-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński2
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać311
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
Biblioteczka
2018-02-15
2017-10-31
„Rewers” jest lepszy – od tego zacznę i tego się będę trzymał. O ile pierwszą część „Komornika” uznałem za więcej niż dobrą, to drugą oceniam zdecydowanie wyżej, a mam uzasadnioną nadzieję, że trzecia będzie jeszcze lepsza. Cóż tu dużo pisać?
Tom drugi płynnie łączy się z pierwszym. Ezekiel Siódmy, Komornik, kontynuuje pościg za Jonaszem – zlecenie na niego już dawno wyszło poza ramy zawodowe. Teraz to sprawa, po której zakończeniu, jak mówi sam zainteresowany, trudno będzie znaleźć jakiś równie istotny cel w życiu. Pościg zaprowadzi Ezekiela do tytułowego Rewersu – miejsca, gdzie nie sięga światło zastygłego na nieboskłonie słońca, gdzie nie sięgają (albo sięgają w znikomym stopniu, to się jeszcze okaże) wpływy Góry.
Większa część akcji toczy się właśnie na ziemiach Rewersu. Autor ustami bohatera daje nam barwny opis owych ziem, włącznie z przedstawieniem ich mieszkańców, a wierzcie mi, są niezwykli. Wracamy także na poznane już tereny i spotykamy kilkoro znanych z pierwszej części bohaterów.
Ogólnie jest barwnie, brutalnie i niezwykle ciekawie.
Niemalże wszystkie mankamenty, które nie pozwalały mi do końca cieszyć się lekturą pierwszego „Komornika”, zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ezekiel nie może już polegać na swojej niesamowitej regeneracji i wskrzeszeniach (przynajmniej nie w tak dużym stopniu jak poprzednio), a co za tym idzie, nie popełnia cały czas bezsensownych błędów. Zyskuje cel większy niźli tylko kolejne (choćby nie wiem jak bardzo osobiste) Zlecenie. W ogóle wszystko rusza do przodu, poza opisane w pierwszej części czekanie na zakończenie niezbyt udanej apokalipsy. No i postaci zyskują głębię (a może miały ją już w pierwszej części, tylko trudno było mi ją znaleźć?). Oprócz narratora przynajmniej jeszcze jeden z bohaterów poprowadzony został znakomicie. W ogóle niemal wszystko jest lepsze, no może z wyjątkiem ostrego języka narratora (chociaż poczucie humoru cały czas go nie opuszcza). Do czego mogę się zatem przyczepić? (przecież do czegoś muszę). Może do tego, że chociaż świat wygląda naprawdę dobrze, wydaje się, że niektóre wątki nie mają wpływu na fabułę, a umieszczone zostały jedynie po to, by nieco na siłę pokazać kolejne fragmenty owego świata?
No dobra, nie marudzę. Jest dobrze. Apokalipsa jak się patrzy (to znaczy spierdo… na maksa, ale za to powstały w jej wyniku burdel opisany jest jak się patrzy).
Polecam i czekam na więcej.
9/10
malynosorozec.blogspot.com
„Rewers” jest lepszy – od tego zacznę i tego się będę trzymał. O ile pierwszą część „Komornika” uznałem za więcej niż dobrą, to drugą oceniam zdecydowanie wyżej, a mam uzasadnioną nadzieję, że trzecia będzie jeszcze lepsza. Cóż tu dużo pisać?
Tom drugi płynnie łączy się z pierwszym. Ezekiel Siódmy, Komornik, kontynuuje pościg za Jonaszem – zlecenie na niego już dawno...
2017-04-21
"– Kim jesteś?
– Nie wiem.
– Oho. To już zalążek mądrości!"[1]
Anubis, władca Domu Śmierci, nadaje imię szkolonemu przez tysiąc lat bezimiennemu dotąd słudze. Przebudzeniec dostaje także niezwykle ważną misję: udać się do światów wewnętrznych, by znaleźć i zabić Księcia, Który Ma Tysiąc Lat. W zamian jego pan do imienia dołączy wspomnienia oraz tożsamość. Nie próżnuje także rządzący w domu życia Ozyrys: on taką samą misję daje swojemu synowi Horusowi. Ważne jest bowiem nie to, czy Książę, Który Ma Tysiąc Lat zostanie zabity, ale kto to zrobi. Do rozgrywki dołączą także Stalowy Generał, Aniołowie Stacji i wściekły Tyfon, a gdzieś w cieniu wydarzeń czaić się będzie To, Co Nie Ma Imienia.
Opowieść oparta na mitologii egipskiej, której akcja dzieje się na dziesiątkach planet? W to mi graj. "Stwory światła i ciemności" są pozycją, która teoretycznie ma wszystko, by zadowolić czytelnika takiego jak ja. Niestety tylko teoretycznie.
Na początek skupmy się jednak na jej dobrych stronach, bo tych nie brakuje. Jest więc wspomniana już egipska mitologia, którą może znam nie bardzo dobrze, ale wystarczająco, by orientować się w treści (a jeśli komuś nie wystarczy jego wiedza, żyjemy przecież w dobie Internetu – dwa kliknięcia i już wiadomo, kto jest kim w książce). Podoba mi się wplecenie owej mitologii w kosmiczną skalę. Podobają mi się epickie wręcz postaci. Epickość i rozmach to bodajże największe zalety tej powieści. Są dziesiątki światów zawieszonych między Domem Życia a Domem Śmierci (gdzie niepodzielnie rządzą Anubis i Ozyrys), a w światach tych bohaterowie, których boją się nawet wymienieni bogowie. Są bitwy i pojedynki, podczas których drżą całe planety. Cofam poprzednie słowa: to właśnie największa bomba: walka na czasoportacje, którą autorowi udało się przedstawić wyśmienicie, odpowiednio wykorzystując opisy i emocje. W ogóle sam pomysł czegoś takiego jak czasoportacja budzi szacunek.
A teraz żeby nieco zburzyć wrażenie po pochwałach… Wszystko dzieje się nieco za szybko, i tym razem wyjątkowo brakuje mi kilku dokładniejszych opisów. Jest też trochę chaotycznie. Ochy i achy pobudzonej wyobraźni tonowane są przez momenty zastanowienia, o co w ogóle chodzi w danym wątku.
"Stwory światła i ciemności" przypadły mi do gustu, ale jednocześnie rozczarowały. Co nie zmienia faktu, że nawet przez chwilę nie pomyślałem, by przerwać lekturę (czyli aż do trzeciej trzydzieści) i na pewno sięgnę po inną pozycję autorstwa Rogera Zelaznego.
"Mądrość jako taka jest wytworem wiedzy. Wiedza natomiast jest niestety produktem poczynań ludzi niemądrych"[2].
6/10
---
[1] Roger Zelazny, "Stwory światła i ciemności", przeł. Anna Kraśko, wyd. Krajowa Agencja Wydawnicza, 1988, s. 12.
[2] Tamże, s. 28.
malynosorozec.blogspot.com
"– Kim jesteś?
– Nie wiem.
– Oho. To już zalążek mądrości!"[1]
Anubis, władca Domu Śmierci, nadaje imię szkolonemu przez tysiąc lat bezimiennemu dotąd słudze. Przebudzeniec dostaje także niezwykle ważną misję: udać się do światów wewnętrznych, by znaleźć i zabić Księcia, Który Ma Tysiąc Lat. W zamian jego pan do imienia dołączy wspomnienia oraz tożsamość. Nie próżnuje...
2017-02-02
„Pijąc piwo podnosiliśmy PKB kraju i tworzyliśmy miejsca pracy w przemyśle browarniczym"[1].
Oto jedna z mądrości życiowych dwójki bohaterów „Konana Destylatora” Andrzeja Pilipiuka. Jakub Wędrowycz i Semen Korczaszko piwa na kartach owej książki piją rzeczywiście dużo (nie tak dużo jak domowej roboty samogonu, ale jednak dużo), a czytelnikom z tymi bohaterami zaznajomionym nie trzeba mówić, do czego nadmierne spożycie może prowadzić. "Konan Destylator" to piętnaście opowiadań z tą dwójką w roli głównej (jest jeszcze tekst numer szesnaście, czyli "opowiadanie bonusowe", ale ono mówi o wampirach), wszystkie jak zwykle zilustrowane przez Andrzeja Łaskiego.
Pierwsze, co rzuca się w oczy to właśnie główne postaci. Semen jest tym razem równie ważny jak Jakub Wędrowycz (w dwóch przypadkach nawet ważniejszy). Obaj starcy spędzają czas pijąc samogon lub w ulubionej knajpie kosztując miejscowego piwa i czekając na jakąkolwiek prowokację ze strony znienawidzonego rodu Bardaków. Wędrowycz jest dokładnie taki, jakim pamiętamy go z poprzednich części. Oddam głos autorowi, żeby przypomnieć, z kim mamy do czynienia:
"W dzieciństwie, a nawet w młodości rzeczywiście był chuliganem. Kradł, to znaczy konfiskował cytryny z oranżerii. Jak pozostali wojsławiccy zakapiorzy ostrzył przed zabawą nóż o piaskowcowy postument pomnika Tadeusza Kościuszki. (...) No i raz księdzu proboszczowi pokazał język... Ale potem wydoroślał i zmężniał. Porzucił szczeniackie zabawy na rzecz poważnej, dojrzałej przemocy, a zamiast złośliwych figli wycinanych sąsiadom zabrał się do konkretnej krwawej wojny z Bardakami"[2].
