda tak, jakby autorka umyśliła sobie wielki plot twist na końcu, jakby SPECJALNIE chciała się wyróżnić, ale nijak jej to wyszło. Bo widzę to trochę tak, jakby „Czy to sen?” z założenia miało udawać fantasy i być romantyczną opowieścią, ale przez otwarte zakończenie miało pozostawiać czytelnika w niepewności: gdzie leżała prawda? Która rzeczywistość była/jest prawdziwa?
Tyle że Klewicz zbyt kiepsko pisze, aby to w ogóle mogło być. Ani nie robi porządnego worldbuildingu, jeśli chodzi o fantastyczne elementy, ani nie prowadzi w realistyczny sposób problemów psychicznych Łucji i to wypada po prostu mdło i nijak. Wyobrażam sobie, że ten tekst mógłby działać, gdyby jakiś wybitny autor, tworzący w realizmie magicznym, przerobił go na opowiadanie. Ale nie w tej formie, absolutnie nie. [Koniec SPOILERÓW]
Autorka próbuje być realistyczna i do pewnego stopnia same dialogi bohaterów działają, a sytuacja w świecie rzeczywistym jest, jak na tego typu dzieło, stosunkowo dobrze osadzona, ale właściwie mnie co najwyżej męczyła. Szczególnie że nastoletnie dramy, które przeżywają bohaterowie, po prostu kompletnie do mnie już nie przemawiają. Pewnie nastolatek poczułby się bardziej w nie wciągnięty, ja kompletnie nie.
Z zalet mogę wymienić to, że „Czy to sen?” jest książką krótką, którą szybko się czyta. Tu w gruncie rzeczy nie ma zbyt wiele treści, więc po prostu trudno w tej książce utknąć, a nie ma nawet 300 stron, więc sprawny czytelnik bez problemu przyswoi wszystko w jeden wieczór. Ach, no i nie wydaje się szczególnie szkodliwa, to też zawsze zaleta, biorąc pod uwagę, co czasem w młodzieżówkach się dzieje.
Byłam, widziałam, oceniłam i więcej do tej książki wracać nie będę. Gratuluje autorce spełnienia marzeń w postaci wydanej książki, ale jednocześnie przestrzegam czytelników: nawet jeśli szukacie lekkiego romansu z nadnaturalnym wątkiem, to na rynku naprawdę znajdziecie masę lepszych. Nawet wśród tych, które sama krytykowałam. „Czy to sen?” jest po prostu czymś naprawdę nudnym i kiepsko napisanym.
Łucja ma 18 lat i od zawsze cierpi na bardzo realistyczne sny, które powodują u niej ataki paniki. Choć jest w szczęśliwym związku z Kubą, pewnej nocy, po zamknięciu oczu, spotyka przystojnego Nikodema. Szybko orientuje się, że zaczyna coś do chłopaka czuć.
Gdy byłam w gimnazjum, czyli jakieś 10 lat temu, szukałam szczęścia w paranormalnych romansach. Zazwyczaj sięgałam po...
2019-06-14
Lyssa od lat miała problemy z zasypianiem. Od dziecka cierpi na bezsenność, której nie potrafi zaradzić. Pewnej nocy w jej śnie pojawia się niezwykły mężczyzna. Aidan Cross przynosi jej takie ukojenie, jakiego nie zaznała jeszcze nigdy. Kolejne spotkania przynoszą Lyssie kolejne nowe doznania, nie pozwalając kobiecie skupić się na tajemnicy, jaką skrywają jej własne sny.
Książki skupione na erotyzmie raczej nie należą do tych, po które chętnie sięgam. Jeśli już się to zdarzy to zwykle albo przez przypadek albo przez popularność danego tytułu. Tym razem nastąpiło to pierwsze: buszowałam w poszukiwaniu czegoś lekkiego, a „Rozkosze nocy” są i lekkie, i krótkie. Przeczytana przeze mnie w niespełna jeden wieczór powieść Sylvii Day nie okazała się jednak niczym więcej… mimo że ma w sobie potencjał na bycie czymś nieco bardziej intrygującym.
Autorka chyba chciała upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej strony miała zamiar napisać gorący erotyk, po który sięgną jej czytelniczki, a z drugiej wpadła na pomysł uniwersum, które właściwie mogłoby całkiem zgrabnie funkcjonować. Połączenie tych dwóch konceptów – choć mogłoby naprawdę dobrze działać – okazało się jednak zbyt powierzchowne, aby książka Day faktycznie wykorzystywała swój pełen potencjał.
Na czym polegał więc koncept autorki? Był stosunkowo prosty. Day w swoim świecie stworzyła dodatkowy wymiar, w którym wyszkoleni mężczyźni w pewnym sensie bronią snów innych. Jednocześnie bezustannie poszukują osoby z przepowiedni, która może stanowić zagrożenie dla świata. To niezwykle pojemny i plastyczny pomysł, pozwalający na dość dużą zabawę. W końcu we śnie może dziać się naprawdę wiele, prawda?
Wciśnięcie do takiej historii romansu też nie wydaje się głupie. W końcu kobiety często marzą o swoim prywatnym obrońcy; kimś, kto odepchnie złe sny i pomoże im w chwili słabości. A Aidan Cross kimś takim staje się dla głównej bohaterki. Ten pomysł naprawdę miał spory potencjał na historię nie tylko zaspakajającą pragnienia czytelniczek, ale przy okazji na stworzenie może nie bardzo oryginalnego, lecz ciekawego świata przedstawionego.
Sylvia Day chyba jednak nie wyczuła odpowiedniego balansu pomiędzy ilością fantastyki a erotyzmem i budowaniem relacji między bohaterami. Na samym starcie zarzuca nas ogromną ilością wymyślonego przez siebie nazewnictwa, które jednak wkrótce przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Historia, zamiast po równi rozwijać wątek fantastyczny i romans, skupia się jedynie na stosunkach płciowych bohaterów. Ba, Day ma nawet gdzieś jakiekolwiek budowanie relacji postaci. W końcu umysły Aidana i Lyssy się „połączyły”. On od razu wie o niej wszystko, a Ona w końcu ma swojego wspaniałego mężczyznę i nie potrzebuje niczego więcej.
Elementy fantasy pełnią ostatecznie więc tylko rolę pewnego spoiwa, które daje postaciom kolejne wymówki do współżycia. Tworzą iluzję fabuły, której w gruncie rzeczy w „Rozkoszach nocy” po prostu nie ma. To erotyk, skupiony tylko na jednym. Jednocześnie niezbyt zaskakujący i raczej sztampowy, choć mający w sobie tę odrobinę całkiem uroczej delikatności.
Powieść Day mimo chęci bycia czymś więcej ostatecznie jest więc tylko przeciętnym erotykiem, który raczej nie wniesie do niczyjego życia nowych wartości, czy pomysłów. Niemniej, wydaje mi się, że jako „babski odmóżdżacz” może się sprawdzić. „Rozkosze nocy” nie są w końcu ani długie, ani trudne, więc czyta się je błyskawicznie. No i okładka powieści nie straszy nagą, męską klatą, która z daleka krzyczy „jestem erotykiem”. To chyba też pewien atut… mimo że wystarczy przeczytać tytuł, by zorientować się, jaka mniej-więcej może być treść tej historii.
Lyssa od lat miała problemy z zasypianiem. Od dziecka cierpi na bezsenność, której nie potrafi zaradzić. Pewnej nocy w jej śnie pojawia się niezwykły mężczyzna. Aidan Cross przynosi jej takie ukojenie, jakiego nie zaznała jeszcze nigdy. Kolejne spotkania przynoszą Lyssie kolejne nowe doznania, nie pozwalając kobiecie skupić się na tajemnicy, jaką skrywają jej własne...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-04-13
Matka Piper zginęła. Jej ojciec wysyła więc zarówno ją, jak i jej młodszego brata do babci, mieszkającej na odciętej od świata wyspie, z którą dziewczyna nigdy nie miała kontaktu. Na miejscu Piper zaczyna odkrywać rodzinne tajemnice i odkrywa, że jej życiu grozi niebezpieczeństwo… Tylko co wspólnego ma z tym nowo poznany i zabójczo przystojny chłopak, Zane?
Ostatni raz po jakże popularne paranormal romance sięgnęłam we wrześniu 2017 roku. Minęło więc parę dobrych miesięcy, dlatego nadszedł najwyższy czas, aby sprawdzić kolejną pozycję z tego gatunku: bo choć za nim osobiście nieszczególnie przepadam to wciąż głęboko wierzę, że w końcu trafię na fantastyczny romans, który będę mogła z ręką na sercu polecić. Niestety, „Biały kruk” J. L. Weil zdecydowanie tym wyjątkowym wyjątkiem nie będzie.
Ta niebieska książka jest pierwszą książką fantastyczną, wydaną przez Wydawnictwo Kobiece, z którym wcześniej nie miałam do czynienia. Nic dziwnego: wydają głównie romanse, a to nie są książki dla mnie. Z resztą, „Biały kruk” też takową nie jest. To bardzo przeciętny paranormal romance, który być może nie jest książką wybitnie złą, ale jednocześnie taką, która ma w sobie wszystkie problemy typowe dla tego gatunku.
