-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński1
-
ArtykułyLiliana Więcek: „Każdy z nas potrzebuje w swoim życiu wsparcia drugiego człowieka”BarbaraDorosz1
-
ArtykułyOto najlepsze kryminały. Znamy finalistów Nagrody Wielkiego Kalibru 2024Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel34
Biblioteczka
2018-02-15
2018-01-30
„Pacjent Zero” to książka o walce z rodzącą się plagą żywych trupów. Nie są to jednak powolne i łatwe do zabicia zombie, a wściekłe, szybkie i silne bestie, których jedynym celem jest rozprzestrzenienie tkwiącego w nich wirusa, czyli zarażenie kolejnego człowieka.
Głównym bohaterem jest policjant Joe Ledger, który podczas jednej z akcji zwraca na siebie uwagę dowodzącego tajną organizacją o nic nie mówiącej nazwie Wojskowy Departament Nauki pana Churcha. Joe zostaje sprowadzony do bazy WDN i tam zostaje poddany testowi: staje naprzeciwko Javada, którego zabił podczas ostatniej akcji. Z tym, że to już nie jest człowiek, to żądna krwi bestia, której jedynym celem jest rzucić się do gardła każdemu napotkanemu człowiekowi. Tak właśnie Joe dowiaduje się o nowej broni terrorystów, po której uwolnieniu poprzednie ataki wydają się jedynie dziecinną igraszką. Nie ma wiele czasu by rozpracować i zniszczyć działające w Ameryce jednostki chcące rozpocząć apokalipsę. A po drugiej stronie świata na zlecenie potentata z branży farmaceutycznej pana Gaulta i pod ochroną terrorystów pewna genialna kobieta pracuje nad kolejnymi generacjami wirusa. Wśród najwyższych urzędników amerykańskich znajduje się człowiek donoszący o wszystkich posunięciach panu Gaultowi. Szpieg przeniknął także do jednostki pana Churcha. Zegar tyka, adrenalina buzuje w żyłach, a wyrzuty sumienia i moralne rozterki trzeba odłożyć na czas, kiedy życie wszystkich wokół nie będzie wisiało na włosku.
„Pacjent Zero” naładowany jest akcją, a autor bardzo dobrze odnajduje się w opisach walki wręcz, strzelanin, działania mniej lub bardziej tajnych organizacji czy siatek terrorystycznych. Szczególnie dobrze czyta się strony, na których są bezpośrednie starcia: ich opis jest niezwykle precyzyjny, autor nie gubi przy tym tempa. Bardzo dobrze oddaje emocje targające biorącymi w nich udział ludźmi sprawiając, że czytelnik niemalże czuje ich emocja a do tego słyszy świst kul. Szczególnie jedna scena utkwiła mi w pamięci: walka przedstawiona najpierw z perspektywy głównego bohatera, a później analizowana przez pana Churcha – oddzielone kilkunastoma stronami opisy razem stanowią fantastyczny pokaz kunsztu autora, który na długo zapamiętam.
Joe Ledger czyli główny bohater… mistrz nad mistrze: twardy niczym skała, nie wahający się, znający się na sztukach walki wszelakich… Normalnie taka postać raziłaby straszliwie, w tym jednak przypadku pasuje i da się lubić. Zwłaszcza, że Joe, który jest narratorem części rozdziałów, nie raz przyznaje się do strachu czy wręcz przerażenia, jakie wywołują w nim przeżywane wydarzenia. W ogóle niemal wszystkie postaci w książce posiadają swój urok. Niemal wszystkie skonstruowane są stereotypowo i jednowymiarowo, ale bardzo dobrze wpasowują się w fabułę i spełniają w książce swoje role. Niemal wszyscy. Przyjaciel głównego bohatera, psychiatra, doktor Sanchez jest przysłowiową łyżką dziegciu w beczce miodu. A nawet nie łyżką, a potężną chochlą. W dobrze czytającej się książce o szybkim tempie i nagłych zwrotach akcji tenże bohater ma tendencję do przydługich, sztucznie brzmiących monologów. Ta postać to największy mankament „Pacjenta Zero”. Poza tym finałowe starcie (starcia) nieco rozczarowują – są przewidywalne i tak bardzo „amerykańskie”.
Dobra, solidna lektura łącząca zombie i terroryzm. Akcja, wyraźni bohaterowie i solidne, wiarygodne opisy. Warto.
8/10
malynosorozec.blogspot.com
„Pacjent Zero” to książka o walce z rodzącą się plagą żywych trupów. Nie są to jednak powolne i łatwe do zabicia zombie, a wściekłe, szybkie i silne bestie, których jedynym celem jest rozprzestrzenienie tkwiącego w nich wirusa, czyli zarażenie kolejnego człowieka.
Głównym bohaterem jest policjant Joe Ledger, który podczas jednej z akcji zwraca na siebie uwagę dowodzącego...
2017-10-31
„Rewers” jest lepszy – od tego zacznę i tego się będę trzymał. O ile pierwszą część „Komornika” uznałem za więcej niż dobrą, to drugą oceniam zdecydowanie wyżej, a mam uzasadnioną nadzieję, że trzecia będzie jeszcze lepsza. Cóż tu dużo pisać?
Tom drugi płynnie łączy się z pierwszym. Ezekiel Siódmy, Komornik, kontynuuje pościg za Jonaszem – zlecenie na niego już dawno wyszło poza ramy zawodowe. Teraz to sprawa, po której zakończeniu, jak mówi sam zainteresowany, trudno będzie znaleźć jakiś równie istotny cel w życiu. Pościg zaprowadzi Ezekiela do tytułowego Rewersu – miejsca, gdzie nie sięga światło zastygłego na nieboskłonie słońca, gdzie nie sięgają (albo sięgają w znikomym stopniu, to się jeszcze okaże) wpływy Góry.
Większa część akcji toczy się właśnie na ziemiach Rewersu. Autor ustami bohatera daje nam barwny opis owych ziem, włącznie z przedstawieniem ich mieszkańców, a wierzcie mi, są niezwykli. Wracamy także na poznane już tereny i spotykamy kilkoro znanych z pierwszej części bohaterów.
Ogólnie jest barwnie, brutalnie i niezwykle ciekawie.
Niemalże wszystkie mankamenty, które nie pozwalały mi do końca cieszyć się lekturą pierwszego „Komornika”, zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ezekiel nie może już polegać na swojej niesamowitej regeneracji i wskrzeszeniach (przynajmniej nie w tak dużym stopniu jak poprzednio), a co za tym idzie, nie popełnia cały czas bezsensownych błędów. Zyskuje cel większy niźli tylko kolejne (choćby nie wiem jak bardzo osobiste) Zlecenie. W ogóle wszystko rusza do przodu, poza opisane w pierwszej części czekanie na zakończenie niezbyt udanej apokalipsy. No i postaci zyskują głębię (a może miały ją już w pierwszej części, tylko trudno było mi ją znaleźć?). Oprócz narratora przynajmniej jeszcze jeden z bohaterów poprowadzony został znakomicie. W ogóle niemal wszystko jest lepsze, no może z wyjątkiem ostrego języka narratora (chociaż poczucie humoru cały czas go nie opuszcza). Do czego mogę się zatem przyczepić? (przecież do czegoś muszę). Może do tego, że chociaż świat wygląda naprawdę dobrze, wydaje się, że niektóre wątki nie mają wpływu na fabułę, a umieszczone zostały jedynie po to, by nieco na siłę pokazać kolejne fragmenty owego świata?
No dobra, nie marudzę. Jest dobrze. Apokalipsa jak się patrzy (to znaczy spierdo… na maksa, ale za to powstały w jej wyniku burdel opisany jest jak się patrzy).
Polecam i czekam na więcej.
9/10
malynosorozec.blogspot.com
„Rewers” jest lepszy – od tego zacznę i tego się będę trzymał. O ile pierwszą część „Komornika” uznałem za więcej niż dobrą, to drugą oceniam zdecydowanie wyżej, a mam uzasadnioną nadzieję, że trzecia będzie jeszcze lepsza. Cóż tu dużo pisać?
Tom drugi płynnie łączy się z pierwszym. Ezekiel Siódmy, Komornik, kontynuuje pościg za Jonaszem – zlecenie na niego już dawno...
2017-04-21
"– Kim jesteś?
– Nie wiem.
– Oho. To już zalążek mądrości!"[1]
Anubis, władca Domu Śmierci, nadaje imię szkolonemu przez tysiąc lat bezimiennemu dotąd słudze. Przebudzeniec dostaje także niezwykle ważną misję: udać się do światów wewnętrznych, by znaleźć i zabić Księcia, Który Ma Tysiąc Lat. W zamian jego pan do imienia dołączy wspomnienia oraz tożsamość. Nie próżnuje także rządzący w domu życia Ozyrys: on taką samą misję daje swojemu synowi Horusowi. Ważne jest bowiem nie to, czy Książę, Który Ma Tysiąc Lat zostanie zabity, ale kto to zrobi. Do rozgrywki dołączą także Stalowy Generał, Aniołowie Stacji i wściekły Tyfon, a gdzieś w cieniu wydarzeń czaić się będzie To, Co Nie Ma Imienia.
Opowieść oparta na mitologii egipskiej, której akcja dzieje się na dziesiątkach planet? W to mi graj. "Stwory światła i ciemności" są pozycją, która teoretycznie ma wszystko, by zadowolić czytelnika takiego jak ja. Niestety tylko teoretycznie.