Poza tym to bimbrownik, kłusownik, czarownik i najlepszy w tej części świata cywilny egzorcysta.
W "Konanie Destylatorze" sporo się dzieje. Poznamy na przykład historię z młodzieńczych lat Semena, odwiedzimy ze staruszkami Warszawę i Chełm, wybierzemy się także w sentymentalną podróż do szkoły pana Kleksa, spotkamy szalonego naukowca i jego dzieło (i goryla), przekonamy się wreszcie, jak na bohaterów wpłynie trzeźwość. Moim faworytem jest wyprawa do czarnobylskiej Zony w fantastycznie skrojonej parodii wszelkich stalkerskich przygód. Co mnie natomiast najbardziej rozczarowało, to opowiadanie "Konan Destylator", które oprócz tytułu wywołującego mimowolny uśmiech i samego pomysłu nie ma wiele do zaoferowania.
Nie do końca spełniły moje oczekiwania również relacje Jakuba z postaciami pobocznymi: policjantami i Bardakami. W tym pierwszym przypadku mundurowi dali sobie spokój z próbami dopadnięcia Wędrowycza, a nawet próbują z nim współpracować, w tym drugim rodowa waśń osiągnęła poziom stagnacji, więc pozostały już tylko groźby i burdy w knajpie.
Chciałoby się rzec: oto nowy Jakub Wędrowycz, dokładnie taki sam jak stary Jakub Wędrowycz. Czy to dobrze? I tak, i nie. Jeśli chcesz zażyć relaksu i pośmiać się, czytając o przygodach ulubionego bimbrownika, który nigdy nie zdejmuje gumofilców i w razie problemów zawsze ma w pogotowiu łańcuch krowiak – bardzo dobrze. Jeśli chcesz czegoś, co Cię zaskoczy i rzuci na kolana – już niekoniecznie. Mnie brakuje w tej książce polotu i rozmachu, jaki miały poprzednie części. Czegoś w stylu walki z czarownikiem Iwanowem czy zejścia do samego piekła. Są w "Konanie Destylatorze" podróż w czasie, zamiana ciał, przejście do alternatywnego wszechświata, jednak w moim przypadku wystąpił chyba efekt zmęczenia materiału (chociaż po poprzednie tomy nie sięgałem od czasu premiery „Trucizny”, a wcześniej zdarzyło mi się raz na kilka miesięcy powrócić do którejś części). Zakończenia opowiadań nieco odbiegają od tego, do czego przyzwyczaił nas Wędrowycz.
Czyli jest dobrze, ale bez rewelacji (i rewolucji). Jak zwykle solidnie, pomysłowo, swojsko, humorystycznie, nieco obleśnie i nieco makabrycznie.
Na koniec, ku pokrzepieniu, wspomnienie przy piwku jednego z pobocznych bohaterów dotyczące spotkania z pewnym dresiarzem:
"Powiedział do mnie: kasa albo wpierdol. Kasy było mi żal, no to mu wpierdoliłem"[3].
7/10
malynosorozec.blogspot.com
---
[1] Andrzej Pilipiuk, "Konan Destylator", wyd. Fabryka Słów, 2016, s. 91.
[2] Tamże, s. 52.
[3] Tamże, s. 30
„Pijąc piwo podnosiliśmy PKB kraju i tworzyliśmy miejsca pracy w przemyśle browarniczym"[1].
Oto jedna z mądrości życiowych dwójki bohaterów „Konana Destylatora” Andrzeja Pilipiuka. Jakub Wędrowycz i Semen Korczaszko piwa na kartach owej książki piją rzeczywiście dużo (nie tak dużo jak domowej roboty samogonu, ale jednak dużo), a czytelnikom z tymi bohaterami...
2017-01-19
O książce „Miasto i Gwiazdy” tak napisałem kiedyś przy okazji tworzenia listy najlepszych książek z szeroko pojętej fantastyki:
Najlepsza książka autora słynnej „Odysei kosmicznej”. Mamy w niej wszystko z czego znany jest pan Clark. Oszałamiające wizje przyszłości, niesamowity rozmach i chęć zadania wielu pytań po skończonej lekturze. I te skale! Ten niewyobrażalny ogrom czasu jaki opisuje nam autor. A przy jego znakomitej wiedzy i warsztacie pisarskim wszystko wydaje się… prawdopodobne.
Teraz, po ponownej lekturze podtrzymuję swoją opinię. „Miasto i Gwiazdy” to jedna z TYCH książek.
Autor przenosi nas do Diaspar, ostatniego miasta ludzkości, które od miliarda lat jest zamknięte na cały zewnętrzny świat. Ludzie nie rodzą się, a są odtwarzani z przechowywanych w pamięci Centralnego Komputera matryc, by po tysiącu lat powrócić do banków pamięci i kolejne milenia czekać w nieświadomości na swoje kolejne życie. Diaspar oferuje niezliczone rozrywki dla swoich mieszkańców, wymaga także przestrzegania ustalonych z góry reguł. Ziemia zdążyła zmienić się w jedną wielką pustynię, a człowiek nie ma zamiaru wyjść z mogącego przetrwać kolejne miliardy lat samowystarczającego miasta.
Czytelnik śledzi losy Alvina, człowieka, który pragnie zobaczyć więcej, Odmieńca, który chce wyjrzeć poza mury miasta, którego przyzywa zewnętrzny, od dawna martwy świat.
Alvin oczywiście dopnie swego, a to, co zastanie na zewnątrz, zwłaszcza zestawione z niesamowitością Diaspar, zapiera dech w piersiach. W miarę postępów lektury dowiadujemy się także coraz więcej o przeszłości ludzkości, i o tym co skłoniło człowieka do zamknięcia się na świat zewnętrzny. To jest właśnie największa siła autora, którą w tej książce prezentuje w pełnej krasie: wizja przyszłości (przeszłości dla mieszkańców Diaspar), którą początkowo trudno jest przyjąć do wiadomości, by po chwili zamyślić się nad jej ogromem i w końcu pochylić z szacunkiem.
Śledzenie podróży Alvina jest fascynujące, wizja świata odległego o miliardy lat sprawia jeszcze większą radość, ale to właśnie wszystko co stało za powstaniem Diaspar jest prawdziwym uwieńczeniem całości.
I chociaż można by narzekać na płytkość bohaterów z drugiego planu, domagać się większego zaangażowania autora w opisanie relacji Alvina ze swoim otoczeniem, czy wreszcie utrudnienie drogi bohaterowi to ja tego nie zrobię. Owszem książka mogłaby być obszerniejsza, bardziej skomplikowana, zawierająca kilka niesamowitych zwrotów akcji i dynamicznych scen, tylko po co? Ktoś mądry powiedział, że doskonałość osiąga się nie wtedy, gdy nie można nic dodać, ale wtedy, gdy nie można nic odjąć. Nie, nie twierdzę, że mamy do czynienia z doskonałością, ale na pewno autor zostawił w swoim uniwersalnym dziele wszystko co niezbędne, nie rozpraszając czytelnika.
Cóż jeszcze… Dostajemy sporą porcję techniki przyszłości. Mamy oczywiście sztuczną inteligencję i obce rasy. Mamy zmaganie się człowieka z własnymi słabościami i lękami. Przekraczanie barier i wznoszenie się ponad siebie (dziwnie to brzmi, ale to właśnie dostajemy w książce). Mamy wreszcie pokazane, że nawet idealny z pozoru świat pozbawiony iskry człowieczego szaleństwa nie jest kompletny, że sam człowiek wyzbyty ciekawości i chęci coraz lepszego poznawania świata być może nie jest w pełni człowiekiem.
No i te skale… te tysiące, miliony, miliardy lat, wspominane z taką lekkością, z taką niezachwianą pewnością, że wszystko, o czym czytamy, jest po prostu jedną z możliwych wersji wydarzeń.
Najlepsza książka Arthura C. Clarka i jedna z najlepszych pozycji science fiction – takie jest moje zdanie i cóż więcej mógłbym dodać?
10/10
malynosorozec.blogspot.com
O książce „Miasto i Gwiazdy” tak napisałem kiedyś przy okazji tworzenia listy najlepszych książek z szeroko pojętej fantastyki:
Najlepsza książka autora słynnej „Odysei kosmicznej”. Mamy w niej wszystko z czego znany jest pan Clark. Oszałamiające wizje przyszłości, niesamowity rozmach i chęć zadania wielu pytań po skończonej lekturze. I te skale! Ten niewyobrażalny ogrom...
2017-01-11
2017-01-11
2017-01-11
„Jedyny sposób, żeby coś się pojawiło kiedy jest potrzebne, to potrzebować by się pojawiło”[1].
Będący częścią historii o Świecie Dysku cykl o oszuście Moiście von Lipwigu liczy sobie trzy tomy: „Piekło pocztowe”, „Świat finansjery” i „Para w ruch”. A nasza znajomość z tymże bohaterem zaczyna się słowami:
„Mówią, że perspektywa powieszenia o świcie wybitnie sprzyja koncentracji umysłu. Niestety, umysł wówczas nieodmiennie się koncentruje na fakcie, że znajduje się w ciele, które o świcie zostanie powieszone”[2].
