-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać2
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać2
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński14
Biblioteczka
Starzec skulony pod drzewem cyprysowym, naprzeciwko niego piękna dziewczyna z lilią z dłoniach. Dzieli ich strumień. Taką wizją bohater „Ślepej sowy” zaczyna swoje wyznanie zbrodni. Kim jest? Człowiekiem chorym, na granicy życia i śmierci, ofiarą własnych pragnień, być może wariatem omamionym opium?
Niewiele wiemy o chorobie bohatera – przykuty do łóżka, zdaje się na litość swojej mamki. Świat zewnętrzny, ograniczony niemal wyłącznie do widoku z okna, jest pośledni wobec jego gigantycznego, mrocznego świata wewnętrznego. W odosobnieniu pęcznieje jego pogarda wobec życia i obsesja na punkcie żony, której nie może posiąść. Kompulsywnie przywołuje obrazy z dzieciństwa, portrety kobiet, postaci zza okna. Prześladujące go symbole powtarzają się w coraz to nowych konfiguracjach, jak w gabinecie luster lub groteskowej inkantacji. Urna, zatrute wino, a wreszcie upiorny śmiech wypełniają deliryczny kalejdoskop, który bohater przykłada nam do oka.
„Ślepa sowa” to króciutka, ale intensywna lektura. Bogata we wschodnią symbolikę, makabryczna i gorączkowa, każe nam śledzić kolejne przeskoki narracyjne z nieustającym zdumieniem.
Starzec skulony pod drzewem cyprysowym, naprzeciwko niego piękna dziewczyna z lilią z dłoniach. Dzieli ich strumień. Taką wizją bohater „Ślepej sowy” zaczyna swoje wyznanie zbrodni. Kim jest? Człowiekiem chorym, na granicy życia i śmierci, ofiarą własnych pragnień, być może wariatem omamionym opium?
Niewiele wiemy o chorobie bohatera – przykuty do łóżka, zdaje się na...
Kobieta (nigdy nie poznamy jej imienia) budzi się w leśnym domku. Nigdzie ani śladu jej gospodarzy, jedynie pies niepewnie wałęsa się pod nogami. Wkrótce odkryje, że od świata odgradza ją ściana, zimna i niewidoczna, radykalnie kończąca to, co do niedawna było jej życiem. Wszystko, co miało służyć wypoczynkowi, od teraz może ją zabić. Dni swojego przetrwania będzie odliczać topniejącym zapasem zapałek.
Haushofer oszczędnie i metodycznie buduje swoją opowieść, więc „Ściana” to książka, z którą nie warto się spieszyć. Bohaterkę zajmują codzienne czynności – opieka nad zwierzętami, uprawa roślin, polowania. Jej rytm wyznaczają pory roku. Sama z czasem zaczęłam martwić się, czy poletko ziemniaków da bohaterce wystarczające plony, zimą dygotałam w jej gorączce, latem zajadałam się zebranymi przez nią malinami. Kobieta mówi, że próbuje traktować siebie jak robota, nie wychodzi jej to jednak – spomiędzy suchych sprawozdań wyziera raz lęk i zagubienie, raz radość z piękna natury i towarzystwa ukochanych zwierząt.
Haushofer zbudowała ścianę o wiele głębszą niż zwykła robinsonada. Stworzyła opowieść o kobiecie pozbawionej swojej społecznej roli, o człowieczym okrucieństwie, ale i zdolności do międzygatunkowego współczucia. Nakreśliła wzruszające portrety zwierząt (tak, znajdziecie tu dużo kotów) i zmiennej przyrody. A czy ściana jest brutalną bronią, kresem możliwości, czy może tworem wyobraźni – będziecie musieli odpowiedzieć sobie sami.
PS To idealna książka dla osób kochających ziemniaki, czyli dla mnie.