Nasza główna bohaterka, Piper, jest jednocześnie narratorką całej historii. Ma siedemnaście lat i początkowo kreowana jest przez autorkę jako osobę przywiązaną do swojego brata oraz najlepszego przyjaciela. Jest dziewczyną, która niby się buntuje, nosząc glany i kochając czarny kolor, ale jednocześnie – ma serce we właściwym miejscu. Niestety, wszystko zmienia się, gdy poznaje Zane’a, czyli naszego adoratora. Wtedy nie tylko zupełnie olewa swojego przyjaciela, w którym w gruncie rzeczy była trochę zakochana, ale też pokazuje, jak wredny ma charakter.
Widzicie, z tyłu książki, w krótkiej notce o autorce, możecie przeczytać, że J. L. Weil często nadaje swoim bohaterkom niewyparzony język. Z tym, że ten krótki tekst nie wspomina o tym, że Piper jest po prostu bardzo niegrzeczna. Nie potrafi nie wyzywać Zane’a od dupków w każdej możliwej chwili, nawet, jeśli ten jest dla niej miły, albo – co gorsza – ratuje ją z opresji. Poza tym nasza blondwłosa, nastoletnia piękność jest osobą bardzo niezdecydowaną i niedojrzałą, która potrafi myśleć tylko o tym, jak mogłaby przelecieć Zane’a (oczywiście, nie dosłownie, inaczej nie mogłoby to być young adult. Ale kontekst jest jasny).
Mam wrażenie, że autorka chciała tymi zabiegami sprawić, by Piper była pewną siebie, silną postacią. Niestety, nie wychodzi to za dobrze: i tak, i tak jest po prostu damą w opresji, którą ktoś musi cały czas ratować. Smuci mnie jedynie fakt, że niestety, młode dziewczyny pewnie po części się z nią utożsamią… a raczej nie jest to wzór dobry do naśladowania.
Dość już jednak o Piper! Chyba warto powiedzieć też o innych aspektach tej lektury. Przede wszystkim autorka nawet nie próbuje udawać, że tu chodzi o coś więcej, niż o romans: niegrzeczny Zane pojawia się prędko na karach książki i już z nich nie znika. Wprawdzie niby mamy tu cały wątek związany z fantastycznym światkiem, jednak prawda jest taka, że wystarczyłoby podmienić ten element na gangi, mafię lub cokolwiek innego i historia wcale by na tym nie straciła. Jeśli ktoś zna przynajmniej kilka paranormalnych romansów bez wątpienia nie będzie niczym zaskoczony w trakcie lektury „Białego kruka”.
Styl Weil jest – jak w takich książkach bywa – bardzo prosty. Przez to powieść wręcz się połyka: nie dość, że nie jest długa to jeszcze po prostu czuta się ją bardzo, bardzo szybko. Niestety, o ile to można uznać za zaletę, o tyle już fakt, że styl jest raczej infantylny już niekoniecznie. Niemniej, w tym przypadku mogę przymknąć na to oko: to w końcu powieść dla młodzieży, a im po prostu pozwala się na więcej tego typu wpadek.
Nie uważam, aby „Biały kruk” był absolutnie najgorszą książką w swoim gatunku. Absolutnie nie – czytałam gorsze. W nim wypada po prostu bardzo przeciętnie i podejrzewam, że osoby, które takie powieści czytają, raczej nie będą na nią szczególnie narzekać. Niestety, to lektura tylko dla takich osób. Nie jest to powieść dobra. A szkoda, bo naprawdę marzy mi się romans paranormalny, który przy okazji byłby po prostu dobrą książką.
Matka Piper zginęła. Jej ojciec wysyła więc zarówno ją, jak i jej młodszego brata do babci, mieszkającej na odciętej od świata wyspie, z którą dziewczyna nigdy nie miała kontaktu. Na miejscu Piper zaczyna odkrywać rodzinne tajemnice i odkrywa, że jej życiu grozi niebezpieczeństwo… Tylko co wspólnego ma z tym nowo poznany i zabójczo przystojny chłopak, Zane?
Ostatni raz...
2018-04-27
Mila zawsze była inna: często pojawiały się jej luki w pamięci i często nagle trafiała do dziwnych miejsc. Po śmierci trafia do Tryjonu, gdzie dowiaduje się, że popełniła zbrodnie, której nie pamięta.
„Tryjon” przyciąga wzrok praktycznie od razu – kolorowa okładka i jej całkiem ciekawy projekt sprawiają, że trudno przejść obok niej zupełnie obojętnie. Ta polska powieść dla młodzieży nie jest pozycją wyjątkowo typową w swojej kategorii: wszak opowiada o śmierci w iście fantastyczny sposób. Na ile jednak to autorce się udało?
Zacznijmy może pozytywnie, od zalet „Tryjonu”. Przede wszystkim sam pomysł na historię w przypadku książek dla tego przedziału wiekowego jest dość unikatowy. Mamy historię opowiadającą o życiu po życiu i to w sposób stosunkowo poważny. Na dodatek Melissa Darwood wykorzystuje ten pomysł, by poopowiadać trochę o raczej trudnych tematach, dzięki którym młodzi czytelnicy mogą utożsamić się z głównymi bohaterami.
Pojawiający się wewnątrz wątek miłosny jest też raczej dość subtelny, delikatny. Mila to nie jest postać, która widząc chłopaka od razu pragnie tylko znaleźć się z nim w łóżku. Wprawdzie żałuję, że – tak jak w przypadku „Marzyciela” Taylor – autorka zdecydowała się jednak w pewnym momencie zrezygnować z niewinności tej relacji, ale podejrzewam, że poza mną nikt nie będzie na to narzekał.
Poza tym choć styl autorki zdecydowanie jest lekki to przy okazji nie wydaje się tak pusty i suchy, jak w przypadku tłumaczeń: daleko wprawdzie jej do mistrzów w tej dziedzinie i na pewno nie jest to najbardziej soczysta polszczyzna, z jaką się spotkałam, ale tak czy siak wypada lepiej, niż tłumaczenia.
Ogólnie więc rzecz biorąc, oceniając „Tyrion” po prostu jako powieść młodzieżową, muszę przyznać, że… nie jest źle. Naprawdę: nie mamy tu raczej szkodliwych treści, pomysł na historię wyróżnia się spośród innych, a całość jest opowiedziana całkiem sprawnie. Jeśli więc teraz sądzicie, że to książka dla Was po prostu po nią sięgnijcie. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie ponarzekała na książkę dla młodzieży, prawda?
Wróćmy więc na chwilę do samego stylu autorki. Bo choć pisze i lekko, i ciekawiej niż mają to w zwyczaju osoby zajmujące się tłumaczeniami to do ideału jednak trochę jej brakuje. Przede wszystkim to, co rzuciło mi się w oczy na początku powieści, to raczej nieumiejętnie poprowadzona ekspozycja świata przedstawionego. Większości rzeczy o nim dowiadujemy się raczej z topornych dialogów, w których doskonale widać, że właśnie pokazanie nam uniwersum było celem zaistnienia ich. Ponadto ta „łopatologiczność” pojawiła się także w kilku innych miejscach. Gdy Mila spotyka na swojej drodze różne postacie, te zwykle siadają i opowiadają historie. Już samo to wygląda raczej sztucznie, przypominając te nudne questy z gier, które musisz przejść, by historia ruszyła dalej. Przy tym jednak zwykle dostajemy też jakiś moralizujący tekst, powiedziany bardzo, bardzo dosłownie… I choć nie przeszkadzało mi to jakoś szczególnie w trakcie lektury (zwłaszcza, że przez bycie młodzieżówką „Tryjon” dostał ode mnie taryfę ulgową) to nie zmienia to faktu, że jednak brakuje tu pewnego dopracowania.
Drugą sprawą, która uderzyła mnie w trakcie lektury – i to chyba mocniej – jest pewna sprawa dotycząca bohaterki. Widzicie, Mila jest postacią mniej więcej w moim wieku. Na dodatek ma pewne cechy wspólne z nastoletnią mną: raczej nie jest bardzo kontaktowa i spędza sporo czasu w sieci. Wprawdzie nigdy nie byłam aż tak niepewna siebie i aż tak zamknięta w sobie, jak ona, ale po prostu dzięki temu wiem mniej więcej, jak taka osoba się czuje i jak mogła w tym Internecie funkcjonować. Dlatego zdębiałam, gdy przeczytałam, że ona i pewien chłopak „zakochali się w swoich awatarach”, tak, jakby grali w głupią grę z „Sali Samobójców”, czy… coś takiego.
Awatar to obrazek profilowy. Doskonale wiem, że czasem takie miano nadaje się postacią, które są odgrywane przez gracza, ale raczej ma to miejsce w filmach, albo właśnie – książkach – których autorzy nie odrobili dobrze pracy domowej. W rzeczywistym życiu jednak awatar w takiej formie po prostu nie występuje. Nie da się w nim zakochać… chyba, że autorka miała na myśli to, że bohaterzy ustawili sobie na profilówkach postacie z anime i to właśnie w nich się zadurzyli? Niby jest to drobna sprawa, ale właśnie przez takie drobne szczegóły historia traci na wiarygodności.