Nosi on wtedy miano Albert Spangler i po swojej egzekucji dostaje od Patrycjusza propozycję nie do odrzucenia: obejmie będącą w ruinie pocztę i doprowadzi ją do świetności albo naprawdę zatańczy konopne fandango. Jego kuratorem zostaje pan Pompa, golem mający pilnować, by Moist nie opuścił w pośpiechu miasta, a jedyni pracownicy poczty to w tym momencie pan Groat, starszy wiekiem młodszy listonosz, oraz jego pomocnik Stanley (wychowany przez kapustę zapalony zbieracz szpilek, miewający czasem Trudne Chwile). No i są jeszcze listy. Tysiące listów, które chcą zostać dostarczone i uważają, że Moist jest człowiekiem, który może to zrobić.
W drugiej części Lipwig dostaje od Patrycjusza kolejną propozycję, z której odrzucenia bardzo ucieszyłby się pan Trooper, najlepszy kat w Ankh-Morpok. Otóż tym razem trzeba postawić na nogi Bank i Mennicę, których właścicielem zostaje niejaki Pan Maruda – pies, a z kolei jego właścicielem – Moist.
„Para w ruch” to zmagania bohatera z nowo powstającą koleją. Moist von Lipwig działa z ramienia Patrycjusza w niełatwym zadaniu uruchomienia pierwszej linii żelaznej drogi.
Wszystkie te powieści są mocno zakorzenione w Świecie Dysku, który autor konsekwentnie budował, tak że nie radzę czytać ich nie znając poprzednich tomów. W „Piekle pocztowym” jest dużo wprowadzonych wcześniej sekarów, istotną rolę odgrywają także opisane dokładniej w „Na glinianych nogach” golemy, które sporo miejsca zajmują również w „Świecie finansjery”. „Para w ruch” to natomiast pięć minut dla wprowadzonych szerzej w "Niuchu" goblinów. Jest także dużo (i to znakomita wiadomość) lorda Vetinariego, kilka scen ze strażnikami (komendant Vimes występuje nieco dłużej w „Parze w ruch”), trochę mniej z magami (Śmierć ku mojemu ubolewaniu się nie pojawia).
Cykl dużo zawdzięcza nowo wprowadzonym postaciom pobocznym: pomocnikom na poczcie, później skrywającemu mroczny sekret bankierowi, który nigdy się nie myli, wreszcie inżynierowi nierozstającemu się z suwakiem logarytmicznym i szczególnie ciepłe uczucia żywiącemu dla sinusa i cosinusa. Są też dobrze już znani: Igory, krasnoludy (krasnoludzice także), nieodłączny asystent Patrycjusza Drumknott, który wreszcie odkrywa coś ciekawszego niż teczki i spinacze, oraz Król Złotej Rzeki Harry Król, pojawiający się w części drugiej, by na dobre zagościć w trzeciej. Są też oczywiście przeciwnicy Moista: człowiek zarządzający kompanią sekarową i arystokrata, który pragnie zastąpić lorda Vetinariego. W trzeciej części główni antagoniści to chcące zaprzepaścić ustalenia traktatu z doliny Koom krasnoludy.
Damę serca Moista zostawiam na koniec, chociaż postać ta Pratchettowi bardzo się udała – niestety w trzeciej części traci ona swój czar. Podobnie jak całego potencjału w tejże części nie pokazuje Moist, a i Patrycjusz wyłamuje się ze swojej roli (na minus niestety) – są za to Palacz Blake, kilka goblinów, komendant Vimes i Harry Król, którzy w zasadzie powinni zrekompensować straty z nawiązką, tak się jednak nie dzieje. Chociaż trzecią część czyta się dobrze, uważam ją za najsłabszą z cyklu, już od pierwszych stron brakuje tu nieco płynności i lekkości, jakimi charakteryzowało się pióro sir Terry'ego Pratchetta.
Jest dynamicznie, ale jak mogłoby być inaczej, skoro główny bohater kieruje się mottem, które przytoczyłem na początku? A jeśli dodamy słowa skierowane przez niego do pomocnika z poczty:
„Biegaj zanim zaczniesz chodzić! Lataj, zanim zaczniesz pełzać! Ale zawsze do przodu! [...] Jeśli padniemy, będzie to wspaniały upadek!”[3]
– widać sposób działania Moista von Lipwiga, którego dodatkowo Patrycjusz zachęca zapewnieniami, że pan Trooper cały czas czeka z otwartymi ramiona.
Jest również zaskakująco – nie wiemy, co bohater planuje, a gdy zrealizuje plany, trzeba czasem prześledzić wskazówki zostawiane przez autora, by wszystko sobie poukładać.
Jest też zabawnie, o tak, w tym aspekcie wszystkie trzy części to sir Terry Pratchett w swoim żywiole.
Mocną stroną są relacje łączące bohaterów. Przede wszystkim Moista z panną Dearheart, z Patrycjuszem i z podwładnymi.
I jakkolwiek by na to patrzeć, jest pouczająco. Spoczywający na grzbietach czterech słoni (które stoją na A'Tuinie – gwiezdnym żółwiu) Świat Dysku za sprawą tych trzech pozycji coraz bardziej przypomina pewną planetę – trzecią, licząc od Słońca. Co ciekawe, wynalazki takie jak sekary czy kolej nie tylko nie zabijają klimatu fantasy, ale czynią go pełniejszym.
Jest także kilka wad i niedociągnięć (głównie w trzeciej części), ale jak zwykle w przypadku pozycji sir Terry'ego Pratchetta nie będę ich roztrząsał bardziej niż to konieczne. Tak czy tak to książki przeznaczone dla czytelników zaznajomionych ze Światem Dysku, więc każdy, kto znalazł w nim coś dla siebie, wcześniej czy później sięgnie po trzy tomy traktujące o Moiście von Lipwigu. Zamiast więc szukać wad w bardzo dobrych powieściach, zostawię Was z kilkoma złotymi myślami bohaterów owych pozycji.
Tak pan Groat opisuje sytuację poczty: „Czasami wszystko rozpada się tak, że lepiej zostawić to w spokoju, zamiast próbować zbierać odłamki”[4].
A tak lord Vetinarii komentuje poczynania Moista: „Wzbudził pan falę… jak powiedziała ryba do człowieka z ołowianymi ciężarkami u nóg”[5].
Tu już bardziej uniwersalna złota myśl Igora: „Igory sądzą o modlitwie tyle, że jest to nadzieja z dodanym rytmem”[6].
I coś od goblinów: „Robić pieniądze jest dobrze, ale w całunie nie ma kieszeni”[7].
Oraz niezawodny Mustrum Ridcully: „Nie można stawać na drodze postępu, więc lepiej się dosiąść i pojechać razem z nim”[8].
To znów Patrycjusz i jego opis sytuacji w Świecie Dysku: „(…) z pewnej odległości świat wygląda, całkiem jakby panował tu pokój – stan rzeczy nieuchronnie prowadzący w końcu do wojny”[9].
I na koniec sam Moist: „Zawsze było coś, co trzeba zrobić, zanim człowiek może zrobić to, co chce zrobić, i nawet wtedy może to zrobić źle”[10].
„Piekło pocztowe” 9/10
„Świat finansjery” 9/10
„Para w ruch” 7/10
---
[1] Terry Pratchett, „Piekło pocztowe”, przeł. Piotr W. Cholewa, wyd. Prószyński i S-ka, 2008, s. 296,
[2] Tamże, s. 9.
[3] Tamże, s. 148.
[4] Tamże, s. 42.
[5] Tamże, s. 179.
[6] Terry Pratchett, „Świat finansjery”, przeł. Piotr W. Cholewa, wyd. Prószyński i S-ka, 2009, s. 269.
[7] Terry Pratchett, „Para w ruch”, przeł. Piotr W. Cholewa, wyd. Prószyński i S-ka, 2014, s. 204.
[8] Tamże, s. 120.
[9] Tamże, s. 16.
[10] Tamże, s. 85.
malynosorozec.blogspot.com
„Jedyny sposób, żeby coś się pojawiło kiedy jest potrzebne, to potrzebować by się pojawiło”[1].
Będący częścią historii o Świecie Dysku cykl o oszuście Moiście von Lipwigu liczy sobie trzy tomy: „Piekło pocztowe”, „Świat finansjery” i „Para w ruch”. A nasza znajomość z tymże bohaterem zaczyna się słowami:
„Mówią, że perspektywa powieszenia o świcie wybitnie sprzyja...
2016-12-30
„Nie powinno się pytać: dlaczego to, a nie tamto? Właściwe pytanie brzmi: jak to działa?”[1].
Historia przedstawiona przez Roberta Sheckleya jest niezwykle prosta: oto mamy bohatera, którego sam autor opisuje tak:
„Był jednocześnie niezgłębiony i łatwy do przewidzenia – dość zwyczajny cud”[2].
Bohater ów, niejaki Carmody, mieszka gdzieś w Stanach Zjednoczonych, wykonując pracę biurową. Pewnego dnia zgłasza się do niego ktoś, kto twierdzi, że Carmody wygrał Nagrodę (koniecznie z dużej litery) w loterii galaktycznej. Bohater, długo się nie namyślając, wyrusza do Centrum Galaktycznego po odbiór rzeczonej Nagrody, na miejscu jednak okazuje się, że powrót do domu nie będzie łatwą sprawą. Po pierwsze trzeba ustalić gdzie jest Ziemia, po drugie: kiedy jest to Ziemia, po trzecie: która Ziemia jest jego domem.
Dosyć trudna sprawa dla kogoś, kto nawet nie zna nazwy swojej planety (Ziemia wywołuje jedynie uśmiech politowania na obliczach galaktycznych urzędników), nie mówiąc już o którejkolwiek z jej współrzędnych. Tym trudniejsza, że wyrwany ze swojego środowiska bohater (a co za tym idzie pozbawiony zagrożeń typowych dla owego środowiska), zgodnie z prawem drapieżnictwa ścigany jest przez swojego własnego Drapieżnika, którego jedynym celem jest pożywienie się Carmodym.
