-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik242
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
Zachwycająca praca, starająca się pokazać jak najbardziej wszechstronnie życie polskich chłopek. Autorka z wprawą przechodzi od szczegółu do ogółu, od tezy do ilustrujących ją konkretnych zdarzeń, korzystając z wszystkich chyba możliwych danych: statystycznych, sądowych, prasowych, pamiętników, wspomnień.
Nie sądziłam, że ta książka zrobi na mnie aż takie wrażenie, przede wszystkim dlatego, że wieś jest mi fundamentalnie obca. Z jednej strony dużo informacji było dla mnie nowych i odkrywczych. Z drugiej, miałam wrażenie, jakbym słuchała opowieści mojej Babci. Ku mojemu zaskoczeniu, wspomniana jest nawet miejscowość, w której się urodziła.
Najpierw przesłuchałam audiobooka w bardzo dobrym wykonaniu Marii Peszek, potem stwierdziłam, że chcę też mieć książkę w papierze. Jest to dużo lepszy wybór z uwagi na dużą liczbę zdjęć. Łatwiej także do czegoś wrócić, sprawdzić bibliografię itp.
Cieszę się, że dzięki takim pracom możemy odkrywać naszą wspólną przeszłość.
Mam tylko jedną wątpliwość: dlaczego wśród osób wspominających swoje chłopskie korzenie są sami inteligenci, beneficjenci awansu społecznego, nie ma nikogo (o ile dobrze zauważyłam), ze współczesnej klasy ludowej? Gdzie ich głos?
Zachwycająca praca, starająca się pokazać jak najbardziej wszechstronnie życie polskich chłopek. Autorka z wprawą przechodzi od szczegółu do ogółu, od tezy do ilustrujących ją konkretnych zdarzeń, korzystając z wszystkich chyba możliwych danych: statystycznych, sądowych, prasowych, pamiętników, wspomnień.
Nie sądziłam, że ta książka zrobi na mnie aż takie wrażenie, przede...
Świdermajery – określenie Gałczyńskiego – to drewniana architektura podwarszawskich miejscowości letniskowych, takich jak Otwock czy Falenica, która rozwinęła się głównie w dwudziestoleciu międzywojennym. Autorka przybliża historię kilku uzdrowisk, jak i samych „świdermajerów” oraz tego, co się z nimi obecnie dzieje. Książka wydaje się nieco chaotyczna, np. rozpoczyna się ni z tego ni z owego opowieścią o handlu pieczywem na linii otwockiej. Zdecydowanie za mało w niej zdjęć, zwłaszcza opisywanych obiektów. Niemniej jednak, jest wartko napisana i zawiera wiele ciekawych informacji. Jako laik - jestem usatysfakcjonowana.
Świdermajery – określenie Gałczyńskiego – to drewniana architektura podwarszawskich miejscowości letniskowych, takich jak Otwock czy Falenica, która rozwinęła się głównie w dwudziestoleciu międzywojennym. Autorka przybliża historię kilku uzdrowisk, jak i samych „świdermajerów” oraz tego, co się z nimi obecnie dzieje. Książka wydaje się nieco chaotyczna, np. rozpoczyna się...
więcej mniej Pokaż mimo to
Pod wieloma względami ciekawa książka, choć w ogólnym rozrachunku mam co do niej mieszane uczucia.
Autor dowodzi w niej nienowej tezy, że Holokaust miał w historii liczne precedensy, a zarówno metody, jak i pojęciowe oprzyrządowanie Zagłady zostało wcześniej przez Europejczyków wypróbowane podczas podbojów kolonialnych. Przypomina dziewiętnastowieczny dyskurs kolonialny, któremu ton nadawali ówcześni naukowcy. Przede wszystkim jednak przywraca pamięć o okrucieństwie kolonizatorów i zagładzie całych społeczności tubylczych, np. całkowitym unicestwieniu Tasmańczyków czy zagładzie Hererów (dla których Niemcy stworzyli pierwsze obozy koncentracyjne).