Na początek skupmy się jednak na jej dobrych stronach, bo tych nie brakuje. Jest więc wspomniana już egipska mitologia, którą może znam nie bardzo dobrze, ale wystarczająco, by orientować się w treści (a jeśli komuś nie wystarczy jego wiedza, żyjemy przecież w dobie Internetu – dwa kliknięcia i już wiadomo, kto jest kim w książce). Podoba mi się wplecenie owej mitologii w kosmiczną skalę. Podobają mi się epickie wręcz postaci. Epickość i rozmach to bodajże największe zalety tej powieści. Są dziesiątki światów zawieszonych między Domem Życia a Domem Śmierci (gdzie niepodzielnie rządzą Anubis i Ozyrys), a w światach tych bohaterowie, których boją się nawet wymienieni bogowie. Są bitwy i pojedynki, podczas których drżą całe planety. Cofam poprzednie słowa: to właśnie największa bomba: walka na czasoportacje, którą autorowi udało się przedstawić wyśmienicie, odpowiednio wykorzystując opisy i emocje. W ogóle sam pomysł czegoś takiego jak czasoportacja budzi szacunek.
A teraz żeby nieco zburzyć wrażenie po pochwałach… Wszystko dzieje się nieco za szybko, i tym razem wyjątkowo brakuje mi kilku dokładniejszych opisów. Jest też trochę chaotycznie. Ochy i achy pobudzonej wyobraźni tonowane są przez momenty zastanowienia, o co w ogóle chodzi w danym wątku.
"Stwory światła i ciemności" przypadły mi do gustu, ale jednocześnie rozczarowały. Co nie zmienia faktu, że nawet przez chwilę nie pomyślałem, by przerwać lekturę (czyli aż do trzeciej trzydzieści) i na pewno sięgnę po inną pozycję autorstwa Rogera Zelaznego.
"Mądrość jako taka jest wytworem wiedzy. Wiedza natomiast jest niestety produktem poczynań ludzi niemądrych"[2].
6/10
---
[1] Roger Zelazny, "Stwory światła i ciemności", przeł. Anna Kraśko, wyd. Krajowa Agencja Wydawnicza, 1988, s. 12.
[2] Tamże, s. 28.
malynosorozec.blogspot.com
"– Kim jesteś?
– Nie wiem.
– Oho. To już zalążek mądrości!"[1]
Anubis, władca Domu Śmierci, nadaje imię szkolonemu przez tysiąc lat bezimiennemu dotąd słudze. Przebudzeniec dostaje także niezwykle ważną misję: udać się do światów wewnętrznych, by znaleźć i zabić Księcia, Który Ma Tysiąc Lat. W zamian jego pan do imienia dołączy wspomnienia oraz tożsamość. Nie próżnuje...
2017-03-15
„Trudno być bogiem” – ta myśl pojawia się w głowie głównego bohatera powieści braci Strugackich. I sporo w tym racji, gdyż bóg, przynajmniej taki, jakim w swoim mniemaniu jest ów bohater, ma więcej ograniczeń niż możliwości działania.
Anton znajduje się na planecie, na której ludzie żyją w czasach przypominających ziemskie średniowiecze. Jest jednym z prawie dwóch setek historyków, a występuje jako don Rumata – niezwykle bogaty szlachcic, mistrz walki mieczem, ekscentryk i dziwak w oczach innych. Część świata, którą ma za zadanie obserwować, pogrąża się w chaosie. Król jest szalony, coraz większą władzę zdobywa don Reba, który przy pomocy Szarych wprowadza terror w królestwie. Przełożeni Antona nie chcą słyszeć o interwencji, pozwalają, by sprawy toczyły się własnym torem, nie słuchając zapewnień, że niedługo wszystko może skończyć się katastrofą i wtedy cały Eksperyment szlag trafi. Jedyne, co może zrobić don Rumata, to ratować ludzi wyjątkowych, których na cel wzięli Szarzy, próbujący wytępić w królestwie wszelkie objawy inteligencji wykraczającej ponad ich własne, prymitywne myślenie.
Narratorem nie jest don Rumata, czytamy jednak zapis jego myśli, rozterek i dylematów, z jakimi się zmaga. Gdzie kończy się człowieczeństwo? Czy patrząc na to, co dzieje się wokół, nadal można uznawać mieszkańców planety za ludzi? Czy nasi przodkowie na Ziemi nie byli podobni? Czy można, będąc w pozycji niemalże boga, nie pragnąć interweniować? Wyłączyć uczucia i emocje, by spełnić swoje zadania i pozwolić, by sprawy toczyły się swoim biegiem?
Bracia Strugaccy sprawiają, że ciekawsze staje się śledzenie myśli bohatera niż wydarzeń, które zachodzą wokół niego, chociaż te ostatnie zapewniają ogromną dawkę emocji. Średniowieczny świat ze wszystkimi zależnościami także udał się im znakomicie, bohaterowie z otoczenia don Rumaty są zróżnicowani, czytelnik „kupuje” ich, kiedy tylko się pojawiają. No i sam główny bohater... skrojony niemalże idealnie.
Z mniej pozytywnych elementów należy wspomnieć język – może on być nie dla wszystkich przystępny. Jest także sprawa zakończenia, które... Ujmę to tak: lektura wciągnęła mnie, wywołała dużo emocji, jednakże w pewnym momencie spostrzegłem, że do końca zostało kilkadziesiąt stron i widząc, na jakim etapie wydarzeń jesteśmy, łatwo mogłem przewidzieć, jak autorzy mają zamiar wszystko zakończyć. Co nie zmienia faktu, że doczytałem do końca z taka samą, a nawet jeszcze większą przyjemnością. To jest sztuka, prawda? Swoim kunsztem całkowicie zrekompensować rozczarowanie wynikające z przewidywalności. Bracia Strugaccy pisać potrafili, i to się czuje. A chociaż prolog bardzo mi nie leżał i przeczytałem sporą część pierwszego rozdziału, zanim książka mnie chociażby zainteresowała, to jednak okazało się, że było warto, że wszystko zamyka się w bardzo dobrą całość, a po skończonej lekturze don Rumata i kilka z jego pytań długo pozostają w głowie.
„Trudno być bogiem” to powieść brutalna i dobitna. Brud, rozpacz i brak nadziei w połączeniu z próbą zachowania człowieczeństwa. Mnie poruszyła.
I jeszcze kilka słów o tekście zamieszczonym w tej samej książce: "Drugi najazd Marsjan" pisany jest w formie dziennika. Mieszkający gdzieś na prowincji, czekający na decyzję o przyznaniu renty nauczyciel opisuje wydarzenia, które są właśnie owym drugim najazdem obcej rasy. Wszystko jest tu bardzo "rosyjskie" – począwszy od postawy władzy, skończywszy na sposobie myślenia i działania ludzi. To interesujące spojrzenie na ingerencję obcej inteligencji w nasz świat: co będzie, jeśli nie przybędą na statkach z wielkimi działami, a po prostu nas kupią? Jak zachowają się ludzie, jak wyglądać będzie opór, jak zmieni się życie zwykłego człowieka? Groteskowy obraz, nie porywa, ale czyta się to dobrze. Duże znaczenie ma wzięte z Grecji nazewnictwo, zwłaszcza w połączeniu z rosyjską mentalnością. Dla mnie: ciekawostka, na którą co prawda nie żal czasu, ale która wypada nieco blado w zestawieniu z „Trudno być bogiem” i może stąd moja niska ocena?
„Trudno być bogiem”: 9/10
„Drugi najazd Marsjan”: 6/10
malynosorozec.blogspot.com
„Trudno być bogiem” – ta myśl pojawia się w głowie głównego bohatera powieści braci Strugackich. I sporo w tym racji, gdyż bóg, przynajmniej taki, jakim w swoim mniemaniu jest ów bohater, ma więcej ograniczeń niż możliwości działania.
Anton znajduje się na planecie, na której ludzie żyją w czasach przypominających ziemskie średniowiecze. Jest jednym z prawie dwóch setek...
2017-02-02
„Pijąc piwo podnosiliśmy PKB kraju i tworzyliśmy miejsca pracy w przemyśle browarniczym"[1].
Oto jedna z mądrości życiowych dwójki bohaterów „Konana Destylatora” Andrzeja Pilipiuka. Jakub Wędrowycz i Semen Korczaszko piwa na kartach owej książki piją rzeczywiście dużo (nie tak dużo jak domowej roboty samogonu, ale jednak dużo), a czytelnikom z tymi bohaterami zaznajomionym nie trzeba mówić, do czego nadmierne spożycie może prowadzić. "Konan Destylator" to piętnaście opowiadań z tą dwójką w roli głównej (jest jeszcze tekst numer szesnaście, czyli "opowiadanie bonusowe", ale ono mówi o wampirach), wszystkie jak zwykle zilustrowane przez Andrzeja Łaskiego.
Pierwsze, co rzuca się w oczy to właśnie główne postaci. Semen jest tym razem równie ważny jak Jakub Wędrowycz (w dwóch przypadkach nawet ważniejszy). Obaj starcy spędzają czas pijąc samogon lub w ulubionej knajpie kosztując miejscowego piwa i czekając na jakąkolwiek prowokację ze strony znienawidzonego rodu Bardaków. Wędrowycz jest dokładnie taki, jakim pamiętamy go z poprzednich części. Oddam głos autorowi, żeby przypomnieć, z kim mamy do czynienia:
"W dzieciństwie, a nawet w młodości rzeczywiście był chuliganem. Kradł, to znaczy konfiskował cytryny z oranżerii. Jak pozostali wojsławiccy zakapiorzy ostrzył przed zabawą nóż o piaskowcowy postument pomnika Tadeusza Kościuszki. (...) No i raz księdzu proboszczowi pokazał język... Ale potem wydoroślał i zmężniał. Porzucił szczeniackie zabawy na rzecz poważnej, dojrzałej przemocy, a zamiast złośliwych figli wycinanych sąsiadom zabrał się do konkretnej krwawej wojny z Bardakami"[2].
