-
ArtykułyZakładki, a także wszystko, czego jako zakładek używamy. Czym zaznaczasz przeczytane strony książek?Anna Sierant11
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 7 czerwca 2024LubimyCzytać343
-
ArtykułyHistoria jako proces poznania bohatera. Wywiad z Pawłem LeśniakiemMarcin Waincetel1
-
ArtykułyPrzygotuj się na piłkarskie święto! Książki SQN na EURO 2024LubimyCzytać8
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika
Cudouszek to niewysoki, drobny, jednouchy pół – chłopiec, pół – lisek, który przebywa w Domu Panny Carbunkle dla Krnąbrnych i Niewydarzonych Stworzeń. Bezimienny, nazywany przez współmieszkańców sierocińca Trzynastką, dręczony i wyzywany od przygłupów, czyraków i błotożerów zaprzyjaźnia się z Iskierką, ptakiem bez skrzydeł. To ona, jedyna życzliwa osoba, nadaje Cudouszkowi imię Artur. A gdy lisek popełnia czyn absolutnie zakazany i zaczyna śpiewać przez sen, to ona namawia go do ucieczki. Czy uda im się przedostać za mury sierocińca i dotrzeć do Wielkiego Białego Miasta? Czy uda im się uniknąć konsekwencji, umknąć pościgowi i dowiedzieć się, kim tak naprawdę jest Cudouszek?
Sprawdźcie koniecznie. Ta przepięknie wydana baśń Miry Bartók wciągnęła nas na wiele długich wieczorów wspólnego czytania.To magiczna opowieść o tym, „(..) nawet największy człowiek był kiedyś bardzo, bardzo malutki”. Świat wykreowany w książce zapełniają czeredy stworów młodziutkich, ułomnych, kalekich, niewydarzonych. Apodyktyczna Panna Carbunke stara się im za wszelką cenę udowodnić, że ich jedynym przeznaczeniem, a zarazem sensem życia jest nauka, cierpienie w milczeniu i praca. Oczywiście w jej fabryce, w której cały czas rozrasta się przerażająca Bestia…
Wiele ukrytych, metaforycznych znaczeń niesie w sobie ta opowieść o kalekim pół-lisku, półczłowieku, który postanawia wyruszyć na poszukiwanie swoich korzeni, który tak bardzo pragnie znaleźć odpowiedź na jedno z najważniejszych pytań w życiu:
„Chciałbym wiedzieć, dlaczego tu jestem i czego mam dokonać na świecie… Jakie jest moje przeznaczenie”
„Cudouszek” to opowieść o poszukiwaniu własnej tożsamości, o palącej potrzebie uzyskania odpowiedzi na pytania fundamentalne: kim jestem, skąd pochodzę, jaki jest sens mojego życia? O doskonałości i niedoskonałości, o tym, że ważniejsze są podejmowane próby niż osiągnięte sukcesy. Przepiękna, mądra baśń o tym, że każde życie jest podróżą, podczas której spotyka się przyjaciół i wrogów, ludzi życzliwych i nieuprzejmych, złych i dobrych.
Jak w życiu.
Cudouszek to niewysoki, drobny, jednouchy pół – chłopiec, pół – lisek, który przebywa w Domu Panny Carbunkle dla Krnąbrnych i Niewydarzonych Stworzeń. Bezimienny, nazywany przez współmieszkańców sierocińca Trzynastką, dręczony i wyzywany od przygłupów, czyraków i błotożerów zaprzyjaźnia się z Iskierką, ptakiem bez skrzydeł. To ona, jedyna życzliwa osoba, nadaje Cudouszkowi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
26 kwietnia 1986 roku jeden z reaktorów elektrowni atomowej w Czarnobylu uległ awarii – przyczyną były błędy konstrukcyjne i tak zwany „czynnik ludzki”. Tuż po pierwszej w nocy doszło do eksplozji, która wyrzuciła w powietrze tysiące ton cezu, jodu, ołowiu, cyrkonu, kadmu, berylu, boru, nieznaną ilość plutonu. Doszło do skażenia tysięcy hektarów ziemi, ewakuowano przygraniczne miasto Prypeć i kilkadziesiąt wsi, przesiedlono tysiące ludzi. „Normalny, rosyjski chaos” – skomentował to jeden z uczestników tamtych zdarzeń.
To im oddaje głos w swojej książce Aleksandra Aleksijewicz, białoruska reporterka, noblistka, która przez dwadzieścia lat po katastrofie zbierała wstrząsające świadectwa żołnierzy, strażaków, pielęgniarek, naukowców, likwidatorów, dzieci, ewakuowanych i przesiedlonych. Z ich monologów wyłania się obraz tragedii rozpisanej na głosy i losy - ludzi, zwierząt i przedmiotów. Powstaje historia złożona z ułamków wspomnień, migawek, porażająca, obezwładniająca siłą pojedynczych obrazów:
Siedem łysych dziewczynek w szpitalnej sali. Czarny, skowyczący pudelek, zasypany żywcem w mogilniku. Maski, których nie wydano, żeby nie siać paniki. Żołnierze śpiewający „Gwiżdżę na promieniowanie, bo Ruskiemu zawsze stanie”. Matka Boska Czarnobylska z niemowlęciem przy piersi, karmiąca radioaktywnym mlekiem. Ciekawskie dzieci jadące na rowerach w stronę elektrowni tuż po wybuchu, trzepiące się jak wróble w radioaktywnym piasku, ludzie z balkonów obserwujący łunę nad płonącym reaktorem. Wysiedlone, puste wsie. Diagnoza tuż po narodzinach: gnozja pochwy i odbytu. Zagraniczni dziennikarze, w kombinezonach, w maskach, którym towarzyszy białoruska tłumaczka… letniej sukience i klapkach. Porzucone koty, jedzące z głodu ogórki. Sad, który kwitnie, ale nie pachnie. Czarne jak grafit twarze strażaków. Opalenizna popromienna. Szabrownicy, rozbierający porzucone domy i sprzedający je "na dacze". Półtorametrowe, betonowe płyty przekładane ołowiem nad grobami strażaków gaszących pożar reaktora. Furażerka, którą jeden z likwidatorów skutków katastrofy podarował własnemu dziecku:
„Wróciliśmy do domu. Wszystko z siebie zdjąłem, całe ubranie, które tam na sobie miałem, i wyrzuciłem do zsypu. A furażerkę podarowałem małemu synkowi. Bardzo prosił. Potem nie chciał jej zdejmować. Po dwóch latach postawiono mu diagnozę; rak mózgu”
To na historii pomijanej, opowiedzianej z perspektywy pojedynczego człowieka, a jednocześnie totalnej - rozumianej jako suma indywidualnych losów skupia się cała uwaga reporterki. Dzięki temu powstała opowieść o dziwnej wojnie, która przyszła nagle i nieodwołalnie zmieniał świat. ”Nikt nic nie rozumiał, to było najstraszniejsze” mówi jedna z bohaterek książki. Coś się stało. Coś. Nagle i niespodziewanie pojawił się nowy rodzaj śmierci, nowe pojęcia: promieniowanie, dozymetr, dezaktywacja, radioaktywność, kiury i rentgeny. Wybuchła wojna, której ludzie nie rozumieli, pojawił się wróg, którego nie dało się zobaczyć, coś, co przerosło możliwości ludzkiego poznania. Ale nie zwierzęcego; one wyczuły - pszczoły przestały opuszczać ule, koty – zjadać padłe myszy, krowy zaganiane do wody cofały się przed rzeką, wiedziały lepiej od ludzi.
Książka Aleksijewicz to wstrząsający wielogłos. Opowieść o ludzkiej nieświadomości, o ignorancji i indolencji, o powszechnym zakłamaniu, indoktrynacji i dezinformacji, o tym jak działał człowiek radziecki, o ludziach szczególnej kultury. Kultury ofiarności i jej ofiarach, którą najlepiej podsumowuje dowcip opowiedziany przez jednego z bohaterów książki:
„Amerykańskiego robota wysłano na dach, popracował dwie godziny i stop. Polecenia wydawane są drogą radiową: „Szeregowy Iwanow, możecie zejść na papierosa!”
