-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik264
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
Ray Bradbury znany jest szerokiej publice głównie dzięki ekranizacji jego głośnej powieści 451 stopni Fahrenheita. Utwór Jakiś potwór tu nadchodzi został napisany w 1962 roku, na polskim rynku w formie książkowej pojawił się w roku 2009 i jest to, jak na razie, dopiero trzecia powieść tego autora wydana w naszym kraju. Zostało ich jeszcze sporo, bo Bradbury – pomimo tego, że w tym roku kończy 90 lat – nadal jest aktywnym pisarzem i mam nadzieję, że więcej jego książek ujrzy światło dzienne w Polsce.
Jakiś potwór tu nadchodzi jest opowieścią o dwóch przyjaciołach, Williamie Hallowayu i Jimmym Nightshadzie, którzy żyją w sennym miasteczku Green Town i z niecierpliwością oczekują mających niedługo nadejść czternastych urodzin. Bohaterowie są swoimi przeciwieństwami – Will jest spokojny i ułożony, a Jim żądny mocnych, niekoniecznie akceptowanych przez rodziców, wrażeń; może właśnie dlatego tak doskonale się uzupełniają. Pewnej nocy w ich rodzinnym mieście, zupełnie nieoczekiwanie o tej porze roku, pojawia się lunapark. Chłopcy jednak, pomimo swojej oczywistej ekscytacji, uważają to za podejrzane. Bo jakież normalne wesołe miasteczko otwiera swoje podwoje w październiku? Jak się jednak okazuje już podczas pierwszej wizyty, nie jest ono do końca takie zwyczajne: pełen przerażającej magii labirynt luster, udręczony karzeł, który kogoś bohaterom przypomina, skrywająca niezwykły sekret karuzela i wszechobecny zapach waty cukrowej, kuszący mieszkańców miasta niczym rosiczka owady. Obawy bohaterów zdaje się potwierdzać ojciec Willa i dlatego gotów jest podać im pomocną dłoń w rozszyfrowaniu tajemnic lunaparku.
Przez długi czas nie wiadomo, czym tak naprawdę jest ten park rozrywki, skąd się wziął i czego chce od mieszkańców miasteczka. W poświacie kolorowych świateł lunaparku na światło dzienne wychodzą pragnienia i tęsknoty każdego z bohaterów. Ojciec Willa wyraźniej dostrzega ciążące na nim piętno starości, jednak zapał, z jakim angażuje się w tę sprawę, ukazuje, iż w głębi duszy pozostał chłopcem. Z kolei mali bohaterowie, wymykając się nocą z domu, aby oglądać cuda i tajemnice lunaparku, pragną zakosztować przyjemności bycia starszym; kojarzy im się to z życiem pełnym wrażeń. Z tego samego powodu dorośli ludzie pragną powrotu młodości – to dla nich czas rozrywek. Jednak powieść pokazuje, że każdy wiek na swoje prawa i nie można, mając lat 30, podchodzić do życia tak beztrosko, jak 15-latek.
Jakiś potwór tu nadchodzi to powieść silnie symboliczna. Wesołe miasteczko staje się w tym przypadku wcieleniem zła. Bradbury chce pokazać czytelnikom, że jest ono przyjemne, łatwe i pełne rozrywek, przez co tak bardzo kuszące. Trzymanie się reguł jest nudne, to zło wprowadza w życie urozmaicenie, przy nieistotnym z pozoru koszcie – wyrzutach sumienia. Jednak to zgubna transakcja, bo pomimo, że zło jest wygodniejsze i daje więcej przyjemności z życia, zżera człowieka od środka i sprawia, że gubi on sens istnienia. Niczym kontrakt z diabłem, który w zamian za duszę śmiertelnika oferuje mu wszystkie cuda świata.
"Jakiś potwór tu nadchodzi" – ten cytat z Szekspira doskonale oddaje nastrój powieści. Czająca się w zakamarkach niezdefiniowana groza, która sprawia, że czytelnik boi się, choć nie do końca wie dlaczego. Oddana jest tu atmosfera późnego letniego popołudnia – ciepłe słońce, leniwy śpiew ptaków – w które, skryte w cieniu drzew, wkrada się "coś". Cała opowieść posiada mocno surrealistyczny klimat: z początku przypomina przyjemną, popołudniową drzemkę, w którą wplata się element niepokoju. Spokojny sen z czasem przeradza się w prawdziwy koszmar, a czytelnik chce się z niego jak najszybciej obudzić. Podczas lektury towarzyszyło mi uczucie, że akcja jest tu tylko elementem wplecionym, bo rdzeniem powieści są emocje i odczucia bohaterów odzwierciedlone bardzo plastycznymi, poetyckimi wręcz opisami, które pojawiają się w książce w ogromnej ilości. To zadziwiające, że pośród tego morza opisów wyłania się, nie wyspa, lecz cały kontynent fabuły.