Poza tym to bimbrownik, kłusownik, czarownik i najlepszy w tej części świata cywilny egzorcysta.
W "Konanie Destylatorze" sporo się dzieje. Poznamy na przykład historię z młodzieńczych lat Semena, odwiedzimy ze staruszkami Warszawę i Chełm, wybierzemy się także w sentymentalną podróż do szkoły pana Kleksa, spotkamy szalonego naukowca i jego dzieło (i goryla), przekonamy się wreszcie, jak na bohaterów wpłynie trzeźwość. Moim faworytem jest wyprawa do czarnobylskiej Zony w fantastycznie skrojonej parodii wszelkich stalkerskich przygód. Co mnie natomiast najbardziej rozczarowało, to opowiadanie "Konan Destylator", które oprócz tytułu wywołującego mimowolny uśmiech i samego pomysłu nie ma wiele do zaoferowania.
Nie do końca spełniły moje oczekiwania również relacje Jakuba z postaciami pobocznymi: policjantami i Bardakami. W tym pierwszym przypadku mundurowi dali sobie spokój z próbami dopadnięcia Wędrowycza, a nawet próbują z nim współpracować, w tym drugim rodowa waśń osiągnęła poziom stagnacji, więc pozostały już tylko groźby i burdy w knajpie.
Chciałoby się rzec: oto nowy Jakub Wędrowycz, dokładnie taki sam jak stary Jakub Wędrowycz. Czy to dobrze? I tak, i nie. Jeśli chcesz zażyć relaksu i pośmiać się, czytając o przygodach ulubionego bimbrownika, który nigdy nie zdejmuje gumofilców i w razie problemów zawsze ma w pogotowiu łańcuch krowiak – bardzo dobrze. Jeśli chcesz czegoś, co Cię zaskoczy i rzuci na kolana – już niekoniecznie. Mnie brakuje w tej książce polotu i rozmachu, jaki miały poprzednie części. Czegoś w stylu walki z czarownikiem Iwanowem czy zejścia do samego piekła. Są w "Konanie Destylatorze" podróż w czasie, zamiana ciał, przejście do alternatywnego wszechświata, jednak w moim przypadku wystąpił chyba efekt zmęczenia materiału (chociaż po poprzednie tomy nie sięgałem od czasu premiery „Trucizny”, a wcześniej zdarzyło mi się raz na kilka miesięcy powrócić do którejś części). Zakończenia opowiadań nieco odbiegają od tego, do czego przyzwyczaił nas Wędrowycz.
Czyli jest dobrze, ale bez rewelacji (i rewolucji). Jak zwykle solidnie, pomysłowo, swojsko, humorystycznie, nieco obleśnie i nieco makabrycznie.
Na koniec, ku pokrzepieniu, wspomnienie przy piwku jednego z pobocznych bohaterów dotyczące spotkania z pewnym dresiarzem:
"Powiedział do mnie: kasa albo wpierdol. Kasy było mi żal, no to mu wpierdoliłem"[3].
7/10
malynosorozec.blogspot.com
---
[1] Andrzej Pilipiuk, "Konan Destylator", wyd. Fabryka Słów, 2016, s. 91.
[2] Tamże, s. 52.
[3] Tamże, s. 30
„Pijąc piwo podnosiliśmy PKB kraju i tworzyliśmy miejsca pracy w przemyśle browarniczym"[1].
Oto jedna z mądrości życiowych dwójki bohaterów „Konana Destylatora” Andrzeja Pilipiuka. Jakub Wędrowycz i Semen Korczaszko piwa na kartach owej książki piją rzeczywiście dużo (nie tak dużo jak domowej roboty samogonu, ale jednak dużo), a czytelnikom z tymi bohaterami...
2017-01-11
2016-12-30
„Nie powinno się pytać: dlaczego to, a nie tamto? Właściwe pytanie brzmi: jak to działa?”[1].
Historia przedstawiona przez Roberta Sheckleya jest niezwykle prosta: oto mamy bohatera, którego sam autor opisuje tak:
„Był jednocześnie niezgłębiony i łatwy do przewidzenia – dość zwyczajny cud”[2].
Bohater ów, niejaki Carmody, mieszka gdzieś w Stanach Zjednoczonych, wykonując pracę biurową. Pewnego dnia zgłasza się do niego ktoś, kto twierdzi, że Carmody wygrał Nagrodę (koniecznie z dużej litery) w loterii galaktycznej. Bohater, długo się nie namyślając, wyrusza do Centrum Galaktycznego po odbiór rzeczonej Nagrody, na miejscu jednak okazuje się, że powrót do domu nie będzie łatwą sprawą. Po pierwsze trzeba ustalić gdzie jest Ziemia, po drugie: kiedy jest to Ziemia, po trzecie: która Ziemia jest jego domem.
Dosyć trudna sprawa dla kogoś, kto nawet nie zna nazwy swojej planety (Ziemia wywołuje jedynie uśmiech politowania na obliczach galaktycznych urzędników), nie mówiąc już o którejkolwiek z jej współrzędnych. Tym trudniejsza, że wyrwany ze swojego środowiska bohater (a co za tym idzie pozbawiony zagrożeń typowych dla owego środowiska), zgodnie z prawem drapieżnictwa ścigany jest przez swojego własnego Drapieżnika, którego jedynym celem jest pożywienie się Carmodym.
Można powiedzieć, że książka ta to Robert Sheckley w dobrej formie. Niedawno narzekałem, że w jego „Opcjach” nie ma ładu i składu, a już na pewno nie ma fabuły, nie mówiąc o jakimkolwiek sensie. To wszystko jest w „Wymiarze cudów”, wydarzenia układają się w zgrabną całość, a wszystko napisane jest z charakterystycznym dla autora humorem; takim, który wyjaśnia sprawy pozornie bezsensowne, tak by czytelnik przyjął je z uśmiechem na ustach, zastanawiając się co z tego wyniknie (jak chociażby wspomniane prawo drapieżnictwa, czy objawiająca się umyślną pomyłką wolna wola maszyn, albo natura boga na planecie zamieszkiwanej przez jedną istotę).
Fabuła jest pretekstem dla autora, żeby pokazać nam sens albo i bezsens pewnych myśli, wierzeń i zachowań, aczkolwiek śledzenie owej fabuły daje sporo frajdy; czytelnik kibicuje bohaterowi w jego zmaganiach z rzeczami nie tyle go przerastającymi, co pozostającymi całkowicie poza jego możliwościami pojmowania (mamy na przykład budowniczego, który skonstruował świat dla pewnego miłego staruszka z brodą upierającego się, by dać stworzonym przez siebie istotom wolną wolę, i zabawny, ale dający do myślenia opis tej budowy).
Myślę, że każdy, kto już raz zakosztował Sheckleya będzie zadowolony. Kto tego nie zrobił, może zacząć właśnie od „Wymiaru Cudów”. Albo zniechęci się od razu, albo zapragnie więcej, a jako, że jest to science fiction, które się nie dezaktualizuje, będzie mógł spokojnie sięgnąć po kolejne pozycje, czy to powieści, czy równie dobre zbiory opowiadań.
8/10
„Gdybyśmy brali pod uwagę wszystkie możliwości, to szybko brakłoby nam możliwości do brania pod uwagę… Co ja powiedziałem? Nieważne. Konstrukcja była prawidłowa, nawet jeśli słowa błędne”[3].
„– Ja miałby zostać Bogiem?
– A dlaczego nie? Zajęcie jak każde inne, tyle że ma dumną nazwę. Niezbyt to łatwe, przyznaję, ale i nie trudniejsze niż zostanie wybitnym poetą albo inżynierem”[4].
[1] Robert Sheckley „Wymiar Cudów”, przeł. Piotr Cholewa, wyd. Amber, 1993, str. 71.
[2] Tamże, s. 10.
[3] Tamże, s. 19.
[4] Tamże, s. 61.
malynosorozec.blogspot.com
„Nie powinno się pytać: dlaczego to, a nie tamto? Właściwe pytanie brzmi: jak to działa?”[1].
Historia przedstawiona przez Roberta Sheckleya jest niezwykle prosta: oto mamy bohatera, którego sam autor opisuje tak:
„Był jednocześnie niezgłębiony i łatwy do przewidzenia – dość zwyczajny cud”[2].
Bohater ów, niejaki Carmody, mieszka gdzieś w Stanach Zjednoczonych,...
2016-12-14
„Istnieje boska moc, która kształtuje nasze losy, niezależnie od tego, jak sami je kształtujemy. Wolna wola i przeznaczenie, mówiąc krócej, i obie realne” [1]
Jak pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia jeden z najlepszych pisarzy science fiction wyobrażał sobie rok 1970? A jak rok 2000? Z perspektywy drugiej dekady XXI wieku lektura „Drzwi do lata” jest ciekawym przeżyciem. Roboty wykonujące za ludzi wiele czynności, pokonanie praw grawitacji, wieloletnia hibernacja czy wreszcie podróże w czasie. To daje nam Robert A. Heinlein przy okazji opowieści o Danie Davisie. Nie jest to książka wybitna, nie jest nawet bardzo dobra. Sprawnie napisana, potrafiąca zaciekawić, nie nudząca – to można z całą pewnością o niej napisać. Mimo podróży w czasie w obie strony (autor stara się nas przekonać, że za podróż w przyszłość można uznać hibernację) nie ma nieścisłości, do których można byłoby się przyczepić.