Lektura porażająca. Obowiązkowa. Przerwy na papierosa w trakcie - zalecane. Także niepalącym.
www.facebook.com/pisacja/
26 kwietnia 1986 roku jeden z reaktorów elektrowni atomowej w Czarnobylu uległ awarii – przyczyną były błędy konstrukcyjne i tak zwany „czynnik ludzki”. Tuż po pierwszej w nocy doszło do eksplozji, która wyrzuciła w powietrze tysiące ton cezu, jodu, ołowiu, cyrkonu, kadmu, berylu, boru, nieznaną ilość plutonu. Doszło do skażenia tysięcy hektarów ziemi, ewakuowano...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
O w mordę jeża, jak świetna książka! „Gęby, dzioby i nochale” Mikołaja Golachowskiego z ilustracjami Marii Bulikowskiej, przepięknie wydana przez Wydawnictwo Babaryba to ponad trzydzieści arcyciekawych opowieści o zwierzętach. Tym razem autor nie zaczyna, za przeproszeniem, od dupy strony, jak w swojej poprzedniej książce „Pupy, ogonki i kuperki”, tylko jak należy, od początku. Słowem – od pysków, mord, ryjów, paszczy, dziobów i otworów gębowych przeróżnych zwierząt. Ta publikacja to niebanalna, żartobliwa lekcja zwierzęcej anatomii, zbiór ciekawostek i fascynujących historii. Dzięki niej dowiecie się, czemu pingwinowi zęby rosną na języku, dzięcioł nie dostaje dzień w dzień wstrząsu mózgu, a małe warany zaraz po wykluciu zmykają na drzewa. Jeśli nie słyszeliście o tym, że niesporczak zmartwychwstaje, dzik niedowidzi, a delfiny posługują się radarem – to książka dla was. Nie oszukujmy się, do pewnego czasu, książki dla dzieci czytają… dorośli. Ta daje frajdę nie tylko najmłodszym. Czytając ją będziecie cierpliwi jak ukwiały, czuli jak krokodyle i tylko od czasu do czasu jakaś mała, nadąsana żaba wyprowadzi was z równowagi, domagając się „Jesce, jesce cytaj o smoku!”, wiem coś na ten temat z autopsji.
Słowem – tak jak Mikołaj Golachowski o zwierzakach nie pisze chyba nikt – z poczuciem humoru, lekko, zabawnie, a do tego krótko, celnie i na temat.
O w mordę jeża, jak świetna książka! „Gęby, dzioby i nochale” Mikołaja Golachowskiego z ilustracjami Marii Bulikowskiej, przepięknie wydana przez Wydawnictwo Babaryba to ponad trzydzieści arcyciekawych opowieści o zwierzętach. Tym razem autor nie zaczyna, za przeproszeniem, od dupy strony, jak w swojej poprzedniej książce „Pupy, ogonki i kuperki”, tylko jak należy, od...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Są książki, które nie pozwalają o sobie zapomnieć, o których nie umiem napisać. Nosze je latami w pamięci, obrazy z nich wracają do mnie w najmniej spodziewanym momencie. „Jakbyś kamień jadła” Wojciecha Tochmana to jedna z nich. Nie czytajcie jej.
Opowiada o czasie „po” wojnie na Bałkanach, o historii najnowszej, ciągle świeżej i bolesnej, jak ledwie zabliźniona rana. O miejscach, gdzie ciągle stoją domy ze śladami po kulach. Żyją pokawałkowane rodziny, poszukujące szczątków zamordowanych bliskich, fragmentów ubrań, kawałów kości.
Historii, wydarzeń, czynów, decyzji, a przede wszystkim pamięci o nich nie da się wymazać, tak jak lektury tego krótkiego reportażu. Paradoksalnie zakończenie walk w byłej Jugosławii nie przyniosło ulgi, żadnego pocieszenia tym, którzy wrócili przyszło żyć wieś w wieś, dom w dom, ramię w ramię z mordercami swoich synów, córek, mężów, rodzin. Z historią bolesną, której nie da się zamknąć, jak zakończonego rozdziału, bo nie ma jak pogrzebać, opłakać zmarłych, nie ma jak sfinalizować procesu żałoby. Bo nie ma ciał. Nie ma kogo i jak pożegnać.
Tym zawieszonym w przetrwałej rozpaczy pomaga doktor Ewa Elwira Klonowska. Pieczołowicie składa zmarłych z ułamków, identyfikuje zaginionych. Podczas rozkopywania masowych grobów i ekshumacji towarzyszy jej Wojciech Tochman. Patrząc, relacjonując - sucho, szorstko. Pozornie pozbawiona emocji narracja, prowadzona z dystansem, z wyczuciem, bez poszukiwania sensacji buduje porażającą opowieść. Siłą reportażu Tochmana jest jego lapidarność, autor zdaje raport z kraju po bratobójczej wojnie – krótko, zwięźle, bez zbędnych słów.
Stać z boku i patrzeć, tylko tyle wystarczy by zapamiętać na zawsze to, co się tam wydarzyło: gwałty, morderstwa, masowe groby, ekshumacje, rozpacz rodzin, nieutulony żal, los Jasnej i jej dzieci:
„Weszli inni. Trzech, czterech. Wśród nich był Petar Divjaković, ten, który dzisiaj żyje w Nowym Sadzie i ma szczęśliwą rodzinę.
Rozpoczął się gwałt.
Pytania, których się nie zadaje
– Rozpoczął się gwałt – tyle Jasna ma do powiedzenia na ten temat”
W książce Wojciecha Tochmana okrucieństwo nie potrzebuje artystycznych środków wyrazu, rozbudowanych opisów, szerokich relacji, komentarzy. Mówi samo za siebie. Opowiada o podziałach na oni i my, pokazuje, jak cieniutkie jest szkliwo cywilizacji i szeroko rozumianej kultury, jak rozpadło się pod ciężarem wzajemnych animozji, podziałów religijnych, poczucia przynależności narodowej. Tochman nie moralizuje, ale boleśnie uświadamia, jak łatwo człowiek zwraca się przeciwko koledze, sąsiadowi. Jak łatwo wyciąga broń i jak trudne jest życie, gdy już ją schowa. Z konsekwencjami czynów, z traumą po stracie, z nieufnością i ciągle żywą, podskórną nienawiścią, z niedokończoną żałobą.
To mała – wielka książka o sile kobiet, które trwają pomimo wszystko, które próbują poskładać z kawałków życie okaleczone. O matkach, ciągle czekają, szukają, które wyprawiają pogrzeb ubraniom po dzieciach. Tylko tyle po nich zostało. Ciał nie odnaleziono. Po ludziach i ich życiach zostały body bags. Kawałek bucika, skrawek koszuli, kilka kości. I pamięć, z którą trzeba dalej żyć:
"Jedziemy razem w stronę Nevesinja (Republika Serbska BiH). Jasna (teraz w ciemnych okularach) siedzi na przednim fotelu.
- Tutaj się urodziłam, tutaj umarłam.
Uchyla okno, wiatr rozwiewa jej włosy.
- Życie to imitacja.
Mijamy miasteczko, ludzie spacerują, piją kawę w kawiarniach.
- W każdym z nich widzę mordercę.”
Nie czytajcie tej książki.
Chyba, że chcecie pamiętać.
Są książki, które nie pozwalają o sobie zapomnieć, o których nie umiem napisać. Nosze je latami w pamięci, obrazy z nich wracają do mnie w najmniej spodziewanym momencie. „Jakbyś kamień jadła” Wojciecha Tochmana to jedna z nich. Nie czytajcie jej.
Opowiada o czasie „po” wojnie na Bałkanach, o historii najnowszej, ciągle świeżej i bolesnej, jak ledwie zabliźniona rana. O...
„Odpowiedz bez namysłu – czego nie ma w Twoim życiu ?”
Ojca. Spokoju i ciszy. Przyjaciela. Wolnego czasu. Wiary. Snu. Kota.
Drugiej takiej książki.
„Nie ma” to zbiór reportaży, esejów, opowiadań, wspomnień, intymnych refleksji, drobnych form. Wśród nich „Najkrótszy wykład o NIE MA Hanny Krall”, jednozdaniowy „Reportaż” oraz historia ukryta pod zaskakującym zabiegiem edytorskim, płynąca poza słowami; fragmenty rozmów, urywki snów. Pomiędzy szereg mikropowieści, zachwycających detali, szczegółów i fraz.
Coś przepięknego – obrazy i obrazki ze słów. Widelce do sera zgubione podczas kanonady szczęśliwie odnalezione. Czarny pies, którego trzeba przekroczyć przed wejściem do sklepu z rzeczami po zmarłych. Nieotwarta koperta ze zdjęciami skatowanego dziecka wśród akt sądowych. Życie w tabelce Excel ze śmiercią wpisaną w rubrykę „sukcesy”. Kompot z końca świata lodówki; z dwóch jabłek i kilku śliwek. Niebieskie tulipany pod sosnami, posadzone teatralnie i chaotycznie.