Najbardziej przyjemny aspekt powieści to humor, który raz po raz przyprawia czytającego chłopięce przygody o uśmiech na twarzy. Jest ciepły, serdeczny, zupełnie jak to październikowe popołudnie, którego klimat tak silnie da się odczuć w powieści. Jakiś potwór tu nadchodzi zawiera elementy młodzieżowej książki przygodowej – przyjaźń, przygodę zabarwioną niebezpieczeństwem i szczęśliwe zakończenie. Dodatkowo otrzymujemy niesamowity świat nasączony bogactwem opisów, choć chwilami ich nadmiar przytłacza i staje się męczący. Nie zmienia to jednak faktu, że lektura powieści jest niezwykle przyjemną i relaksującą czynnością. W dodatku to historia z morałem: nigdy nie trać pogody ducha, bo szczerym uśmiechem można zdziałać więcej, niż całą artylerią zła.
Ray Bradbury znany jest szerokiej publice głównie dzięki ekranizacji jego głośnej powieści 451 stopni Fahrenheita. Utwór Jakiś potwór tu nadchodzi został napisany w 1962 roku, na polskim rynku w formie książkowej pojawił się w roku 2009 i jest to, jak na razie, dopiero trzecia powieść tego autora wydana w naszym kraju. Zostało ich jeszcze sporo, bo Bradbury – pomimo tego,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Święte blizny są drugą częścią cyklu Wskrzeszenie magii autorstwa Kathleen Duey. Choć w książkach tych nie ma słowa o wampirach, przeznaczony jest dla grupy wiekowej tak zwanych young adult, czyli dorastającej młodzieży. W ostatnich latach rynek zalały masy wypełniających tę niszę pozycji fantastycznych, jednak niewiele z nich można zaliczyć do literatury ambitnej. Tym większe gratulacje należą się autorce niniejszej powieści, za stworzenie serii stojącej na wysokim poziomie. Pierwszy tom, Głód dotyku, nie był jedynie literacką alternatywą dla seriali emitowanych przez MTV i przyjemnym wypełniaczem czasu. Urzekł mnie sposobem przekazywania emocji i wyrazistymi bohaterami, których losy chciałam dalej śledzić. Miałam duże oczekiwania wobec drugiego tomu i nie zawiodłam się.
Akcja powieści rozpoczyna się w kilka miesięcy po zakończeniu wydarzeń ukazanych w poprzedniej części. Sadima powoli układa swoje życie na nowo, przyzwyczajając się do przebywania w zamknięciu i niedogodności związanych z zimnem oraz brakiem jedzenia. Staje się nauczycielką i opiekunką więzionych przez Somisa chłopców; stara się choć trochę pomóc im w niedoli, choć samej jest jej bardzo ciężko. Nie pomaga nawet Franklin, który bez zająknięcia wypełnia wszystkie polecenia Somisa − a stają się one z każdą chwilą coraz bardziej niedorzeczne i ryzykowne. Sadimie udaje się przetrwać tylko dlatego, że żyje nadzieją ucieczki. Jednak z każdym kolejnym dniem zaczyna ją tracić. Kroplą przelewającą czarę są kłamstwa Somisa i skrywane przez niego sekrety. Decydując się na drastyczny krok, jakim jest ucieczka, wpada – jak się później okazuje – z deszczu pod rynnę. Sytuacja Hahpa wcale nie jest lepsza. Po spędzeniu, jak mu się wydaje, roku w szkole czarodziejów, początkowy okres swojego pobytu wspomina jako przyjemną sielankę w porównaniu do tego, z czym musi borykać się na co dzień. Głód, wcześniej największy wróg, stał się jego sprzymierzeńcem – doskwierające pragnienie jest w końcu oznaką życia. Tyrania Somisa z każdym dniem staje się dla niego i pozostałych chłopców coraz bardziej uciążliwa. Jedynym co trzyma ich przy życiu jest chęć zemsty, dla której – pomimo grożących im za to kar – postanawiają się zjednoczyć.