[SPOILER Z PIERWSZEJ POŁOWY KSIĄŻKI] Na dodatek czytając „Tryjon” przez sporą część czasu miałam skojarzenia z filmem „Split”, w którym – tak jak i tu – głównym motywem jest rozszczepienie jaźni bohatera. Miałam wrażenie, że autorka albo miała bardzo podobny pomysł do reżysera (kto wie, może ich reascherch po prostu wyglądał podobnie), albo bardzo mocno się nim inspirowała. Mamy tu naprawdę sporo punktów wspólnych. Poza samym motywem każda z osobowości ma pewne umiejętności związane tylko ze swoim charakterem, co było bardzo typowe dla wspomnianego przeze mnie filmu. Przy okazji i w jednym, i w drugim dziele pojawia się wątek osobowości będącej małym dzieckiem. To jednak, co zdecydowanie różni „Split” od „Tryjonu” jest fakt, że w tym pierwszym o chorobie bohatera opowiada nam lekarka. W powieści Darwood robi to jedna z postaci. Po pierwsze, w tym przypadku jest to więc o wiele mniej wiarygodne. Po drugie, wracamy tu znowu do łopatologicznego wyjaśniania wszystkiego czytelnikom… [KONIEC SPOILERA].
Koniec końców, nie oceniam „Tryjonu” bardzo źle: czytało mi się tę lekturę stosunkowo przyjemnie, a w swojej kategorii naprawdę wypada całkiem sensownie. Niestety, dalej nie jest to ten poziom młodzieżowej powieści fantasy, którego sama szukam i który sprawiłby, że nie chciałabym książki odłożyć ani na chwilę.
Mila zawsze była inna: często pojawiały się jej luki w pamięci i często nagle trafiała do dziwnych miejsc. Po śmierci trafia do Tryjonu, gdzie dowiaduje się, że popełniła zbrodnie, której nie pamięta.
„Tryjon” przyciąga wzrok praktycznie od razu – kolorowa okładka i jej całkiem ciekawy projekt sprawiają, że trudno przejść obok niej zupełnie obojętnie. Ta polska powieść...
2017-09-18
Rosa i Alessandro zostają wrobieni w morderstwo sędzi. Od tej pory muszą poruszać się po Sycylii w ukryciu, jednocześnie próbując rozwiązać zagadkę Arkadii. Czy jednak uda się im uniknąć aresztowania, lub śmierci z ręki wrogów, których wciąż im przybywa?
Pierwszy tom dość mocno mnie wymęczył. Drugi był zdecydowanie lepszy, zwłaszcza w kontraście z poprzednikiem. Trzeci i ostatni wypadł prawdopodobnie na zbliżonym poziomie, jednak przez brak przeskoku, widocznego wcześniej, nie zrobił już na mnie aż takiego wrażenia.
Ta trylogia ma jeden, olbrzymi atut, który wyróżnia ją na tle innych książek młodzieżowych: jest od początku do końca bardzo dobrze zaplanowana. Często czytając takie powieści mam wrażenie, że autorka (bo zwykle są to jednak panie) nie wie, co chce zrobić z bohaterami, wciska do historii każdy swój pomysł i ostatecznie dostajemy jeden, wielki chaos. Kai Meyer jednak zaplanował swoją historię bardzo precyzyjnie. Każdy element w niej jest istotny, każdy coś wnosi do powieści. Tego naprawdę w powieściach dla młodzieży często brakuje, a szkoda!
Niestety, zaleta w tym przypadku przekłada się także na wadę „Upadku Arkadii”: całość jest po prostu dość sztuczna. W chwili, w której dosłownie wszystko łączy się w całość, w chwili, w której historia nie ma w sobie nic z przypadku traci na naturalności. Życie, mimo wszystko, ma zawsze w sobie odrobinkę chaosu, a tu nie znajdziecie go najmniejszej ilości. Miałam wrażenie, że Meyer trochę nie potrafił wyważyć planowania ze sprawieniem, aby historia wypadała realistycznie.
Wydaje mi się jednak, że osoba mniej krytyczna ode mnie tego braku naturalności nie zauważy. A poza tym to naprawdę ciekawa lektura, o ile oceniamy ją w „młodzieżowej” skali. Porusza ciekawa tematykę. Być może jako historia przeznaczona dla dorosłego czytelnika nie sprawdziłaby się, głównie przez naiwność niektórych sytuacji (jednak nie wyobrażam sobie nastolatków, którzy rządziliby mafią), ale dopóki spogląda się na nią jako na młodzieżówkę osobiście nie widzę większych powodów do wytykania jej błędów. Gdyby tylko tom pierwszy był na takim samym poziomie...
Skłamałabym mówiąc, że czuje przywiązanie do bohaterów; że interesuje mnie wątek romansowy; że przejmuje się losem postaci. Niestety, powieść młodzieżowa to dla mnie już zwykle „za mało”, bym była w stanie to zrobić. Niemniej, postacie nie irytowały mnie, co można już uznać za zaletę.
„Upadek Arkadii” czyta się błyskawicznie. Styl Meyera nie wydaje się infantylny, jak to często z takimi powieściami bywa, jest też stosunkowo surowy, ale przy tym jest lekki. Tekst się nie dłuży i bez problemu można naprawdę szybko przebrnąć przez tę historię.
Nie uwielbiam i nie będę uwielbiała tej trylogii. Niemniej, uważam, że fani powieści młodzieżowych, których interesuje fantastyka mogą na nią zerknąć i sprawdzić, czy spodoba się im ta opowieść. Zwłaszcza, że sama konstrukcja fabuły jest naprawdę porządnie wykreowana jak na tego typu powieść.
Rosa i Alessandro zostają wrobieni w morderstwo sędzi. Od tej pory muszą poruszać się po Sycylii w ukryciu, jednocześnie próbując rozwiązać zagadkę Arkadii. Czy jednak uda się im uniknąć aresztowania, lub śmierci z ręki wrogów, których wciąż im przybywa?
Pierwszy tom dość mocno mnie wymęczył. Drugi był zdecydowanie lepszy, zwłaszcza w kontraście z poprzednikiem. Trzeci i...
2017-05-05
Mageli ma dziwne imię, wkurzającą matkę i dość swojego życia. Pewnej nocy z rąk bandytów ratuje ją Erin: niezwykle przystojny i odważny chłopak, który zaczyna odwiedzać ją we śnie. Nie ma pojęcia, że wplątana jest w coś, co znacznie przerasta ja samą.
Naprawdę, chciała bym wiedzieć, kto wpada na pomysł, by tworzyć tego typu literaturę: cholernie schematyczną, diabelne głupią i fatalnie napisaną. Jak najbardziej, rozumiem, że to książka napisana dla osób w wieku 12-16 lat, ale jednocześnie nie mogę uwierzyć w to, że ktokolwiek dorosły z głową na karku pozwoliłby takie coś czytać swojej młodej córce (zakładając, że ma wpływ na to, co dziecko czyta). „Spojrzenie elfa” może być bowiem lekturą bardzo krzywdzącą, jeśli młody czytelnik zwróci uwagę nie tylko na sam wątek romantyczny.
Styl autorki jest przegadany i niezwykle infantylny: naprawdę nie mam pojęcia, czemu tak często w tekście występują wykrzyknienia, tekst jest bardzo prosty, a pani Lankers zamiast skupić się na głównej akcji bardzo często opisuje co jadły główne postacie i co robiły w szkole, myśląc chyba, że kogokolwiek to jakoś szczególnie interesuje. Ostatecznie nawet nie trzeba tej książki czytać: wystarczy przejrzeć tekst, by wiedzieć o co chodzi w całości. Nie marudziłabym być może na opisy tego typu aż tak, gdyby wnosiły coś do historii: niestety, one są tu po prostu całkowicie zbędne.
Choć „Spojrzenie elfa” to fantastyczny romans to obydwie postacie, na których powinniśmy się skupić po prostu są kiepsko wykreowane. Główna bohaterka, Mageli, mając szesnaście lat zachowuje się na dziesięć. Przy okazji jej matka też nie jest lepsza: no błagam, kto normalny daje córce karę za to, że zjadła dziesięć parówek? Niemniej, Mageli przerasta ją, gdy maja karę, uznaje, że doskonałym pomysłem będzie połażenie po nocy w lesie. Co najlepsze, książka wcale takiego pomysłu nie gani. Nie! Ona wręcz zachęca młodą czytelniczkę do takiego buntu przed rodzicami, bo w końcu ucieczka z domu oznacza poznanie przystojnego faceta. Jednocześnie w trakcie tejże akcji okazuje się, że młoda Mageli doskonale widzi w ciemności wszystko, włącznie z kolorem oczu swojego wybawcy... Ech. A to tylko kilkanaście pierwszych stron książki.
Druga strona romansu, Erin, jest najzwyczajniej w świecie papierowa. Niby tajemniczy chłopak nie ma żadnej konkretnej cechy charakteru i autorka nawet nie próbuje rozwijać ani jego, ani jego relacji z Mageli. A przecież i jedno, i drugie jest potrzebne, by romans miał jakikolwiek sens.
Jakby tego wszystkiego było mało, Lankers nawet nie próbowała sprawić, by jej uniwersum miało w sobie cokolwiek indywidualnego. Mamy elfy, żyjące w Królestwie Ciemności, złego, skrytego w czerni mistrza oraz kalkę ze schematu „nastolatek z wyjątkową zdolnością ratuje świat”. Całość wypada po prostu śmiesznie i naprawdę nie niesie ze sobą najmniejszej wartości.
Choć ta książka to niewątpliwie gniot jedno muszę jej oddać. „Spojrzenie elfa” czyta się w sposób błyskawiczny. Lanie wody autorki oraz banalny styl sprawiają, że te ponad trzysta stron to nawet nie jest lektura na jeden dzień.