Mariusz Szczygieł jest mistrzem słowa i detalu, uważnym obserwatorem szczegółu, niezwykle cierpliwym rozmówcą i jeszcze lepszym słuchaczem. Pokazuje, że
„Z ludzkiego zamętu, z kolorowych napisów na ścianach wagonu, właściwie z chaosu miasta tak łatwo może się wyłonić konkretny człowiek”
Gromadzi w „Nie ma” sprawy zapadające w pamięć, spotkania i rozmowy z różnorodnymi ludźmi: z czeską poetką, Violą Fischerową, z Jerzym Szczygłem, z rzeźbiarzem Tomaszem Górnickim, z „fałszywą” kuzynką Milady Millerowej, z Jackiem M, z Karolem, z ukraińskim żołnierzem, z artystą przeczuwającym nadejście wojen arktycznych. Tworzy galerię zdarzeń i wspomnień, których wspólnym mianownikiem jest doświadczenie braku. Paradoksalnie jednak po każdym NIE MA zostaje COŚ. Pustka, która okazuje się wartością. Brak ojca, który brzydził się rzeczy używanych, a zwłaszcza ludzi i kobiet. Samobójcza śmierć męża, przerywająca milczenie Violi Fischerowej. Brak grobu, który pozwala spędzić kolejne siedem lat razem. Koniec świata, który się nie wydarzył i okazał się początkiem nowego. Nagła świadomość, że z każdym dniem coraz bardziej nas nie ma, że „Żyjąc, tracimy życie”, że obecność jest rzeczą najcenniejszą, bo
„(…) na końcu okazuje się, że najważniejsza ze wszystkiego jest herbata. I że potem jej brak najbardziej”
Jedyne co zostanie, to buty pod otwartym oknem. Kartka pocztowa wysłana do kogoś przed laty. Rodzinne zdjęcia przekazane do adopcji. Maskotka krecika na lodówce i … pamięć. A dokładnie: „Pamięć to kurwa. Lub. Kurwa. Pamięć”. Zwodnicza, kreacyjna, w którą zapada się nieistniejąca teraźniejszość, z każdą chwilą, z każdym momentem. Pamięć, której nie można ufać, sprzymierzona z czasem; dlatego należy pisać „pamiętam” i stawiać znaki zapytania. I pytania, zarówno sobie, jak i innym. Mariusz Szczygieł w „Nie ma” razem ze swoimi bohaterami nadaje historiom ton, rytm, chronologię, pokazując je z odmiennych perspektyw. Mówiąc słowami innych, realizuje swój prywatny „Projekt Prawda”. Różne perspektywy opowiadania: Człowieka, Kierowcy, Pasażera, Syna, sprawiają, że „Nie ma” staje się historią o kreowaniu opowieści, o zasłanianiu się słowem, tekstem, bohaterem, paradoksalnie Mężczyzną, żeby finalnie obnażyć siebie, te miękkie miejsca, to co … niemęskie, osobiste, bardzo intymne.
Tak jak w życiu, także w książce najtrudniejsze przychodzi znienacka, zaskakuje, podobnie jak najciekawsze; nie anonsuje się, że już jest, tak to teraz, już zaraz nastąpi. Ściska za gardło i sprawia, że „Nie ma” czyta się z bolesnym, wewnętrznym smutkiem, na wstrzymanym oddechu. Nie ma słów, żeby opisać zachwyt tą książką, nie ma słów, żeby „Nie ma” podsumować. Poza jednym.
Dziękuję.
„Odpowiedz bez namysłu – czego nie ma w Twoim życiu ?”
Ojca. Spokoju i ciszy. Przyjaciela. Wolnego czasu. Wiary. Snu. Kota.
Drugiej takiej książki.
„Nie ma” to zbiór reportaży, esejów, opowiadań, wspomnień, intymnych refleksji, drobnych form. Wśród nich „Najkrótszy wykład o NIE MA Hanny Krall”, jednozdaniowy „Reportaż” oraz historia ukryta pod zaskakującym zabiegiem...
Jedyna w swoim rodzaju. Nietypowa Matka Polka. Rosół gotuje na brukwi i pasternaku. Wyciąga koty spod łóżka, ale tylko wtedy, gdy uciekają. Do lekarza nie pójdzie, chyba że musi (bo się udusi) lub rodzi. Z potwierdzonych źródeł (akty urodzenia) wiadomo, że była minimum cztery razy. Ponoć groziła, że przybędzie z własnym znieczuleniem i żądała cesarskiego cięcia, ekstrakcji i liposukcji. Najlepiej wykonanych jednocześnie. Niestety nie zezwolono jej na spożywanie alkoholu w szpitalu. Na pewno wszyscy lekarze ją doskonale zapamiętali, zwłaszcza że urządziła ospa party w angielskiej przychodni. Przypadkiem oczywiście. Zaświeciła gołym biustem na przejściu dla pieszych, także przypadkiem, staruszce narysowała na aucie fallusa, czy ktoś wątpi w to, że przypadkiem? Psią kupę oddała właścicielowi. Psa, nie kupy, tym razem celowo, trzeba koniecznie dodać dla jasności Co nie zmienia faktu, że psy bardzo lubi i jak sama wyznaje – łączy się w bólu z właścicielami wszystkich Maksów.
Koty też lubi (ma dwa, nie licząc tych pod łóżkami) ale za długo się gotują ... do wyjścia z chaty. Przy czym określenia "wyjścia" to zdecydowanie eufemizm, żeby nie powiedzieć wprost, używając wymownego skrótu "spier... ". Z badziewiarami wkroczyła do Armaniego. Mogę tak długo wymieniać, ale nie chcę psuć zabawy, tym, którzy jeszcze jej nie znają.
Napiszę więc tylko, że uwielbiam jej poczucie humoru, styl pisania, ironiczne podejście do świata, dystans i mądrość. Kobieta z jajami, ale bez wąsa. Bezkompromisowa, inteligentna, szczera (ale uwaga, kiedy krzyczy "Siara!" to woła męża). Pisze od lat. Najpierw blogowała, potem podbiła serca ludzi na facebooku. Teraz wydała książkę. Zbiór historii, anegdot, felietonów, lekkich zabawnych, po prostu – świetnych. Sięgnijcie po nią koniecznie, kupcie przyjaciółce, matce, teściowej, sąsiadce, koleżance. Jak to mówi autorka - "Życie jest za krótkie, żeby się nie śmiać"
Nietypowa Matka Polka nie szpachluje niczego, poza własną twarzą ( ale tylko do zdjęcia; jak nie ma czasu to nosi maskę Chewbacca), nie podkolorowuje rzeczywistości, nie używa barwnych filtrów. Pisze jak jest. O sobie, o dzieciach, o życiowych perypetiach. Czasem zębem draśnie pseudopolityków (a mamy innych?) i pseudocelebrytów. Używa słów uważanych potocznie za obraźliwe – żeby nie było, że nie uprzedzałam.
Łapie za serce ( jeśli siebie, to znaczy, że szuka piersiówki ) i doprowadza do łez – śmiechu lub rozpaczy, w zależności od tego kim jesteś: czytającym, czy opisywanym.
Płakałam dziś przez nią. Niech to będzie najlepsza rekomendacja.
Jedyna w swoim rodzaju. Nietypowa Matka Polka. Rosół gotuje na brukwi i pasternaku. Wyciąga koty spod łóżka, ale tylko wtedy, gdy uciekają. Do lekarza nie pójdzie, chyba że musi (bo się udusi) lub rodzi. Z potwierdzonych źródeł (akty urodzenia) wiadomo, że była minimum cztery razy. Ponoć groziła, że przybędzie z własnym znieczuleniem i żądała cesarskiego cięcia, ekstrakcji...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
akie rzeczy po prostu się zdarzają. Ktoś znika bezpowrotnie. Słowo rzucone w złości przez rozczarowanego dziesięciolatka staje się ciałem. Dosłownie. Gdzieś w dalekiej Japonii, choć niczego do końca nie wiadomo. Kobieta zbierająca fontanny spotyka Mężczyznę Uporczywie Oglądającego Komody. Dziecko się rodzi, ale jakieś inne. Ktoś ginie. Nieudany wywrót przez lewe skrzydło przywołuje gdzieś w pamięci i wyświetla w nagłym błysku słowa wypowiedziane i niewypowiedziane.
Tak, takie rzeczy po prostu się zdarzają. Zostaje syn i palec dźgający nagłym bólem pod sercem. W codzienność wrasta ktoś nowy, choć stary; ze swoimi powiedzeniami i znajomym, miętowym zapachem kremu do golenia. Klemens dostaje w prezencie na urodziny durszlak, szczotkę do butów i lśniącą gałkę od karnisza. Śmierć przychodzi nagle i zastaje zdezorientowanego Dzika i jego matkę na przystanku; z siatami zakupów, z plecakiem wypełnionym balonami.
Tak, takie rzeczy po prostu się zdarzają. Oskarowi pęka pod pachą źle wyprasowana koszula, gdy pada na kolana przed swoją dziewczyną. Olga nie umie odpowiedzieć na żadne pytanie, ani sobie, ani innym. Codziennie przyjeżdżać do kawiarni i czeka. Mikołaj Lipski jak przystało na prawdziwego pianistę – przestaje grać, wybierając swoją własną droga do doskonałości. Starość zamienia go strzęp człowieka. Tak, takie rzeczy...
„Nikt nie idzie” - najnowsza powieść Jakuba Małeckiego to historie kilku przypadkowych osów, które początkowo trudno zrekonstruować; podzielona na rozsypane, niechronologiczne epizody, urwane opowieści, niedokończone wątki. Wspaniała literatura obyczajowa, przenikliwa i nieoczywista; uświadamiająca boleśnie, że każde życie pełne jest przegapionych okazji, zmarnowanych szans, straconych dni. A jednocześnie - że innego nie ma i nie będzie… To książka o niedoskonałości, o codziennym mijaniu się. W kawiarni na rogu, na ulicy, pod domem, a przede wszystkim - w życiu. I o czekaniu, które często jest czekaniem na nikogo, na nic. Przepiękna, przejmująca opowieść o samotności codziennej, która jak pandemia, szerzy się zagarniając Marzenę Mazur, Wichowskiego, Mikołaja Lipskiego. Wszystkich demokratycznie: i starych, i młodych; Oskara i Olgę, choć oferta jest szeroka i można przebierać. Teoretycznie.