Czytając książkę trudno nie odnieść wrażenia, że głównym przesłaniem jest cyniczne zdanie: "Nie przejmuj się, zawsze może być gorzej!" Sadima i Hahp, pomimo licznych różnic, mają jedną cechę wspólną: obydwoje pragną w życiu stabilności i nie mają przy tym zbyt dużych wymagań. Jej przyszło urodzić się w biednej, chłopskiej rodzinie, gdzie, mimo bycia najmłodszą, musiała przejąć rolę matki. I choć było trudno, doskonale podołała tej roli. Wtedy los skrzyżował jej życie z Franklinem i Somisem, z którymi wcale nie było jej lepiej. Jednak i w tej sytuacji potrafiła się odnaleźć, a kiedy zaczęło jej się układać, nastąpiła kolejna zmiana na gorsze i potem kolejna, i kolejna… Z kolei on, od czasu przyjęcia do szkoły magii, z każdym dniem stacza się po równi pochyłej, pomimo że radzi sobie coraz lepiej, wciąż jest na samym dnie, tylko o włos od śmierci. Żadnemu z nich nie było dane zaznać uroków stabilnego i szczęśliwego życia. Dlatego tym bardziej dziwi fakt, skąd biorą się te ciepłe emocje, wyzierające z kart powieści. Być może pochodzą one od czytelnika, który widząc upór bohaterów w obliczu niesprzyjającego losu, stara się ich ze wszystkich sił dopingować. Emocjonalny klimat książki podkreśla również miara czasu, jaką nie są minuty czy pory dnia – gdyż o te trudno będąc zamkniętym w podziemiach – ale uderzenia serca. Nie jest to jednak książka opisująca tylko wewnętrzne przeżycia bohaterów. Równie wiele dzieje się wokół nich, a dzięki zastosowaniu przekładanej narracji, gdzie czytelnik co rozdział zmienia perspektywę, z której przygląda się wydarzeniom, akcja nigdy nie zwalnia. Nawet jeśli aktualnie nic nie dzieje się u Hahpa albo Sadimy, krótkie rozdziały powodują, że są to jedynie przerywniki, stopniujące napięcie akcji u drugiego z bohaterów. Dzięki temu opowieść wciąga, będąc jednocześnie doskonałą lekturą zarówno do autobusu, jak i na zimowe wieczory. Drobne detale łączą oba światy w najmniej spodziewanych miejscach, a przez to, że oba dzielą setki lat, czytelnik niejako wie, jak zakończy się historia. Przykładem są chociażby postacie głównych bohaterów – Franklina i Somisa – którzy w świecie Sadimy walczą, aby uwolnić magię, zaś w "strefie czasowej" Hahpa są czarodziejami w akademii magii. Czytelnik jednak, wiedząc jak zakończy się ich wątek, nadal jest ciekawy tego, co dokładnie się wydarzyło. Najbardziej interesującym motywem jest podejście do magii, które krystalizuje się w tej części cyklu. Wcześniej było to niedoścignione pragnienie, które miało stanowić lek na całe trawiące świat zło, jednak im dłużej czytelnik ma z nią do czynienia, tym częściej stawia sobie pytanie, czy jest ona rzeczywiście potrzebna. Magia równa się władzy, nieograniczonej władzy, co rodzi nienawiść i pożądanie. Bardzo obrazowym przykładem jest scena z magiem i chorym dzieckiem, w której pojawienie się czarownika powoduje więcej szkód, niż korzyści. Książka porusza kwestię tego, czy ktoś może taką moc posiadać i czy jakikolwiek człowiek jest zdolny do tego, żeby nią uczciwie zarządzać.
Zagłębiając się w powieść, chwilami drażnić może naiwność protagonistów i niektóre irytujące cechy ich charakterów. U Sadimy jest to wyidealizowane spojrzenie na świat, nieadekwatne do sytuacji, w której się znajduje. Pragnie ona za wszelką cenę być pomocna, pracowita i pełna altruizmu – to oczywiście pozytywne cechy, ale chciałoby się, aby główny bohater potrafił w niektórych sytuacjach pokazać, że "nie da sobie w kaszę dmuchać". Ona tego nie potrafi. Podobnie jest z Hahpem, który również nie jest w stanie postawić na swoim i woli usunąć się w cień, pozwalając działać innym, niż sam wziąć sprawy we własne ręce. Brak silnych osobowości głównych bohaterów jest dużym mankamentem tej pozycji.
Jeśli chodzi o kwestie techniczne, nie zauważyłam literówek, a jedynie nieliczne błędy edycyjne. Zdarza się, że stylistyka zdań szwankuje, lecz mimo tego całość czyta się niezwykle przyjemnie. I najważniejsze: zrezygnowano z przesadnie powiększonej czcionki, co najbardziej mnie denerwowało, kiedy czytałam Głód dotyku.
Święte blizny kładą nacisk na podstawowe wartości. Miłość i przyjaźń stają, ramię w ramię, w szranki z samotnością i cierpieniem; nadzieja pomaga przetrwać w najcięższych chwilach, a pomoc potrzebującemu wróci do nas z nawiązką. Na szczęście dla powieści, autorce udało się te przesłania ukryć między wierszami emocjonującej powieści tak, że nie zniechęcają czytelnika szukającego w książkach rozrywki. Dzięki temu kolejny tom Wskrzeszenia magii utrzymuje dobry poziom poprzedniej części i pozostawia niedosyt w oczekiwaniu na kontynuację.