Cały czas podświadomie szukam dobrego, młodzieżowego romansu. Niestety, jak na razie moje poszukiwania kończą się fiaskiem. „Spojrzenie elfa” może co najwyżej robić za dobry przykład książki, która pokazuje jak nie należy pisać. A szkoda, bo wiem, że sama tematyka może przyciągnąć wiele dziewczyn, które szukają dobrego romansu, niekoniecznie związanego z wampirami, wilkołakami, czy tak modnymi obecnie aniołkami.
drewniany-most.blogspot.com
Mageli ma dziwne imię, wkurzającą matkę i dość swojego życia. Pewnej nocy z rąk bandytów ratuje ją Erin: niezwykle przystojny i odważny chłopak, który zaczyna odwiedzać ją we śnie. Nie ma pojęcia, że wplątana jest w coś, co znacznie przerasta ja samą.
Naprawdę, chciała bym wiedzieć, kto wpada na pomysł, by tworzyć tego typu literaturę: cholernie schematyczną, diabelne...
2017-07-14
Rosa została głową rodziny, podobnie jak Alessandro. Teraz obydwoje są „capo”: mimo młodego wieku muszą nauczyć się troszczyć o mafijną rodzinę. Jednocześnie starają się odkryć tajemnice, które skrywa Arkadia.
Pierwszy tom, „Przebudzenie Arkadii”, wypadł kiepsko: Kai Meyer nie dość, że poruszył nadmiar tematów to na dodatek wrzucił bardzo młodych bohaterów do świata, który powinien wręcz kipieć od powagi. Na swoje szczęście „Arkadia płonie” wypada o wiele lepiej: w poprzednim tomie zbudował nam świat, a teraz po prostu pozwala nam się w nim dobrze bawić.
Skłamałabym mówiąc, że jest to powieść bezbłędna i genialna: to historia młodzieżowa, dlatego po prostu nie można oceniać jej przez pryzmat książek dla „dorosłych”. Ma swoje wady. Świat przedstawiony jest co najmniej naiwny: dwójka osiemnastolatków jako „capo” włoskiej mafii? To raczej niemożliwe, zwłaszcza, że zupełnie nikt nie chce ich na czele rodzin, a przy tym wszyscy dorośli w starciu z nimi przegrywają. Niemniej, jeśli przymknie się na to oko, dostajemy powieść młodzieżową, która naprawdę coś wnosi. To nie jest tylko prosty i głupiutki romansik.
„Arkadia płonie” zawiera w sobie pełnoprawną fabułę. To przez zagadkę, którą rozwiązujemy w kontynuacji tom pierwszy był tak napakowany informacjami: w tym świecie nic nie jest zbędne. Uważam, że zostało to wykonane nieco topornie, ale autor zdecydowanie przemyślał co i jak chce zrobić, czego w takich historiach zwykle brakuje. Jedyne, czego mi w niej zabrakło to większego zaskoczenia i zmiany toru akcji oraz jakiegoś przypadku, losowości. Gdy każdy element ma swoje miejsce w układance tracimy poczucie realizmu. W końcu życie to losowy zbiór sytuacji, prawda?
Sporą zaletą tomu drugiego był fakt, że romans został odsunięty na drugi plan. On tu jest, oczywiście, że tak: Rosa i Alessandro regularnie wyznają sobie miłość. Ale to część ich relacji, która nie kłóci się z całością historii i nie jest przesadzona.
Nie jestem i nie będę wielką fanką bohaterów: Rosa bywa dziecinna i postępuje głupio, czasem nie rozumiejąc najprostszych rzeczy, a Alessandro, jest dla mnie zbyt nijaki. Iole zaś to dorosły człowiek w ciele dziecka, który jest po prostu bardzo przerysowany. To jednak tylko moje osobiste odczucia: jak na powieść młodzieżową charaktery wykreowane są konkretnie. Mają swoje wady i zalety, nie są zupełnie papierowi, a to większości osób, do których kierowany jest ten cykl, powinno wystarczyć.
Sam wątek dotyczący zmiennokształtnych, który pojawia się w tej trylogii traktuje bardzo neutralnie: w gruncie rzeczy książka wypadłaby tak samo, albo i lepiej, gdyby autor zastąpił go czymś bardziej realistycznym. Dobrze wiem jednak, że właśnie to oraz nawiązania do mitologii greckiej mogą przyciągnąć wielu czytelników, dlatego po prostu przymykam na to oko.
Przez tak duży nacisk na zagadkę, którą główni bohaterowie muszą rozwiązać „Arkadia Płonie” to pełnoprawna powieść, która może wnieść coś do postrzegania świata przez młode osoby. Jeśli lubicie młodzieżówki polecam: bo niełatwo znaleźć historię kierowaną głównie do dziewczyn, w której nie dominowałby romans.
Rosa została głową rodziny, podobnie jak Alessandro. Teraz obydwoje są „capo”: mimo młodego wieku muszą nauczyć się troszczyć o mafijną rodzinę. Jednocześnie starają się odkryć tajemnice, które skrywa Arkadia.
Pierwszy tom, „Przebudzenie Arkadii”, wypadł kiepsko: Kai Meyer nie dość, że poruszył nadmiar tematów to na dodatek wrzucił bardzo młodych bohaterów do świata, który...
2017-06-06
Rosa ucieka z Nowego Jorku, by zamieszkać na jakiś czas u swojej ciotki, na Sycylii. Nie ma jednak pojęcia w co się pakuje. Jej rodzina to jedna z mafijnych rodzin, za którą kryje się mitologiczna tajemnica Arkadii.
Gdy w samolocie poznaje Alessandra nie ma pojęcia, że powinna nienawidzić tego tajemniczego młodzieńca, który prędko zaczyna ją interesować.
Miałam plan niezwykle radośnie zacząć ten tekst. Niestety, w czas się zorientowałam, że przez to zaspoilerowałabym połowę historii, a tego zdecydowanie nie chce. Cóż, taki los recenzenta! Dlatego wybaczcie, musimy zacząć dość sztampowo.
„Przebudzenie Arkadii” zdecydowanie nie jest najgorszą młodzieżówką jaką czytałam – za to jest jedną z tych, która niespodziewanie mnie po prostu wymęczyła. Niby styl autora jest lekki, niby powinno być przyjemnie, a jednak nie umiałam w tą historię się wgryźć aż do końca.
Autor – bo mimo tendencji, tę książkę napisał mężczyzna – wziął na tapet połączenie kilka ciężkich tematów. Włoska mafia, problemy rodzinne, wegetarianizm, dorastanie, romans, aborcja i gwałt z domieszką fantastyki, wrzucone do jednego wora to naprawdę wybuchowa mieszanka. Niestety, moim zdaniem nie do końca to wychodzi: przy tym wszystkim styl Meyera jest zbyt młodzieżowy, by całość mogła wybrzmieć, zaś młoda bohatera zbyt głupia i naiwna, by pasowała do tak brutalnego świata.
W pewnym sensie jest to typowa historia o emo-samotniczce, zakochującej się w tajemniczym chłopaku, tylko dla dramatyzmu podkoloryzowaną mocnymi dylematami bohaterki. Niestety, Rosa nie jest dojrzała jak na swój wiek: to kleptomanka, która ucieka od wszystkiego, zamiast wziąć sprawy w swoje ręce. Jej naiwność często doprowadza do nieprzyjemnych sytuacji, a jak na nastolatkę przystało, zakochuje się niemal od ręki, [SPOILER] mimo że dopiero co była w depresji po stracie dziecka [KONIEC SPOILERA]. Przy tym wszystkim choć jest wegetarianką bardzo lubi szynkę, co w pewnym momencie nieźle mnie rozbawiło.
Ona po prostu nie pasuje do tak poważnego świata, który przez młodzieżowość został niezwykle spłaszczony. Autor próbował wprawdzie oddać „mroczne” klimaty, ale jakoś nie byłam w stanie uwierzyć w tę mafię i powody, dla których w ogóle do niej dołączyła. Zaś sam wątek fantastyczny jest na moje oko dość naciągany i nijaki.
To chyba te rzeczy sprawiły, że wcale nie miałam ochoty po książkę sięgać po jej zamknięciu. Męczyła mnie ta cała poważna otoczka i próba wyciśnięcia z tematu czegoś więcej, niż „po prostu młodzieżówki”.
Niemniej, to wszystko do pewnego stopnia działa. Temat mafii ma prawo zaciekawić, a czająca się w tle zagadka i romans może pociągać. Wbrew pozorom, nie ma tu aż tylu absurdów, ile można znaleźć w innych dziełach tego typu, a za w ogóle próbę poruszenia trudniejszych kwestii należą się autorowi może niewielkie, ale jednak – gratulacje. Nie spodziewajcie się jednak realnie przedstawionego świata mafii i porządnej lektury. Na Boga, to w końcu młodzieżówka :)
Osoby lubiące młodzieżówki i zainteresowane tym tematem mogą ją sprawdzić: pewnie poczujecie się zadowoleni z lektury. Ja jednak po prostu chce czegoś innego od książki, a temat tej nie bardzo wpasował się w moje gusta.
Rosa ucieka z Nowego Jorku, by zamieszkać na jakiś czas u swojej ciotki, na Sycylii. Nie ma jednak pojęcia w co się pakuje. Jej rodzina to jedna z mafijnych rodzin, za którą kryje się mitologiczna tajemnica Arkadii.
