-
ArtykułyDzień Bibliotekarza i Bibliotek – poznajcie 5 bibliotecznych ciekawostekAnna Sierant12
-
Artykuły„Kuchnia książek” to list, który wysyłam do trzydziestoletniej siebie – wywiad z Kim Jee HyeAnna Sierant1
-
ArtykułyLiteracki klejnot, czyli „Rozbite lustro” Mercè Rodoredy. Rozmawiamy z tłumaczką Anną SawickąEwa Cieślik2
-
ArtykułyMatura 2024 z języka polskiego. Jakie były lektury?Konrad Wrzesiński8
Biblioteczka
2018-01-26
2017-12-01
Niby się interesowałam swego czasu historią, ale ciągle odkrywam, jak mało wiem. Po lekturze "Wybrańców" i "Trzeciej Rzeszy na haju" sięgnęłam po kolejną pozycję poświęconą nazistowskim lekarzom. Autor przeprowadził bardzo ciekawą analizę dlaczego właśnie lekarze byli grupą zawodową, która szczególnie ciepło powitała nazizm.
Mniej więcej w połowie przerwałam czytanie, bo przy opisie jednego z testów na ludziach zrobiło mi się niedobrze. Musiałam odczekać kilka dni, żeby znowu zbliżyć się do książki.
Jednak to nie opisy eksperymentów zrobiły na mnie największe wrażenie. Każdy jako tako wykształcony Polak chyba słyszał o doktorze Mengele, więc sama kwestia testów na ludziach nie jest aż tak dla nas szokująca. Zresztą (co przyznaje autor "Lekarzy Hitlera") pod względem okrucieństwa niewielu niemieckich lekarzy mogło równać się z lekarzami japońskimi, którzy z równym zapałem poszukiwali rozwiązania mniej czy bardziej palących problemów armii.
Nie zdawałam sobie jednak sprawy z tego, że przekonanie o dziedziczeniu wszystkich negatywnych cech oraz idea usuwania z narodu jednostek zbędnych była przed wojną niezwykle popularna w USA. Zwolennicy eugeniki w III Rzeszy i USA prześcigali się we wzajemnych pochwałach. A zwolenników tych było wśród amerykańskiej elity tak wielu, że aż dziwne że obozy koncentracyjne i akcja zabijania upośledzonych umysłowo nie pojawiły się USA.
Szczegółowo opisane w książce podwaliny filozoficzne (jeśli tak można to ująć) ruchu eugenicznego wydają się wręcz absurdalne w naszych czasach. Ale nasi przodkowie nie mieli naszej wiedzy o dziedziczeniu, próbowali za to opierać swoje przekonania na najnowszych osiągnięciach nauki (oraz pseudo-nauki). Zresztą, czy na pewno te przekonania wyginęły? Stosunkowo często można spotkać się w Polsce z hasłem, że Murzyni są głupsi od białych, a "wiecznych bezrobotnych" żyjących na garnuszku państwa i mnożących się jak króliki powinno się sterylizować.
Drugie, co było dla mnie szokujące, to bezsens większości eksperymentów - ich niedopracowanie, oparcie raczej na szalonych pomysłach niż naukowych podstawach. Co więcej, działanie niektórych substancji testowano również na niemieckich żołnierzach - co z punktu widzenia eugeniki już było niedopuszczalne.
Za ironię można uznać to, że Hitler miał bardzo postępowe przekonania jeśli chodzi o prawa zwierząt, a w III Rzeszy wprowadzono nowoczesne przepisy dotyczące eksperymentów na zwierzętach. Również prawo regulujące eksperymenty na ludziach było restrykcyjne, i wymagało by osoba poddawana testom wyrażała świadomą zgodę. Dotyczyło to jednak tylko ludzi. Podludziom nie należały się nawet prawa przyznane zwierzętom.
Trzecia szokująca informacja to tak niski wymiar kary dla większości lekarzy uczestniczących w masowych przymusowych sterylizacjach, morderstwach dzieci uznanych za niewarte dalszego utrzymywania, morderstwach chorych psychicznie oraz zabijaniu w dręczeniu więźniów obozów koncentracyjnych. Wiedziałam, że niektórzy zbiegli, ale nie sądziłam że wyroki orzekane wobec pozostałych były niskie, a nawet jeśli były surowe - jak wieloletnie kary pozbawienia wolności - to i tak skazani cieszyli się po kilku latach wolnością. Większość powróciła do zawodu.