Kobieta (nigdy nie poznamy jej imienia) budzi się w leśnym domku. Nigdzie ani śladu jej gospodarzy, jedynie pies niepewnie wałęsa się pod nogami. Wkrótce odkryje, że od świata odgradza ją ściana, zimna i niewidoczna, radykalnie kończąca to, co do niedawna było jej życiem. Wszystko, co miało służyć wypoczynkowi, od teraz może ją zabić. Dni swojego przetrwania będzie odliczać...
więcej mniej Pokaż mimo to
Sprawa jest ryzykowna. Poborowy Karacośtam* chce uniknąć wyjazdu na front. Prosi więc swojego kumpla, Henia Pollaka, posiadacza motorowerku z chromowaną kierownicą, by ten przejechał się po jego ręce. Biedak woli zostać z dziewczyną, do której czuje miętę, choćby i czuć ją miał na szpitalnej pryczy. Henio, w obliczu tak osobliwej prośby, zwraca się o pomoc do swojej ferajny intelektualistów w kaszmirowych sweterkach. Ci, oddając się opilstwu i obżarstwu, snują plany wyrwania Karacośtama z wojennych trybików.
Perec nigdy mnie nie zawiódł (i już raczej nie zawiedzie). Motorowerek jest przezabawny i cudaczny, a jednocześnie mocno osadzony w czasach wojny algierskiej i naszpikowany odniesieniami (98 przypisów to nie byle co – chociaż, przyzwyczajona do czytania prozy bezprzypisowej, trochę się namęczyłam zerkając ciągle na koniec książki). Żeby nie było zbyt pospolicie, powiastkę wieńczy spis figur retorycznych użytych (lub nie) w tekście. Obok archaizmów czy elips znajdziemy tu przezorność i logodiareję – tak, słowne rozwolnienie.
Książeczka jest krótka, więc myślę, że może stanowić dobry początek przygody z perecowskimi eksperymentami.
Ważne! Historia podobno wydarzyła się naprawdę.
* Karaschmerz, Karabin, Karaluch, Karavaggio, Karalepa – co komu w duszy gra, bo prawdziwego nazwiska żaden z bohaterów nie był w stanie zapamiętać
Sprawa jest ryzykowna. Poborowy Karacośtam* chce uniknąć wyjazdu na front. Prosi więc swojego kumpla, Henia Pollaka, posiadacza motorowerku z chromowaną kierownicą, by ten przejechał się po jego ręce. Biedak woli zostać z dziewczyną, do której czuje miętę, choćby i czuć ją miał na szpitalnej pryczy. Henio, w obliczu tak osobliwej prośby, zwraca się o pomoc do swojej ferajny...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Biedne istoty” to tak naprawdę istota bardzo bogata. Gray bawi się w doktora Frankensteina, powołując do życia zlepek przeczących sobie relacji, licznych odwołań literackich (Shelley to tylko wierzchołek tej wielkiej sterty!), faktów sprytnie zakamuflowanych fikcją. Działa przy tym z chirurgiczną precyzją, wtłaczając ów zlepek w konwencję odnalezionego rękopisu, by potem sfabrykować nawet do niego przypisy.
Rzekomym autorem głównej części opowieści jest Archibald McCandless, którego przyjaciel, szalony doktorek Godwin Baxter, wskrzesza piękną, anonimową samobójczynię. Bella, jako zmartwychwstała i pozbawiona pamięci, nic sobie nie robi ze sztywnych społecznych reguł. Jest ujmująco szczera, niewinnie rozerotyzowana. Wędruje po całym świecie, po salonach i burdelach, swoją pozorną naiwnością kompletnie rozmontowując sztywne porządki i bezmyślną moralność. Ale, ale! Czyżby relacja McCandlessa okazała się zwykłą brednią? Bella ma skrajnie odmienną wizję swojej historii, co dobitnie pokazuje w liście-uzupełnieniu do jego relacji.
„Biedne istoty” to jednak coś więcej niż frankensteinowska igraszka. To porządna książka emancypacyjna, z brawurową główną bohaterką. To skrupulatny portret Glasgow i szkockiego społeczeństwa. A wreszcie błyskotliwa drwina ze wszystkiego, z czego drwić się da – z obyczaju, medycyny, polityki, religii i, może przede wszystkim, literatury.