Gdy w samolocie poznaje Alessandra nie ma pojęcia, że powinna nienawidzić tego tajemniczego młodzieńca, który prędko zaczyna ją interesować.
Miałam plan...
2017-06-24
America jest wśród szóstki dziewczyn pozostałych na eliminacjach. Do tronu i narzeczeństwa z Maxonem dzieli ją coraz mniej. Tylko czy ona sama chce zasiąść na tronie? I co z jej dawnym ukochanym, Aspenem, do którego ciągle żywi jakieś uczucia?
Uwielbiam pierwsze tomy. Zwykle są takie niewinne, delikatne; wszystko jest tak, jak powinno być i nic zbytnio się nie komplikuje. Wszystkie postacie żyją i dogadują się, brak w nich niepotrzebnej dramy i bólu, gdy odchodzą ulubieni bohaterowie. I w przypadku tej serii pierwsza część była tą lepszą w porównaniu do drugiej. Choć ta nie wypada tragicznie, nie mogę być ślepa: jest trochę gorzej.
„Elita” to dalej baśniowa, głupiutka i naiwna, ale do pewnego stopnia satysfakcjonująca lektura. Mamy romans, nikt nam nie wmawia, że to coś poważnego, w trakcie czytania należy po prostu wyłączyć mózg i dobrze się bawić. I jako taka książka się sprawdza, po prostu. Niemniej, jaki byłby ze mnie recenzent, gdybym nie zwróciła uwagi na pewne błędy i głupotki, które sprawiają, że „Elita” wypada gorzej od „Rywalek”?
Przede wszystkim problemem w tej części zaczyna być nasza America. Zakończenie tomu pierwszego pokazało czytelnikowi, że ona jednak ma swój charakter; w tej części ten jakby wyparował. Z dziewczyny, która raczej wie czego chce, zmieniła się w głupiutką nastolatkę, która skacze z jednego kwiatka na drugi, nie wiedząc, który będzie dla niej lepszy. Jej dylematy są tak głupie i niedojrzałe, że po prostu nie mogę tego przełknąć bez narzekania. W pewnych momentach miałam po prostu trochę dość jej jęków i zastanawiania się na tym, którego pana to ona łaskawie woli i wybierze.
Poza tym o ile pierwszy tom kompletnie olewał sprawy polityczne, tak drugi już próbuje się nimi trochę zająć. Niestety, lepiej byłoby, gdyby to znów było przemilczane, bo Cass zdecydowanie politykiem nie jest i jej świat wypada po prostu naiwnie i głupio. Oczywiście, biorąc pod uwagę ton serii to jest do przełknięcia, ale po prostu w „Rywalkach” milczenie na te tematy wypadało autorce lepiej.
Nie rozwiązał się też problem dotyczący sensownych, drugoplanowych bohaterów. Tak naprawdę mamy tylko kilka postaci, które mają więcej, niż jedną cechę charakteru, a pozostałe są spychane na dalszy plan. Poza tym autorka na tyle nieumiejętnie prowadzi fabułę, że jeśli poznamy kogoś z samego imienia to od razu wiemy, że ta postać będzie coś wnosić do fabuły, co najlepszym rozwiązaniem nie jest.
Jak to bywa w romansach, bohaterowie też sami tworzą sobie głupie problemy i wiecznie walczą z wiatrakami, które sami sobie wymyślają. Naprawdę, cała fabuła wynika z ich głupich wyborów i ich imaginacji, a nie z dobrze poprowadzonej historii.
Mimo naprawdę sporej ilości wad, „Elitę” czyta się lekko i przyjemnie. Jak już napisałam: to satysfakcjonująca lektura, jeśli akurat szukacie czegoś naiwnego, do odprężenia. Nie jest to książka dobra – ale wystarczająco baśniowa, by to wszystko kupić i bawić się w trakcie czytania. Zwłaszcza, że Maxon widzi błędy Ami i wytyka jej błędy, a ta nawet potrafi się do nich przyznać, co w tego typu lekturach nie zdarza się często :D
Katrina
http://drewniany-most.blogspot.com
America jest wśród szóstki dziewczyn pozostałych na eliminacjach. Do tronu i narzeczeństwa z Maxonem dzieli ją coraz mniej. Tylko czy ona sama chce zasiąść na tronie? I co z jej dawnym ukochanym, Aspenem, do którego ciągle żywi jakieś uczucia?
Uwielbiam pierwsze tomy. Zwykle są takie niewinne, delikatne; wszystko jest tak, jak powinno być i nic zbytnio się nie komplikuje....
2017-04-19
Każdy anioł stróż ma swojego podopiecznego – Zachariasz opiekuje się siedemnastoletnią Mirrandą. Niestety, nad dziewczyną ciąży widmo śmierci... Anioł próbuje ją uratować jednak nie udaje mu się. Dziewczyna znika, a Zachariasz przez złamanie reguł i próbę uratowania jej staje się upadłym. W takich warunkach odnalezienie i uratowanie Mirrandy staje się wręcz niemożliwe.
Na początku wyjaśnijmy sobie jedno: nie sięgnęłam po „Wiecznych Wygnańców”, bo lubię paranormal romance. Nie miałam co czytać, uznałam, że wygrzebię coś lekkiego, na jeden dzień, być może śmiesznego: i to zrobiłam. Chciałam głupiutkiej, prostej lektury, z której będę mogła się pośmiać. Iii.... trafiłam doskonale. „Wieczni Wygnańcy” spełnili każdy z moich wymogów.
Gdybym miała wymienić największą zaletę tej książki byłby to fakt, że autorka chyba wie, jak złą literaturę tworzy i nie wstydzi się tego. Dzięki temu cała historia, choć napisana iście tragicznie, może przez swoją głupotę bawić, jest lekka i nie próbuje być poważna. Zdecydowanie nie lubię pozycji tego typu, których autorki traktują świat przedstawiony „na serio” i piszą tak, jakby od tego miało zależeć ich życie. Ale tu tego nie ma. Autorka ma świadomość (a przynajmniej wydaje się, że ma) jakiej jakości historię wymyśliła i tego przed nikim nie kryje.
Poza tym... cóż, sam pomysł na powieść nie jest taki zły. Mamy anioła stróża oraz uroczą dziewczynkę i domieszkę wampirów do tego wszystkiego. Uważam, że z tego dałoby się wyciągnąć dość poważną historię, ale autorka nie miała takiego zamiaru, dlatego dostajemy niekoniecznie logiczny i niekoniecznie sensowny emm... paranormalny romans przygodowy. Bo czystym romansem tego nie nazwę: postacie sporo o sobie myślą, ale mają dosłownie dwie, trzy sceny sam na sam, w czasie których do niczego więcej poza pocałunkami nie dochodzi. Czemu? Widzicie, mamy aniołka, a aniołek przez swój kręgosłup moralny nie może sobie pozwolić na więcej, ponieważ jego Mirranda jest nastolatką (18-letnią) i ledwo go zna :D
Styl autorki jest chwilami wprost komiczny. Nie wiem, jak to wyglądało w oryginale, ale w wersji polskiej Zachariasz cały czas nazywa Mirrandę „swoją dziewczyną”, co brzmi karykaturalnie. Jeśli po angielsku brzmiało to „my girl” moim skromnym zdaniem tłumacz powinien przetłumaczyć to na „moją podopieczną”, albo „moją dziewczynkę”, ale cóż, skoro jest jak jest – przynajmniej mogłam się z tego pośmiać :D
Przy okazji dialogi chwilami są wręcz okropnie napisane. Matka Mirrandy to osoba, która uważa, że cicha nastolatka powinna przez bycie cichą właśnie trafić do psychiatryka, a główny wampir w tejże opowieści jest tak irracjonalny, że nie umiałam się nie uśmiechnąć. Opisy także pozostawiają wiele do życzenia, a sam świat przedstawiony często nie ma sensu.
W świecie Smith to nic dziwnego, że wampir próbował kogoś ugryźć, mimo że chyba oficjalnie nie istnieją. Nie ma też nic dziwnego w tym, że wampiry mają własną prasę, albo w tym, że aniołowie używają Yahoo. Autorka nawet nie próbuje wyjaśniać tych irracjonalności, radośnie tworząc swoją chorą wizje świata.
Szczerze mówiąc, brakowało mi w tej książce jakiś słodkich scenek między głównymi bohaterami. Chciałabym jednak widzieć więcej romansu i dramatu w czymś, co niby romansem przecież jest. Nawet nie chodzi mi o jakieś zbliżenia między postaciami, a o większą ilość rozmów między nimi, która zbudowałaby relacje, zwłaszcza, że anioł stróż to przecież doskonały obiekt do czegoś takiego. Ach, aż mnie podkusiło, by spróbować napisać jakiś dobry romans ze skrzydlatym w roli głównej, bo mam wrażenie, że żadna autorka, którą poznaje, nie potrafi z tego wyciągnąć tyle, ile można.
Cóż... „Wieczni Wygnańcy” to nie jest dobra książka. Nie polecam jej nikomu zdrowemu psychicznie, kto chce sięgnąć po lekturę „na serio”. To zła, a może nawet bardzo zła literatura. Tu nie maco się doszukiwać głębi, sensownych postaci, czy innych takich. Ale, paradoksalnie, ja przeczytania nie żałuje. Dostałam to, czego chciałam i czuje się w pełni zaspokojona :D
Każdy anioł stróż ma swojego podopiecznego – Zachariasz opiekuje się siedemnastoletnią Mirrandą. Niestety, nad dziewczyną ciąży widmo śmierci... Anioł próbuje ją uratować jednak nie udaje mu się. Dziewczyna znika, a Zachariasz przez złamanie reguł i próbę uratowania jej staje się upadłym. W takich warunkach odnalezienie i uratowanie Mirrandy staje się wręcz niemożliwe.