Święte blizny są drugą częścią cyklu Wskrzeszenie magii autorstwa Kathleen Duey. Choć w książkach tych nie ma słowa o wampirach, przeznaczony jest dla grupy wiekowej tak zwanych young adult, czyli dorastającej młodzieży. W ostatnich latach rynek zalały masy wypełniających tę niszę pozycji fantastycznych, jednak niewiele z nich można zaliczyć do literatury ambitnej. Tym...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dzieci uwielbiają fantazjować na temat tego, kim zostaną kiedy dorosną. Niektóre z nich, zafascynowane szkołą czy osiedlowym sklepem z cukierkami, marzą o zostaniu nauczycielami lub sprzedawcami; inne, biorąc przykład z rodziców, chcą pracować w banku lub na poczcie. Mali herosi o wielkich ambicjach pragną zostać strażakami, kosmonautami bądź archeologami (w tym ja). Te marzenia mają jedną wspólną cechę: są bezlitośnie weryfikowane przez życie. Z czasem pragnienia wielkich odkryć i śmiałych czynów zostają odłożone na półkę, gdzie pokrywają się kurzem, a dorosły Wojtek – zamiast zostać strażakiem – pracuje jako komornik w Urzędzie Skarbowym. Eoin Coffler udowadnia, że nie zawsze musi się tak dziać. Lotnik przedstawia historię chłopca, który nie chce rezygnować ze swoich marzeń, a są one – jak czasy, w których się urodził – dość kuriozalne.
Conor Broekheart już jako dziecko zdecydował, że jego życie będzie nierozerwalnie związane z lataniem. Przyjście chłopca na świat przypadło na rok 1878, podczas paryskiej Wystawy Światowej. Oczywiście miejsca i czasu samemu się nie wybiera, ale przedwczesne narodziny Conora w lecącym – czy raczej spadającym − balonie doskonale wkomponowały się w jego miłość do przestworzy. Lata młodzieńcze spędził na królewskim dworze Wysp Saltee, gdzie był nieodłącznym towarzyszem zabaw księżniczki Izabelli. Tam też poznał swojego nauczyciela, z którego pomocą i wsparciem marzenia o wzniesieniu się w powietrze nabrały mocy i dały mu siłę by przetrwać ciężkie lata, które nastały po beztroskim, acz krótkim okresie dzieciństwa.
Książka opowiada o sile marzeń, które potrafią utrzymać człowieka przy życiu nawet w najcięższej sytuacji. W chwili zwątpienia lotnik zapomniał o przeszłości na królewskim dworze, o swojej rodzinie i ukochanej księżniczce – te wszystkie wspomnienia sprawiały mu ból i czyniły go słabym. Jedynym, co dawało mu siłę, były marzenia o wzleceniu w przestworza. Powiedzenia: "wiara czyni cuda" i "jeśli tylko czegoś mocno pragniesz, na pewno się to spełni" znane są od wieków, lecz w dorosłym świecie funkcjonują jedynie jako bajki opowiadane najmłodszym. W dziecięcym świecie marzenia mają siłę sprawczą, jednak w tym "realnym" są oznaką słabości, a wiara czyni człowieka naiwnym. Dlatego po przekroczeniu pewnego wieku, pragnienia z dzieciństwa stają się niewartą wspomnienia mrzonką. Dzieci, wchodzące przedwcześnie w świat dorosłych, szybciej pozbywają się swoich ideałów, aby móc przetrwać w brutalnych realiach. Jednak główny bohater Lotnika, naznaczony piętnem latania już w momencie narodzin, nie porzuca swoich marzeń i postanawia wcielić je w życie, bez względu na wszystko.
Los doświadczył młodego Conora szczególnie mocno. Jednak on, pomimo wszystkich przeciwności, zachowuje zimną krew i żelazne zasady moralne. Jednocześnie pozostaje tym samym życzliwym i wrażliwym chłopcem, którego poznajemy na początku książki. Trudno nie żywić do niego pozytywnych uczuć, dlatego kiedy fortuna się od niego odwraca, nie można się już oderwać od lektury – bo któż byłby w stanie zostawić tego kochanego chłopca samego?
Czasy, w których rozgrywa się powieść, malownicza sceneria i epickie przygody tworzą awanturniczą atmosferę, niczym z powieści Juliusza Verne'a. Klimat potęgują częste zwroty akcji i mnogość wzmacniających napięcie zdarzeń. Jest to niezwykła opowieść przygodowa, łącząca w sobie wszystkie składniki niezbędne do zbudowania niezapomnianej lektury dla młodzieży (sympatyczny i dzielny bohater, dążenie do spełnienia marzeń, trzymająca w napięciu akcja). Dorosłego czytelnika mogą z kolei razić: nieskazitelne oblicze protagonisty i czarne charaktery bez ani jednej dobrej cechy, napawające się samym czynieniem zniszczenia. Postacie przedstawione w Lotniku są mocno przerysowane − bardzo jednoznaczne, bez odcieni szarości. Młody Conor wypowiada się jak dorosły arystokrata: rozbudowane zdania, mądre wypowiedzi – jest nieprzekonujący jako dziecko.