„Biedne istoty” to tak naprawdę istota bardzo bogata. Gray bawi się w doktora Frankensteina, powołując do życia zlepek przeczących sobie relacji, licznych odwołań literackich (Shelley to tylko wierzchołek tej wielkiej sterty!), faktów sprytnie zakamuflowanych fikcją. Działa przy tym z chirurgiczną precyzją, wtłaczając ów zlepek w konwencję odnalezionego rękopisu, by potem...
więcej mniej Pokaż mimo to
Północny Meksyk, gdzie zapomniane przez bozię puebla lepią się od duchoty. Skorpiony, mezcal i bieda. To pośród nich umiejscawia Parra swoje opowiadania, niepokojące i intensywne, ukazujące ludzi w momencie krytycznym – na wierzchołku paraboli.
Zaślepiony zemstą, ale i pełen lęku Bosco, któremu nogi drętwieją od czyhania ze strzelbą w zaroślach („Na czatach”). Prostytutka–heroina, którą na różne sposoby kochało całe miasteczko, a którą teraz z płaczem odprowadza na tamten świat („W obecności ciała”). Wreszcie kobieta, której nie dane było pożegnać się z kochankiem, na chwilę więc, z pomocą potężnej ilości wina, dołącza do niego podczas Día de Muertos („Niewinni święci”). Wszyscy ci bohaterowie to przecież też parabole – samozwańczej kary, kontestacji moralności, tragicznego pragnienia.
U Parry dużo jest agresji. Kolesie-maczyści machają sobie przez nosem spluwami, tankują mezcal, odbijają innym kobiety. Dużo też kobiecego cierpienia. Najpiękniejsze według mnie opowiadanie, „Tyle, ile trwa piosenka”, jest jego kulminacją. W radiu leci Lupita. Kobieta patrzy, jak jej męża paraliżuje atak serca. „To piosenkarka, która bardzo podoba się kobietom, lecz drażni facetów. Montero i jego kumple mówią o niej «ta sucz, której by się przydał jakiś facet, co ma wszystko na swoim miejscu»”. Miesza się w niej lęk z miłością, wspomnienie przemocy z poczuciem winy. W ciągu kilku minut jest po wszystkim.
Nie wszystkie osiem opowiadań w zbiorze trzyma tak wysoki poziom, ale warto sięgnąć choćby dla tych kilku zachwycających parabol.
Północny Meksyk, gdzie zapomniane przez bozię puebla lepią się od duchoty. Skorpiony, mezcal i bieda. To pośród nich umiejscawia Parra swoje opowiadania, niepokojące i intensywne, ukazujące ludzi w momencie krytycznym – na wierzchołku paraboli.
Zaślepiony zemstą, ale i pełen lęku Bosco, któremu nogi drętwieją od czyhania ze strzelbą w zaroślach („Na czatach”)....
Gdyby Gerion miał facebooka, jako status związku ustawiłby „to skomplikowane”. „Autobiografia czerwonego” to bowiem opowieść nie tylko uwspółcześniona, ale i uobyczajowiona. Czerwony, skrzydlaty chłopiec pada w niej co prawda ofiarą Heraklesa – jednak ofiarą miłosną. Ich przypadkowe spotkanie rozwija się w pokomplikowany, międzynarodowy romans, a nawet ménage à trois.
Carson fenomenalnie bawi się formą. Jej utwór nosi miano powieści wierszem, obcujemy jednak nie tylko z poematem o Gerionie i jego kochanku, ale kolejno: z quasi-esejem o Stezychorze (antycznym poecie, autorze "Gerioneidy"), fragmentami jego utworów, fotografią słowem, wywiadem… Po co to wszystko? By wziąć drzemiący mit i doprowadzić do jego erupcji – wulkan jest zresztą motywem przewijającym się przez całą opowieść. Po to także, by namalować misterną metaforę czerwieni – miłości, cierpienia, odmienności.