W drugim wątku rekonstruuje powstanie „Jądra ciemności”. Odwołuje się w mniejszym stopniu do afrykańskiego doświadczenia Conrada, a bardziej do jego ówczesnych lektur, listów i przyjaźni, w tym z H.G. Wellsem. W interpretacji Lindqvista, Conrad pokazuje, jak tzw. cywilizowany człowiek wraz z oddalaniem się od swojej europejskiej społeczności szybko pozbywa się humanitarnych zahamowań i zdeprawowany łatwością i bezkarnością zabijania, sam staje się jądrem ciemności, "promieniującym" mrokiem na wszystko, co znajdzie się w jego zasięgu.
Wywód autora jest może nieuporządkowany i raczej błyskotliwy niż pogłębiony, ale nie to przeszkadzało mi w lekturze. Lindqvist mianowicie stwierdził chyba, że czegoś mu brakuje i że będzie ciekawiej, jeśli od czasu do czasu wtrąci coś o sobie. No i pisze, a to o podróży przez pustynię, a to o babci, a to o polowaniu na szczura przy stole… Przy czym jego wynurzenia łączą się z głównym tematem tylko na zasadzie wolnych skojarzeń. Im dalej, tym gorzej. Pod koniec książki nie starcza mu już osobistych doświadczeń, więc przecina wywód ni to impresjami, ni to koszmarami sennymi. Nie rozumiem, jaki literacki efekt chciał przez to osiągnąć, oprócz irytacji czytelnika.
Reasumując, książka dobra i ważna, wielu faktów się z niej dowiedziałam (lub sobie przypomniałam), ale jak dla mnie za bardzo po literacku „przefajnowana”. Nie wydaje mi się to szczęśliwym pomysłem przy takiej tematyce.
Pod wieloma względami ciekawa książka, choć w ogólnym rozrachunku mam co do niej mieszane uczucia.
Autor dowodzi w niej nienowej tezy, że Holokaust miał w historii liczne precedensy, a zarówno metody, jak i pojęciowe oprzyrządowanie Zagłady zostało wcześniej przez Europejczyków wypróbowane podczas podbojów kolonialnych. Przypomina dziewiętnastowieczny dyskurs kolonialny,...
Ryszard Kapuściński pisał o reportażyście Egonie Kischu jako swoim mistrzu. Czy „O carach, popach i bolszewikach” tę opinię potwierdza? Obawiam się, że w niewielkim stopniu.
Zbiór jest owocem podroży Kischa do ZSRR w latach 1925-26 (wracając zdążył obejrzeć w Warszawie skutki zamachu majowego). Trudno powiedzieć, na ile sam mógł wpływać na to, co oglądał. Sprawia to w większości wrażenie „programu obowiązkowego”. Jego reportaże, słuszne i pozytywne, pokazują, jak to w Związku Radzieckim wszystko idzie ku lepszemu. Jeśli ktoś choć kilka lat spędził w PRL, to pamięta jeszcze wysiloną lirykę hut oraz „romantyzm budów” tudzież drętwe opisy walki proletariatu. Aż tak zły Kisch nie jest, ratuje go, tyle o ile, poczucie humoru oraz różnorodność tematów (dotarł m.in. na Kaukaz). Rzadko jednak pozwala sobie na jakiś rodzaj krytyki: „(…) uzewnętrznia się wyraźnie brak umiaru, dążenie do superlatywu, tak jaskrawo występujące wszędzie w całej Rosji – w pięciogodzinnych przedstawieniach teatralnych ze stu sztuczkami akrobatycznymi, stu chwytami reżyserskimi, stu pomysłami scenograficznymi, stu wspaniałymi osiągnięciami, stu powtórzeniami, stu przerostami infantylizmu, niedowarzenia i demencji starczej, w zebraniach z pięciogodzinnymi przemówieniami, w milionach portretów Lenina, znaczków z podobizną Lenina, w milionach broszur propagandowych (…)”.