Dialogi są niestety bardzo słabą stroną tej pozycji. Są patetyczne i pozbawione lekkości – tak jakby autor starał się w jednej wypowiedzi zawrzeć wszystkie myśli i wątpliwości bohaterów, w danej chwili kołatające im się w głowach. Również narracja w przypadku opisu zdarzeń bywa aż nazbyt szczegółowa; obdziera opowieść z jakichkolwiek elementów zaskoczenia. Nie zawsze jest to jednak wada: jedno zdarzenie bywa opisywane z wielu perspektyw i choć wiadomo, jakie będzie zakończenie historii, trudno opanować ciekawość przed poznaniem wszystkich detali i okoliczności przygody. Niestety, te rozbudowane opisy akcji funkcjonują kosztem skąpej charakterystyki postaci i miejsc; z jednej strony pozostawia to więcej dla wyobraźni, z drugiej psuje klimat powieści, sprowadzając ją do zwykłego "czytadła".
W dobie wampirzych miłości i poskromionej magii, Lotnik jest naprawdę ciekawą alternatywą dla młodego czytelnika. Niesamowicie wciągająca opowieść o walce o swoje marzenia, przedstawiona w porywający i lekki sposób. Niepozbawiona moralizatorstwa, lecz ujętego w zdolny do strawienia sposób, a do tego wszystkiego epicki bohater, z którym utożsamia się każdy chłopiec i o którym marzy każda dziewczynka. Nie chcę jednak kategorycznie szufladkować tej książki, ponieważ jako pozycja dla dorosłego czytelnika również świetnie spełnia swoją funkcję. Bo choć naiwna i przewidywalna, była na tyle wciągająca, że zarwałam noc, chcąc ją dokończyć.
Dzieci uwielbiają fantazjować na temat tego, kim zostaną kiedy dorosną. Niektóre z nich, zafascynowane szkołą czy osiedlowym sklepem z cukierkami, marzą o zostaniu nauczycielami lub sprzedawcami; inne, biorąc przykład z rodziców, chcą pracować w banku lub na poczcie. Mali herosi o wielkich ambicjach pragną zostać strażakami, kosmonautami bądź archeologami (w tym ja). Te...
więcej mniej Pokaż mimo to2009-05-01
Lonia — Leonid — jest nurkiem nowej generacji, zanurzającym się nie w wodzie, lecz w Głębi — czymś, co powstało jako następstwo ewolucji Internetu. Przedstawiona Głębia to coś pomiędzy Matrixem a Second life; miejsce, w którym można zarabiać i tracić pieniądze, poznać miłość swojego życia, jak również — pomimo wszelkich zabezpieczeń — umrzeć. Ten wirtualny świat, do którego można wchodzić za pomocą specjalnego hełmu, kombinezonu podłączanego do komputera i innowacyjnego programu, zawładnął wszystkimi, którzy mają modem i wystarczającą ilość pieniędzy, aby łączyć się z Internetem. Nurkowie tym różnią się od przeciętnych bywalców Głębi, że potrafią odróżnić iluzję wirtualnego świata od rzeczywistości i aby się z niego "wynurzyć", nie potrzebują niczyjej pomocy; jest ich zaledwie setka w skali całego świata, przez co stają się niezwykle cenni dla wszystkich, którzy chcieliby skorzystać z ich usług. Trudno powiedzieć, żeby Lonia prowadził spokojne życie; bycie nurkiem jest poniekąd równoznaczne z łamaniem praw obowiązujących w Sieci (bo jak, mając ponadprzeciętną władzę, można z niej nie korzystać?). I choć regulacje prawne przeszkadzają w należytym egzekwowaniu kar za internetowe przestępstwa, każdy nurek wie, że jego bezpieczeństwo w realnym świecie zależy ściśle od tego, jak dobrze będzie się ukrywał w rzeczywistości wirtualnej.
Leonid, podczas wykonywania jednego ze swoich "zleceń", omal nie wpadł w pułapkę, zastawioną przez kogoś, kto chce, aby załatwić dla niego pewną drobną sprawę… Jednak, jak to zwykle bywa, te najprostsze zadania stają się najtrudniejszymi do rozwiązania. W książce nie zabrakło również wątku miłosnego, który staje się dużo ciekawszy przez to, że rozgrywany jest w świecie wirtualnym; w końcu jaką można mieć pewność, że kobieta, z którą obcuje się za pomocą Internetu nie jest żądnym wrażeń emerytowanym górnikiem? Głębia jest światem, w którym nie można ufać nikomu.