Na...
2016-02-29
Patchowi udało się uratować Norę. Upadły odzyskał honory w Niebiosach i teraz ma być jej aniołem stróżem. Nora nie dość więc, że jest chroniona, to na dodatek ma obok siebie najlepszego faceta na świecie. Czyż to nie cudowne?
Niestety, los nie ułatwia życia dwójce nastolatków. Patch zaczyna zachowywać się nieco dziwnie, a tajemnice rodziny Nory powoli zaczynają się ujawniać...
Co anioł ma wspólnego ze śmiercią ojca dziewczyny...?
Nie do końca lubię oceniać kontynuacje. Nie dlatego, że nie chcę nic zdradzić z poprzedniej części, a dlatego, że zwykle powiedziałam już wiele z tego, co miało zostać powiedziane. I tak jest w tym przypadku, przynajmniej w sporej mierze.
Znów dostajemy do ręki zupełnie nielogiczną historię, pełną irracjonalnych decyzji dość płaskich bohaterów. Niestety, o ile w Szeptem było to nawet nieco urocze, to w przypadku Crescendo Nora, Patch i cała ich ekipa zaczęła mnie po prostu drażnić. Mamy tu jeszcze mniej wspólnych scen i jeszcze więcej totalnie bezsensownego uganiania się ze sobą nawzajem. Nora jest zupełnie niezdecydowana: raz Patcha kocha, raz nienawidzi, raz chce go zabić, innym razem niemal woła o pomoc. Boże kochany, ile można, no ile? Nie mogliby tak w jednej scenie usiąść... porozmawiać normalnie...? Spokojnie? Przytulić się do siebie i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze?
No, najwyraźniej nie. Flizpatrick wyraźnie też zirytowała się zachowaniem swoich papierowych dzieci i w ramach kary, nie pozwoliła im nawet na chwilę uspokoić myśli. Oj, paskudna z niej mama! I może nawet pochwaliłabym jej zachowanie, gdyby nie fakt, że sama musiałam przez to wszystko przebrnąć.
By nie było, tak jak i poprzednio, styl autorki jest bardzo prosty i bardzo przystępny. Powieść się nie dłuży i znika w mgnieniu oka. Jednak podtrzymuje moją opinię, która powstała po zakończeniu czytania Szeptem - autorka nie powinna dopisywać kontunuacji. Niektóre wątki były bardzo naciągane, a o ile pierwsze część serii przypominała mi nieco nostalgiczny dla mnie Zmierzch Mayer, tak ten tom do bólu kojarzył mi się z irytującym cyklem Nieśmiertelni Noel. Tak jak i w nim, główna bohaterka nie ma pojęcia, gdzie mieszka jej ukochany. Ten zaś, co chwilę znika, w międzyczasie całując się z innymi i co chwilę pojawia się, aby ją w taki, czy inny sposób zirytować.
Podejrzewam, że jeśli spodobał Wam się pierwszy tom - i drugim nie będziecie zawiedzeni. Ja jednak może będę miała dla siebie litość i odpuszczę sobie poznanie ostatnich części...
Patchowi udało się uratować Norę. Upadły odzyskał honory w Niebiosach i teraz ma być jej aniołem stróżem. Nora nie dość więc, że jest chroniona, to na dodatek ma obok siebie najlepszego faceta na świecie. Czyż to nie cudowne?
Niestety, los nie ułatwia życia dwójce nastolatków. Patch zaczyna zachowywać się nieco dziwnie, a tajemnice rodziny Nory powoli zaczynają się...
2016-02-28
Nora, szkolna dziennikarka gdy tylko może, siedzi ze swoją przyjaciółką, Vee. Niestety, nauczyciel biologii postanawia rozsadzić uczniów i ku swojej wściekłości, trafia do ławki, w której siedzi Patch - tajemniczy chłopak, który wydaje się wiedzieć o niej zdecydowanie więcej, niż powinien... Od czasu ich spotkania, Norze zaczynają przydarzać się niewyjaśnione i nadnaturalne rzeczy. Jaką rolę odgrywa w tym dziwny nieznajomy?
Nostalgia. Tak, to chyba pierwsze, co przychodzi mi teraz na myśl, gdy teraz myślę o Szeptem. Czytając, miałam chwilami wrażenie, jakby jakaś odległa połowa mnie wróciła do czasów podstawówki, gdy uwielbiałam Zmierzch Mayer oraz inne tego typu historie. Ale, ale, skoro mam ocenić tą książkę, może pójdźmy po kolei.
Najpierw tytuł. Szeptem. Rozumiem, że jest chwytliwy, stąd jest, jaki jest, ale... nijak ma się do samej historii. Gdyby bohaterzy powiedzieli chociaż coś o szeptaniu! Niestety, nikt o tym nawet nie wspomniał... a szkoda, bo ten zabieg przynajmniej nadałby tytułowi jakiś sens, a nie kosztowałby autorki zbyt wiele. Chyba, że jest to kwestia tłumaczenia? Nie przeczę, to całkiem możliwe.
Teraz przyjrzyjmy się samej fabule. Jest, szczerze mówiąc, prosta jak drut. Przewidywalna, ale przy tym, dość nielogiczna i czasem nawet nieco śmieszna pod tym względem. Na prawdę, przy pierwszej scenie, w prologu, przez jakiś czas zastanawiałam się, czy ja na prawdę czytam coś, co jest dopuszczoną do druku książką? [UWAGA, MÓWIĘ O POCZĄTKU KSIĄŻKI, DLATEGO NIE JEST TO DUŻY SPOILER, ALE JEŚLI NIE CHCECIE KOMPLETNIE NIC WIEDZIEĆ, NIE CZYTAJCIE DALEJ] Idzie sobie chłopak. Pojawia się przed nim ciemny koleś i zaczynają rozmawiać. Ich rozmowa, w skrócie, brzmi mniej więcej tak:
- Ktoś ty? Nie zadzieraj z księciem!
- Jesteś bękartem!
- Księciem!
- BĘKARTEM!
- KSIĘCIEM!
- SYNEM UPADŁEGO ANIOŁA, CZYLI MASZ MI SŁUŻYĆ. KLĘKAJ I SKŁADAJ PRZYSIĘGĘ.
Iiii tak, to, przynajmniej w moim odczuciu, było nieco śmieszne. Nawet bardzo.
Kolejna scenka też raczej należała do dość zabawnych. Mamy lekcje biologii o... uwaga, uwaga! SEXIE! No więc nasza kochana główna bohaterka, Nora wraz z swoją przyjaciółką, Vee, mają uczyć się na lekcji, jak robi się dzieci. Niestety, nauczyciel postanawia przesadzić uczniów i Nora trafia do mrocznego, tajemniczego Patcha, który od razu sprawia, że czuje się zagrożona, zakłopotana... ale przy okazji, zauroczona. Bo jak mogłoby być inaczej. Sytuacja i ich zachowanie jest tak irracjonalne, jak tylko może być irracjonalne zachowanie anioła i człowieka, zamkniętych w pełnej sali lekcyjnej z nagimi lalkami przyklejonymi do tablicy.
Nie będę wytykać bezsensownych wątków fabularnych - zajęłoby mi to zbyt wiele czasu i zdradziło zbyt wiele z treści. Poza tym, przy paranormal romance i tak, i tak chyba są nieuniknione, więc co ja tam będę się rozpisywać :)
Jak na młodzieżówkę, na dodatek, popularną, przystało, styl jest bardzo prosty i bardzo przystępny. Na prawdę, Szeptem nie zajęło mi więcej, niż trzy godziny, a może nawet mniej? Nie siedzę z zegarkiem, ale przeczytanie jednej części na prawdę nie jest żadnym wyczynem. Nie jest to żadne dzieło sztuki, ale styl pisania Fitzpatrick jest do przyjęcia.
Sami główny bohaterowie są po prostu zwyczajni. Autorka zrobiła wszystko, by rodziców nie było zbyt często w domu Nory, mamie dając pracę wyjazdową, a ojca [NIEISTOTNY SPOILER] uśmiercając. Dziewczyna jest tak trochę szarą myszką, ale autorka nie skupia się na tym za bardzo. Generalnie, nie wchodzimy zbyt głęboko w relacje z jej znajomymi w szkole, skupiając się tylko na postaciach, które jakoś mają przysłużyć się fabule. Nie irytuje, ale nie ma też jakiś konkretnych cech. Patch zaś jest mistrzem irracjonalnego zachowania, ale w tym jest bardziej śmieszny, niż denerwujący. Poza tym, też niczym się nie wyróżnia. Ot, Nora i Patche, typowi bohaterowie paranormal romance, na dodatek w książce, w której niektóre zwroty, czy czasem nawet wątki do bólu kojarzą mi się ze Zmierzchem.