Dan Davis tworzy innowacyjne roboty. Jego narzeczona i najlepszy przyjaciel zabierają mu udziały w firmie, więc ten zaczyna pić i w przypływie rozpaczy planuje hibernację na następne 30 lat. Oczywiście razem ze swoim kotem, który jest jego nieodłącznym towarzyszem. Obudzić się w roku 2000, zebrać procenty z pozostałych udziałów w firmie i śmiać się w twarz starzejących się zdrajców – oto misterny plan, nie wszystko jednak przebiega według zamierzeń.
Jest to książka o pewnym genialnym i jednocześnie niezdającym sobie sprawy z zagrożeń świata człowieku, ale to kot – najlepszy przyjaciel głównego bohatera, który odgrywa w książce niebagatelną rolę. Właściwie to kot wyrasta na najjaśniejszą gwiazdę książki (i mówię to jako osoba nie darząca tych zwierząt szczególną sympatią), autor nie szczędząc humoru po mistrzowsku opisuje relację Dana Davisa ze swoim zwierzakiem.
No i jest jeszcze pozytywna energia, którą emanuje tekst pana Heinleina. Tytułowe drzwi do lata (które to określenie zawdzięczamy kotu) i próba ich odnalezienia przez głównego bohatera, jego dążenie do celu (chociaż przez większość książki z prawdziwego celu nie zdaje sobie sprawy) jego zaradność i umiejętność pokonywania przeszkód. Smaczku dodaje fakt, że nie ma w tym wszystkim napuszenia czy sztucznego podkręcania emocji. Za sprawą Dana Davisa wszystko wydaje się naturalne i proste.
Taka właśnie jest książka „Drzwi do lata”. Prosta, lekka, sprawiająca przyjemność podczas czytania. Ciekawa i nastrajająca pozytywnie do świat (i do kotów). Bardzo dobra jako odskocznia od poważniejszych lektur.
7/10
„Każdy prawdziwy hazard wymaga procentu dla organizatora. Tylko oszuści twierdzą, że dają frajerom maksimum szans, a ubezpieczenie jest właśnie hazardem usankcjonowanym przez prawo” [2].
[1] Robert A. Heinlein, „Drzwi do lata”, przeł. Zbigniew Foniok, wyd. Amber-Mizar, 1993, s. 227
[2] tamże, s. 20
malynosorozec.blogspot.com
„Istnieje boska moc, która kształtuje nasze losy, niezależnie od tego, jak sami je kształtujemy. Wolna wola i przeznaczenie, mówiąc krócej, i obie realne” [1]
Jak pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia jeden z najlepszych pisarzy science fiction wyobrażał sobie rok 1970? A jak rok 2000? Z perspektywy drugiej dekady XXI wieku lektura „Drzwi do lata” jest ciekawym...
2016-11-24
Arthur C. Clarke był niewątpliwie mistrzem science fiction. Jego wizje przyszłości i obcych form życia do tej pory rozpalają wyobraźnię, jego przewidywania niejednokrotnie znalazły odzwierciedlenie w rzeczywistości. Czytelnicy znają go głównie z serii „Odyseja kosmiczna”, być może również z „Odysei czasu” lub „Spotkania z Ramą”. Czy jednak zetknęli się z jego krótkimi formami?
Zbiór „Gwiazda” zawiera kilkanaście opowiadań mistrza, napisanych w latach 1946-1979. Mimo że teksty mają kilkadziesiąt lat, trudno, by – jak w pewnych przypadkach fantastyka popularnonaukowa – uległy przedawnieniu; niektóre z nich dotyczą bardzo odległych czasów, a te rozgrywające się w dwudziestym wieku w większości skupiają się nie na technologii, lecz na obcych człowiekowi rasach.
Tytułowa „Gwiazda” rozpoczyna książkę i w tym tekście dostajemy to, na czym autor opiera większość swoich krótkich form: spokojne wprowadzenie w historię, wciągające rozwinięcie oraz zaskakujące zakończenie. Ten ostatni element stanowi powód, dla którego warto sięgnąć po ów zbiór. Część zakończeń wbija w fotel, większość z pozostałych zasługuje na solidną porcję oklasków. Tak właśnie wyglądać powinny krótkie teksty: zainteresowanie i zaskoczenie, prosta linia fabularna, bez zbędnych udziwnień i komplikacji. Dodajmy do tego niesamowitą wyobraźnię autora i mamy coś, co zadowoli większość fanów science fiction.
Jak to bywa w antologiach, teksty są różne pod względem „ciężaru”. Dostajemy zarówno lżejsze, rozrywkowe, jak i takie, które mają zmusić do przemyśleń. Kilka stanowi poważne rozczarowanie (dotyczy to tych najdłuższych w zbiorze), ale nawet z nimi warto się zapoznać. Clarke po prostu miał to „coś” i nawet rozczarowujące opowiadanie jego autorstwa zapewnia czytelnikowi dużą dawkę satysfakcji.
8/10
Arthur C. Clarke był niewątpliwie mistrzem science fiction. Jego wizje przyszłości i obcych form życia do tej pory rozpalają wyobraźnię, jego przewidywania niejednokrotnie znalazły odzwierciedlenie w rzeczywistości. Czytelnicy znają go głównie z serii „Odyseja kosmiczna”, być może również z „Odysei czasu” lub „Spotkania z Ramą”. Czy jednak zetknęli się z jego krótkimi...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11-11
„W każdej pięknej chwili szczęścia kryje się kropla trucizny: świadomość, że ból powróci”[1].
Harry Potter powróci! Dostaniemy wreszcie kolejną część jego przygód! – wyobrażam sobie, że z takimi właśnie entuzjastycznymi reakcjami spotkała się informacja o książce „Harry Potter i Przeklęte Dziecko”. Nie mniejszy entuzjazm panował, kiedy jej premiera zbliżała się wielkimi krokami, i kiedy czytelnicy w Polsce dostali ją w swoje ręce. Każdy sklep (nie tylko księgarnie) krzyczał do nas, ceną oraz promocjami na poprzednie części zachęcając, byśmy właśnie tutaj kupili tę pozycję. I ludzie przyszli i kupili. Ja sam to zrobiłem, powodowany tęsknotą za światem stworzonym przez J.K. Rowling i magią, którą przepełniona była lektura siedmiu tomów opowieści o niezwykłym czarodzieju. Z zapałem zabrałem się do czytania, świadomy tego, że ta książka książką tak naprawdę nie jest, że oto mam w rękach „oficjalny scenariusz oryginalnego przedstawienia z West Endu”[2], w dodatku jest to „edycja specjalna na potrzeby prób teatralnych”[3].
Popyt tworzy podaż. Jaki jest więc sens pisać nową powieść, jeśli wystarczy dać ludziom zapis scenariusza, a ci przyjmą go z pocałowaniem ręki? Oby tylko takie zabiegi nie stały się normą…
Najważniejsze pytanie brzmiało: czy „książka” się obroni? Odpowiedź, w moim przypadku, brzmi: nie.
„Harry Potter i Przeklęte Dziecko”, wspólne dzieło J.K. Rowling, Johna Tiffany’ego i Jacka Thorna, to suche dialogi, miejscami przerywane informacjami, gdzie aktualnie rozgrywa się scena i jak wyglądają/zachowują się bohaterowie. Trudno z czegoś takiego zrobić pozycję, którą pochłania się z wypiekami na twarzy. Zwłaszcza że fabuła, delikatnie rzecz ujmując, nie powala na kolana.
Minęło dwadzieścia lat od wydarzeń opisanych w siódmym tomie przygód Harry'ego Pottera. Tytułowy bohater pracuje w Ministerstwie Magii (ministrem jest Hermiona), ma trójkę dzieci: Jamesa, Albusa Severusa i Lilly. Albus właśnie rozpoczyna naukę w Hogwarcie i to właśnie on jest głównym bohaterem. On i Scorpius Malfoy, syn Draco Malfoya. Chłopcy zaprzyjaźniają się i wspólnie przechodzą przez niełatwe dla nich lata nauki. Albus jest poróżniony z ojcem, uważa, że nikt go nie rozumie i tylko w Scorpiusie znajduje oparcie. Ten także ma problemy, jednak obaj dzięki swojej przyjaźni są w stanie przetrwać wszystkie ciosy, jakie szykuje dla nich świat.