Można powiedzieć, że książka ta to Robert Sheckley w dobrej formie. Niedawno narzekałem, że w jego „Opcjach” nie ma ładu i składu, a już na pewno nie ma fabuły, nie mówiąc o jakimkolwiek sensie. To wszystko jest w „Wymiarze cudów”, wydarzenia układają się w zgrabną całość, a wszystko napisane jest z charakterystycznym dla autora humorem; takim, który wyjaśnia sprawy pozornie bezsensowne, tak by czytelnik przyjął je z uśmiechem na ustach, zastanawiając się co z tego wyniknie (jak chociażby wspomniane prawo drapieżnictwa, czy objawiająca się umyślną pomyłką wolna wola maszyn, albo natura boga na planecie zamieszkiwanej przez jedną istotę).
Fabuła jest pretekstem dla autora, żeby pokazać nam sens albo i bezsens pewnych myśli, wierzeń i zachowań, aczkolwiek śledzenie owej fabuły daje sporo frajdy; czytelnik kibicuje bohaterowi w jego zmaganiach z rzeczami nie tyle go przerastającymi, co pozostającymi całkowicie poza jego możliwościami pojmowania (mamy na przykład budowniczego, który skonstruował świat dla pewnego miłego staruszka z brodą upierającego się, by dać stworzonym przez siebie istotom wolną wolę, i zabawny, ale dający do myślenia opis tej budowy).
Myślę, że każdy, kto już raz zakosztował Sheckleya będzie zadowolony. Kto tego nie zrobił, może zacząć właśnie od „Wymiaru Cudów”. Albo zniechęci się od razu, albo zapragnie więcej, a jako, że jest to science fiction, które się nie dezaktualizuje, będzie mógł spokojnie sięgnąć po kolejne pozycje, czy to powieści, czy równie dobre zbiory opowiadań.
8/10
„Gdybyśmy brali pod uwagę wszystkie możliwości, to szybko brakłoby nam możliwości do brania pod uwagę… Co ja powiedziałem? Nieważne. Konstrukcja była prawidłowa, nawet jeśli słowa błędne”[3].
„– Ja miałby zostać Bogiem?
– A dlaczego nie? Zajęcie jak każde inne, tyle że ma dumną nazwę. Niezbyt to łatwe, przyznaję, ale i nie trudniejsze niż zostanie wybitnym poetą albo inżynierem”[4].
[1] Robert Sheckley „Wymiar Cudów”, przeł. Piotr Cholewa, wyd. Amber, 1993, str. 71.
[2] Tamże, s. 10.
[3] Tamże, s. 19.
[4] Tamże, s. 61.
malynosorozec.blogspot.com
„Nie powinno się pytać: dlaczego to, a nie tamto? Właściwe pytanie brzmi: jak to działa?”[1].
Historia przedstawiona przez Roberta Sheckleya jest niezwykle prosta: oto mamy bohatera, którego sam autor opisuje tak:
„Był jednocześnie niezgłębiony i łatwy do przewidzenia – dość zwyczajny cud”[2].
Bohater ów, niejaki Carmody, mieszka gdzieś w Stanach Zjednoczonych,...
2016-12-14
„Istnieje boska moc, która kształtuje nasze losy, niezależnie od tego, jak sami je kształtujemy. Wolna wola i przeznaczenie, mówiąc krócej, i obie realne” [1]
Jak pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia jeden z najlepszych pisarzy science fiction wyobrażał sobie rok 1970? A jak rok 2000? Z perspektywy drugiej dekady XXI wieku lektura „Drzwi do lata” jest ciekawym przeżyciem. Roboty wykonujące za ludzi wiele czynności, pokonanie praw grawitacji, wieloletnia hibernacja czy wreszcie podróże w czasie. To daje nam Robert A. Heinlein przy okazji opowieści o Danie Davisie. Nie jest to książka wybitna, nie jest nawet bardzo dobra. Sprawnie napisana, potrafiąca zaciekawić, nie nudząca – to można z całą pewnością o niej napisać. Mimo podróży w czasie w obie strony (autor stara się nas przekonać, że za podróż w przyszłość można uznać hibernację) nie ma nieścisłości, do których można byłoby się przyczepić.
Dan Davis tworzy innowacyjne roboty. Jego narzeczona i najlepszy przyjaciel zabierają mu udziały w firmie, więc ten zaczyna pić i w przypływie rozpaczy planuje hibernację na następne 30 lat. Oczywiście razem ze swoim kotem, który jest jego nieodłącznym towarzyszem. Obudzić się w roku 2000, zebrać procenty z pozostałych udziałów w firmie i śmiać się w twarz starzejących się zdrajców – oto misterny plan, nie wszystko jednak przebiega według zamierzeń.
Jest to książka o pewnym genialnym i jednocześnie niezdającym sobie sprawy z zagrożeń świata człowieku, ale to kot – najlepszy przyjaciel głównego bohatera, który odgrywa w książce niebagatelną rolę. Właściwie to kot wyrasta na najjaśniejszą gwiazdę książki (i mówię to jako osoba nie darząca tych zwierząt szczególną sympatią), autor nie szczędząc humoru po mistrzowsku opisuje relację Dana Davisa ze swoim zwierzakiem.
No i jest jeszcze pozytywna energia, którą emanuje tekst pana Heinleina. Tytułowe drzwi do lata (które to określenie zawdzięczamy kotu) i próba ich odnalezienia przez głównego bohatera, jego dążenie do celu (chociaż przez większość książki z prawdziwego celu nie zdaje sobie sprawy) jego zaradność i umiejętność pokonywania przeszkód. Smaczku dodaje fakt, że nie ma w tym wszystkim napuszenia czy sztucznego podkręcania emocji. Za sprawą Dana Davisa wszystko wydaje się naturalne i proste.
Taka właśnie jest książka „Drzwi do lata”. Prosta, lekka, sprawiająca przyjemność podczas czytania. Ciekawa i nastrajająca pozytywnie do świat (i do kotów). Bardzo dobra jako odskocznia od poważniejszych lektur.
7/10
„Każdy prawdziwy hazard wymaga procentu dla organizatora. Tylko oszuści twierdzą, że dają frajerom maksimum szans, a ubezpieczenie jest właśnie hazardem usankcjonowanym przez prawo” [2].
[1] Robert A. Heinlein, „Drzwi do lata”, przeł. Zbigniew Foniok, wyd. Amber-Mizar, 1993, s. 227
[2] tamże, s. 20
malynosorozec.blogspot.com
„Istnieje boska moc, która kształtuje nasze losy, niezależnie od tego, jak sami je kształtujemy. Wolna wola i przeznaczenie, mówiąc krócej, i obie realne” [1]
Jak pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia jeden z najlepszych pisarzy science fiction wyobrażał sobie rok 1970? A jak rok 2000? Z perspektywy drugiej dekady XXI wieku lektura „Drzwi do lata” jest ciekawym...
2016-11-24
Arthur C. Clarke był niewątpliwie mistrzem science fiction. Jego wizje przyszłości i obcych form życia do tej pory rozpalają wyobraźnię, jego przewidywania niejednokrotnie znalazły odzwierciedlenie w rzeczywistości. Czytelnicy znają go głównie z serii „Odyseja kosmiczna”, być może również z „Odysei czasu” lub „Spotkania z Ramą”. Czy jednak zetknęli się z jego krótkimi formami?
Zbiór „Gwiazda” zawiera kilkanaście opowiadań mistrza, napisanych w latach 1946-1979. Mimo że teksty mają kilkadziesiąt lat, trudno, by – jak w pewnych przypadkach fantastyka popularnonaukowa – uległy przedawnieniu; niektóre z nich dotyczą bardzo odległych czasów, a te rozgrywające się w dwudziestym wieku w większości skupiają się nie na technologii, lecz na obcych człowiekowi rasach.
Tytułowa „Gwiazda” rozpoczyna książkę i w tym tekście dostajemy to, na czym autor opiera większość swoich krótkich form: spokojne wprowadzenie w historię, wciągające rozwinięcie oraz zaskakujące zakończenie. Ten ostatni element stanowi powód, dla którego warto sięgnąć po ów zbiór. Część zakończeń wbija w fotel, większość z pozostałych zasługuje na solidną porcję oklasków. Tak właśnie wyglądać powinny krótkie teksty: zainteresowanie i zaskoczenie, prosta linia fabularna, bez zbędnych udziwnień i komplikacji. Dodajmy do tego niesamowitą wyobraźnię autora i mamy coś, co zadowoli większość fanów science fiction.
Jak to bywa w antologiach, teksty są różne pod względem „ciężaru”. Dostajemy zarówno lżejsze, rozrywkowe, jak i takie, które mają zmusić do przemyśleń. Kilka stanowi poważne rozczarowanie (dotyczy to tych najdłuższych w zbiorze), ale nawet z nimi warto się zapoznać. Clarke po prostu miał to „coś” i nawet rozczarowujące opowiadanie jego autorstwa zapewnia czytelnikowi dużą dawkę satysfakcji.