„… a teraz palec na kolejnych męskich twarzach w telefonie – aplikacja randkowa jak niekończący się regał w supermarkecie: lewo, prawo, jeszcze tylko dwóch, trzech obejrzy, ale ogląda dalej, próbując nie myśleć o tym, że ją też właśnie teraz ktoś po sekundzie analizy posyła na stertę twarzy po lewej, prawej stronie ekranu, że ona też jest tylko przecenionym produktem w bogatej ofercie mniej luba bardziej samotnych ludzi udających ludzi mniej lub bardziej szczęśliwych”
Opowieść o samotności elementarnej wpisanej w ludzki los. O tym, że w życiu każdy jest tak naprawdę sam. Zawsze sam. Można być obok. Można być blisko, co nie zmienia faktu, że samotność jest podstawowym składnikiem ludzkiego życia, co najboleśniej dotyka w obliczu spraw ostatecznych. Gdy trzeba się zebrać, nagle i niespodziewanie, wyruszyć w drogę bez pakowania i bagażu, nie ruszając się już nigdy z miejsca, okazuje się, że:
„Tą drogą / Nikt nie idzie/ Tego dzisiejszego wieczoru”
Wielka prawda zawarta jest w małym wierszu, w haiku pisanym na łożu śmierci, na ostatnim oddechu, tuż przed osunięciem się w czerń, w dalekiej Japonii, kraju, który podobno w ogóle nie istnieje. Małecki boleśnie uświadamia, że jedyne co zostaje, to słowa. Wypowiedziane i niewypowiedziane, choć oczekiwane; słowa, które mają moc – budowania, ale i niszczenia. Także te, które nigdy nie padły
"Przypomniał sobie, jak podczas turnieju bokserskiego, na który wybrał się z Wichowskim i Szczepanikiem, spotkał jednego z pięściarzy po walce, na parkingu. Mężczyzna siedział na krawężniku i wyglądał, jakby miał już nigdy nie dość do siebie. Antek patrzył na jego pokiereszowaną twarz. Chciał podejść i mu powiedzieć, że wspaniale walczył, ale odwrócił się i nic nie powiedział”
Fenomenalna, przejmująca i smutna opowieść o znikających możliwościach, o tym, że życie nie jest sumą wyborów, że najczęstsza i najprawdziwsza odpowiedź na większość pytań brzmi „nie wiem”, że jedyne, co po nas zostaje to słowa, protokół kasacyjny, wzmianka w prasie, niezrealizowane plany, niewykorzystane vouchery.
I bliscy. I dzieci.
akie rzeczy po prostu się zdarzają. Ktoś znika bezpowrotnie. Słowo rzucone w złości przez rozczarowanego dziesięciolatka staje się ciałem. Dosłownie. Gdzieś w dalekiej Japonii, choć niczego do końca nie wiadomo. Kobieta zbierająca fontanny spotyka Mężczyznę Uporczywie Oglądającego Komody. Dziecko się rodzi, ale jakieś inne. Ktoś ginie. Nieudany wywrót przez lewe skrzydło...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Dziesięć opowiadań. Dziesięć różnych miejsc – Azja, jakieś mieszkanie na peryferiach miasteczka, Chiny, luksusowa klinika w Szwajcarii, stara kamienica, Wołyń w czasach potopu szwedzkiego, wyimaginowane państwo z futurystycznej przyszłości. Kilkunastu bohaterów, których nic nie łączy: pasażer samolotu opowiadający towarzyszce podróży o ciemnej postaci z żarzącym się punkcikiem zapalonego papierosa, którą widywał przez lata w ciemności dziecinnego pokoju i kobieta, która postanowiła przestać być sobą. Królewski lekarza zajmujący się badaniem „plica polonica” i emeryt, który odkrywa pewnego dnia, że jego skarpetki mają pionowy szew i jest to rzecz absolutnie normalna w swej nienormalności.
Mikroświaty wykreowane przez Olgę Tokarczuk w najnowszym zbiorze opowiadań tylko pozornie nie mają żadnego wspólnego mianownika. De facto, definiuje go już sam tytuł: „Opowiadania bizarne” – według francuskiej etymologii słowa „bizzare” - dziwne, zmienne, niezwykłe, ale i śmieszne.
Z każdą kolejną opowieścią w światach pozornie znanych
i oswojonych przybywa kuriozalnych zdarzeń i postaci, narasta zdumienie, groteska i poczucie… dziwności. Orszak królewski odnajduje w lesie zielonkawe dzieci, a znany profesor wypada ze swojego życia na skutek wypadku przypadkowo spotkanej na schodach kobiety. Z kolei Pan B, staruszek na emeryturze, pewnego dnia zauważa, że znaczki pocztowe stały się okrągłe, kieliszkom wyrosły dzióbki, a na zegarach w miejscu godziny dwunastej pojawiło się zero. W swoich opowiadaniach Olga Tokarczuk indukuje rzeczywistość nieuchwytną, pokazuje świat, który przyśpieszył i ludzi, których zmysły się stępiły. Jak mówi jedna z bohaterek opowiadania „Szwy”:
„Z nami jest jak ze starymi klepsydrami, wiesz, kochanieńki. Czytałam o tym. W takich klepsydrach ziarnka piasku od częstego przesypywani robią się bardziej okrągłe, wycierają się i piasek przesypuje się szybciej”. Stare klepsydry zawsze się śpieszą. Wiedział Pan o tym? Tak samo nasz układ nerwowy, on też się zużył, wie Pan, bodźce lecą przez niego jak przez dziurawe sito i dlatego mamy wrażenie, że czas płynie szybciej”
Niepokojąco brzmi ta konstatacja, prawda? - zwłaszcza gdy gna się przez własne, osobiste życie w zawrotnym tempie. Tokarczuk w swoich opowiadaniach skłania do refleksji nad płynnością przenikania świata oswojonego, znanego, w nowy, niepojęty i dziwny. Zmutowana nagle i niespodziewanie teraźniejszość zaskakuje i bohaterów, i czytelnika. W opowiadaniu „Przetwory” niepracujący miłośnik piwa i piłki nożnej staje po śmierci starej matki w obliczu rzeczywistości przetworzonej, zamkniętej w … słoikach. Dosłownie. Jedyne co mu pozostawia rodzicielka to weki, a w nich m.in. „fasolka szparagowa apertyzowana”, „dynia w przecierze porzeczkowym”, „porzeczki w przecierze dyniowym”, „sznurówki w occie 2014”, „gąbkę w sosie pomidorowym” i... „grzypki marynowane 2005”.
Autorka „Opowiadań bizarnych” po mistrzowsku buduje suspens, gra ironią i czarnym humorem (tak, tak ignorowanie błędów ortograficznych może mieć śmiertelne skutki! ) prowadząc swoje historie do nieoczekiwanego zakończenia. Bawi, opisując królewskiego lekarza, który za przedmiot swoich badań obrał „kołtun polski”, śmieszy, podkreślając, że żona Pana M, co ma nowe serce made in China, jest zwykła fryzjerką, a nie żadna właścicielką „Manufaktury fryzur” czy „Klinik włosów”, ale przede wszystkim - skłania do refleksji. Snując futurystyczne wizje, stawia pytania o sens i cel postępu, o konsekwencje wynikające z naruszania praw natury.
„Nowotworzy” światy w których ( o ironio!), nie ma nic plastikowego, ego dzieli się Egony, z funkcją automatycznego uruchamiania o świcie (które muszą kończyć specjalne kursy, aby posiadać dzieci - czyż to nie wspaniała wizja?), a podstawowym nośnikami informacji staje się T-shirt i… napis na nim. Światy, gdzie coroczne zmartwychwstanie transmituje telewizja, mięso hodowane jest w inkubatorach (także piękna wizja), a cechy dziecka wybiera z pakietu dostępnych (mniej piękna wizja), gdzie najpopularniejsze „mieszanki” to te czarnoskóre o skośnych oczach....
Nie ma za to Boga, są święci wydobyci rzymskich katakumb, rozesłani po świecie z dorobionymi biografiami, sklonowani, jest Monodikos kamieniowany co roku przez Godnych wyłanianych drogą losowania, zredukowany do cielesności, reanimowany i masowany, bo „tylko czas ciała jest prawdziwy”. Jest w tych opowiadaniach to, co uwielbiam: mieszanka refleksji filozoficznej, ironii, groteski, czarnego humoru, sarkazmu, futurystycznych wizji, swoista magia, ale i to zmrużone oko, puszczone do czytelnika, bo jak mówi jedna z Egonów:
„Moralnie to jest wątpliwa sprawa, ze w ogóle można się utrzymywać z kłamstw i zmyśleń, ale ludzie robią gorsze rzeczy”.
Robią.