Dalej następują, niestety, podróże w czasie (poznajemy nawet alternatywną wersję przyszłości). Chłopcy chcą zrobić coś wielkiego, a wychodzi tak, że im więcej chcą zmienić, tym więcej mieszają i w pewnym momencie pozostaje im tylko ratowanie świata przed bałaganem, który sami stworzyli. Fabuła może nie wydaje się posklejana na taśmę i ślinę, ale daleko jej do miana dobrej. Ot: pokażmy, jak układa się dorosłemu Harry’emu, jakie problemy może przynieść dziedzictwo nazwiska Potter jego synowi, jak przyjaźń wbrew wszystkim potrafi zdziałać cuda. Dajmy możliwość powrotu odwiecznemu wrogowi, dołóżmy kolejnego superzłoczyńcę, którego nikt się nie spodziewa. A wszystko to okraszone nieszczęsnymi podróżami w czasie, które po prostu nie są dobrym pomysłem na kontynuację (walczymy przez siedem tomów z Voldemortem, w końcu zło przegrywa, ale każdemu łotrowi w przyszłości wystarczy zmieniacz czasu i już jest gorzej niż było). Cały czas gdzieś tam w tle przewijają się bohaterowie oryginalnego siedmioksięgu: oprócz Harry’ego – Hermiona, Ron, Ginny, Draco czy profesor McGonagall (która o dziwo prezentuje się najlepiej, najbardziej pewnie i solidnie). Wszyscy oni zachowują się w charakterystyczny dla siebie sposób, co sprawia, że są bardzo przewidywalni i jednowymiarowi.
Rozdarty wewnętrznie Harry, którego blizna znów się odzywa i którego nawiedzają niezrozumiałe sny, czy jego zagubiony syn miotają się i nic z tego nie wynika. Próba pokazania złożoności postaci i targających nimi emocji spełza na niczym.
Nie jest jednak tak, że „książce” tej brak zalet i że lektura nie przynosi żadnej radości. Skupiłem się na wytykaniu jej minusów, ponieważ nie ma w tym wszystkim magii, którą czuło się w poprzednich tomach. Nie ma wystarczających emocji, czytelnik nie może więc zaangażować się całym sobą w opowieść, poczuć się częścią czegoś wielkiego. J.K. Rowling stworzyła coś niesamowitego; „książką” „Harry Potter i Przeklęte Dziecko” dopisała kolejny rozdział, który nic nie zmienia i niewiele wnosi. Ot, po prostu odpowiada na potrzebę rynku.
Może przynajmniej młodzież, zwykle narzekająca na obszerne opisy (chociaż akurat w „Harrym Potterze” nie nużyły), będzie zadowolona? Może młodzi ludzie przeczytają tę pozycję jednym tchem, a brak opisów, paradoksalnie, uruchomi ich wyobraźnię?
Jest też inny plus tej „książki”. Przy ewentualnym przeniesieniu na duży ekran może z niej wyjść emocjonujące (ale także niezobowiązujące) widowisko.
5/10
---
[1] J.K. Rowling, John Tiffany, Jack Thorne, „Harry Potter i Przeklęte Dziecko”, przeł. Małgorzata Hesko-Kołodzińska, Piotr Budkiewicz, wyd. Media Rodzina, 2016, s. 296.
[2] Tamże, tekst z noty redakcyjnej.
[3] Tamże.
malynosorozec.blogspot.com
„W każdej pięknej chwili szczęścia kryje się kropla trucizny: świadomość, że ból powróci”[1].
Harry Potter powróci! Dostaniemy wreszcie kolejną część jego przygód! – wyobrażam sobie, że z takimi właśnie entuzjastycznymi reakcjami spotkała się informacja o książce „Harry Potter i Przeklęte Dziecko”. Nie mniejszy entuzjazm panował, kiedy jej premiera zbliżała się wielkimi...
2016-10-31
„Komu potrzebny czytelnik, który jest cierpliwy?”[1]
Psuje się statek, więc Mishkin ląduje awaryjnie na planecie Harmonia, by pobrać z magazynu odpowiednią część. Niestety: komputer zawiadujący magazynem zdecydował, że ryzyko, iż jakiś niesprawny statek rozbije się właśnie tu jest duże, toteż postanowił umieścić powierzone mu podzespoły w różnych miejscach planety. Mishkina czeka więc podróż przez niegościnną dżunglę, a towarzyszy mu pewien robot. I tu mniej więcej kończy się logika.
Nie wiem, po prostu nie wiem. Autor niby dobrze mi znany, tak samo znane są jego niestandardowe pomysły. Po lekturze „Opcji” jednak nie potrafię ocenić, czy ja nie rozumiem tej powieści, czy też tym razem Sheckley przekroczył granicę i to, co napisał po prostu nie ma sensu.
Mishkin wędruje, a kolejne etapy owej wędrówki nie układają się w logiczną całość, w miarę upływu czasu wszystko jest coraz bardziej odrealnione i nie ma sposobu, by połapać się w zamyśle autora. Poszczególne rozdziały łączy jedynie postać bohatera, a i to do czasu. Jest na przykład taki:
„– Wstań i odlicz! – powiedział kiedyś do Mishkina jego ojciec. Tom Mishkin wstał więc i odliczył, i okazało się, że jego numer wynosi »jeden«. Nie było to zbyt pouczające. Mishkin już nigdy więcej nie wstawał, by odliczać”[2].
Tak, to cały rozdział. Fajny, prawda? Ale i trochę bezsensowny. W innym Mishkin rozmawia z niewidzialnymi istotami, w jeszcze innym bohaterowie wymyślają się według swojego widzimisię. Cały czas próbowałem odnaleźć się w tym wszystkim, a po skończonej lekturze poukładać całość w głowie. Chyba niepotrzebnie.
Gdyby nie humor zawarty w książce, już w połowie rzuciłbym ją w cholerę.
5/10
„– Pierwsza zasada współpracy na statkach kosmicznych polega na tym, by pozwolić ludziom, którzy potrafią coś zrobić, aby to robili, a pozostali, którzy tego nie potrafią, niech siedzą sobie w kambuzie z zamkniętymi buziami i z założonymi rękami popijają kawę. […]
– […] Gdyby ziemskie rządy pracowały tak, jak pan na tym statku, przed rasą ludzką rozpościerałaby się przyszłość pewna jak spokojne morze”[3].
„Czasami przyczyna i skutek nie chcą nijak się związać. Kiedy tak bywa, a my nie możemy tego w żaden sposób wyjaśnić, nazywamy to Wolą Bożą”[4].
„Gdyby wszyscy ludzie zwracali należytą uwagę na wielkie i ważne zagadnienia, któż robiłby wtedy mrożony sorbet?”[5]
---
[1] Robert Sheckley, „Opcje”, przeł. Marek Pąkciński, wyd. Amber, 1995, s. 170.
[2] Tamże, s. 45.
[3] Tamże, s. 100.
[4] Tamże, s. 157.
[5] Tamże, s. 213.
malynosorozec.blogspot.com
„Komu potrzebny czytelnik, który jest cierpliwy?”[1]
Psuje się statek, więc Mishkin ląduje awaryjnie na planecie Harmonia, by pobrać z magazynu odpowiednią część. Niestety: komputer zawiadujący magazynem zdecydował, że ryzyko, iż jakiś niesprawny statek rozbije się właśnie tu jest duże, toteż postanowił umieścić powierzone mu podzespoły w różnych miejscach planety. Mishkina...
„Odwaga nie może gnuśnieć niewykorzystana. Trzeba ją stale wydobywać na światło dzienne, aby umacniała się za każdym razem. Jeśli myślisz, że możesz ją odłożyć do czasu, kiedy będzie ci potrzebna, jesteś w błędzie. Odwaga jest jak każdy inny rodzaj siły. Jeśli ją zaniedbasz, nie znajdziesz jej, kiedy będziesz jej najbardziej potrzebował”*.
Pierwszy tom opowieści o Dżyngis Chanie, największym władcy Mongołów. W „Narodzinach imperium” zostaje nam przybliżony okres od jego narodzin aż po wojnę z Tatarami skutkującą zjednoczeniem kilku najważniejszych mongolskich plemion pod przywództwem młodego Temudżyna. Poznajemy relacje nastolatka z rodzeństwem i przede wszystkim z ojcem – chanem plemienia Wilków Jesugejem. Właśnie ta postać wysuwa się na pierwszy plan w początkowej fazie powieści. Silna i brutalna, jak na chana koczowników przystało. To po nim syn odziedziczył wolę, o którą można by giąć stal. Po śmierci Jesugeja cała jego rodzina zostaje wyrzucona z plemienia, porzucona bez dobytku na pastwę zimy. W tym czasie, gdy Temudżyn żyje na granicy śmierci głodowej, gdy każdy dzień jest walką o przetrwanie, w jego umyśle rodzi się wizja zjednoczenia wszystkich Mongołów, którą w końcu – jak wiemy z historii – zrealizuje.
Conn Iggulden nie owija w bawełnę. Nie szczędzi szczegółów w opisach pojedynków, potyczek czy bitew. Jest odpowiednio brutalny, gdy młody Temudżyn staje się zwierzyną łowną dla swojego byłego plemienia i gdy trafia do niewoli.
To także powieść wiarygodna. Obrazy z życia Mongołów są realistyczne. Jazda konna, strzelanie z łuku, walki – jak najbardziej w porządku. Fabułę pisało życie – zadaniem autora było przedstawienie wszystkiego tak, by zainteresować czytelnika. I tutaj następuje mały zgrzyt – Iggulden przyznaje na końcu książki, że przeinaczył fakty w przypadku porwania Borte, żony Temudżyna. Zrobił tak, aby nadać powieści dynamikę, aby wszystko zazębiło się w pierwszym tomie, ale moim zdaniem nie wyszło to „Narodzinom Imperium” na dobre. Tak samo jak próby zagłębienia się w myśli bohaterów, zwłaszcza Jesugeja – często nieciekawe albo wręcz naiwne.