8/10
Arthur C. Clarke był niewątpliwie mistrzem science fiction. Jego wizje przyszłości i obcych form życia do tej pory rozpalają wyobraźnię, jego przewidywania niejednokrotnie znalazły odzwierciedlenie w rzeczywistości. Czytelnicy znają go głównie z serii „Odyseja kosmiczna”, być może również z „Odysei czasu” lub „Spotkania z Ramą”. Czy jednak zetknęli się z jego krótkimi...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11-11
„W każdej pięknej chwili szczęścia kryje się kropla trucizny: świadomość, że ból powróci”[1].
Harry Potter powróci! Dostaniemy wreszcie kolejną część jego przygód! – wyobrażam sobie, że z takimi właśnie entuzjastycznymi reakcjami spotkała się informacja o książce „Harry Potter i Przeklęte Dziecko”. Nie mniejszy entuzjazm panował, kiedy jej premiera zbliżała się wielkimi krokami, i kiedy czytelnicy w Polsce dostali ją w swoje ręce. Każdy sklep (nie tylko księgarnie) krzyczał do nas, ceną oraz promocjami na poprzednie części zachęcając, byśmy właśnie tutaj kupili tę pozycję. I ludzie przyszli i kupili. Ja sam to zrobiłem, powodowany tęsknotą za światem stworzonym przez J.K. Rowling i magią, którą przepełniona była lektura siedmiu tomów opowieści o niezwykłym czarodzieju. Z zapałem zabrałem się do czytania, świadomy tego, że ta książka książką tak naprawdę nie jest, że oto mam w rękach „oficjalny scenariusz oryginalnego przedstawienia z West Endu”[2], w dodatku jest to „edycja specjalna na potrzeby prób teatralnych”[3].
Popyt tworzy podaż. Jaki jest więc sens pisać nową powieść, jeśli wystarczy dać ludziom zapis scenariusza, a ci przyjmą go z pocałowaniem ręki? Oby tylko takie zabiegi nie stały się normą…
Najważniejsze pytanie brzmiało: czy „książka” się obroni? Odpowiedź, w moim przypadku, brzmi: nie.
„Harry Potter i Przeklęte Dziecko”, wspólne dzieło J.K. Rowling, Johna Tiffany’ego i Jacka Thorna, to suche dialogi, miejscami przerywane informacjami, gdzie aktualnie rozgrywa się scena i jak wyglądają/zachowują się bohaterowie. Trudno z czegoś takiego zrobić pozycję, którą pochłania się z wypiekami na twarzy. Zwłaszcza że fabuła, delikatnie rzecz ujmując, nie powala na kolana.
Minęło dwadzieścia lat od wydarzeń opisanych w siódmym tomie przygód Harry'ego Pottera. Tytułowy bohater pracuje w Ministerstwie Magii (ministrem jest Hermiona), ma trójkę dzieci: Jamesa, Albusa Severusa i Lilly. Albus właśnie rozpoczyna naukę w Hogwarcie i to właśnie on jest głównym bohaterem. On i Scorpius Malfoy, syn Draco Malfoya. Chłopcy zaprzyjaźniają się i wspólnie przechodzą przez niełatwe dla nich lata nauki. Albus jest poróżniony z ojcem, uważa, że nikt go nie rozumie i tylko w Scorpiusie znajduje oparcie. Ten także ma problemy, jednak obaj dzięki swojej przyjaźni są w stanie przetrwać wszystkie ciosy, jakie szykuje dla nich świat.
Dalej następują, niestety, podróże w czasie (poznajemy nawet alternatywną wersję przyszłości). Chłopcy chcą zrobić coś wielkiego, a wychodzi tak, że im więcej chcą zmienić, tym więcej mieszają i w pewnym momencie pozostaje im tylko ratowanie świata przed bałaganem, który sami stworzyli. Fabuła może nie wydaje się posklejana na taśmę i ślinę, ale daleko jej do miana dobrej. Ot: pokażmy, jak układa się dorosłemu Harry’emu, jakie problemy może przynieść dziedzictwo nazwiska Potter jego synowi, jak przyjaźń wbrew wszystkim potrafi zdziałać cuda. Dajmy możliwość powrotu odwiecznemu wrogowi, dołóżmy kolejnego superzłoczyńcę, którego nikt się nie spodziewa. A wszystko to okraszone nieszczęsnymi podróżami w czasie, które po prostu nie są dobrym pomysłem na kontynuację (walczymy przez siedem tomów z Voldemortem, w końcu zło przegrywa, ale każdemu łotrowi w przyszłości wystarczy zmieniacz czasu i już jest gorzej niż było). Cały czas gdzieś tam w tle przewijają się bohaterowie oryginalnego siedmioksięgu: oprócz Harry’ego – Hermiona, Ron, Ginny, Draco czy profesor McGonagall (która o dziwo prezentuje się najlepiej, najbardziej pewnie i solidnie). Wszyscy oni zachowują się w charakterystyczny dla siebie sposób, co sprawia, że są bardzo przewidywalni i jednowymiarowi.
Rozdarty wewnętrznie Harry, którego blizna znów się odzywa i którego nawiedzają niezrozumiałe sny, czy jego zagubiony syn miotają się i nic z tego nie wynika. Próba pokazania złożoności postaci i targających nimi emocji spełza na niczym.
Nie jest jednak tak, że „książce” tej brak zalet i że lektura nie przynosi żadnej radości. Skupiłem się na wytykaniu jej minusów, ponieważ nie ma w tym wszystkim magii, którą czuło się w poprzednich tomach. Nie ma wystarczających emocji, czytelnik nie może więc zaangażować się całym sobą w opowieść, poczuć się częścią czegoś wielkiego. J.K. Rowling stworzyła coś niesamowitego; „książką” „Harry Potter i Przeklęte Dziecko” dopisała kolejny rozdział, który nic nie zmienia i niewiele wnosi. Ot, po prostu odpowiada na potrzebę rynku.
Może przynajmniej młodzież, zwykle narzekająca na obszerne opisy (chociaż akurat w „Harrym Potterze” nie nużyły), będzie zadowolona? Może młodzi ludzie przeczytają tę pozycję jednym tchem, a brak opisów, paradoksalnie, uruchomi ich wyobraźnię?
Jest też inny plus tej „książki”. Przy ewentualnym przeniesieniu na duży ekran może z niej wyjść emocjonujące (ale także niezobowiązujące) widowisko.
5/10
---
[1] J.K. Rowling, John Tiffany, Jack Thorne, „Harry Potter i Przeklęte Dziecko”, przeł. Małgorzata Hesko-Kołodzińska, Piotr Budkiewicz, wyd. Media Rodzina, 2016, s. 296.
[2] Tamże, tekst z noty redakcyjnej.
[3] Tamże.
malynosorozec.blogspot.com
„W każdej pięknej chwili szczęścia kryje się kropla trucizny: świadomość, że ból powróci”[1].
Harry Potter powróci! Dostaniemy wreszcie kolejną część jego przygód! – wyobrażam sobie, że z takimi właśnie entuzjastycznymi reakcjami spotkała się informacja o książce „Harry Potter i Przeklęte Dziecko”. Nie mniejszy entuzjazm panował, kiedy jej premiera zbliżała się wielkimi...
2016-10-31
„Komu potrzebny czytelnik, który jest cierpliwy?”[1]
Psuje się statek, więc Mishkin ląduje awaryjnie na planecie Harmonia, by pobrać z magazynu odpowiednią część. Niestety: komputer zawiadujący magazynem zdecydował, że ryzyko, iż jakiś niesprawny statek rozbije się właśnie tu jest duże, toteż postanowił umieścić powierzone mu podzespoły w różnych miejscach planety. Mishkina czeka więc podróż przez niegościnną dżunglę, a towarzyszy mu pewien robot. I tu mniej więcej kończy się logika.
Nie wiem, po prostu nie wiem. Autor niby dobrze mi znany, tak samo znane są jego niestandardowe pomysły. Po lekturze „Opcji” jednak nie potrafię ocenić, czy ja nie rozumiem tej powieści, czy też tym razem Sheckley przekroczył granicę i to, co napisał po prostu nie ma sensu.
Mishkin wędruje, a kolejne etapy owej wędrówki nie układają się w logiczną całość, w miarę upływu czasu wszystko jest coraz bardziej odrealnione i nie ma sposobu, by połapać się w zamyśle autora. Poszczególne rozdziały łączy jedynie postać bohatera, a i to do czasu. Jest na przykład taki:
„– Wstań i odlicz! – powiedział kiedyś do Mishkina jego ojciec. Tom Mishkin wstał więc i odliczył, i okazało się, że jego numer wynosi »jeden«. Nie było to zbyt pouczające. Mishkin już nigdy więcej nie wstawał, by odliczać”[2].
Tak, to cały rozdział. Fajny, prawda? Ale i trochę bezsensowny. W innym Mishkin rozmawia z niewidzialnymi istotami, w jeszcze innym bohaterowie wymyślają się według swojego widzimisię. Cały czas próbowałem odnaleźć się w tym wszystkim, a po skończonej lekturze poukładać całość w głowie. Chyba niepotrzebnie.
Gdyby nie humor zawarty w książce, już w połowie rzuciłbym ją w cholerę.
5/10
„– Pierwsza zasada współpracy na statkach kosmicznych polega na tym, by pozwolić ludziom, którzy potrafią coś zrobić, aby to robili, a pozostali, którzy tego nie potrafią, niech siedzą sobie w kambuzie z zamkniętymi buziami i z założonymi rękami popijają kawę. […]
– […] Gdyby ziemskie rządy pracowały tak, jak pan na tym statku, przed rasą ludzką rozpościerałaby się przyszłość pewna jak spokojne morze”[3].