Jedynie kreacja czarnego bohatera jest, moim skromnym zdaniem, totalną klęską, ale nie chcąc spoilerować, zamilknę ;)
Muszę Wam też powiedzieć, że spodziewałam się... zdecydowanie więcej obściskiwania się przez głównych bohaterów. Tak na prawdę, Nora i Patch nie mają aż tak wielu wspólnych scen, a podczas nich zwykle trzymają od siebie jakiś dystans. A szczerze powiem, trochę żałuje, bo mimo wszystko, ich wspólne sceny chyba jako jedyne miały jakiś konkretny klimat i sens: bo co jest mniej sensowne od dwójki nastolatków, którzy chcą pobyć sam na sam? No, chyba nic. I tak, tak, wiem, że Patch to niby strasznie stara istota, ale bądźmy szczerz, paranormal romance to zwykle historie dla nastolatków, o nastolatkach, nawet, jeśli teoretycznie jeden z bohaterów powstał wraz z tworzeniem świata.
Szczerze mówiąc, jeśli nawet miałabym sięgnąć po kolejny tom - strasznie bym się go bała. Czemu? Bo uważam, że Szeptem to zamknięte historia, której nikt nie powinien nawet próbować kontynuować, bo może wyjść z tego coś na prawdę nieciekawego.
Podsumowując, powieść Fitzpatrick jest bardzo lekką, nielogiczną młodzieżówką, która nieco mnie rozśmieszyła swoją formułą, jednocześnie sprawiając, że poczułam się nieco nostalgicznie. Na prawdę, to nie jest dobra literatura. Oczywiście, jeśli lubicie takie historię i jeszcze po nią nie sięgnęliście, mimo takiej ochoty - jasne, czytajcie. Nie jest szkodliwa. Niemniej... miejcie świadomość tego, co trafia Wam w ręce ;)
Nora, szkolna dziennikarka gdy tylko może, siedzi ze swoją przyjaciółką, Vee. Niestety, nauczyciel biologii postanawia rozsadzić uczniów i ku swojej wściekłości, trafia do ławki, w której siedzi Patch - tajemniczy chłopak, który wydaje się wiedzieć o niej zdecydowanie więcej, niż powinien... Od czasu ich spotkania, Norze zaczynają przydarzać się niewyjaśnione i nadnaturalne...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-19
Valerie Russell to szesnastolatka, wychowywana przez samotną matkę: jej ojciec wyprowadził się, zakładając nową, znacznie szczęśliwszą rodzinę. Pewnego dnia, gdy dziewczyna niespodziewanie przychodzi do domu, odkrywa, że jej własna matka sypia z... jej chłopakiem! Wściekła, ucieka z domu, aby wszystko przemyśleć... I wpada na trójkę dziwnych, tajemniczych dzieciaków, mieszkających w nowojorskim metrze. Szybko okazuje się, że jej nowi przyjaciele są częścią nietypowych zdarzeń...
Wiedząc, że tak jak i Danina, Waleczna jest młodzieżówką, nie spodziewałam się po niej zbyt wiele. Liczyłam jednak na całkiem fajny klimat, jaki Black zapewniła czytelnikowi w pierwszej części. I tak, dostałam go, choć pod nieco inną osłoną.
Przede wszystkim, nie jest to zbyt długa książka, co sprawia, że nie wszystkie wątki są dostatecznie, przynajmniej według mnie, rozwinięte. Brakuje mi w nich czegoś, co pozwoliłoby mi całkowicie wsiąknąć w świat przedstawiony przez panią Black. Mimo to, historia dalej sprawdza się, jako typowa młodzieżówka, utrzymywana w tajemniczym, brudnym, ale przy tym nieco bajkowym klimacie.
Główna bohaterka nie jest rozpieszczoną, śliczną dziewczynką - ma swój charakter, choć szczerze mówiąc, nie jest nadmiernie rozbudowaną postacią. Ot, zbuntowana, wściekła nastolatka. Dość odważna, rzucająca się w wir wydarzeń, ale nie ma w niej nic, co zapamiętałabym na dłużej. Podobnie rzecz się ma z pozostałymi bohaterami - raczej nie mam im wiele do zarzucenia, po prostu są, nie źli, nie nudzący, ale... nie pozostawiający po sobie nic większego.
Fabuła jest dość ciekawa - mamy jakąś tajemnice, coś, co trzeba odkryć, choć sama zagadka nie jest bardzo trudna i wydaje mi się, że co bardziej obyty czytelnik rozwiąże ją już na starcie. Wszystko w miarę trzyma się kupy, choć, jak wspomniałam wcześniej, akcja chwilami mknie po prostu za szybko.
To, co zdecydowanie nie spodobało mi się w Walecznej to zdecydowanie wątek miłosny.[uwaga, mały SPOILER] Nie wchodząc w szczegóły, Valerie zakochuje się w kimś znacznie starszym od siebie. Bardzo długo miałam wrażenie, że postać ta będzie pełniła rolę po prostu jej opiekuna... a jednak... wyszedł romans. Który nijak pasował do całej ostrej, brudnej sytuacji przedstawionej w Walecznej.
Bądź, co bądź, znów muszę pochwalić sam świat stworzony przez Black. Jest brutalny, bez jasnego podziału na dobrych i złych, przy okazji mający w sobie sporo baśniowości i kreatywności - to zdecydowanie atut, który może przyciągnąć wielu czytelników.
Jeśli macie ochotę na w miarę przyjemną, nawet nie głupią młodzieżówkę utrzymywaną w klimatach urban fantasy - Waleczna będzie na prawdę fajną lekturą. Nawiązuje ona do pierwszej części tylko w bardzo subtelny sposób i znajomość jej nie jest konieczna, do zrozumienia lektury. Jest dość krótka, dzięki czemu będzie świetnym oderwaniem się od rzeczywistości na jeden leniwy wieczór :) Mimo to, uważam, że pierwsza część była zdecydowanie lepsza... choć całkiem możliwe, że czytałam ją gdy byłam zdecydowanie młodsza i po prostu łatwiej było mnie oczarować.
Valerie Russell to szesnastolatka, wychowywana przez samotną matkę: jej ojciec wyprowadził się, zakładając nową, znacznie szczęśliwszą rodzinę. Pewnego dnia, gdy dziewczyna niespodziewanie przychodzi do domu, odkrywa, że jej własna matka sypia z... jej chłopakiem! Wściekła, ucieka z domu, aby wszystko przemyśleć... I wpada na trójkę dziwnych, tajemniczych dzieciaków,...
więcej mniej Pokaż mimo to2008
Poznajcie szesnastoletnią Kayę - dziewczynę bez własnego miejsca na ziemi, od lat przeprowadzającej się z jednego miasta, do drugiego. Gdy kapela jej matki rozpada się i ta zostaje bez pracy, wracają do domu babci nastolatki, w którym nasza protagonistka się wychowała. Szybko okazuje się, że Kaye wplątana jest w walką dwóch skrzacich dworów i wszystko wskazuje na to, że duszki poznane w dzieciństwie należą do o wiele groźniejszego świata, niż ta kiedykolwiek przypuszczała.
Tajemniczy klimat, prosty język, szybka akcja i trochę romansu sprawiają, że gdy czytałam Daninę po raz pierwszy nie mogłam się od niej oderwać. Jak na książkę pisaną z myślą o młodzieży, to na prawdę kawałek dobrego tekstu. Co prawda, alkohol, papierosy i przeskakiwanie na początku przez autorkę z jednego epizodu na drugi nie koniecznie będzie się każdemu podobać, ale poza tym, na prawdę nie mam tej powieści wiele do zarzucenia.
Najbardziej cenię sobie Daninę za coś, czego w większości tego typu książek nie znajdziemy, a mianowicie, za brak podziału na dobro i zło. Wszyscy mają swoje za uszami, nikt nie jest nieskazitelne czysty - i to sprawia, że świat przedstawiony jest dość realistyczny, bardziej... prawdziwy. Tak, to chyba jeden z głównych powodów dla którego polecam ją, jeśli tylko usłyszę, że ktoś szuka typowej książki dla nastolatek.
Bohaterzy są dość typowi, jak na taką książkę, jednak nie zmienia to faktu, że dają się lubić. Kaye jest osobą, która zdaje się mieć świat w czterech literach i trudno ją za to dziwić: matka przez przeprowadzki sprawiła, że ta nigdy nie była z nikim w bliższej relacji. No, poza jej przyjaciółką, Janet, z którą również nie widziała się przez bardzo długi czas. Główny męski bohater powieści, Roiben, to tajemnicza postać, mająca jednak powody, aby takim być. Przy tym nie jest idealny, popełnia błędy - ale mnie na prawdę zaciekawił, gdy czytałam tą powieść. Inni ludzie, czy skrzaty, na jakich wpadamy w Daninie też w większości są wyraźnie zarysowani, z konkretnymi charakterami dlatego pod tym względem jest na prawdę dobrze.
Książka może nie jest w pełni logiczna - no, magiczny koń wychodzący z kałuży to raczej nie jest coś, co wydaje się realne do zrealizowania - ale utrzymuje całkiem fajny klimat, magia w niej jest wszechobecna, mamy też sporo na prawdę ciekawych wątków. Czego więc chcieć więcej od książki dla nastolatek? Ciekawego zakończenia...? Czemu nie. Mnie nieco zaskoczyło, więc i Wam może się spodobać.
Macie dość bezstellerów którzy czytają wszyscy, a jednocześnie szukacie typowej, młodzieżowej literatury, będącą przy tym wcale niezłą książką? Jeśli tak, to lećcie po Daninę! Akcja, magia, romans... na prawdę, to wystarczająco dobra pozycja, aby po nią sięgnąć.