Kolejna rzecz to początek, kiedy Temudżyn nie myśli jeszcze o zjednoczeniu koczowników. Jest tu potencjał, którego autor nie potrafił wykorzystać. Sytuację ratuje tylko Jesugej. Później jest coraz lepiej, akcja nabiera tempa, a bohaterowie drugoplanowi – charakteru, co sprawia, że trudno się oderwać od lektury. To dobrze wróży kolejnym częściom cyklu.
Sam styl pisarza… trudno stwierdzić, na ile te uwagi odnoszą się do niego, a na ile do polskich tłumaczy: zdania są budowane nieco topornie; w tekście jest wiele powtórzeń, imiona występują czasem po kilka razy w bardzo krótkich fragmentach.
Historia opowiedziana została w pięciu częściach (dotychczas po polsku wydano dwie, na trzecią czekamy) i już w tej pierwszej są niestety momenty, kiedy się dłuży.
Kolejny tom? Oczywiście, że przeczytam, oby tylko autor nie zwolnił tempa z końcówki „Narodzin Imperium”. Aha… jeszcze ten tytuł… Chyba lepiej brzmiałoby dosłowne przełożenie oryginalnego: „Wolf of the Plains”.
6/10
---
* Conn Iggulden, „Zdobywca. Narodziny Imperium”, przeł. Anna i Jarosław Fejdych, wyd. Papierowy Księżyc, 2014, s. 73.
„Odwaga nie może gnuśnieć niewykorzystana. Trzeba ją stale wydobywać na światło dzienne, aby umacniała się za każdym razem. Jeśli myślisz, że możesz ją odłożyć do czasu, kiedy będzie ci potrzebna, jesteś w błędzie. Odwaga jest jak każdy inny rodzaj siły. Jeśli ją zaniedbasz, nie znajdziesz jej, kiedy będziesz jej najbardziej potrzebował”*.
Pierwszy tom opowieści o Dżyngis...
2016-09-30
Bóg opuścił budynek, Apokalipsa zagościła na ziemi, ale była, delikatnie mówiąc, niezbyt udana. Więc Góra sprząta bałagan, w jaki zamieniła się planeta i powołuje do służby Komorników, którzy odwalają część roboty. I tak to właśnie wygląda w książce Michała Gołkowskiego. Świat po dosyć nietypowej apokalipsie, gdzie nie rodzą się dzieci, a ludzie żyją obawiając się zawitania w ich progi Wysłanników. Świat, gdzie wszystko powstałe po czasach biblijnych jest niekoszerne i może ściągnąć na użytkownika zainteresowanie Góry. Świat, który czeka, żeby go dobić.
A bohaterowie książki? Proste, w większości jednowymiarowe postaci (ale takie właśnie pasują do charakteru książki). Narratorem jest jeden z Komorników, Ezekiel Siódmy, Zek, a fabuła opiera się na polowaniu na pewnego zatwardziałego grzesznika, Jonasza. Oprócz tej dwójki poznajemy także kilku innych Komorników, garstkę Wysłanników Góry (w tym archanioła Michała i kilku świętych) i samych ludzi, którzy przeżyli apokalipsę – dobrych i złych, takich, o których śmierci z chęcią byśmy przeczytali i takich, za których przetrwanie trzymamy kciuki (tych jest zdecydowanie mniej).
Komornik jest barwny. Narrator się nie pier… nie przebiera w słowach i mówi prosto z mostu to, co leży mu na sercu. Jego opowieść pełna jest przekleństw, jego droga usłana jest krwią, potem i ekstermentami. Ta książka zdecydowanie przeznaczona jest dla czytelnika, który nie oczekuje poetyckich opisów czy skomplikowanych postaci. To pozycja dla tych, którzy chcą akcji, mięsa, jeszcze więcej akcji i jeszcze więcej mięsa.
Trochę nie podszedł mi świat. Przez większość książki zastanawiałem się czy to wszystko do siebie pasuje, czy taka postapokalipsa nie jest na wyrost, czy ziemia w takiej postaci ma jakikolwiek sens. Niepotrzebnie się zastanawiałem, trzeba była po prostu czytać… Spokoju nie dawało mi także postępowanie bohatera. Ze swoimi nadprzyrodzonymi zdolnościami zbyt często zachowywał się strasznie głupio, po którymś tam razie, gdy przez swoje decyzje znalazł się na skraju śmierci stało się to irytujące. Ale same zdolności Komornika… cud, miód i malina. W ogóle bardzo dobrze autorowi wyszła cała nadprzyrodzona otoczka występująca w książce. Zdolności Komorników, Wysłannicy, istoty Rewersu, zombie czy magia. Dobrze pomyślane, dobrze wprowadzone w życie.
„Komornik” to pierwsza książka pana Gołkowskiego, która miałem przyjemność przeczytać. Tak, właśnie przyjemność, gdyż przypadł mi do gustu styl autora (chociaż wiem, że na dłuższą metę może okazać się męczący – ale jako odskocznia od tonacji dotychczasowych lektur jest bardzo dobrze).
Prosto i niezobowiązująco ale jednocześnie pomysłowo, wciągająco, miejscami zaskakująco. No i ten wstęp… Za samą zawartość emocjonalną wstępu jestem w stanie wciągnąć wszystkie przyszłe części cyklu.
7/10
malynosorozec.blogspot.com
Bóg opuścił budynek, Apokalipsa zagościła na ziemi, ale była, delikatnie mówiąc, niezbyt udana. Więc Góra sprząta bałagan, w jaki zamieniła się planeta i powołuje do służby Komorników, którzy odwalają część roboty. I tak to właśnie wygląda w książce Michała Gołkowskiego. Świat po dosyć nietypowej apokalipsie, gdzie nie rodzą się dzieci, a ludzie żyją obawiając się zawitania...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-06-30
„Nie trzeba namawiać. Wystarczy dawać przykład. Zło nie wciska się przemocą – wybieramy je, ponieważ jest atrakcyjniejsze.”[1]
„Extensa” zaczyna się w momencie, kiedy mający sześć lat główny bohater rozmawia ze swoim zmarłym niedawno dziadkiem. Wszystko dzieje się w Zielonym Kraju, jednej z ostatnich enklaw ludzkości, miejscu gdzie rodzina głównego bohatera zajmuje się hodowlą koni. On sam podąży jednak inną drogą, w której będziemy mu towarzyszyć. Przyszło mu żyć w świecie, w którym normalnym są Perwersje takie jak deszcz kryształów czy strefa horroru, w której znikąd pojawiają się Potwory. No i oczywiście w świecie tym można rozmawiać ze zmarłym dziadkiem.
Bardzo ciekawie pan Dukaj skonstruował świat i jeszcze lepiej dawkuje nam informacje. Czytelnik zagłębia się we wszystko stopniowo i nawet nie zdaje sobie sprawy kiedy książka pochłania go bez reszty. To ciekawe, gdyż „Extensa” nie serwuje wartkiej akcji, nie trzyma w napięciu, nie daje obgryzać z nerwów paznokci. Siła tej książki tkwi w opisach i doskonale przedstawionej wizji. Autor czaruje słowem i każe się zastanowić nad wieloma kwestiami, z których na pierwsze miejsce wysuwa się pytanie czy taka przyszłość jest możliwa.
Nie jest to łatwa lektura, dla wielu moich znajomych okaże się zapewne „nudna”, „męcząca” i „dziwna”. Mimo to będę ja polecał, będę zachęcał do zagłębienia się w ten tekst.
Mnie osobiście poruszyły myśli bohatera na temat wychowania córki, to, jak każda rozmowa, każdy jego gest wpływa na dziewczynkę, jak ojciec w każdej minucie otwiera i zamyka drogi, którymi mogłaby w przyszłości podążać.
Tutaj jego odczucia, kiedy uczy swoją córkę czytać:
„Zapamiętałem za to poczucie, które wówczas mnie ogarnęło: że zmieniam ją, a właściwie tworzę; że nic z niej nie wymaże tych godzi spędzonych teraz ze mną; że projektuję tu w dorosłą Zuzannę pewne wzorce skojarzeń, matryce rozumowań, ba! Sposoby postrzegania świata – które z miejsca wykluczają miliony prawdopodobnych dróg jej życia.”[2]
A później przy okazji dyskusji na zbyt poważne dla dziecka tematy:
„Nieważne, że nie zrozumiała, nie uwierzyła, wiedziałem, że nie zrozumie. W jakiejś formie zapamięta jednak moje słowa i idea zapuści w niej korzenie, pojawią się pytania i wątpliwości, które inaczej nie pojawiłyby się; znowu więc zamknąłem przed nią miliard możliwych dróg życia, otworzyłem miliard innych.” [3]
Zachwyciły mnie także naturalność bohatera i jego opowieści, podejście do wspomnień i sposób przedstawiania wydarzeń z przeszłości.
A sama extesna? Co to takiego? Pojawia się mniej więcej w połowie książki, więc nie będę psuł przyjemności z samodzielnego odkrycia, napiszę tylko, że sam główny bohater mówi, że niezwykle trudno jest mu oddać w słowach to, co sam w związku z extensą przeżywa.
Po zakończonej lekturze na myśl przyszły mi dwa nazwiska: Ursula K. Le Guin i Arthur C. Clarke. Giganci. Świat, wizja i w specyficzny sposób sprawne posługiwanie się słowem – w tych kwestiach właśnie z tą dwójką autorów skojarzyła mi się proza pana Dukaja. „Extensa” jest pierwszą książką tegoż autora, z którą miałem przyjemność się zaznajomić i zapewne na niej się nie skończy moja z nim przygoda.