Nasunęła mi się jeszcze refleksja, że dzisiaj wielkim tabu w publicznych dyskusjach jest kwestia utrzymania osób niezdolnych do samodzielnego życia. W dyskusji o dopuszczalności aborcji argumentami są tylko prawo do życia kontra prawo do godności (rozumianego jako życie bez bólu i cierpienia). Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś odważył się powiedzieć, że leczenie maleńkiego człowieczka od początku skazanego na śmierć sporo kosztuje, a w publicznej służbie zdrowia brakuje pieniędzy. Jednak udawanie, że problemu nie ma, nie spowoduje, że ten problem zniknie.
Niby się interesowałam swego czasu historią, ale ciągle odkrywam, jak mało wiem. Po lekturze "Wybrańców" i "Trzeciej Rzeszy na haju" sięgnęłam po kolejną pozycję poświęconą nazistowskim lekarzom. Autor przeprowadził bardzo ciekawą analizę dlaczego właśnie lekarze byli grupą zawodową, która szczególnie ciepło powitała nazizm.
Mniej więcej w połowie przerwałam czytanie, bo...
2017-08-18
2017-02-08
Po raz kolejny przeczytałam coś zachęcona entyzjastycznymi opiniami z "Lubimy czytać" i po raz kolejny się rozczarowałam. Może gdybym miała mniejsze oczekiwania, ocena książki byłaby lepsza.
Różne mniej lub bardziej zabawne anegdotki historyczne z pewnością pozwolą zabłysnąć na niejednej imprezie, ale całość jest raczej nudna, a przede wszystkim kiepsko potwierdzona badaniami (albo może zbyt rzadko autor stosuje przypisy). W wielu przypadkach miałam wątpliwości, czy autor napisał coś, przedstawiajac własne wyobrażenia i teorie, czy też opiera się na jakichś badaniach naukowych. Jako potwierdzenie swoich teorii co do rzeczywistych męskich zachowań przytacza na przykład opisy zachowania postaci literackich, albo plotki o znanych ludziach.
Autor regularnie raczy czytelnika tekstami w stylu "Kobiety wolą, gdy seks łączy się z miłością. Dla mężczyzn nie ma to znaczenia." nie uzasadniając, czy to to jego własna teoria czy też ma na jej potwierdzenie badania naukowe. Śmiem twierdzić, że jego własna teoria - albo może w moim otoczeniu są jacyś nienormalni ludzie, bo znam i kobiety, dla których seks i miłość to zupełnie inne pojęcia, i mężczyzn, którzy nigdy by nie poszli do łóżka z kobietą, której nie kochają.
Część przedstawionych przez Hickmana tez jest moim zdaniem równie kontrowersyjnych co kiepsko udokumentowanych. Weźmy jako przykład śmiałą teorię o tym, że symbol chrześcijaństwa - krzyż - zapożyczono z religii pogańskich, gdzie przedstawiał - jakże by inaczej - penisa z jądrami. Wooow, ale herezja, dzięki ci boże że jestem agnostyczką, bo gdybym była katoliczką, już zawsze podczas wizyty w kościele miałabym bardzo nieodpowiednie myśli.
Ale tak na serio - czy patrząc na krzyż - ten podstawowy, tzw. grecki, gdzie wszystkie 4 ramiona są równe, przychodzi wam na myśl penis z dodatkami? A może symbolem chrześcijaństwa jest krzyż, bo - uwaga, uwaga, będzie śmiała teza - uważa się, że Chrystus zginął na krzyżu (albo palu, jeszcze lepiej - symbol falliczny na 100%)? Czy gdyby chrześcijanie zamiast krzyża wybrali sobie, dajmy na to, kółko, to nie podniosłyby się głosy, że chrześcijanie "pożyczyli" sobie pogański symbol koła, który oczywiście kojarzy się z waginą? A gdyby wybrali sobie trójkąt - to oczywiście jest też to symbol falliczny, no bo jeden penis i dwa jądra równa się trzy (zresztą symbol Świętej Trójcy w książce też został uznany z tego powodu za symbol falliczny).
Jeszcze chwila refleksji. Sięgnęłam po "Boskie przyrodzenie" niedługo po lekturze ksiażki "Zakazane ciało. Historia męskiej obsesji" Diane Ducret, opowiadającej jakby siostrzaną historię - kobiecych narządów płciowych. I w sumie doszłam do smutnych wniosków.
"Historię penisa" poświęcono trochę kwestiom anatomicznym, trochę psychologicznym, jest trochę statystyki, trochę anegdot. Historia kobiecego krocza to zaś opis walki.