Tworzą świat, którego zaczyna być za dużo, a na dodatek - z dnia na dzień... dziwnieje.
www.facebook.com/pisacja/
Dziesięć opowiadań. Dziesięć różnych miejsc – Azja, jakieś mieszkanie na peryferiach miasteczka, Chiny, luksusowa klinika w Szwajcarii, stara kamienica, Wołyń w czasach potopu szwedzkiego, wyimaginowane państwo z futurystycznej przyszłości. Kilkunastu bohaterów, których nic nie łączy: pasażer samolotu opowiadający towarzyszce podróży o ciemnej postaci z żarzącym się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-01-22
NIE-NA-WI-DZE tej książki!!! Szczerze, z całego serca, ze wszystkich sił. Mam ochotę spalić ją w piecu, ale nie mam pieca. Wyrwana ze snu w środku nocy, nie otwierając oczu, ani tej nieszczęsnej książki, na hasło “pocitaj, co lobią auta” reaguję niczym pies Pawłowa - zaczynam lecieć z automatu: “Spójrzmy jakie są powody, że się tłoczą samochody. Dzielny maluch, chociaż mały, dom na kółkach ciągnie cały”.
Tak, znam ją na pamięć, bo mojemu synowi, w myśl zasady inżyniera Mamonia, podobają się te melodie, które już słyszał, więc katuje mnie czytaniem tej książki od blisko dwóch lat. Codziennie. To powinno być zakwalifikowane jako znęcanie się nad rodzicem. Ile można, no ile można: liczyć traktory, szukać różnic, pokazywać, kto pomoże kotu zejść z drzewa?
Kupcie sobie tę książkę, kupcie, dlaczego tylko ja mam mieć nerwicę...
Będziecie szukać w warsztacie wałka do ciasta, miksera, widelca, młynka do kawy i innych kuchennych utensyliów przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku, no chyba, że Wam wcześniej zacznie oko latać, jak mi. Będziecie jeździć palcem po torze aż do zatarcia linii papilarnych i prowadzić Malucha do mety. Będziecie odkrywać szczury kąpiące się w kanale pod parkingiem, flaszkę na trawie po kraksie i milion innych szczegółów. To, co tam narysował Artur Nowicki, przechodzi (ludzkie) pojęcie takiego trzylatka – traktory, betoniarki, śmieciary, ambulanse, wozy bojowe, nawet ratrak się znalazł! Wszystkie przeżywają przygody, robią miny, pracują, a o tym, co się dzieje opowiada... Fiat 126P. Znakomitym wierszem, którego autor, Marcin Brykczyński będzie się dusił w piekle na wolnym ogniu, a kolejne polana pod kocioł będą dokładali będą rodzice, którzy nawet we śnie mamroczą pod nosem: “Nie wystarczą dobre chęci, gdy się na złą drogę skręci”. Osobiście podsypię węgla. Naprawdę warto, książka jest pięknie wydana, na grubej, sztywnej tekturze, pełna szczegółów, zapewnia rozrywkę na wiele wieczorów, na więcej niż przypuszczacie, jest nieodkładalna i niezniszczalna, więc tak siedzę sobie, patrzę na nią i wyobrażam sobie, jak będzie się dobrze palić.
Także ten... piec okazyjnie kupię.
NIE-NA-WI-DZE tej książki!!! Szczerze, z całego serca, ze wszystkich sił. Mam ochotę spalić ją w piecu, ale nie mam pieca. Wyrwana ze snu w środku nocy, nie otwierając oczu, ani tej nieszczęsnej książki, na hasło “pocitaj, co lobią auta” reaguję niczym pies Pawłowa - zaczynam lecieć z automatu: “Spójrzmy jakie są powody, że się tłoczą samochody. Dzielny maluch, chociaż...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Gdzie życie i śmierć dzielą dokładnie czterdzieści dwa metry, a uliczna lampa świeci prosto w niebo? Czemu na większości czeskich zup dryfuje kopiec bitej śmietany? Czy można wypić kawę na cudzych śmieciach? Jak z sojuszu czeskiego pragmatyzmu i duchowości narodził się kościół w apartamentowcu? W której świątyni w Pradze nikt nie klęka? Jak za pomocą odświeżacza powietrza uczcić pamięć o pewnej hrabinie? Gdzie pił Hrabal, a może raczej - gdzie nie pił? Czemu na dachu willi mieści się prysznic? Co ma wspólnego Ślepa Koteczka z naleśnikami? Jak wsiąść do winy, która nigdy się nie zatrzymuje? Gdzie można zjeść na życiorysie Havla? Kiedy jechać do Pragi, kiedy nie jechać, gdzie iść, gdzie nie iść? Co zobaczyć, a co pominąć? Tak dużo pytań, tak mało odpowiedzi… Gdzie ich szukać? Kogo spytać? Wiadomo!
Podobno „Osobisty przewodnik po Pradze” powstał ze zdenerwowania Mariusza Szczygła i braku sił, by odpowiadać na kolejne tego typu pytania – gdzie i dlaczego warto pójść w czeskiej stolicy. Pisząc o sześćdziesięciu nieoczywistych miejscach w Pradze, które trzeba odwiedzić, reporter zaprasza na zaplecze miasta, do barów, na zamknięty dworzec, do kawiarni, na pocztę, na długi spacer, a przede wszystkim – do uważnego słuchania i rozmowy, także z przypadkowo spotkanymi ludźmi. Czeski taksówkarz, który na wstępie uprzejmie poinformował: „Dobrze, że pan do mnie wsiadł – zaczął – bo ja w przeciwieństwie do większości taksówkarzy w Pradze nie jestem idiotą”, z miejsca stał się moim faworytem. Choć tajemniczy nieznajomy z jednej z praskich piwnic również miał w sobie dużo czeskiego uroku:
„Na zdezelowanym metalowym krześle przed monitorem siedział młody wysoki blondyn. Miał na sobie tylko damskie koronkowe figi. Jego ubranie wisiało na haku, trampki stały obok krzesła. Odwrócił do mnie głowę i spytał:
- Masz psa?
- Nie – odpowiedziałem. – Mam kota.
- To spieprzaj”.
Absurdalne? Witamy w Pradze nieoczywistej, nieco dzikiej i nieznanej. Choć puenta tej konwersacji nie zabrzmiała zachęcająco, Mariusz Szczygieł pokazuje, że warto zejść schodami w głąb praskich piwiarni. Opowiadając o czeskiej stolicy w felietonowym stylu, o jej historii, zachęca do nieśpieszności, skupienia, pokazuje jak spojrzeć na zadeptane turystycznie miasto z zupełnie innej perspektywy. Pomagają w tym piękne - brzydkie fotografie Filipa Springera.
„Osobisty przewodnik po Pradze” Mariusza Szczygła to wielka pochwała uważności, podnoszenia głowy i patrzenia pod nogi. To poznawanie nieoczywistego, ukrytego, zaglądanie pod podszewkę Pragi. Wejście od zaplecza, pod skórę miasta, w którym absurd, groteska i wielka historia idą w parze tanecznym krokiem jak Ginger i Fred. Między kostką brukową tkwią kamienia pamięci, życiorys Havla można zaleźć na podkładce pod talerze, a w jednym z lokali nad pisuarami wiszą świńskie ryje, zaopatrzone w metalowe podpórki obite skórą, o które delikwent może się oprzeć głową, jeśli nie ma siły, by ustać samodzielnie.
W Pradze miksuje się wszystko, wielka literatura, sztuka i proza życia, a wędrówka po niej, z przewodnikiem Szczygła w ręku, to lekcja skupienia, odkrywanie detalu, nieoczywistego piękna rzeczy stricte użytkowych. A także – lekcja zadawania pytań, na które reporter nie udziela odpowiedzi. Choć Mariusz Szczygieł patrzy na Pragę wzrokiem zakochanego, który widzi więcej, zachwyca się szczegółami, nie narzuca swojej perspektywy widzenia. Szuka. Patrzy. Rozmawia. Praga wydaje się być tylko pretekstem do opowieści, do stawiania pytań, do refleksji. W tym tej najważniejszej. Co jeśli?
Jeśli pisanie, to ciągłe dopytywanie się "kim jestem"?
Gdzie życie i śmierć dzielą dokładnie czterdzieści dwa metry, a uliczna lampa świeci prosto w niebo? Czemu na większości czeskich zup dryfuje kopiec bitej śmietany? Czy można wypić kawę na cudzych śmieciach? Jak z sojuszu czeskiego pragmatyzmu i duchowości narodził się kościół w apartamentowcu? W której świątyni w Pradze nikt nie klęka? Jak za pomocą odświeżacza powietrza...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ot, jeden dzień z życia rodziny. Trzy siostry wraz z dziećmi i psem wyruszają w podróż na urodziny ojca. Z każdym przebytym kilometrem atmosfera pomiędzy Blanką, Olgą i Kristiną staje się coraz bardziej napięta; nastoletnie dziewczynki kłócą się, rozwydrzony przedszkolak marudzi, niemowlę płacze, buldog skacze po siedzeniach, zaczyna sypać śnieg, a jakby tego było mało, auto psuje się.
W ciasnej, zamkniętej przestrzeni samochodu szybko robi się gęsto od wzajemnych złośliwości, animozji i oskarżeń. Jak mogłaś dać im czekoladę? Czemu pozwoliłaś pić dziewczynkom pić colę? Miałaś ich pilnować, teraz są całe mokre. Nie masz pojęcia o wychowaniu dzieci! Nigdy się z nikim nie zwiążesz, jak się będziesz ubierać i zachowywać jak gówniara! Twój syn to rozpuszczony, źle wychowany bachor. On Cię zdradza, bo jesteś gruba i zaniedbana. A z Tobą żaden facet nie wytrzyma, sama jesteś sobie winna, że Cię zostawił samą z dzieckiem. Gówno wiecie. Stara śpiewka, brzmi znajomo, prawda?