Oczywiście uwagi są, inaczej dałbym maksymalną ocenę. Jakie? Ciężko mi sobie przypomnieć, po tygodniu od skończenia lektury wszystkie inne myśli wypiera ta, że chciałbym przeczytać tę pozycję jeszcze raz.
9/10
malynosorozec.blogspot.com
………
[1] Jacek Dukaj „Extensa”, Wydawnictwo Literackie, 2002, s. 50
[2] s. 57
[3] s.70
„Nie trzeba namawiać. Wystarczy dawać przykład. Zło nie wciska się przemocą – wybieramy je, ponieważ jest atrakcyjniejsze.”[1]
„Extensa” zaczyna się w momencie, kiedy mający sześć lat główny bohater rozmawia ze swoim zmarłym niedawno dziadkiem. Wszystko dzieje się w Zielonym Kraju, jednej z ostatnich enklaw ludzkości, miejscu gdzie rodzina głównego bohatera zajmuje się...
2016-06-10
„Być może słuszniej jest mieć starych wrogów, o których wszystko już wiemy, niż nowych, obcych i nieodgadnionych, którzy z pewnością w miejsce poprzednich by się pojawili”*.
Polska podzielona między braci Zygmunta i Bolesława zwanego Krzywoustym. Na dworze tego drugiego – doradca i szpieg, człowiek przedstawiający się jako Nefas, który ucieka od poprzedniego życia. To właśnie on jest narratorem tej powieści, pokazującej walkę o ponowne połączenie państwa polskiego.
Nefas na początku każdego rozdziału serwuje nam krótki fragment „Dziejów”, które spisał, aby umocnić wizerunek swojego króla. Później te same wydarzenia opisuje tak, jak je widział, jak je kształtował. Na pierwszy plan w walce o panowanie między dwoma braćmi wysuwa się spłodzenie męskiego potomka. Ten, któremu jako pierwszemu to się uda, zyska łaskawość ludu, możnych i Kościoła. Kiedy żona Bolesława staje się brzemienna, królewski astrolog przewiduje, że powije córkę. Nefas wbrew radom swojego władcy chce zwrócić się o pomoc do Trygława, który kilka lat wcześniej ocalił jego i Bolesława od śmierci z rąk pogan. Trygław znany jest w tych stronach jako bóg o trzech obliczach, władca losu, splatający i rozplatający ludzkie przeznaczenia. Nefas zdaje sobie sprawę, że pomocy takiego boga nie można uzyskać bez zapłaty, mimo to nie waha się przed udaniem się do świątyni, której nie zdążyli zburzyć chrześcijanie.
Jedna z pierwszych rzeczy, jakie zwróciły moją uwagę podczas lektury, to przedstawienie relacji między chrześcijaństwem i pogaństwem. Niestety autorce nie udało się wyjść poza utarte schematy: zdobywające przewagę w świecie chrześcijaństwo ze swoim bogiem w istocie nie daje nic oprócz samej wiary, podczas gdy ustępujące stare bóstwa mają realną moc oddziaływania na świat i ludzkie losy. Wyimaginowany bóg wszechmogący, którego hierarchowie wywierają ogromny wpływ na opisywaną część świata, przeciwko prawdziwym bogom lokalnym, którego kapłani są zwierzyną łowną. Tak to wygląda w powieści Małgorzaty Saramonowicz i w moim odczuciu coś tu nie gra.
Ale na szczęście jest to jeden z niewielu elementów nieudanych. Już samo przedstawienie Trygława, jego kapłanów, świątyń czy sposobu wpływania na ludzkie losy wypadło nad wyraz przekonująco. To samo tyczy się opisu czasów panowania Bolesława Krzywoustego oraz postaci bohaterów powieści. Sam Bolesław, jego brat, jego żona i jej ojciec Światopełk Kijowski (który występuje tylko we wspomnieniach, ale jest tak dobrze opisany, że nie sposób nie pochwalić za niego autorki), najbardziej oddany rycerz, młody biskup czy egzotyczny czarodziej – Saramonowicz przedstawia nam naprawdę szeroką gamę bohaterów. Niestety w tym przypadku jest także druga strona medalu: postaci, mimo że barwne, są jednowymiarowe. Odróżnia się w tym względzie narrator, którego przeszłość wydaje się równie ciekawa jak opisywane przez niego wydarzenia mające miejsce na dworze Bolesława Krzywoustego.
Na szczęście barwna jest także fabuła, z kilkoma interesującymi zwrotami akcji (co prawda połowę z nich można przewidzieć, ale i tak z chęcią podąża się drogą wytyczoną przez autorkę).
Intrygi na królewskim dworze, moralne dylematy narratora i opisywanych przez niego ludzi, walka o ponowne połączenie państwa polskiego, skrywane ambicje i motywy co ważniejszych bohaterów. Spora dawka brutalności i trochę seksu. W tej powieści jest mieszanka, która zapewnia emocje i wywołuje chęć zarwania niejednej nocki. Znalazło się w niej także miejsce dla kilku wątków miłosnych, a nawet dla zaginionego księcia z dalekich krajów (tego akurat nie kupuję). Jest barwnie, ciekawie i wiarygodnie. Czytając ma się wrażenie, że tak właśnie wyglądać mogłyby wydarzenia z dalekiej przeszłości naszej ojczyzny. Poznajemy spory kawałek historii i wierzeń naszych przodków. I to jest dobre. Tak jak dobra, a nawet – mimo kilku mankamentów – bardzo dobra jest cała książka.
Czy będzie kontynuacja? Powinna być.
8/10
malynosorozec.blogspot.com
---
* Małgorzata Saramonowicz, „Xięgi Nefasa - Trygław. Władca losu”, wyd. Znak, 2016, s. 133.
„Być może słuszniej jest mieć starych wrogów, o których wszystko już wiemy, niż nowych, obcych i nieodgadnionych, którzy z pewnością w miejsce poprzednich by się pojawili”*.
Polska podzielona między braci Zygmunta i Bolesława zwanego Krzywoustym. Na dworze tego drugiego – doradca i szpieg, człowiek przedstawiający się jako Nefas, który ucieka od poprzedniego życia. To...
2016-05-12
„Jeżeli będę mógł umrzeć, mówiąc: »Życie jest takie piękne«, to nic poza tym nie jest istotne”*.
To jest coś, co po prostu trzeba znać – bardzo nie lubię takiego stwierdzenia, także jeśli dotyczy rzeczy innych niźli książki. Nie lubię go do tego stopnia, że kiedy wybieram kolejne lektury, podświadomie omijam pozycje, które ludzie tak właśnie opisują. A „Ojca chrzestnego” z pewnością „trzeba znać”. No nic, tym razem uległem…
Mario Puzo przenosi nas do Nowego Jorku pierwszej połowy ubiegłego wieku. A także na Sycylię oraz do Los Angeles i Las Vegas. Powieść zaczyna się od przedstawienia kilku postaci i kilku problemów, z którymi te postaci nie potrafią sobie poradzić. Wszyscy idą po pomoc do dona Vita Corleone, Ojca Chrzestnego, najważniejszej osoby w najpotężniejszej Rodzinie Nowego Jorku.
Już w tym pierwszym fragmencie autorowi doskonale udaje się pokazać siłę głównego bohatera. Poprzez zachowania ludzi w jego towarzystwie i poprzez jego własną postawę. Don Vito jest człowiekiem, z którym trzeba się liczyć bez względu na swoją własną pozycję, człowiekiem, który potrafi wyrazić swoją wdzięczność i umie zjednywać sobie ludzi. Drugi z głównych bohaterów to jego syn Micheal – on jedyny potrafił przeciwstawić się woli dona i żyje z dala od spraw Rodziny. W konstrukcji tej postaci Puzo może zaprezentować w pełni swoje zdolności do pokazania przemiany, jaką wywołują w bohaterze dramatyczne sytuacje – i robi to doskonale.
W ogóle bohaterowie to ogromna zaleta „Ojca chrzestnego”. Silni czy słabi, dobrzy czy źli – na pewno żaden nie jest bezbarwna i nijaka. Każdemu, nawet trzecioplanowemu pisarz nadaje wyrazistość, tworzy jego historię, dba o to, żeby czytelnik wgłębił się w jego psychikę. Dzięki temu książka jest kompletna.
To samo tyczy się wydarzeń. Tych teraźniejszych i tych przeszłych, które determinują zachowania bohaterów. Mario Puzo idealnie buduje napięcie, w odpowiednim momencie wracając do wcześniejszych lat don Vita Corleone.
Obraz świata, w jakim rozgrywa się akcja, walka o władzę i o jej utrzymanie, mentalność ludzi, przedstawienie światka przestępczego, poprowadzenie historii – w ogóle rozwiązania fabularne – wszystko to jest na najwyższym poziomie (a pewnie jeszcze wiele pominąłem).
Wiem już, dlaczego „Ojciec chrzestny” cieszy się taką właśnie opinią i z czystym sumieniem polecę go każdemu, niezależnie od zainteresowań i upodobań literackich. Ja sam preferuję fantastykę, ale u Maria Puzo odnajduję to, co najlepsze w tym właśnie gatunku. Więcej – dostrzegam, że niejeden pisarz fantastyki podobnie jak on konstruuje niektóre aspekty swoich powieści, a może wręcz czerpie z jego twórczości.