Gerion uważa się zresztą za odmieńca. Za potwora. Choć w trakcie lektury rzadko pamięta się o jego fizycznej czerwoności, czerwona jest jego homoseksualność, czerwona pasja, czerwone poczucie wyobcowania. Kiedy spotyka Heraklesa, są jak "dwie równoległe rany na jednym ciele”, ociekające czerwienią. Skrzydlaty chłopak przez większość opowieści jest też nielotem, każąc nam zapomnieć o swoich podniebnych atrybutach. Ciągle jednak w dramatycznym locie łączy się pożądanie i ból.
„Autobiografia czerwonego” to także opowieść o czasie. O czasie, jakiego potrzebował Gerion, by pokazać nam się w takim wydaniu, ale także czasie zamkniętym w fotografiach, które robi (albo nie robi) nasz potwór, o pamięci i wspominaniu. Co jednak dla mnie najciekawsze, opowieść Carson to przecież autobiografia, która stawia trudne i piękne pytanie: „Kogo potwór może winić za to, że jest czerwony?”. Kogo?
Gdyby Gerion miał facebooka, jako status związku ustawiłby „to skomplikowane”. „Autobiografia czerwonego” to bowiem opowieść nie tylko uwspółcześniona, ale i uobyczajowiona. Czerwony, skrzydlaty chłopiec pada w niej co prawda ofiarą Heraklesa – jednak ofiarą miłosną. Ich przypadkowe spotkanie rozwija się w pokomplikowany, międzynarodowy romans, a nawet ménage à...
więcej mniej Pokaż mimo to
Oni – zdeterminowani, przebiegli, bezwzględni. Nienazwani, przez co tym bardziej groźni. Ich oczy sięgają wszędzie, dłonie po kryjomu rabują książki i obrazy. Mordują ludzi. Nie zostawią żadnego skrawka indywidualizmu, żadnego okruszka sztuki.
W swojej prozie Kay Dick oszczędnie używa języka. Wszystko tu mówi się ukradkiem, z wzrokiem mimowolnie uciekającym za plecy. Sztuka nadal powstaje, artystyczna partyzantka desperacko organizuje się w domach twórczych. Oni jednak wygrywają, bo każde słowo i gest już zatruło przeczucie ich wrogiej obecności. Nic więc dziwnego, że nie daje się nam łatwego dostępu do książki – nie ma w niej ciągłości ani rozbudowanego świata, a dziewięć tekstów ją tworzących możemy czytać jako pourywaną relację jednego narratora lub opowieści różnych osób. Może to Oni dobrali się już do reszty tekstu? Może nawet imiona bohaterów to tylko aliasy powstałe z lęku?
"Oni" to jednak nie tylko lęk i frustracja. Ich niepokojącą obecność zestawia autorka z życiem w mikrospołecznościach, w których artyści, ich dzieci i zwierzęta obdarzają się wzajemnie serdecznością i troską. Relacje z bandyckich akcji przetyka opisami przyrody, pełnymi wrażliwości i spokoju. Jest więc to, a jakże, książka przejmująca, dystopijna, koszmarna – jednak jest też uwielbieniem twórczości, przyjaźni i natury.
Oni – zdeterminowani, przebiegli, bezwzględni. Nienazwani, przez co tym bardziej groźni. Ich oczy sięgają wszędzie, dłonie po kryjomu rabują książki i obrazy. Mordują ludzi. Nie zostawią żadnego skrawka indywidualizmu, żadnego okruszka sztuki.
W swojej prozie Kay Dick oszczędnie używa języka. Wszystko tu mówi się ukradkiem, z wzrokiem mimowolnie uciekającym za plecy....
Czy Piękna może stać się Bestią, a Kapturek wilczycą? U Angeli Carter wszystko może się zdarzyć.
„Czarna Wenus” to zbiór opowiadań będących reinterpretacją lub (jak powiedziałaby sama autorka) demitologizacją europejskich baśni i archetypów. Jej fantastyczne scenerie – lasy, zamczyska, senne miasteczka – odurzają duchotą i mrokiem. Jej bohaterowie mają ciut większe kły niż mogliśmy zapamiętać z dzieciństwa. W centrum opowieści Carter stawia kobiety padające ofiarą męskich Bestii, ale i te, które same czerpią ze swojego zwierzęcego pierwiastka. Pisze więc o oblubienicy tygrysa, z której zwierzak zlizuje skórę. Pisze o dziewczynce-wilczycy, która niefrasobliwie chłepce wodę ze strumyka, choć dopiero co niemal zagryzła własną rodzinę. Nie zapomina też o sadycznym markizie, którego (biedaczysko!) dosięga śmiertelny gniew teściowej.