Soukupova jednak nie ocenia, nie diagnozuje, nie daje gotowych recept, nie umoralnia, nie etykietuje. Ona po prostu opisuje kolejne, drobne sytuacje, pozostawiając czytelnikowi przestrzeń na wyciągnięcie własnych wniosków. I to w tej książce boli najbardziej, ta narracyjna bezstronność, to płynne przenikanie się rożnych punktów widzenia: relacji, myśli i słów zupełnie różnych kobiet, tylko z pozoru sobie bliskich. Blanka ma nadwagę i troje dzieci, jest zmęczona, zaniedbana i podejrzewa swojego męża o niewierność. Olga z kolei świetnie ubrana, doskonale zorganizowana, zapracowana prawniczka, samotnie wychowuje kilkuletniego syna. Najmłodsza Kristina zaś to młoda, beztroska i niefrasobliwa dziewczyna uwikłana w romans z żonatym mężczyzn.
Soukupowa po mistrzowsku relacjonuje ten natłok myśli kotłujący się w bohaterkach, a także w ich dzieciach, przytacza wymiany zdań, wszystkie te nieopatrznie rzucone, zbędne i bolesne słowa, pokazując jak narasta frustracja, jak wyłaniają się głęboko skrywane, wzajemne rozgoryczenie i rozżalenie. To wszystko sprawia, że wychynąć w końcu wręcz musi siostrzana zazdrość, dawna rywalizacja, nieobecni mężowie, partnerzy i … milczący ojciec, który determinuje życie swoich córek, choć nawet w rodzinnym domu już go nie ma.
To z relacji matki, Marie poznajemy nostalgiczną historię tego małżeństwa, toksycznych relacji z teściową, niespełnionych marzeń o wielkiej miłości i idealnym macierzyństwie. To ona organizuje i próbuje odegrać spektakl z okazji urodzin już byłego męża, po raz ostatni w starych dekoracjach. Jednak w ciasnej, zatłoczonej przestrzeni, gdzie spotyka się cała rodzina, nikt tak naprawdę nie ma ochoty być, solenizant od towarzystwa córek woli drzemkę i czytanie gazety, dzieci nie chcą siedzieć przy stole, chcą tort i oglądać bajki, a jedynie matka próbuje utrzymać jakiekolwiek pozory – dla dzieci. Przywykła przez lata choć dawno już odkryła, że wraz z upływem czasu:
„(…) nie można nic na to poradzić, czuje się tylko wstręt, nawet nie od razu, wstręt przychodzi z czasem, jak gniew, kiedy znajdujesz w wannie jego paznokcie albo obsikaną deskę klozetową, jak stawiasz przed nim kolację, a on czyta gazetę i ani be, ani me, albo kiedy leżysz na kanapie z okładem na czole, a on nawet nie spyta, co Ci jest, w takich chwilach lepiej po prostu być samemu, bo samotny człowiek niczego się nie spodziewa, niczego nie oczekuje, a kiedy żyje z kimś, łudzi się, że ta druga osoba zachowa się w jakiś konkretny sposób, że się do czegoś przyda, że będzie czuć się lepiej tylko dlatego, że ta druga osoba jest przy nim. Ale tak jest, jeśli dwoje ludzi nie kocha się naprawdę od samego początku, jeśli są tylko szaleńczo zakochani (w naszym wypadku było tak chyba tylko z mojej strony), z czasem życie robi się nie do wytrzymania, z dziećmi czy bez, po prostu nie da się swobodnie oddychać w towarzystwie tej drugiej osoby”
Przejmująca, poruszająca, doskonale napisana opowieść o rodzinie, o domu, gdzie wszystko się rozpada. Nawet śnieg, kryjąc wszystko grubą, miękką warstwa białego puchu. Przez moment jest czysto, nieskazitelnie, pięknie. Przez chwilę.
Za moim oknem także sypie śnieg. Dawno nie czytałam tak dobrej książki. Siedzę i mielę w głowie, to co napisała Soukupowa:
„…Nigdy nie wiadomo, czego można się spodziewać od życia. Czasem jednak wiadomo …"
Ot, jeden dzień z życia rodziny. Trzy siostry wraz z dziećmi i psem wyruszają w podróż na urodziny ojca. Z każdym przebytym kilometrem atmosfera pomiędzy Blanką, Olgą i Kristiną staje się coraz bardziej napięta; nastoletnie dziewczynki kłócą się, rozwydrzony przedszkolak marudzi, niemowlę płacze, buldog skacze po siedzeniach, zaczyna sypać śnieg, a jakby tego było mało,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Mają być cicho. Nie przeszkadzać. Nie gadać tyle. Przecież i tak nikt tego nie słucha. Dzieci i ryby głosu nie maja. A książki nie ocenia się po okładce. Podobno.
Ta sprawiła, że sięgnęłam po zbiór reportaży Łukasza Pilipa „Podwórko bez trzepaka”. Najkrócej mówiąc: świetny debiut, który właściwie przeszedł bez echa. A szkoda, wielka szkoda. Kilka historii znałam, czytałam je w DF i chyba po raz pierwszy mi to nie przeszkadzało. O ile najczęściej nie mam dobrego zdania o przedrukach reportaży prasowych w formie książek, tak Łukasz Filip z dziecięcych historii uczynił majstersztyk. Przede wszystkim, przyznając dzieciom prawo głosu i prawo do opowiedzenia o własnych doświadczeniach.
Łukasz Pilip nie narusza intymności, nie wchodzi z butami do dziecięcego świata, nie szuka taniej sensacji. Uważnie słucha i przed wszystkim - stara się zrozumieć. Nie ma w tych reportażach poczucia wyższości, moralizatorskiego tonu, jest za to wielki szacunek dla drugiego, małego człowieka, uważność i autentyczne zainteresowanie tym, co ma do powiedzenia dziecko. A historie z dzieciństwa, które zgromadził autor zbioru nie mają nic wspólnego z tanim sentymentalizmem i rzewnymi opowieściami o szczenięcych latach.
Owszem, pojawiają się w zbiorze krótkie, fragmentaryczne wspomnienia - obrazki z dzieciństwa, a w nich lalka z perzu, z oczami z guzików, rakiety napędzane mieszaniną saletry i cukru, „sekrety” pod szkiełkiem zakopane w ziemi, akcje „niewidzialnej ręki”, zabawy w wojnę i w czterech pancernych – ale jako piękne dopełnienie i jednocześnie kontrapunkt dłuższych historii.
Cudowne lata? Dzieciństwo sielskie i anielskie? Niekoniecznie. Nie zawsze. Bardzo często to czas bezpowrotnie utraconych szans i możliwości. Wiele jest u Pilipa opowieści o dzieciach, które musiały błyskawicznie dorosnąć. O Maćku, który stał się rodzicem swoich rodziców. Miał trzy lata, gdy po raz pierwszy ugotował im zupę, a jako nastolatek regularnie ćwiczył na siłowni, by móc dźwignąć bezwładną mamę. O kilkuletniej Nel, która wraz z rocznym bratem Noe i rodzicami wypłynęła katamaranem w rejs, który miała zbliżyć rodzinę, a doprowadził do jej rozpadu. Skutkiem ubocznym było dzieciństwo spędzone w podróży po oceanach i najpiękniejszych wyspach świata. O autystycznym geniuszu Maćku, który biegle zna sześć języków, skończył prawo, zrobił doktorat, choć właściwie nie mówi, a którego osobistą asystentką stała się mama.
To też o nich opowieści, o rodzicach, o ich bezradności, samotności, o zmaganiu się z rodzicielstwem, z absurdami prawa, służby zdrowia, systemu edukacji i samym sobą w świecie, który oszalał. Całodobowa transmisja życia rodzinnego w internecie? Czemu nie? Nagabywanie kilkuletnich dziewczynek na czatach? Norma. Dzieci manipulowane, bite, głodzone, poniżane przez rodzinę zastępczą? Zdarza się. Zerwane adopcje, rozwiązane rodzicielstwo – czy można przestać być czyimś dzieckiem? Jak najbardziej.
Czasem dzieciństwo kończy się w najmniej spodziewanym momencie. Czasem nawet nie zaczyna, bo trzeba jak najszybciej dorosnąć. Czasem dopiero po latach człowiek orientuje się, jak wiele miał, dopiero wtedy docenia tamten czas i jego pojedyncze atrybuty:
„Myślałeś kiedyś o kurtce ze wzruszeniem? Nie? To słuchaj. (…) Więc dziś ta kurtka wyciska ze mnie łzy. Gdy wracam z pracy do domu wspominam, jak z mamą tarabaniliśmy się po nią autobusami i tramwajami. Jak jej zależało, żebym nie przemarzła. Jak miała trudno w życiu, bo zostawił ją mąż, a ona przejęła jego rolę. Jak dbała o mnie. No właśnie, pytasz, kiedy to zrozumiałam. Dopiero jako dorosła osoba. To wtedy pomyślałam: ile bym dziś dała, żeby przez minutę pomacać tę kurtkę”.