Wydaje się, że temperament reporterski Kischa nie spełniał się w reportażach, w których, jak na przedstawieniu albo w muzeum, był tylko widzem. Kiedy może, wychodzi więc „do ludzi”, aby być z nimi w ich naturalnym środowisku, na ulicy, w pociągu, nad rzeką w czasie powodzi, w ośrodkach opiekuńczych dla bezdomnych dzieci. W tych właśnie pisanych z werwą obrazkach dopatrywać się można jego talentu.
Zajrzałam do Kischa, ponieważ jest w tej książce wywiad, który przeprowadził z ormiańskim katolikosem Jerzym V – z szacunkiem i (odnoszę takie wrażenie) wiernie oddając jego słowa. Jeśli ktoś interesuje się historią Rosji Radzieckiej albo historią reportażu, z pewnością coś ciekawego z lektury tego zbioru wyłuska. Dla pozostałych będzie to nudna ramota.
Ryszard Kapuściński pisał o reportażyście Egonie Kischu jako swoim mistrzu. Czy „O carach, popach i bolszewikach” tę opinię potwierdza? Obawiam się, że w niewielkim stopniu.
Zbiór jest owocem podroży Kischa do ZSRR w latach 1925-26 (wracając zdążył obejrzeć w Warszawie skutki zamachu majowego). Trudno powiedzieć, na ile sam mógł wpływać na to, co oglądał. Sprawia to w...
Zbiór wywiadów o tym, co nam się w Polsce po 89 roku nie udało i dlaczego.
Dlaczego wysiłki, pieniądze i inwestycje idą w beton, a nie w ludzi. Dlaczego sobie nie ufamy. Dlaczego nie dbamy o słabszych. Dlaczego jesteśmy niewolnikami przeszłości i starych błędów, i nie potrafimy się z nich wyzwolić, chociaż na dłuższą metę mogą być dla nas zabójcze. Dlaczego tego nie widzimy?
„Z trzech wartości republikańskich: wolność, równość, braterstwo, najlepiej wyszła nam wolność. Równość jeszcze jakoś się trzyma. Natomiast braterstwo kuleje”.
Liberalizm miał automatycznie załatwić wszystkie nasze problemy. W momencie, w którym do nas przyszedł, chyba nikt na poważnie nie myślał o tym, że zawsze wyrasta on na jakiejś glebie, która nadaje mu charakter. Ta gleba to kultura polityczna, kultura życia społecznego, i oczywiście, sprawny system prawny. Wszystko miało zadziałać samo. Zdecydowanie nie wszędzie zadziałało (oczywiście mogło pójść jeszcze gorzej – jak dalej na Wschodzie, gdzie doradca Sachs poleciał z „dobrą nowiną” prosto z Warszawy).
Nasza gleba to wciąż folwark z jego mentalnością – mentalnością pana i chłopa, z jego podejściem do gospodarki, w którym praca ma być tania, w którym właściwie wszystko ma być tanie, a w związku z tym brak jest impulsu do szukania bardziej efektywnych (jak się dziś mówi, innowacyjnych) rozwiązań. Mówi o tym m. in. Andrzej Leder (autor „Prześnionej rewolucji”) – „jest głęboka mądrość w teorii Marksa, zwłaszcza jeśli się ją czyta jako opis socjologiczny. Marks nie twierdzi, że burżuazja to cwaniacy, którzy wszystkich oszukali i w ten sposób się dorobili. Oni potrafili opleść świat siecią kolei żelaznych i zmieniać świat. U Marksa znajdzie pan podziw dla siły sprawczej tych ludzi. – Polska burżuazja chce zmieniać świat? – Nie chce. Na tym polega problem. Nasza elita nie chce ponosić konsekwencji bycia elitą, nie czuje żadnej odpowiedzialności za resztę społeczeństwa”. A czemuż to? I dlaczego owa reszta niewiele od elit oczekuje? Ponieważ wpadliśmy we współczesny system kapitalistyczny wprost z epoki przedprzemysłowej, folwarcznej, a wszystko, co nam się po drodze przytrafiło – przyszło z zewnątrz i nigdy nie zostało przepracowane w naszej społecznej świadomości.