No dobrze, może polecę nie wszystkim – ta pozycja ze względu na mocno rozwinięte sceny erotyczne (moim zdaniem, jeden z niewielu jej minusów) nie nadaje się dla młodszych czytelników. Uważam, że nie wszystkie te fragmenty są konieczne, nie wszystkie powinny być tak bardzo wyeksponowane. Brakowało mi też nieco budowania napięcia przed co ważniejszymi wydarzeniami. Ale to tylko moje preferencje. „Ojciec chrzestny” jest książką, którą trzeba znać i nie wierzę, że to napisałem…
9/10
--- malynosorozec.blogspot.com
* Mario Puzo, „Ojciec chrzestny”, przeł. Bronisław Zieliński, wyd. Albatros, 2003, s. 367.
„Jeżeli będę mógł umrzeć, mówiąc: »Życie jest takie piękne«, to nic poza tym nie jest istotne”*.
To jest coś, co po prostu trzeba znać – bardzo nie lubię takiego stwierdzenia, także jeśli dotyczy rzeczy innych niźli książki. Nie lubię go do tego stopnia, że kiedy wybieram kolejne lektury, podświadomie omijam pozycje, które ludzie tak właśnie opisują. A „Ojca chrzestnego”...
2016-04-29
„Głęboko wszakże jestem przekonany, że tylko rozpaczliwy czyn może wyciągnąć człowieka z rozpaczliwej sytuacji”*.
Opowieść o wielkiej Sparcie, w której bycie wojownikiem stanowiło jedyną możliwość dla jej mieszkańców płci męskiej. Jeśli dziecko nie nadawało się do takiego życia, zgodnie z prawem porzucano je w lesie na pewną śmierć. Taki los spotyka Klejdemosa – niemowlaka z chromą stopą. Jest on jednak silny, zanim znajdą go wilki, jego płacz usłyszy żyjący nieopodal stary helota, który z sobie tylko znanych powodów przygarnie go i nada mu imię Talos. Chłopiec dorośnie wśród niewolnych mieszkańców Grecji, nie wiedząc, że w niedalekiej Sparcie żyje jego prawdziwa rodzina.
Oczywiście kiedy już osiągnie pełnoletniość, spotka swojego brata, odezwie się w nim zew krwi i w końcu będzie musiał zdecydować, czy jest jednym z tych, którzy przygarnęli go ofiarując miłość, czy jednym ze Spartan, którzy takich jak on skazują na pożarcie przez wilki.
Wszystko dzieje się w czasach, gdy Grecji zagrażają Persowie, a słynna bitwa pod Termopilami ma wielkie (ale nie decydujące) znaczenie w książce pana Manfrediego. Właściwie heroiczna śmierć trzystu Spartan stanowi punkt zwrotny w powieści i w życiu głównego bohatera.
Autor ma ogromną wiedzę o czasach, o jakich pisze. Wszystko przedstawia bardzo dokładnie, z dbałością o szczegóły. Daje nam pełny obraz Sparty i całej Grecji, przedstawia ludzi żyjących w tamtych czasach, ich zachowania i motywy nimi kierujące. Może brzmi to bardzo dobrze, ale bardziej przypomina nudną lekcję historii niż (jak zachęcają nas słowa na okładce) pasjonującą powieść przygodową. Nie ma w tym pasji, nie ma emocji, pan Manfredi nie potrafi wciągnąć w historię, którą przedstawia. Nie ma polotu. Jest po prostu nudna, zbita ściana tekstu, która może spodobać się pasjonatom tamtych czasów. Dialogi także nie wyszły najlepiej, są jakby odrealnione, mało wiarygodne, jak w kiepskiej sztuce teatralnej.
Fabuła? Chociaż co najmniej w dwóch miejscach byłem pozytywnie zaskoczony zwrotami akcji, to w większości jest prosta jak konstrukcja cepa. Natomiast bardzo dobrze wychodzi autorowi próba ukazania przemiany wewnętrznej, jaka zachodzi w głównym bohaterze, jego walki z samym sobą, ze swoim pochodzeniem, wychowaniem i przeznaczeniem. To samo tyczy się spartańskiej rodziny Klejdemosa/Talosa. Brat, ojciec, matka – tę trójkę pisarz także bardzo dobrze „skonstruował”, aż chce się czytać o przeżyciach, uczuciach, jakie się w nich kotłują, emocjach, które nimi targają. Gdyby tylko cała powieść nie nudziła tak bardzo…
Generalnie nie jest dobrze. Sięgnąłem po „Spartanina” mając w pamięci bardzo dobrą trylogię tegoż autora traktującą o Aleksandrze Wielkim, dobrze czytało mi się także jego „Ostatni legion”. Tym razem jednak musiałem przyznać się do niepowodzenie przy wyborze lektury. Cóż, zdarza się i tak…
5/10
malynosorozec.blogspot.com
---
* Valerio Massimo Manfredi, „Spartanin”, przeł. Joanna Kluza, wyd. Książnica, s. 146.
„Głęboko wszakże jestem przekonany, że tylko rozpaczliwy czyn może wyciągnąć człowieka z rozpaczliwej sytuacji”*.
Opowieść o wielkiej Sparcie, w której bycie wojownikiem stanowiło jedyną możliwość dla jej mieszkańców płci męskiej. Jeśli dziecko nie nadawało się do takiego życia, zgodnie z prawem porzucano je w lesie na pewną śmierć. Taki los spotyka Klejdemosa –...
2016-04-07
http://malynosorozec.blogspot.com/2016/04/twarze-depresji-anna-morawska.html
http://malynosorozec.blogspot.com/2016/04/twarze-depresji-anna-morawska.html
Pokaż mimo to2004-05
„Gdzie jest ta granica? Kiedy należy odłożyć kamerę i sięgnąć po karabin? Pokazać światu historię czy wziąć w niej udział?”*
„Hel-3” nie jest tym, czym się wydaje. Już wyjaśniam, o co chodzi w tym stwierdzeniu. Otóż spójrzmy na okładkę. Świetną, jednakże odnoszącą się do sytuacji z drugiej połowy powieści. To samo dotyczy początkowego opisu z tyłu książki i tytułowego pierwiastka. A zwieńczenie historii także jest… hmmm… żeby nie być zbyt dosadnym napiszę, że nieco „niespodziewane” – a naprawdę nie sposób domyślić się, do czego autor zmierza i pozostaje niejasne odczucie, że zostało się oszukanym.
To tyle, jeśli chodzi o moje uwagi. Poza tym uważam, że to kawał bardzo dobrej lektury.
Grzędowicz przenosi nas do roku 2058 i każe podążać śladem iwenciarza o swojskim imieniu Norbert (vel Fokus). Zarabia on na życie zamieszczając w MegaNecie kilkuminutowe relacje z iwentów, mające przyciągnąć przed ekrany jak największą liczbę widzów. Znajomość z Fokusem rozpoczynamy w Dubaju, gdzie czeka on, aż wreszcie wydarzy się coś, co pozwoli mu zarobić na bilet powrotny do domu. Później przenosimy się do Warszawy, a wreszcie na obiecany na okładce książki Księżyc.
Norbert jest prawdziwym fachowcem, do tego stara się, by jego praca znaczyła coś więcej. Nie wystarczy mu chwilowe zainteresowanie bestii MegaNetu, napchany portfel nie jest jego głównym celem.
„Hel-3” to książka o niedalekiej przyszłości, o tym, jaka może ona być i jaka w pewnym stopniu niestety będzie. Można rzec, że autor bierze część bolączek dzisiejszego świata, wyolbrzymia je, odpowiednio opisuje i daje nam materiał do przemyśleń. Niewyczerpalne źródło energii i wyprawy na Księżyc to tylko pretekst, by pokazać, dokąd zmierza świat. Trzeba jednak zaznaczyć, że pretekst bardzo dobrze opisany. Grzędowicz daje barwny i wiarygodny opis zarówno szkolenia, jak i samej misji. Wszystkie „wynalazki” przyszłości także dobrze się udały. Najemnicy występujący w powieści są jej kolejnym mocnym punktem. Ale najważniejszy pozostaje Norbert i przedstawiony w jego iwentach świat. Elity polityczne i ich zabawy, terroryzm, walka o swoje prawa ludzi oszukanych przez system, którzy wiedzą, że niedługo przez tenże system zostaną zmieleni i wypluci ku uciesze tępych widzów MegaNetu. Pisarz serwuje nam nieciekawą wizję przyszłości.
To jedna z tych książek, od których trudno się oderwać. Kolejne wątki wzbudzają coraz większe zainteresowanie, tempo jest odpowiednie, by nie przesadzić, ale i nie znudzić. Poszczególne fragmenty łączą się ze sobą wokół postaci Fokusa i płyniemy przez lekturę, chcąc więcej. Tylko ten tytułowy hel-3 i zakończenie… W trakcie czytania zastanawiałem się, do czego wszystko zmierza, ale takiego rozwiązania na pewno bym się nie spodziewał. I to nie jest komplement. To jest powód, że nie sięgnę więcej po bardzo dobrą poza tym książkę.
8/10
---
* Jarosław Grzędowicz, „Hel-3”, wyd. Fabryka Słów, 2016, s. 190.
„Gdzie jest ta granica? Kiedy należy odłożyć kamerę i sięgnąć po karabin? Pokazać światu historię czy wziąć w niej udział?”*
więcej Pokaż mimo to„Hel-3” nie jest tym, czym się wydaje. Już wyjaśniam, o co chodzi w tym stwierdzeniu. Otóż spójrzmy na okładkę. Świetną, jednakże odnoszącą się do sytuacji z drugiej połowy powieści. To samo dotyczy początkowego opisu z tyłu książki i tytułowego...