Po lekturze tych reportaży wiem na pewno, że jedną z nielicznych rzeczy w życiu, o którą warto się starać, na których mi zależy, to by dać dzieciom dobre, spokojne i bezpieczne dzieciństwo. To baza na całe życie.
Mają być cicho. Nie przeszkadzać. Nie gadać tyle. Przecież i tak nikt tego nie słucha. Dzieci i ryby głosu nie maja. A książki nie ocenia się po okładce. Podobno.
Ta sprawiła, że sięgnęłam po zbiór reportaży Łukasza Pilipa „Podwórko bez trzepaka”. Najkrócej mówiąc: świetny debiut, który właściwie przeszedł bez echa. A szkoda, wielka szkoda. Kilka historii znałam, czytałam...
Pewnego dnia konduktor Młynek znajduje w pociągu kapelusz, nakręcanego pieska, robótkę ręczną i … niemowlę. Tak zaczyna się historia niezwykle pogodnej dziewczynki, Hesi, przy której nawet najbardziej rozwrzeszczane noworodki przestają płakać.
Z kolejowego magazynu rzeczy znalezionych zawsze uśmiechnięta dziewczynka trafia do przytułku dla maluchów, a następnie do Domu Dziecka Słonecznik. W tej placówce króluje swoboda; nie ma rozpisek, regulaminów, zasad i reguł, nie funkcjonuje żaden system nagród i kar. Rządzi nim pani Pralinka, znana z umiłowania do słodyczy oraz tego, że nigdy żadnego dziecka do niczego nie zmusza, nie wyśmiewa i nigdy niczemu się nie dziwi.
Toteż gdy na głowie nowej podopiecznej zaczynają rosnąć … jabłka, dyrektorka podchodzi do całej absurdalnej sytuacji po prostu praktycznie – pozwala dzieciom konsumować owoce, które, o dziwo, wprawiają ich w znakomity nastrój! Jedna z pracownic kuchni postanawia wykorzystać zaskakujący urodzaj. Tak oto, w domu, w którym nikt nie ustala dyżurów, a kucharce pomaga ten, kogo uda się akurat złapać za fraki, w każdą środę piecze się.. jabłecznik z owoców pochodzących z podejrzanego, nieprzebadanego źródła. Z głowy Hesi. Ciasto ma niezwykłe właściwości – wprawia wszystkich w dobry nastrój i napełnia poczuciem szczęścia:
„Choć na dworze wiało i mżyło, wszyscy czuli się, jakby dom i ogród były otulone miękką, ciepłą chustą z długimi frędzelkami. Sala dla chorych dzieci, zwykle przepełniona, dziś świeciła pustkami. Od tamtej pory środa, czyli Dzień Jabłecznika, stała się największym świętem mieszkańców domu dziecka Słonecznik (…) Kucharka Franciszka, Pralinka, Hesia, Odo, Tomuś, Bożena i cała reszta, dokładnie osiemdziesięcioro czworo dzieci, wszyscy czuli, że rozciągająca się od środy do środy radość nie ma granic”.
Niestety, jak w każdej bajce, nad Dom Dziecka Słonecznik nadciągają czarne chmury, bowiem Pralinka trafia do szpitala, a w pełnej swobody placówce pojawia się zastępca – Henryk Bury. Uzbrojony po zęby w zasady, normy, wytyczne, zamierza w dzieciach rozbudzić ambicje, zamiłowanie do porządku i dyscypliny, a sam dom wyczyścić, wypolerować i uporządkować. Jak powszechnie wiadomo, dobrymi chęciami bywa piekło wybrukowane, więc w placówce szybko robi się czysto… i smutno. Hesia zostaje uznana za chorą, poddana szczegółowym badaniom i terapii, no bo przecież zdrowemu dziecku jabłka na głowie nie rosną. Jakie były jej efekty?
„W Hesi czegoś brakowało, coś zniknęło, tylko co? Na jej głowie nadal rosły jabłka, choć już dużo rzadziej – jedno, góra dwa na tydzień. Porzuciła samotne wyprawy do ogrodu. Nie siedziała już godzinami pogrążona w zadumie i nie dłubała w nosie. Jej zwykle otwarte, dziwiące się wszystkiemu oczy zrobiły się jakby mniejsze, Była blada i wyglądała niezdrowo. Przestała się uśmiechać. Przestała się zachwycać. Nikt od dawna nie słyszał, by mówiła: „A niech mnie!” Hesia oduczyła się być szczęśliwym dzieckiem”
Jak to się wszystko skończyło? A sprawdźcie sobie :-D
Jedno Wam powiem. Książek dla dzieci czytamy bardzo dużo, raz w tygodniu idziemy z wielką torbą do biblioteki i wypożyczamy tyle, ile się da. Zwykle kilkanaście.(zastanawiałam się nawet ostatnio, czy nie dałoby się zapisać naszego psa, w końcu zawsze lezie z nami, a to jedna karta i pięć książek więcej). Jednak mało która zapada mi w pamięć na tyle, by o niej napisać.
„Pyszna środa” to jedna z tych nielicznych, po które sięgnąć naprawdę warto. Wspaniała, ciepła opowieść, kawał wybornej lektury! Na każdy dzień tygodnia, z genialnym przesłaniem, aktualnym zawsze i wszędzie.
Pamiętajcie, wcale nie mędrca szkiełko i oko jest najważniejsze. Weźcie to sobie do serca, bo Iva Prochazkova ma rację. Niech żyje swoboda, bałagan, kreatywność i anarchia. Miejcie w dupie porządek, czyste białe rajstopki, wyprasowane w kancik spodenki, sterylne łazienki, wylizane na wysoki połysk mieszkania, starannie wykonane prace domowe, niezdeptaną, przyciętą pod sznurek trawę w ogródku. Porzućcie te wszystkie atrybuty pozornej kontroli. Bawcie się. Cieszcie się swobodą, Nie myślcie za dużo, nie zastanawiajcie się. To szkodzi na głowę. Serio.
To co? Komu kawałek szarlotki?
Pewnego dnia konduktor Młynek znajduje w pociągu kapelusz, nakręcanego pieska, robótkę ręczną i … niemowlę. Tak zaczyna się historia niezwykle pogodnej dziewczynki, Hesi, przy której nawet najbardziej rozwrzeszczane noworodki przestają płakać.
Z kolejowego magazynu rzeczy znalezionych zawsze uśmiechnięta dziewczynka trafia do przytułku dla maluchów, a następnie do Domu...
„Rzeczy, których nie wyrzuciłem" to osobista, bardzo intymna historia odchodzenia i pożegnania.. Tryptyk o stracie, podzielony na trzy opowieści:
O rzeczach - osieroconych, skazanych na wyrzucenie, wkrótce bezdomnych, o tych „zakurzonych barykadach” budowanych przez lata w każdym domu, które w obliczu śmierci przed niczym nie chronią. O tym, jak mało po nas zostaje: miska do wymiotowania, kamień, pudełko z lekami, pilot do telewizora i książki, stare książki, makulatura, której nikt nie chce:
„Modne powieści, które wyszły z mody. Lektury spoza listy lektur. Wybrane tomy z dzieł zebranych. Pokój bez wojny. Początek końca świata szwoleżerów. Niekompletne dzienniki. Zapomniane debiuty. Nierozcięte tomy esejów”
Książka Marcina Wichy to relacja z porządkowania rzeczy, ale i wspomnień. Sentymentalna podróż do świata dzieciństwa, do siermiężnej rzeczywistości PRL-u, w której się gromadziło, zbierało, załatwiało, stało w kolejkach, dzwoniło i z trudem nabywało to, co się dało nabyć. Czuła, ale pozbawiona sentymentalizmu (którego nienawidziła matka autora) opowieść o żałobie, o rodzinie, o czasie, który minął, wypełniona anegdotami, strzępkami wspomnień, historiami wyrwanymi z kontekstu.
O ludziach, z powojennego pokolenia, o ich odchodzeniu i jakby mimochodem – o pochodzeniu matki ojca, który spróbował zielonego frugo i dostał zawału. Żydowskość wypływa pomiędzy wierszami, w pojedynczych zdaniach, fragmentach, we opowieściach o matce, której postać autor buduje ze zlepków wspomnień. Wyłania się z nich obraz kobiety silnej, mówiącej prawdę prosto w oczy, pogardzającej bezradnością, która jednocześnie:
„Przez większość roku występowała jako ktoś w rodzaju obrońcy z urzędu. Jednoosobowy komitet ratowania nieszczęśników rozjechanych przez system edukacji. Adwokat dzieci na granicy normy, zbierających łomot przez wszystkie lata szkolnej gehenny. Opiekunka upartych wagarowiczów. Nieszczęśników, którzy brzydko pisali i robili błędy ortograficzne (...)”. Niejednowymiarowej, różnej.