Opowieści Carter nazywa się feministycznymi, jest to jednak feminizm podszyty dzikim erotyzmem, zbudowany na napięciu pomiędzy kobietą a mężczyzną. Jej teksty naszpikowane są odniesieniami literackimi, tymi oczywistymi, jak Grimm czy Perrault, i tymi bardziej subtelnymi. Carter bawi się formą, z jednych historii czyniąc horrory, z innych rubaszne commedia dell'arte. Spuszcza ze smyczy swoja wyobraźnię i daje jej biec we wszystkie strony jednocześnie.
„Czarna Wenus” pachnie krwią i mokrą sierścią; błyszczy jak brylanty i jak oczy dzikiego zwierzęcia. Czytajcie, jeżeli chcecie umrocznić sobie ulubioną bajkę z dzieciństwa.
Czy Piękna może stać się Bestią, a Kapturek wilczycą? U Angeli Carter wszystko może się zdarzyć.
„Czarna Wenus” to zbiór opowiadań będących reinterpretacją lub (jak powiedziałaby sama autorka) demitologizacją europejskich baśni i archetypów. Jej fantastyczne scenerie – lasy, zamczyska, senne miasteczka – odurzają duchotą i mrokiem. Jej bohaterowie mają ciut większe kły niż...
„Wypracowanie i w ogóle każda praca powinna być przyjemna w lekturze i użyciu.” Za swoje wypracowania, jeśli oceniać je według kategorii przyjemności, Robert Walser (a może Fritz Kocher?) zasługuje na piątkę z plusem.
Oto dostajemy do rąk zbiorek, którego rzekomym autorem jest niedawno zmarły malec, a który Walser jedynie odkupił i opublikował. Ta konwencja posłuży mu do zbudowania prozy balansującej pomiędzy infantylizmem a przenikliwością, prozy zamkniętej w mikroświecie sali lekcyjnej, poza którą mały Fritz niewiele zdołał poznać nim wyciągnął kopytka. Skromne prozatorskie wprawki nie przekraczają trzech stron, często ucięte dźwiękiem szkolnego dzwonka, znajdziemy w nich jednak mnogość tematów – od pełnych uniesień opisów jarmarku po głupiutką próbę zaradzenia biedzie.
Fritz jest modelową postacią z walserowskiego uniwersum. Prostoduszny i pełen uroku, adoruje życie ze wszystkimi jego przymusami. Pisze nieco górnolotnie, zupełnie jakby tworzył książeczkę z aforyzmami lub podręcznik bon tonu. Niekiedy daje się ponieść dygresjom, by chwilę potem sam złajać się za brak dyscypliny. Uprzedza czujne oko nauczyciela, z entuzjazmem piętnując własne niedociągnięcia.
Oprócz samych „Wypracowań”, w książce dostajemy też zbiorek opowieści o komisancie i historię malarza – role, do których malec się palił i które na pewno wypełniałby z gracją i szacunkiem, gdyby nie jego niefortunne zejście. Ciasnotę szkolnej klasy Walser zamienia tu na zatęchłe biuro, a szacunek do nauczyciela – na służalczość wobec przełożonych. Całość wieńczy piękny opis lasu („Patrzcie tylko, moje cierpienie jest moim szczęściem; tego uczy mnie las. Jakiś ty miły, lesie!”), potężnej siły, którą człowiek powinien postawić sobie za moralny wzór.
"Wypracowania" to udany debiut – zarówno małego Fritza, jak i samego Walsera. Sięgnijcie, jeśli łakniecie pięknego stylu i ujmującej, dziecinnej perspektywy.