Poznajcie szesnastoletnią Kayę - dziewczynę bez własnego miejsca na ziemi, od lat przeprowadzającej się z jednego miasta, do drugiego. Gdy kapela jej matki rozpada się i ta zostaje bez pracy, wracają do domu babci nastolatki, w którym nasza protagonistka się wychowała. Szybko okazuje się, że Kaye wplątana jest w walką dwóch skrzacich dworów i wszystko wskazuje na to, że...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ever, mimo niezwykłej urody, kryje się wiecznie pod kapturami. Szesnastolatka kilka miesięcy temu straciła rodziców w wypadku i trafiła pod opiekę bogatej ciotki. Gdy trafiła do nowej szkoły, zerwała ze starymi przyjaciółmi, zaprzyjaźniając się z odepchniętą przez swoją rodzinę Haven oraz gejem, Milesem, przestając należeć do grona popularnych, jak do tej pory przywykła. Nic dziwnego, dziewczyna zamknęła się w sobie, prawda? Otóż... tak. I nie. Odkąd przeżyła wypadek stała się medium - słyszy myśli innych, a choćby najlżejszy dotyk drugiej osoby odkrywa przed Ever jej tajemnice, a wokół siebie widzi duchy. Jakiś czas później do jej szkoły trafia nieziemsko przystojny Damien: tajemniczy młodzieniec, którego bliskość sprawia, że głosy, które nastolatka słyszy wokół siebie cichną, a ona znów może poczuć się normalna...
Fabuła, jak już chyba widać, nie jest zbyt odkrywcza. Mamy uwięzioną w swoich dziwnych umiejętnościach królewnę i księcia, który przybywa by ją uwolnić, tyle, że ze współczesnymi realiami. No, przynajmniej na początku. I również - przynajmniej na początku - jakoś trzyma się to kupy. Noel pisząc, próbuje nam początkowo wmówić, że Damien jest wampirem (na prawdę, robi to w sposób iście paskudny), licząc, że się w to załapiemy, później jednak wyjaśnia, że nim nie jest i powoli odkrywa przed nami tajniki tego, kim jest... według siebie, rzecz jasna. Bo im dalej idziemy w las, tym mniej wszystko zdaje się trzymać kupy i tym mniej wiarygodne się staje. No, może przesadzam, ale świat przedstawiony jest na prawdę bardzo, bardzo sztuczny, jakby autorka na siłę chciała zrobić coś oryginalnego... co nijak jej wychodzi.
Główni bohaterowie są puści. Tak, mogę to z czystym sumieniem powiedzieć. Ever niby jest miła i niby jest wierna przyjaciołom, ale dy przychodzi co do czego, zaczyna myśleć tylko o jednym - o tym, jak przystojny jest nowy w jej szkole, mimo, że nic o nim tak na prawdę nie wie. Damien zaś to pan idealny. Nie popełnia błędów (no, może poza tym, że flirtuje ze wszystkimi dziewczynami w szkole, chyba tego nawet później nie wyjaśniając Ever), wygląda doskonale, wszystko potrafi, wyczarowuje kwiatki i jest artystą. Czego chcieć więcej? Może zażyłości między dwójką głównych bohaterów? Bo tej tu po prostu nie znajdziecie... Ich rozmowy nie należą do głębokich, zachwycają się tylko sobą, opowiadając wzruszające historyjki, lub też Damien każe Ever przestać ubierać kaptury i zabiera ją na randki w nieco dziwne miejsca, takie jak tor wyścigów konnych. Są.. irytujący. Scenki z nimi powinny być tymi najmocniejszymi w całej książce, a jest wręcz przeciwnie. Źle mi się ich obserwuje.
Jeśli zaś chodzi o bohaterów drugoplanowych... To przede wszystkim mamy trójkę: Heaven z Milesem, o których już wspominałam oraz ducha zmarłej, dwunastoletniej siostry Ever, Riley. Ale, po kolei. Heaven to co najmniej wkurzająca dziewczyna. Noel chciała chyba pokazać głębie problemu, jakim jest ignorowanie nastolatki przez rodziców, ale nijak jej to wyszło. Uzależniona od spotkań grup uzależnionych (tak, dokładnie tak. Ponoć odkąd Ever ją poznała była już w dwunastu), gotka udająca tylko, że jest gotką i ciągle próbująca być fajna, zaklepując sobie chłopaków nie jest postacią na którą chce patrzeć. Miles zaś to miły chłopak, nierzucający się w oczy i poza tym, że jest stereotpowym gejem, nie ma jakiś konkretnych cech. Riley na szczęście jest już nieco ciekawsza: jej postać przynajmniej wnosi do historii nieco żywiołowości i scen, które mogłyby być śmieszne (gdyby całość nie była tak żałosna), choć też do ideałów postaci nie należy.
Styl Noel jest bardzo prosty i przynajmniej dla mnie, niezbyt obrazowy, płytki. Choć kiedyś zachwycona byłam teraźniejszym czasem w jakim napisała Nieśmiertelnych tak teraz nie widzę w nim nic ciekawego. No, może nie jest tragiczny, powieść czyta się na prawdę bardzo szybko, ale do dobrych też bym go nie zaliczyła...
Jeśli lubicie powieści tego typu to jasne, możecie po Ever sięgnąć. Może akurat przypadnie Wam do gustu? Nie mogę jednak jej polecić... bo to po prostu bardzo słaba literatura.
Ever, mimo niezwykłej urody, kryje się wiecznie pod kapturami. Szesnastolatka kilka miesięcy temu straciła rodziców w wypadku i trafiła pod opiekę bogatej ciotki. Gdy trafiła do nowej szkoły, zerwała ze starymi przyjaciółmi, zaprzyjaźniając się z odepchniętą przez swoją rodzinę Haven oraz gejem, Milesem, przestając należeć do grona popularnych, jak do tej pory przywykła....
więcej mniej Pokaż mimo to
W Katy coś się zmieniło, od kiedy Daemon ją uleczył. Dziewczyna nie jest jednak wciąż pewna jego uczuć i nie potrafi mu wybaczyć złego traktowania. Gdy w szkole pojawia się nowy chłopak, wybiera się z nim na randkę, co wzbudza zazdrość Luksjanina. Powoli zaczyna się jednak okazywać, że prawdziwym wrogiem kosmitów nie są Arumianie, a Departament Obrony.
Pierwszy tom cyklu „Lux” wzbudził we mnie trochę nostalgii. Druga część, „Onyks”, była jednak dla mnie głównie męczącą teen dramą. Niestety, Jennifer L. Armentrout raczej nie ma predyspozycji, aby stać się moją ulubioną pisarką.
Mniej więcej do pierwszej połowy w tej historii dostajemy głównie nastoletnie problemy. Od czasu do czasu zapowiadane są problemy, które pojawią się w finale, ale akcja skupia się przede wszystkim na życiu miłosnym Katy. Wydawałoby się, że zakończenie pierwszej części jasno dało do zrozumienia, że bohaterowie będą pełnoprawną parą, ale nie. Protagonistka dalej nie jest pewna uczuć Daemona, mimo że ten regularnie mówi, że ją lubi. Pojawia się nam trójkąt, który nie ma zbyt wiele sensu, bo Katy do tego bohatera naprawdę nic nie czuje – to Daemon jest najprzystojniejszy i najlepszy, choć cały czas ją drażni. Protagonistka regularnie miewa zaś wewnętrzne rozkminy na temat tego, jak bardzo lubi/nielubi/kocha/nienawidzi brata swojej najlepszej przyjaciółki i kosmitę w jednym. Na Merlina, to było po prostu męczące.
Ach, Daemon ma traity toksycznego człowieka, który musu dużo kontrolować, ale zdarza mu się za to przepraszać. Ponadto sam o sobie mówi, że jest mądrzejszy, niż typowy 18-latek z powodu swojego kosmicznego pochodzenia, ale osobiście jakoś mu w to nie wierzę.
W drugiej połowie książki dostajemy trochę więcej akcji i odrobinę plot twistów, przez co robi się łatwiejsza do strawienia. Poczułam odrobinę satysfakcji z wybranych przez autorkę rozwiązań, ale w dalszym ciągu właściwie wszystko, co się dzieje w tej części, jest bardzo łatwe do przewidzenia i było wręcz zapowiadane w pierwszej połowie. Sam motyw Departamentu Obrony moim zdaniem jest przedstawiony dość naiwnie i choć rozumiem, że jest to młodzieżówka, to jako dorosły czytelnik nie jestem w stanie w pełni w to uwierzyć.
Jako moja książka „do poduszki” powieść Armentrout spełniła swoje zadanie: po chwili czytania naprawdę ją odkładałam, bo nie miałam szczególnej ochoty się w tę teen dramę dłużej bawić. I jeśli ktoś szuka tego typu lekkiej lektury, nie zwracając szczególnej uwagi na jej wady to cóż, proszę bardzo. Ale czy „Onyks” jest dobrą książką? No cóż, moim zdaniem nie bardzo.
W Katy coś się zmieniło, od kiedy Daemon ją uleczył. Dziewczyna nie jest jednak wciąż pewna jego uczuć i nie potrafi mu wybaczyć złego traktowania. Gdy w szkole pojawia się nowy chłopak, wybiera się z nim na randkę, co wzbudza zazdrość Luksjanina. Powoli zaczyna się jednak okazywać, że prawdziwym wrogiem kosmitów nie są Arumianie, a Departament Obrony.
więcej Pokaż mimo toPierwszy tom cyklu...