Gdy Hickman opisuje dawne teorie na temat braku udziału kobiety w powstaniu nowego życia, to jest to tylko zbiór anegdot dla rozbawienia czytelnika, jakieś starocie, które dzisiaj mogą budzić jedynie śmiech. U Ducret taka historia będzie dowodem na odwieczny ucisk kobiety przez mężczyznę, kontynuowany do dzisiaj.
U Hickmana wygląd, wielkość i kształt męskich klejnotów są niezwykle istotne dla samego posiadacza "sprzętu", jego kochanek oraz innych mężczyzn. Z lektury "Zakazanego ciała" wynika z kolei, że Wygląd i wymiary kobiecego krocza zasadniczo nikogo (z wyjątkiem dziwnych plemion afrykańskich) nie obchodzą, ważne jest jedynie (nie)istnienie błony dziewiczej.
Hickman pisząc o męskich organach płciowych pisze o seksie - jak długo, jak często, komu stanął a komu nie stanął, oraz - w ramach barwnych historycznych opowieści - o kastratach i chorobach wenerycznych. Diane Ducret pisząc o pochwie z przyległościami opowiada o gwałtach, aborcjach, antykoncepcji i okaleczaniu ciała.
Jakby to podsumować, to penis okazuje się źródłem lęku i wstydu, ale i wielkiej radości, dumy i zabawy dla swego posiadacza (a często i osób mu bliskich). Kobiece krocze jest zaś sprawą publiczną, wiecznym zakładnikiem w sporze filozoficznym i religijnym. Penisy są zabawne, pochwa to zawsze sprawa śmiertelnie poważna.
W związku z tym chciałam życzyć wszystkim czytelniczkom i czytelnikom, żebyśmy dożyli czasów, gdy będzie mniej książek o waginach, polityce i religii, a więcej o poczciwych cipkach i radości seksu.
Po raz kolejny przeczytałam coś zachęcona entyzjastycznymi opiniami z "Lubimy czytać" i po raz kolejny się rozczarowałam. Może gdybym miała mniejsze oczekiwania, ocena książki byłaby lepsza.
Różne mniej lub bardziej zabawne anegdotki historyczne z pewnością pozwolą zabłysnąć na niejednej imprezie, ale całość jest raczej nudna, a przede wszystkim kiepsko potwierdzona...
Opis wydawcy spowodował, że oczekiwałam innego rodzaju lektury. Wydawało mi się, że będzie to typowa literatura popularnonaukowa, tymczasem "Trupia farma" jest raczej autobiografią Billa Bassa, trochę przypominająca "Mind huntera".
Historia zaczyna się znacznie wcześniej, niż powstanie "Trupiej farmy" (swoją drogą lepszym tłumaczeniem "Body farm" byłaby chyba jednak "Farma zwłok"). Poznajemy początki naukowej kariery autora i początki pracy dla wymiaru sprawiedliwości, kolejne sprawy które doprowadziły do powstania tego niezwykłego ośrodka badawczego, oraz najciekawsze "przypadki", które Bass badał jako biegły antropolog sądowy.
To właśnie opisy poszczególnych śledztw, a nie wyniki badań z "Trupiej farmy" zajmują najwięcej miejsca w książce. Czyta się je jak opowiadania kryminalne, chociaż w niektórych przypadkach czytelnik nie dostaje zadowalającego zakończenia, bo zabójca nie zostaje złapany.
Mimo dość obrzydliwego i przykrego tematu, a jednocześnie porcji naukowej wiedzy, czyta się to naprawdę dobrze. Spora w tym zasługa lekkiego stylu ze sporą dawką czarnego humoru, a jednocześnie duży szacunek, z jakim Bass opisuje swoje "trupy" i (żywych) współpracowników.
Jedyne, co mi przeszkadzało, to opisy prywatnego życia autora (a zwłaszcza żałoby po obu żonach). Wydawały mi się zbyt intymne.
Aha, jeśli nie wiecie jak wygląda często opisywany w książce tłuszczowosk (Adipocere), i gdyby wam przyszło do głowy że sprawdzicie to sobie w internecie, to... zastanówcie się dwa razy, czy to aby na pewno dobry pomysł. Dobrze wam radzę.
Opis wydawcy spowodował, że oczekiwałam innego rodzaju lektury. Wydawało mi się, że będzie to typowa literatura popularnonaukowa, tymczasem "Trupia farma" jest raczej autobiografią Billa Bassa, trochę przypominająca "Mind huntera".
więcej Pokaż mimo toHistoria zaczyna się znacznie wcześniej, niż powstanie "Trupiej farmy" (swoją drogą lepszym tłumaczeniem "Body farm" byłaby chyba jednak "Farma...