Głównym atutem powieści jest właśnie jej bohater — poczciwy i trochę nieułożony kawaler, któremu można wiele wybaczyć i z ciekawością zagłębiać się w kolejne karty jego wirtualnych przygód. Lonia traktuje Głębię jako miejsce pracy i spędzania czasu wolnego. Pomimo tego, że czasami udaje mu się zarobić tam całkiem sporo, wcale nie chce zmieniać swojego życia kawalera i zagraconego jednopokojowego mieszkania. Zresztą czy komuś, kto ponad 20 godzin na dobę spędza w wirtualnym świecie, potrzeba czegoś więcej?
Pierwsze strony eksplodują pomysłami. Nowy świat daje miliony możliwości, które tylko czekają, aby wcielić je w życie. Łukjanienko wybiera te najciekawsze i raczy nimi czytelnika. Niestety, dla osoby żyjącej w teraźniejszych czasach, większość przytaczanych entuzjastycznie rozwiązań drażni swoją naiwnością i łopatologicznym tłumaczeniem spraw oczywistych. Obecnie nie trzeba nikomu wyjaśniać działania forów internetowych czy sposobów łączenia się z Internetem. Zdawać by się mogło, że autor zaczął pisać tę książkę pod wpływem chwili, jakby tknięty nagłą weną spowodowaną pierwszym kontaktem ze światem wirtualnym. Data wydania jest w tym wypadku niezwykle istotna — technologia informatyczna zmienia się z roku na rok, więc książkę, która powstała ponad dziesięć lat temu, można traktować jedynie z uprzejmym pobłażaniem. Brakiem profesjonalizmu wykazał się Łukjanienko, który mógł być bardziej zapobiegliwy. W 1997 roku, kiedy został oryginalnie wydany Labirynt Odbić, Internet nie był wielką niewiadomą — był narzędziem przyszłości, a komputery już wtedy potrafiły w ciągu dekady kilkukrotnie zwiększyć swoją moc obliczeniową. Biorąc pod uwagę zarówno to, jak i fakt, że książki są długowieczne, zamiast podawać konkretne wartości, mógł posługiwać się epitetami. Określenie "strasznie duży plik" w zupełności by wystarczyło — niepotrzebnie dodano do tego, że jego rozmiar to (o, zgrozo!) 2,5 Mb. W dzisiejszych czasach nie zachwyca już moc obliczeniowa rzędu setek megabajtów, a komputery typu Pentium widuje się jedynie w urzędach pocztowych. W przypadku innej książki te dwanaście lat nie zrobiłoby różnicy, jednak w Labiryncie Odbić cała fabuła utkana jest z internetowej sieci, co sprawia, że momentami zamiast zachwycać — śmieszy. Aby urealnić obraz świata autor posuwa się do skrajności, firmując swoją książkę logiem Microsoftu i puszkami Coca-Coli. Fabuła tylko nieznacznie wybiega w przyszłość, zachowując jednak wszelkie znamiona czasów dla siebie współczesnych. Powstała z tego dziwna kompilacja przyszłości, która rozgrywa się w czasach mniej-więcej nam obecnych, lecz bazuje na realiach połowy lat 90.
Książka jest bardzo nierówna i choć niektóre fragmenty potrafią wciągnąć i trudno oderwać się od lektury, chwilę później można odnieść wrażenie, że czyta się blog nastoletniego hakera, a nie dzieło poważnego fantasty. Ostatecznie, pozycję tę zgubiło usilne dążenie autora do zaskoczenia czytelnika; niestety nie udało mu się tego zrobić, działając na ustalonych przez siebie zasadach tego, aż do przesady realnego, świata. Nie zdradzając szczegółów fabuły, wspomnę jedynie, że jest to jedno z najgorszych możliwych rozwiązań wymyślonego przez autora problemu, zupełnie nie pasujące do reszty książki, wręcz kłócące się ze stworzonym przez niego światem.
Nie jest to jednak pozycja całkiem stracona; większość zarzutów sprowadza się do jej zbyt późnego wydania, jak widać w niektórych przypadkach "późno" nie jest lepsze niż "wcale". Lecz Labirynt Odbić potrafi się z tego wybronić, przede wszystkim wciąga i zaskakuje ciągłymi zwrotami akcji. Nie bez znaczenia jest także duża doza sympatii, którą żywi się do głównego bohatera, a także ciekawie rozwinięte postacie poboczne.
Duże zastrzeżenia mam do tłumaczenia; oprócz drobnych błędów, na które zawsze można przymknąć oko, dopuszczono się pomyłki na poziomie elementarnym. Przewijający się przez całą powieść "Gunslinger" został nazwany "Strzelcem" i choć w języku potocznym nie robi to większej różnicy, w książce niezmiernie razi. Tym bardziej, że w samej treści pojawia się nawiązanie do stworzonego przez Stephena Kinga Rewolwerowca, od którego rzekomo wziął się pseudonim "Strzelca". Aż dziw, że tłumacz mógł tego nie zauważyć.