„Wypracowanie i w ogóle każda praca powinna być przyjemna w lekturze i użyciu.” Za swoje wypracowania, jeśli oceniać je według kategorii przyjemności, Robert Walser (a może Fritz Kocher?) zasługuje na piątkę z plusem.
Oto dostajemy do rąk zbiorek, którego rzekomym autorem jest niedawno zmarły malec, a który Walser jedynie odkupił i opublikował. Ta konwencja posłuży mu do...
Staruszka Marion rezolutnie kroczy po ostatniej prostej swojego życia, z gromadką zwierząt, głuchotą pnia i błogim uśmiechem na bezzębnej twarzy. Kiedy od swojej przyjaciółki Carmeli otrzymuje trąbkę do słuchania, dowiaduje się, że rodzina, z którą mieszka, planuje władować ją do domu spokojnej starości. I rzeczywiście, wkrótce biedaczka ląduje w zakładzie zwanym Źródłem Braterskiego Światła, w samym środku pełnego intryg i tajemnic mikroświata innych staruszek, dyscyplinowanych przez fanatyczne małżeństwo Gambitów, właścicieli przybytku. W pensjonacie dochodzi do morderstwa, potem do powszechnego buntu, a w międzyczasie Marion zgłębia mistyczną historię przeoryszy Rozalindy. Wtedy to cała historia coraz bardziej się gmatwa, zbaczając ze ścieżek realizmu wprost w ezoterykę i sen.
"Trąbka do słuchania" to jednak nie naiwny wygłup, a solidny manifest, tyle że z przymrużonym okiem i sztuczną szczęką. Narracja, którą Carrington utrzymuje w konwencji oniryczno-demencyjnej, zgrabnie wymyka się logice, jednocześnie precyzyjnie punktując nasze społeczne przewinienia. Centralnymi postaciami akcji czyni staruszki, bodaj najbardziej przeoczaną przez nas grupę ludzką, o których życiu nie wpadłoby nam do głowy powiedzieć, że może być emocjonujące. Tymczasem bohaterki "Trąbki" nie dają się zinfantylizować i zamknąć w roli uroczej babuni. Są piękne w swojej subwersji, brawurowe i przezabawne (zwłaszcza wspaniała Carmela, wzorowana podobno na Remedios Varo). Z kolei wydarzenia, które opisuje Carrington, mimo sensacyjno-mistycznej otoczki, mówią wprost o ekologii i o tym, że natura świetnie poradziłaby sobie bez nas.
"Trąbka do słuchania" to popis literackiego kuglarstwa, anarchistyczno-feministyczno-ekologiczno-oniryczna bomba, którą podłożyłabym absolutnie każdemu. Czytając uważajcie jednak, bo można się posiusiać ze śmiechu!
Staruszka Marion rezolutnie kroczy po ostatniej prostej swojego życia, z gromadką zwierząt, głuchotą pnia i błogim uśmiechem na bezzębnej twarzy. Kiedy od swojej przyjaciółki Carmeli otrzymuje trąbkę do słuchania, dowiaduje się, że rodzina, z którą mieszka, planuje władować ją do domu spokojnej starości. I rzeczywiście, wkrótce biedaczka ląduje w zakładzie zwanym Źródłem...
więcej mniej Pokaż mimo to
Niemi biesiadnicy spotykają się przy stole, by podzielić się opowieściami swojego życia. Jakże jednak opowiadać z odebraną mową? Symbolami.
Calvino w swojej książce buduje dwie oddzielne narracje. Jedną, wzorowaną na Orlandzie Szalonym, układa skrupulatnie z XV-wiecznej talii Visconti-Sforza. Rycerze, damy, a nawet zaprzedający duszę diabłu alchemik dobudowują kolejne linie do wielkiego karcianego prostokąta narracji. Druga wykorzystuje Tarot Marsylski, i choć na żadnym Szalonym nie wzorowana, szaleństwa ma w sobie zdecydowanie więcej. Historie ledwo dają się ułożyć z gmatwaniny kart, a ich właściciele siedzą przy jednym stole jakby z przypadku. Sade'owska Justyna obok Hamleta, Faust obok Parsifala. Wspólnie tworzą mętne i wariackie literackie kompendium, którego częścią autor czyni też siebie.