Milioner, który ma domy w Polsce i w Szwajcarii, nie potrafi wyzwolić się od oczekiwań, że w Polsce ma się czuć i zachowywać jak panisko. Co innego w Szwajcarii: „Tam nie można mieć rezydencji, bo się płaci za nią horrendalne podatki. Zresztą nie wypada. Dom bogacza i zwykłego nauczyciela wyglądają podobnie (…)”. Wie, że w Stanach tacy jak on fundują budynki uniwersyteckie, biblioteki, sale koncertowe. Ale w Polsce… nasz bohater jest zadowolony, że jego firma nie ma nawet przedszkola dla dzieci pracowników. To mu zdejmuje ciężar z serca, bo przecież tyle z tego potencjalnych kłopotów… On zwyczajnie nie rozumie, że ktoś, kto do czegoś doszedł, ma jakieś zobowiązania wobec kraju, który mu to umożliwił, wobec współobywateli. Przynajmniej uczciwie stwierdza, że podatki w Polsce są dla niego „sprzyjające” i że w odróżnieniu od wielu swoich kolegów, płaci je tu, na miejscu (bynajmniej nie górną stawkę, tylko 20 procent, bo prezesi też są na „śmieciówkach”).
Nie bez kozery jednak stawia pytanie, czy państwo owe podatki dobrze wydaje.
Przygnębiający jest wywiad z profesorem Markiem W. Kozakiem, o tym, jak marnujemy unijne dotacje na aquaparki, rewitalizację cmentarzy, ścieżki rowerowe czy nawet parki technologiczne („trzy lata temu NIK sprawdził, jak są wydawane środki europejskie na innowacje i jak działają parki technologiczne. Raport jest wstrząsający. Dwa parki działają świetnie, a poza tym powstają budynki. Pod pozorem innowacji zbudowano też kilka rektoratów”). W zdecydowanej większości inwestycje idą w beton, bo nie wierzymy, że mogą iść w ludzi – w ludzi, czyli gdzie? Mniej to przecież uchwytne niż świeży asfalt. O tym, że o inwestowaniu można i powinno się myśleć inaczej, pokazuje przykład Finlandii i Irlandii. W swoim czasie spytaliśmy nawet Irlandczyków o rady, jak wydawać unijne dotacje, ale z tych rad nie skorzystaliśmy.
Na ironię zakrawa fakt, że wśród wielu świetnych rozmówców Sroczyńskiego o skandalu reprywatyzacji opowiada akurat jeden z jej czarnych bohaterów (urzędnik ratusza, M. Bajko).
Reasumując, lektura to przygnębiająca i zdecydowanie psująca dobry nastrój tym, którzy sądzą, że pozytywne zmiany po 89 roku mają charakter powszechny, głęboki i trwały. Następne pokolenia mogą nam pozazdrościć tej pustej karty historii (mówiąc po Heglowsku) i wściekać się na to, jak nie potrafiliśmy jej wykorzystać.
Zbiór wywiadów o tym, co nam się w Polsce po 89 roku nie udało i dlaczego.
więcej Pokaż mimo toDlaczego wysiłki, pieniądze i inwestycje idą w beton, a nie w ludzi. Dlaczego sobie nie ufamy. Dlaczego nie dbamy o słabszych. Dlaczego jesteśmy niewolnikami przeszłości i starych błędów, i nie potrafimy się z nich wyzwolić, chociaż na dłuższą metę mogą być dla nas zabójcze. Dlaczego tego nie...