Samo wydanie nie różni się od innych wypuszczonych przez wydawnictwo MAG. Średniej jakości kartki strzępiące się na brzegach, chwilami wyblakły druk, lecz brak literówek i innych niedoskonałości. Zastanawia tylko brak konsekwencji w tworzeniu grzbietu okładki, o ile Brudnopis i Czystopis są nadrukowane prawoskrętnie, o tyle Labirynt Odbić jest już lewoskrętny, przez co stojąc obok siebie na półce rażą moje poczucie estetyki.
Podsumowując, jest to przyjemna lektura do autobusu lub na leniwe letnie popołudnie. Ciekawa jest również ze względu psychologicznego: pokazuje, jak bardzo, na przestrzeni zaledwie dekady, zmieniło się postrzeganie Internetu. Użytkownicy Głębi traktują wejście do sieci z pietyzmem, niczym pierwszą w życiu randkę; będąc w przestrzeni są niezwykle ostrożni, nie afiszują się swoją autentyczną tożsamością, a ich największą obawą (oprócz tego, że ktoś pozna ich prawdziwe personalia) jest to, że zatracą się w wirtualnym świecie. Obecny Internet to nic innego jak wielkie centrum handlowe, gdzie towarem są przede wszystkim usługi i informacje, a każdy jego użytkownik zamiast kryć się przed innymi — korzystając z anonimowości, jaką daje wirtualna przestrzeń — afiszuje się poprzez prowadzenie bloga, profil na naszej klasie czy filmy na You Tube. Przemożna chęć uzyskania nowej tożsamości w sieci zamieniła się w usilną autopromocję, a Internet stał się po prostu kolejnym narzędziem pracy.
Lonia — Leonid — jest nurkiem nowej generacji, zanurzającym się nie w wodzie, lecz w Głębi — czymś, co powstało jako następstwo ewolucji Internetu. Przedstawiona Głębia to coś pomiędzy Matrixem a Second life; miejsce, w którym można zarabiać i tracić pieniądze, poznać miłość swojego życia, jak również — pomimo wszelkich zabezpieczeń — umrzeć. Ten wirtualny świat, do którego...
więcej mniej Pokaż mimo to2010-05-23
Każde pokolenie charakteryzuje specyficzna subkultura młodzieżowa modna w danym okresie czasu. Niektórym lata młodzieńcze kojarzą się z gitowcami i punkami, innym ze skate'ami i metalowcami. Czasy najnowsze przyniosły nowy trend, któremu hołdują miliony nastolatków na całym świecie – ekscentryczna mieszanka mrocznej śmierci z pluszowym różem – kontrowersyjne emo. Muzyka, moda, filmy – za sprawą wolnego rynku młodzież jest ze wszystkich stron bombardowana emo-stylem. W trend ten wpisuje się również literatura; dzisiejsza "Ania z Zielonego Wzgórza" maluje się na czarno, nosi różowe tenisówki z motywem czaszek, a chcąc poderwać chłopaka kusząco odsłania szyję... I choć Kim Harrison, w swoim nowym cyklu o Madison Avery, o wampirach nic nie wspomina, już sama kolorystyka daje czytelnikowi do zrozumienia, że wpisuje się ona w Emo-trend. Bo cóż innego może skłonić miliony rąk o czarnych paznokciach do sięgnięcia po książkę, jeśli nie brudno różowa okładka ze smutną dziewczyną o fioletowych włosach i intensywnym makijażu?
Przyznam, że pełne zrozumienie wątku fabularnego wymaga nie lada koncentracji. Oczywiście stopniem abstrakcji zbliżony jest on bardziej do "Mody na sukces" niż do biologii molekularnej, lecz ogarnięcie rozumem losów rodziny Foresterów bywa chwilami trudniejsze niż zasada działania transpozonów. Podobnie jest w przypadku książki "Umarli czasu nie liczą". Fabułę rozpoczyna króciutki prolog będący pobieżnym streszczeniem opowiadania "Madison Avery i Żniwiarz Ciemności" zamieszczonego w antologii "Bale maturalne z piekła". I, przyznam szczerze, bez lektury tegoż opowiadania zrozumienie całości będzie jeszcze trudniejsze. Autorka z góry zakłada, że każdy potencjalny czytelnik się z nim zapoznał i bardzo skrótowo przedstawia okoliczności śmierci Madison. "Umarli czasu nie liczą" zaczyna się w chwili, gdy bohaterka jest już martwa od kilku miesięcy i próbuje uporządkować swoje nieżycie. Pomaga jej w tym, poznany w opowiadaniu, Barnaba – Żniwiarz Światła próbujący nauczyć ją komunikacji myślowej za pomocą amuletu, który ukradła swojemu zabójcy. Opanowanie mocy naszyjnika jest jedyną metodą na to, aby martwa Madison mogła dalej pozostać wśród żywych. Niestety ich wspólne wysiłki nie przynoszą żadnych rezultatów, a podczas pierwszej wspólnej akcji - której celem było uratowanie kolejnego nastolatka z rąk Żniwiarza Ciemności - okazuje się, że bohaterce grozi niebezpieczeństwo: jej niedawny oprawca nie zamierza tak łatwo odpuścić i nie spocznie, dopóki jej dusza nie zostanie ostatecznie zgładzona.