„Czasami przyczyna i skutek nie chcą nijak się związać. Kiedy tak bywa, a my nie możemy tego w żaden sposób wyjaśnić, nazywamy to Wolą Bożą”[4].
„Gdyby wszyscy ludzie zwracali należytą uwagę na wielkie i ważne zagadnienia, któż robiłby wtedy mrożony sorbet?”[5]
---
[1] Robert Sheckley, „Opcje”, przeł. Marek Pąkciński, wyd. Amber, 1995, s. 170.
[2] Tamże, s. 45.
[3] Tamże, s. 100.
[4] Tamże, s. 157.
[5] Tamże, s. 213.
malynosorozec.blogspot.com
„Komu potrzebny czytelnik, który jest cierpliwy?”[1]
Psuje się statek, więc Mishkin ląduje awaryjnie na planecie Harmonia, by pobrać z magazynu odpowiednią część. Niestety: komputer zawiadujący magazynem zdecydował, że ryzyko, iż jakiś niesprawny statek rozbije się właśnie tu jest duże, toteż postanowił umieścić powierzone mu podzespoły w różnych miejscach planety. Mishkina...
2016-02-08
„Trzeba tak zadbać o siebie, aby zawsze czuć się potrzebnym. Być wart samego siebie”[1].
Jedenastoletni Bogusław herbu Lubicz nie ma łatwego życia. Jego rodziców prześladuje widmo dziadka Tomasza, który na pewno jest teraz w piekle, a w którego ślady niewątpliwie idzie ich syn. W ogóle rodzice Bogusia są dziwni; ojciec prowadzi zakład zegarmistrzowski i na pewno ma kochankę, matka gra na pianinie i układa pasjanse, a te uparcie nie chcą jej wyjść. Chłopak czuje się zagubiony, nie ma gdzie szukać pomocy, jego dojrzewanie jest trudne.
To pierwsza część powieści „Pisarz i karawany” Jana Pawła Krasnodębskiego. Część bardzo dobra, szczera i prawdziwa, jak cała jego proza. Jak zwykle autor nie przebiera w środkach: bohater, tutaj nastolatek, pokazany jest w sytuacjach, o jakich zwykle się nie mówi, jakich istnienie stanowi wstydliwą tajemnicę. A Krasnodębski właśnie takie sytuacje opisuje, podając nam na tacy cały gniew, wstyd i ból, z którymi zmaga się Boguś. Pokazuje, jak wyglądają reakcje bohatera, kiedy nie trzyma on niczego w sobie, tylko wszystko wykrzykuje światu, jakkolwiek dziwnie by to wyglądało w naszych oczach.
Część druga mówi o dorosłym Bogusławie herbu Lubicz, który zgodnie ze swoim postanowieniem z dzieciństwa zmienił nazwisko na Karawan. To życie zniszczonego człowieka, lubiącego tulić się do drzew i zachowującego się w sposób nie zawsze dla nas racjonalny. Dostajemy także mocny, bardzo mocny opis jego wkraczania w wiek dorosły. Alkohol, leki, kobiety – wszystko bez umiaru, wszystko będące konsekwencją tego, co autor opisywał w pierwszej części. To najmocniejszy fragment powieści i jestem w stanie przymknąć oko na fantastyczne „przeczucia”, które towarzyszą bohaterowi.
Później następują części trzecia i czwarta, czyli „Abecadło” i „Notatki”, i nie wiem, jak się do nich odnieść. Czy to rozliczenie pisarza z własną przeszłością, rodzaj autobiografii, wspomnień? Groteskowa metafora losów człowieka i świata czy może coś zupełnie innego? Nie wiem i dlatego nie będę się wypowiadał.
Wiem natomiast, że dla kogoś nielubującego się w prozie Jana Pawła Krasnodębskiego lektura tych części będzie co najmniej dziwna. I dlatego nie polecę całej powieści na pierwsze spotkanie z tym autorem. „Martwy blues”, „Odwyk”, „Wielkie nic” – proszę bardzo. „Pisarz i karawany” – może później.
Autor jak zwykle jest świetnym obserwatorem rzeczywistości i przez swojego przerysowanego bohatera pokazuje świat, w jakim przyszło nam żyć:
„Świat był w ogóle smutny, moja ukochana ojczyzna i moje miasto też. Ludzie na ulicach rzadko uśmiechali się do siebie, chodzili prędko ze spuszczonymi oczyma”[2].
Mimo że tej akurat książki autora nie polecam, niewątpliwie jest ona niezwykła. Pierwsze dwie części przenoszą mnie w świat, o którym chcę czytać, pokazują człowieka, nad którym chcę się pochylić. Kolejnych dwóch po prostu nie rozumiem, co nie przeszkadza mi wynajdywać w nich perełki, takie jak:
„(…) i ta kobieta jest największym pięknem, cudem naturalności, księżyca i słońca. I wtedy można się zadurzyć, a potem, po wielu latach, być może zaprzyjaźnić”[3].
I to jest siła tkwiąca w prozie Krasnodębskiego. Coś tak prostego, co wyskakuje na nas z zapisanych stron i objawia oczywistą prawdę, której być może nie byliśmy świadomi. I wspomniana już przerysowana autentyczność, ból i niemoc przejawiające się w zachowaniu i wyborach bohatera, krzyk wylewający się z czytanych stronic.
Nie, nie jest to książka, którą polecę, nie jest to także książka, która zajmie szczególne miejsce na mojej półce i w mojej głowie. Ale zawiera ona wszystko, za co lubię prozę jej autora i to mi wystarcza.
6/10
„To jest wspaniała rzecz, gdy potrafi się myśleć o niczym”[4].
---
[1] Jan Paweł Krasnodębski, „Pisarz i karawany”, wyd. Videograf II, 2007, s. 142.
[2] Tamże, s. 31.
[3] Tamże, s. 220.
[4] Tamże, s. 113.
„Trzeba tak zadbać o siebie, aby zawsze czuć się potrzebnym. Być wart samego siebie”[1].
Jedenastoletni Bogusław herbu Lubicz nie ma łatwego życia. Jego rodziców prześladuje widmo dziadka Tomasza, który na pewno jest teraz w piekle, a w którego ślady niewątpliwie idzie ich syn. W ogóle rodzice Bogusia są dziwni; ojciec prowadzi zakład zegarmistrzowski i na pewno ma...
„Odwaga nie może gnuśnieć niewykorzystana. Trzeba ją stale wydobywać na światło dzienne, aby umacniała się za każdym razem. Jeśli myślisz, że możesz ją odłożyć do czasu, kiedy będzie ci potrzebna, jesteś w błędzie. Odwaga jest jak każdy inny rodzaj siły. Jeśli ją zaniedbasz, nie znajdziesz jej, kiedy będziesz jej najbardziej potrzebował”*.
Pierwszy tom opowieści o Dżyngis Chanie, największym władcy Mongołów. W „Narodzinach imperium” zostaje nam przybliżony okres od jego narodzin aż po wojnę z Tatarami skutkującą zjednoczeniem kilku najważniejszych mongolskich plemion pod przywództwem młodego Temudżyna. Poznajemy relacje nastolatka z rodzeństwem i przede wszystkim z ojcem – chanem plemienia Wilków Jesugejem. Właśnie ta postać wysuwa się na pierwszy plan w początkowej fazie powieści. Silna i brutalna, jak na chana koczowników przystało. To po nim syn odziedziczył wolę, o którą można by giąć stal. Po śmierci Jesugeja cała jego rodzina zostaje wyrzucona z plemienia, porzucona bez dobytku na pastwę zimy. W tym czasie, gdy Temudżyn żyje na granicy śmierci głodowej, gdy każdy dzień jest walką o przetrwanie, w jego umyśle rodzi się wizja zjednoczenia wszystkich Mongołów, którą w końcu – jak wiemy z historii – zrealizuje.
Conn Iggulden nie owija w bawełnę. Nie szczędzi szczegółów w opisach pojedynków, potyczek czy bitew. Jest odpowiednio brutalny, gdy młody Temudżyn staje się zwierzyną łowną dla swojego byłego plemienia i gdy trafia do niewoli.
To także powieść wiarygodna. Obrazy z życia Mongołów są realistyczne. Jazda konna, strzelanie z łuku, walki – jak najbardziej w porządku. Fabułę pisało życie – zadaniem autora było przedstawienie wszystkiego tak, by zainteresować czytelnika. I tutaj następuje mały zgrzyt – Iggulden przyznaje na końcu książki, że przeinaczył fakty w przypadku porwania Borte, żony Temudżyna. Zrobił tak, aby nadać powieści dynamikę, aby wszystko zazębiło się w pierwszym tomie, ale moim zdaniem nie wyszło to „Narodzinom Imperium” na dobre. Tak samo jak próby zagłębienia się w myśli bohaterów, zwłaszcza Jesugeja – często nieciekawe albo wręcz naiwne.
Kolejna rzecz to początek, kiedy Temudżyn nie myśli jeszcze o zjednoczeniu koczowników. Jest tu potencjał, którego autor nie potrafił wykorzystać. Sytuację ratuje tylko Jesugej. Później jest coraz lepiej, akcja nabiera tempa, a bohaterowie drugoplanowi – charakteru, co sprawia, że trudno się oderwać od lektury. To dobrze wróży kolejnym częściom cyklu.
Sam styl pisarza… trudno stwierdzić, na ile te uwagi odnoszą się do niego, a na ile do polskich tłumaczy: zdania są budowane nieco topornie; w tekście jest wiele powtórzeń, imiona występują czasem po kilka razy w bardzo krótkich fragmentach.