Nie, nie jest to najlepszy utwór Calvina. Warto jednak spojrzeć na "Zamek…" jak na pisarskie zaplecze, a może nawet studium obsesji porządkowania. Autor wziął na warsztat dwa potężne zbiory symboli i z poszczególnych kart stworzył trybiki we własnej maszynie narracji. Wiedząc, że kunsztowne miniatury z pierwszej i proste drzeworyty z drugiej talii mają się do siebie jak pięść do koronkowej rękawiczki, stworzył dwa kompletnie różne zbiory postaci, z uwzględnieniem ich wrażliwości i języka. Krzyżówkę tę wykorzystał następnie, by odkryć nieskończone możliwości narracyjne tkwiące w obrazach, tarotowych i nie tylko.
Co jednak najbardziej mnie ujęło, Calvino nie boi się przyznać do porażki. Pisząc w epilogu o drugiej części "Zamku…" pokazuje, jak znużyło go i rozczarowało własne opętanie formą – biedak próbował nawet stworzyć sześcienny wzór opowieści (szkoda, że nie wpadł na kształt domku z kart!). Oddanie książki w ręce czytelników uznał za jedyną metodę na uwolnienie się od ciągłych przeróbek, a ja, czytelniczka, mogę potwierdzić, że był to słuszny wybór!
Niemi biesiadnicy spotykają się przy stole, by podzielić się opowieściami swojego życia. Jakże jednak opowiadać z odebraną mową? Symbolami.
Calvino w swojej książce buduje dwie oddzielne narracje. Jedną, wzorowaną na Orlandzie Szalonym, układa skrupulatnie z XV-wiecznej talii Visconti-Sforza. Rycerze, damy, a nawet zaprzedający duszę diabłu alchemik dobudowują kolejne...
Dla Sady świat to chaotyczne, trudne to poskładania w całość kawałki. Ludzie – swobodnie dryfujące części ciała, którymi bawi się jak układanką fukurawai. Młodziutka redaktorka, w dzieciństwie obwożona przez ojca-podróżnika po najdzikszych zakątkach świata, a przez to nieprzystosowana do codzienności, osobna i zagubiona, musi zmierzyć się z trudnymi relacjami, chorobą bliskich i, być może przede wszystkim, z własną cielesnością.
Autorce udało się zebrać niezwykle barwną gromadkę bohaterów. Pokiereszowany zapaśnik-literat, niewidomy pół-Włoch czy cierpiąca z powodu ponadprzeciętnej urody koleżanka z redakcji – oryginalność ich wszystkich skupia się w ciele. Brzydota i niepełnosprawność, głównie za sprawą uroczej głównej bohaterki, zostają oswojone, pokazane z ciekawością i bezpośredniością.
Cała historia momentami wydawała mi się nieco infantylna, jakbym włączyła w tle przypadkowy netfliksowy bubel. Także niektóre dialogi brzmiały aż do przesady potoczne, brakowało im sensu, a barwność wypowiadających je bohaterów nie zdołała przyćmić tych niedoróbek.
Biorąc jednak pod uwagę, że książkę wybrałam bardziej jako lekki przerywnik, nie zawiodłam się, zwłaszcza że płynie ona szybciutko. Czytajcie, jeśli szukacie tego rodzaju dziwności, która co prawda nie wyrwie was z butów, ale pozwoli spojrzeć na oczy, nosy, usta i co tam chcecie z przyjemną świeżością.
PS Tak, główna bohaterka zjada ludzkie mięso.
Dla Sady świat to chaotyczne, trudne to poskładania w całość kawałki. Ludzie – swobodnie dryfujące części ciała, którymi bawi się jak układanką fukurawai. Młodziutka redaktorka, w dzieciństwie obwożona przez ojca-podróżnika po najdzikszych zakątkach świata, a przez to nieprzystosowana do codzienności, osobna i zagubiona, musi zmierzyć się z trudnymi relacjami, chorobą...
więcej Pokaż mimo to