Zarówno główny wątek, jak i poboczne, są jedynie rozwinięciem tych zaczętych w opowiadaniu. Tak naprawdę jedyną nową rzeczą, jaką wprowadza książka jest wyjaśnienie sensu istnienia i metod działania Żniwiarzy. Stojący po stronie ciemności, wbrew obiegowej opinii, wcale nie hołdują złu, lecz przeznaczeniu. Ich zadaniem jest eliminować osoby, które zagrażają odgórnej wizji świata i ich przyszłe działania mogłyby zaburzyć jedyny słuszny porządek. Natomiast ich przeciwnicy – Żniwiarze Światła – są zwolennikami wolnej woli i ich zadaniem jest ocalić niewinne ofiary. Czytając to, miałam nieodparte wrażenie, że Harrison czerpała swoją inspirację wprost z "Terminatora", gdzie rolę "Żniwiarza Ciemności" odgrywał Arnold Schwarzeneger. Cały wątek związany z istotami nadprzyrodzonymi i amuletem jest jednak dużo bardziej skomplikowany niż kinowy hit lat '80. Autorka urozmaica fabułę i buduje napięcie poprzez komplikowanie hierarchii i metod działania tych quasi aniołów, co psuje odbiór książki i czyni ją mocno przesadzoną. Zupełnie, jakby na zaledwie kilkuset stronach powieści, próbowała zbudować fantastyczny, niebiański świat na miarę tolkienowskiego Śródziemia. Pomijając nawet fakt, że utrudnia to zrozumienie fabuły, chwilami najzwyczajniej nudzi, bo czytelnik zamiast wartkiej akcji otrzymuje suche fakty.
Główni bohaterowie są praktycznie pozbawieni osobowości i cech charakteru. Niczym marionetki wykonują polecenia autorki, nie wykazując przy tym nawet odrobiny wolnej woli – oczywiście tej metaforycznej – którą da się zauważyć w przypadku wyraźniej nakreślonych postaci. Madison, jako dobra bohaterka, ma wyjątkowo mało pozytywnych cech: jest marudna, samolubna i egzaltowana. Posiada jednak niesamowite szczęście, gdyż wszystko, co sobie założy spełnia się. Barnaba jest ponurakiem i pesymistą, a Josh lekko przygłupim i naiwnym przystojniakiem. Natomiast czarne charaktery mają mocno przerysowane osobowości, tak, że wydają się być pozbawionymi sumienia i nastawionymi na destrukcję psychopatami.
Niestety bardzo trudno jest mi znaleźć pozytywne aspekty tej pozycji. Zamiast być wciągająca i pełna wrażeń – jest skomplikowana i schematyczna. Zamiast ciekawych wątków i romantycznej miłości – jest rozwlekła narracja, mdli bohaterowie i pretensjonalne relacje damsko-męskie. Wątek fantastyczny jest mocno naciągany i ma bardzo wiele luk. Jedynym, co sprawia, że książkę da się przeczytać jest całkiem niezły styl Kim Harrison, jednak polecam go poznać przy okazji innych jej książek. "Umarłych…" polecam jedynie jej wiernym fanom i zagorzałym Emo, ponieważ protagonistka na każdym kroku próbuje dowieść tego, jak bardzo utożsamia się z tą subkulturą.
Przyznaję, że nie przepadam za literaturą z tego nowego, młodzieżowego nurtu, jednak zdecydowanie nie ze względów ideologicznych, a jedynie przez niski poziom literacki, jaki reprezentują te pozycje. Niestety, obecny rynek wydawniczy dla nastolatek idzie w ilość, a nie w jakość, stąd pozycji takich będzie przybywać, tak jak ich miłośniczek. Nie uważam jednak, że jest to do końca złe. Jeśli ktokolwiek by się zastanawiał, czy przeczytać "Umarli czasu nie liczą", czy spędzić ten czas w Internecie, odpowiadam: czytajcie! Rozwijanie wyobraźni jest dobre samo w sobie, nawet jeśli dzieje się poprzez Modę na sukces w twardej oprawie.
Każde pokolenie charakteryzuje specyficzna subkultura młodzieżowa modna w danym okresie czasu. Niektórym lata młodzieńcze kojarzą się z gitowcami i punkami, innym ze skate'ami i metalowcami. Czasy najnowsze przyniosły nowy trend, któremu hołdują miliony nastolatków na całym świecie – ekscentryczna mieszanka mrocznej śmierci z pluszowym różem – kontrowersyjne emo. Muzyka,...
więcej Pokaż mimo to