Historia opowiedziana została w pięciu częściach (dotychczas po polsku wydano dwie, na trzecią czekamy) i już w tej pierwszej są niestety momenty, kiedy się dłuży.
Kolejny tom? Oczywiście, że przeczytam, oby tylko autor nie zwolnił tempa z końcówki „Narodzin Imperium”. Aha… jeszcze ten tytuł… Chyba lepiej brzmiałoby dosłowne przełożenie oryginalnego: „Wolf of the Plains”.
6/10
---
* Conn Iggulden, „Zdobywca. Narodziny Imperium”, przeł. Anna i Jarosław Fejdych, wyd. Papierowy Księżyc, 2014, s. 73.
„Odwaga nie może gnuśnieć niewykorzystana. Trzeba ją stale wydobywać na światło dzienne, aby umacniała się za każdym razem. Jeśli myślisz, że możesz ją odłożyć do czasu, kiedy będzie ci potrzebna, jesteś w błędzie. Odwaga jest jak każdy inny rodzaj siły. Jeśli ją zaniedbasz, nie znajdziesz jej, kiedy będziesz jej najbardziej potrzebował”*.
Pierwszy tom opowieści o Dżyngis...
2016-10-11
„Podstawowym obowiązkiem władzy jest chronienie siebie, a podstawowym instynktem silnych pożeranie słabych” [1]
„Wróżbiarka”, „Wyrocznia” („Wyrok Na Wyrocznię”), „Prorokini” – trylogia, której autorem jest Mike Resnick opowiada o osobie, do której w różnych etapach życia odnoszą się te przydomki.
Penelopa Bailey jest najbardziej poszukiwaną istota w galaktyce. Potrafi widzieć przyszłość – tak myślą łowcy nagród, którzy wyruszają w pogoń za ośmioletnią dziewczynką. Prawda jest jednak bardziej skomplikowana i w tą prawdę wierzy jedynie jeden człowiek, który uważa, że Penelopa stanowi największe zagrożenie, z jakim kiedykolwiek zetknęła się ludzkość.
To tom pierwszy – ośmiolatka, która w towarzystwie swojej obrończyni ucieka przez Wewnętrzną Granicę Galaktyki. Jej droga usłana jest trupami, w miarę upływu czasu jej możliwości stają się większe. „Wróżbiarka” jest najlepszą częścią cyklu, przypominającą skrzyżowanie dzikiego zachodu z science-fiction. Mamy Gigantów (jak określa ich autor), którzy poruszają się po niegościnnej Wewnętrznej Granicy, a wszyscy oni są… no, Gigantami właśnie. Bohaterami legend i opowieści, których połączy osoba Penelopy. Na pierwszy plan wysuwają się posiadający własną planetę emerytowany superszpieg Demokracji Lodziarz i Wieczny Chłopiec – znudzony, niestarzejący się dwustulatek, który marzy by ktoś okazał się lepszym od niego zabójcą (Ta postać niemalże skradła książkę – ja widzę go jak połączenie młodego Clinta Eastwooda z jeszcze młodszym Leonardo Di Caprio)
Książka jest niezwykle dynamiczna i autor pokazuje nam w niej jak należy operować dialogami. Większości treści to właśnie rozmowy między bohaterami, z nich dowiadujemy się wszystkiego i nie pozostaje wiele miejsca na opisy (te, które są nadają dynamiki i po prostu nie mogą znudzić). Jest szybko, emocjonalnie, zaskakująco.
Część druga to już dorosła Penelopa. Sama Wyrocznia pełni jedynie epizodyczna rolę, jednak stanowi przyczynę dla wszystkich poczynań bohaterów książki. „Wyrocznia” to historia próby (właściwie prób) zamachu na życie ukrywającej się na jednej z planet kosmitów Penelopy. Główne role odgrywa dwójka najlepszych zabójców w Galaktyce (którzy nie zyskaliby tego miana, gdyby kilkanaście lat wcześniej duża część ich poprzedników nie zginęła w pogoni za pewną ośmiolatką). Tutaj mamy już więcej opisów, a całość ma paranoidalny charakter. Bohaterowie nie mogą być niczego pewni (zwłaszcza, że jedynie domyślają się zakresu mocy, jakimi operuje ich cel), musza stale oglądać się za siebie i spodziewać się niespodziewanego. Cały czas wszystko przypomina dziki zachód, gdzie w każdej chwili ktoś może wyciągnąć broń i powalić wszystkich wokół.
Trzeci tom to Penelopa w pełni swoich sił. Znów mamy najlepszych zabójców w Galaktyce i próbę powstrzymania największego zagrożenia dla Demokracji. Prorokini znów pojawia się w końcowej fazie książki. W tej ostatniej części autor dodaje nam chłopca, który chce zostać legendarnym bohaterem, mającego setki milionów wyznawców przywódcę rosnącej w siłę religijnej sekty i jeszcze więcej awanturników, łowców nagród i zabójców. W tej części czuć, że wszystko zmierza do finału, że w jakikolwiek sposób Penelopa nie zamierza wykorzystać swoich mocy, i jakikolwiek nie byłby ich limit, dowiemy się tego na kartach „Prorokini”. Sam finał, tak jak zakończenia poprzednich części, jest zaskakujący i więcej niż satysfakcjonujący.
Ot i cała trylogia, w której najlepsza jest część pierwsza, a po jej przeczytaniu ciężko jest nie pochłonąć kolejnych tomów.
Każdy tom zaczyna się tym samym wstępem. Słowami: „Był to czas Gigantów”, i wymieniem sporej ich liczby, których większość przewinie się przez trylogię (a ostatni akapit prologu to „A jednak pojawił się ktoś, kto wyrósł ponad wszystkich…”). Autor nie odciąga uwagi od głównych wątków budowaniem wiarygodnego świata i jego zależności. Daje nam tylko tyle, byśmy mieli ogólny obraz. Skupia się na pełnej awanturników, łowców nagród, piratów, i zwykłych przestępców Wewnętrznej Granicy, na którą napiera wciąż rozrastająca się ludzka Demokracja (mamy także najróżniejszych kosmitów, a jakże). Większość akcji dzieje się na słabo zaludnionych, peryferyjnych planetach, bohaterowie są w stanie dostać się wszędzie w przeciągu kilkunastu dni, dysponują najróżniejszymi rodzajami broni i autor nie wnika w szczegóły techniczne, nie serwuje nam zbędnych opisów. Ot: to pistolet dźwiękowy, strzela i ktoś pada trupem, to laser, działa inaczej ale efekt jest ten sam.
Cała trylogia pełna jest zaskakujących zwrotów akcji. Penelopa Bailey jest idealnie skrojona, zmienia się w miarę rozwijania się jej nadprzyrodzonych zdolności. Jednak to ludzie, a raczej Giganci, którym przyjdzie stawić jej czoła stanowią o sile książek.
Tempo, tempo i jeszcze raz tempo z dodatkiem przepełnionych testosteronem postaci. Powiedziałbym, że to lektura dla chłopców i mężczyzn, którzy z chłopców coś w sobie mają (a wiadomo, że tak jest w większości przypadków), ale nie ma co generalizować.
Mnie osobiście niezwykle przypadła do gustu cała trylogia. Książki, mimo deficytu wolnego czasu dosłownie wchłonąłem (można powiedzieć, że czytają się same).
Wróżbiarka 10/10
Wyrok na Wyrocznię 8/10
Prorokini 9/10
„Pomiędzy wiarą w siebie i szaleństwem jest bardzo cienka granica”[2].
„Większość ludzi z takiego czy innego powodu zasługuje na to, by ich zabić”[3].
„Dawanie ciepłą i otwieranie się przed ludźmi na dłuższą metę tylko przynosi ból”[4]
malynosorozec.blogspot.com
[1] Mike Resnick, „Wróżbiarka”, przeł. Juliusz Wilczur-Garztecki, wyd. Prószyński i S-ka, 1996, s. 285
[2] tamże, s. 84
[3] tamże, s. 86
[4] tamże, s. 100
„Podstawowym obowiązkiem władzy jest chronienie siebie, a podstawowym instynktem silnych pożeranie słabych” [1]
„Wróżbiarka”, „Wyrocznia” („Wyrok Na Wyrocznię”), „Prorokini” – trylogia, której autorem jest Mike Resnick opowiada o osobie, do której w różnych etapach życia odnoszą się te przydomki.
Penelopa Bailey jest najbardziej poszukiwaną istota w galaktyce. Potrafi...
2016-10-11
2016-10-11
2016-09-22
„Dusza musi się ugiąć, by przetrwać” *
"Sarantyńska Mozaika" składa się z dwóch części: "Pożeglować do Sarancjum" i "Władca Cesarzy". W książkach owych mamy świat, w którym Guy Gavriel Kay umieszcza również inne swoje utwory („Ostatnie Promienie Słońca”, „Pieśń dla Arbonne”, „Lwy Al-Rassanu”); jest to świat przypominający nasz własny, a konkretnie Cesarstwo Rzymskie, już po upadku zachodniej jego części w czasie rozkwitu wschodniej.
Pierwszy tom rozpoczyna się od śmierci cesarza, który nie pozostawia następcy, i niezwykle krótkiej i zaskakującej rozgrywki o pusty tron.
I już w tym wstępie mamy smak tego, czym Guy Gavriel Kay chce zaskarbić sobie naszą uwagę. Wydarzenia pokazywane są z różnych perspektyw i zanim wątek znajdzie swój finał autor obraca go na wszystkie strony, zbliża się do rozwiązania by nagle zmienić punkt widzenia, dodać kilka szczegółów, zapełnić do granic możliwości świat i fabułę. To jest cecha charakterystyczna tegoż autora: żaden z jego bohaterów, żaden z pobocznych wątków nie zostaje potraktowany "po łebkach". Wszystko jest opisane w najdrobniejszych szczegółach i ta pieczołowitość zdecydowanie wychodzi książkom na dobre (no, może przy trzecim czytaniu ma się ochotę niektóre fragmenty omijać). To jest niewątpliwy plus, chociaż zdaję sobie sprawę, że ci, którzy oczekują dynamiki i akcji mogą szybko znudzić się (lub zirytować) takim stylem.
Zaraz po prologu autor przeskakuje kilkanaście lat do czasów panowania kolejnego cesarza. Władca ten chce by jego imię przetrwało wieki, a zapewnić to mają dwie rzeczy: ponowne złączenie wschodniej i zachodniej części cesarstwa i wybudowanie w stolicy największej na świecie świątyni poświęconej bogu Dżadowi. Do Sarancjum zjeżdżają wszelkiego rodzaju rzemieślnicy i artyści, a najważniejszym z nich jest pochodzący z zachodu mozaicysta Caius Crispus, który ma ozdobić kopułę świątyni. To właśnie on jest główną postacią książki: zmęczonym i zgorzkniałym człowiekiem, który mimowolnie znajdzie się w centrum wszystkich intryg i rozgrywek mających miejsce w cesarskiej stolicy. Patrzenie na jego zachowanie i przemianę, jaką przechodzi, odkrywanie przeszłości i możliwej przyszłości tegoż bohatera jest czystą przyjemnością, niewiele mniejszą czujemy czytając strony poświęcone cesarzowi i cesarzowej, starając się zagłębić ich myśli i zajrzeć w ich dusze.
Bohaterowie stanowią wielki plus „Sarantyńskiej Mozaiki” – od prostego żołnierza i niewiele znaczącego sługi aż po wielkiego stratega i najpotężniejsze kobiety w stolicy, każdy dostaje swoją historię i na losy żadnej z postaci czytelnik nie pozostaje obojętny.
Obydwa tomy mają bardzo trafne tytuły. W pierwszym stale przewija się stwierdzenie "Pożeglować do Sarancjum", jest ono czymś w rodzaju hasła przewodniego dla dużej części bohaterów. W drugiej cały czas mamy przypomnienia o śmiertelności wszystkich istot, o "Władcy Cesarzy", przed którym nie ma odwołania, i który wciąż zagląda przez ramię zarówno maluczkim jak i wielkim tego świata.
Do świata tak podobnego do naszego autor dodaje półświat – elementy nadprzyrodzone, które wpływają na życie ludzi. Nie ma tego dużo – ot, tutaj uroki i klątwy, tam alchemik, gdzie indziej emanacja miejscowego boga. Z wyczuciem, nie nachalnie, autor idealnie wpasowuje ów półświat w życie ludzkie.
A jeśli chodzi o wspomnianą już szczegółowość nadmienię, że poznamy dokładnie bardzo różne dziedziny:
Układanie mozaik – gra światła, znaczenie jakości materiałów i sposoby układania tesserów.
Medycyna – różnica między tą praktykowaną w cesarstwie, a tą z dalekiego wschodu, gdzie lekarz bierze pełną odpowiedzialność za pacjenta.
Wyścigi rydwanów – tutaj autor roztacza przed nami pełen wachlarz swoich możliwości: woźnice, tancerki, walki stronnictw, wpływ tego, co dzieje się w hipodromie na całe cesarstwo, wreszcie same wyścigi, które zajmują dziesiątki stron i wzbudzają w czytelniku nie mniejsze emocje niż rozgrywki polityczne, jakie toczą się w Sarantyńskim pałacu.
Polityka – to bardzo mocna strona książki. Cesarz i jego niezrozumiała dla większości wizja, żądni władzy przeciwnicy polityczni, dowódca wojsk, królowa zachodu czy Król Królów, który nie chce by cesarstwo urosło w siłę. Wszystko, włącznie z układaną mozaiką, wyścigami rydwanów czy nawet perfumami używanymi przez cesarzową jest częścią gry, w którą wciągnięty zostaje Caius Crispus.
Cóż więcej napisać? Książki te polecam tym, którzy mają czas zasiąść w ciszy i wygodzie na kilka godzin i cieszyć się kunsztem autora. Dla tych czytających z doskoku: pięć stron w tramwaju, siedem w poczekalni, dziesięć w toalecie lektura może być niesatysfakcjonująca. Dla tych pierwszych emocje, wzruszenia, szybsze bicie serca gwarantowane.
9/10
* Guy Gavriel Kay , „Władca Cesarzy”, tłum. Agnieszka Sylwanowicz, wyd. Zysk i S-ka, 2004, s. 368
malynosorozec.blogspot.com
„Dusza musi się ugiąć, by przetrwać” *
"Sarantyńska Mozaika" składa się z dwóch części: "Pożeglować do Sarancjum" i "Władca Cesarzy". W książkach owych mamy świat, w którym Guy Gavriel Kay umieszcza również inne swoje utwory („Ostatnie Promienie Słońca”, „Pieśń dla Arbonne”, „Lwy Al-Rassanu”); jest to świat przypominający nasz własny, a konkretnie Cesarstwo Rzymskie, już...
2016-09-22
„Gdzie jest ta granica? Kiedy należy odłożyć kamerę i sięgnąć po karabin? Pokazać światu historię czy wziąć w niej udział?”*
„Hel-3” nie jest tym, czym się wydaje. Już wyjaśniam, o co chodzi w tym stwierdzeniu. Otóż spójrzmy na okładkę. Świetną, jednakże odnoszącą się do sytuacji z drugiej połowy powieści. To samo dotyczy początkowego opisu z tyłu książki i tytułowego pierwiastka. A zwieńczenie historii także jest… hmmm… żeby nie być zbyt dosadnym napiszę, że nieco „niespodziewane” – a naprawdę nie sposób domyślić się, do czego autor zmierza i pozostaje niejasne odczucie, że zostało się oszukanym.
To tyle, jeśli chodzi o moje uwagi. Poza tym uważam, że to kawał bardzo dobrej lektury.
Grzędowicz przenosi nas do roku 2058 i każe podążać śladem iwenciarza o swojskim imieniu Norbert (vel Fokus). Zarabia on na życie zamieszczając w MegaNecie kilkuminutowe relacje z iwentów, mające przyciągnąć przed ekrany jak największą liczbę widzów. Znajomość z Fokusem rozpoczynamy w Dubaju, gdzie czeka on, aż wreszcie wydarzy się coś, co pozwoli mu zarobić na bilet powrotny do domu. Później przenosimy się do Warszawy, a wreszcie na obiecany na okładce książki Księżyc.
Norbert jest prawdziwym fachowcem, do tego stara się, by jego praca znaczyła coś więcej. Nie wystarczy mu chwilowe zainteresowanie bestii MegaNetu, napchany portfel nie jest jego głównym celem.
„Hel-3” to książka o niedalekiej przyszłości, o tym, jaka może ona być i jaka w pewnym stopniu niestety będzie. Można rzec, że autor bierze część bolączek dzisiejszego świata, wyolbrzymia je, odpowiednio opisuje i daje nam materiał do przemyśleń. Niewyczerpalne źródło energii i wyprawy na Księżyc to tylko pretekst, by pokazać, dokąd zmierza świat. Trzeba jednak zaznaczyć, że pretekst bardzo dobrze opisany. Grzędowicz daje barwny i wiarygodny opis zarówno szkolenia, jak i samej misji. Wszystkie „wynalazki” przyszłości także dobrze się udały. Najemnicy występujący w powieści są jej kolejnym mocnym punktem. Ale najważniejszy pozostaje Norbert i przedstawiony w jego iwentach świat. Elity polityczne i ich zabawy, terroryzm, walka o swoje prawa ludzi oszukanych przez system, którzy wiedzą, że niedługo przez tenże system zostaną zmieleni i wypluci ku uciesze tępych widzów MegaNetu. Pisarz serwuje nam nieciekawą wizję przyszłości.
To jedna z tych książek, od których trudno się oderwać. Kolejne wątki wzbudzają coraz większe zainteresowanie, tempo jest odpowiednie, by nie przesadzić, ale i nie znudzić. Poszczególne fragmenty łączą się ze sobą wokół postaci Fokusa i płyniemy przez lekturę, chcąc więcej. Tylko ten tytułowy hel-3 i zakończenie… W trakcie czytania zastanawiałem się, do czego wszystko zmierza, ale takiego rozwiązania na pewno bym się nie spodziewał. I to nie jest komplement. To jest powód, że nie sięgnę więcej po bardzo dobrą poza tym książkę.
8/10
---
* Jarosław Grzędowicz, „Hel-3”, wyd. Fabryka Słów, 2016, s. 190.
„Gdzie jest ta granica? Kiedy należy odłożyć kamerę i sięgnąć po karabin? Pokazać światu historię czy wziąć w niej udział?”*
więcej Pokaż mimo to„Hel-3” nie jest tym, czym się wydaje. Już wyjaśniam, o co chodzi w tym stwierdzeniu. Otóż spójrzmy na okładkę. Świetną, jednakże odnoszącą się do sytuacji z drugiej połowy powieści. To samo dotyczy początkowego opisu z tyłu książki i tytułowego...