„Rzeczy, których nie wyrzuciłem” to czułe epitafium, ściskające za gardło - poruszająca opowieść o umieraniu. O odchodzeniu, o postępującej nieubłaganie i nieuchronnie przemianie podmiotowości w przedmiotowość. Dosłowną, otępioną bólem i morfiną. O braku słów, o słowach, które po nas zostają. Pojedyncze i ostatnie. Ta książka to językowy majstersztyk, w którym zdania proste, rwane, wydzierane z pamięci, budują opowieść z założenia niepełną, pokazująca, że „Nie wszystko w życiu da się zamienić na śmieszne historyjki”.
Nie wszystko da się zredukować do zdań, zamknąć w słowach. Nie da się nawet zmieścić tytułu na okładce.
Ale warto próbować, książka Marcina Wichy jest tego najlepszym przykładem. Genialnym przykładem, zapadającym w pamięć kolażem obrazów, emocji, wspomnień. Wymykającym się opisom, słowom i... recenzjom.
Brak mi słów.
„Rzeczy, których nie wyrzuciłem" to osobista, bardzo intymna historia odchodzenia i pożegnania.. Tryptyk o stracie, podzielony na trzy opowieści:
O rzeczach - osieroconych, skazanych na wyrzucenie, wkrótce bezdomnych, o tych „zakurzonych barykadach” budowanych przez lata w każdym domu, które w obliczu śmierci przed niczym nie chronią. O tym, jak mało po nas zostaje: miska...
2021-04-01
Dwanaście opowieści odmierzanych biciem zegara, strofami pieśni pustonocnej i upływem kolejnych godzin życia – tych, którzy już tylko czekają, żeby nadeszła. Szykują się, planują, wyglądają własnego końca ze spokojem i opowiadają Angelice Kuźniak o przygotowaniach do śmierci. Jakby przy okazji, mimochodem, także o życiu, o przemijaniu, wielkich i małych miłościach, o wojnie, o dzieciach, o tych, za którymi tęsknią i z którymi planują się rychło spotkać.
Misterna, magiczna, kunsztowna reporterska opowieść o znikaniu i zanikaniu śmierci, o rugowaniu jej z życia, którego jest stałym elementem. O tym, że kiedyś odchodzenie i pożegnanie było rytuałem – o zwyczajach i tradycjach pogrzebowych, o zawodzących płaczkach, zrywaniu dachu, żeby dusza mogła wylecieć, czuwaniu przy zmarłym przez trzy dni, paleniu gromnic. O zasłanianiu luster, o szykowaniu trumny, wybieraniu poduszki i stroju. Kuźniak z dużą czułością słucha swoich bohaterów, z wielka uwagą skleja ich historie w świadectwo życia, a spotkanie, by porozmawiać o „soroczce” – koszuli (a często i całego stroju) do trumny, staje się pretekstem, by wysłuchać… niewidzialnych i już prawie nieobecnych. Starych ludzi, z którzy nie mają z kim zamienić słowa, którzy nie mają komu opowiedzieć o tym, co w życiu jest najważniejsze i o tej bolesnej świadomości, że wiedzę tę nabywa się, gdy na wszystko w życiu jest już za późno. Że zrozumienie, co naprawdę jest istotne, pojawia się, gdy już w szafie czeka gotowa „śmiertelnica”
„Pyta pani, czego chciałbym jeszcze od życia. Żeby się skończyło. Niech Pani zapamięta na zawsze: są dwie rzeczy, które można podarować drugiemu człowiekowi. Słowo i czas. Jak to, o czym rozmawiać? Choćby o chmurach na niebie”.
Przepiękna książka o odchodzeniu, o śmierci zanikającej z naszego życia, spychanej na margines, jakby się miała nigdy nie wydarzyć. Angelika Kuźniak przywraca wartość uważności i umiejętności słuchania drugiego człowieka.
Coś niesamowitego i tak bardzo rzadkiego, nie tylko w literaturze. Mam męczące poczucie, że ostatnio wszyscy chcą być obserwowani, ale nikt nie chce obserwować, że wszyscy chcą być słuchani, ale nikt nie chce słuchać.
W „Soroczce” autorka pokazuje, że można inaczej. A nawet trochę trzeba…
Dwanaście opowieści odmierzanych biciem zegara, strofami pieśni pustonocnej i upływem kolejnych godzin życia – tych, którzy już tylko czekają, żeby nadeszła. Szykują się, planują, wyglądają własnego końca ze spokojem i opowiadają Angelice Kuźniak o przygotowaniach do śmierci. Jakby przy okazji, mimochodem, także o życiu, o przemijaniu, wielkich i małych miłościach, o...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Każde życie to podobno materiał na jedną książkę. To, co przeżyła Halina Birenbaum to materiał na całą bibliotekę. Brak mi słów, mam wrażenie, że wszystko, co napiszę o tym wywiadzie, będzie brzmiało patetycznie i banalnie. Ale to naprawdę opowieść, po którą trzeba sięgnąć. Dlaczego? Po prostu – żeby pamiętać, przede wszystkim o tym, że historia bardzo lubi się powtarzać. Tak szybko zapominają o tym ludzie, całe pokolenia, narody. Jak mówi bohaterka rozmowy: „To jest właśnie tragedia Holocaustu. Że się przestaje pamiętać”.
Tylko pamięć ma moc ocalania, pokazuje Halina Birenbaum i w rozmowie z Moniką Tutak - Goll opowiada o swoim dzieciństwie w przedwojennej Warszawie, dojrzewaniu w getcie, utracie ojca, ukochanej matki, przyjaciół i najbliższych. O wszechobecnej śmierci, strachu, o życiu z godziny na godzinę, z dnia na dzień, o nadziei i pragnieniu przetrwania bez względu na okoliczności. O świecie odwróconych wartości, o obozie na Majdanku, gdzie trafiła jako trzynastolatka i skąd przewieziono ją do Auschwitz-Birkenau, a następnie do Rawensbruck i Nesustat-Glewe. Przeżyła cudem, śmierć ocierała się o nią wiele razy. Przechodziła tuż obok kilkunastoletniej dziewczynki, podążała za nią krok w krok, zawsze jednak trochę spóźniona. Namacalna, wszechobecna, bezpardonowo sięgająca po innych, jej jednak darowała życie:
„W nocy przed wyjazdem esesmani przyszli z psami, wyrzucili nas z baraku i zaczęli liczyć. Już dziewczyny szepczą: „Prowadzą nas do komory”. Ja nie wierzyłam. Nie miałam przeczucia, że stanie mi się coś złego. Ale prowadzą nas do komory gazowej. Zapach słodkawy, wchodzić, rozbierać się do naga. Zamknęli drzwi, zaryglowali. Było nas dużo – może sto, może więcej. Zaczęłyśmy walić w ściany i w te drzwi pięściami. Kobiety płakały, krzyczały, modliły się. A ja nic. Trzymam Helę za rękę i myślę: „A może się nagle wojna skończy i pójdziemy stąd?”. Cały czas ktoś mówił, że przyjdą Rosjanie. A tu nic, jeszcze godzina, jeszcze godzina i nic się nie dzieje. I ja sobie pomyślałam: „Czy to jest śmierć? Tak wygląda? Ale jak to, ja umrę teraz? Ale to przecież niemożliwe, coś musi się wydarzyć, oni na pewno zaraz przegrają wojnę”. Hela patrzyła na mnie, ja na nią. Nie rozmawiałyśmy. Siedziałyśmy tam do rana. Tej nocy skończył się na Majdanku gaz.”
Halina Birenbaum opowiada szczerze, odważnie, prosto i bezpośrednio – o młodości, pragnieniu życia, o śmierci, o wielkiej miłości, o strachu, rodzinie, małżeństwie, dzieciach. O tym, że życie zmienia się z dnia na dzień, że świat, który znamy, ciepły, wygodny, oswojony i przyjazny może skończyć się w mgnieniu oka. Tak, także teraz. Każdemu.
„To nie deszcz, to ludzie” to przejmująca historia pięknego, choć niełatwego życia, bardzo osobista, momentami niezwykle intymna – wiele w niej dystansu, mądrości starej kobiety i prostych prawd, wynikających ze zrozumienia dla drugiego człowieka:
„Pamiętaj, co powiedziałam wcześniej: to nie deszcz, którego nie da się zatrzymać, to ludzie, oni zawsze mogą zmienić zdanie”.
Wspaniała rozmowa, świetnie poprowadzona przez Monikę Tutak – Goll. Z wielkim szacunkiem, spokojem, ciepła, pełna przyjaźni, autentycznej ciekawości i zrozumienia. Mądra i głęboka. „Nie posłuchasz o mnie, o tym, jak mnie nie zabili? Posłuchaj, zrozumiesz więcej” – mówi Halina Birenbaum.
Posłuchajcie.
Każde życie to podobno materiał na jedną książkę. To, co przeżyła Halina Birenbaum to materiał na całą bibliotekę. Brak mi słów, mam wrażenie, że wszystko, co napiszę o tym wywiadzie, będzie brzmiało patetycznie i banalnie. Ale to naprawdę opowieść, po którą trzeba sięgnąć. Dlaczego? Po prostu – żeby pamiętać, przede wszystkim o tym, że historia bardzo lubi się powtarzać....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Na wąskich, stromych schodach prowadzących do dzikiej, zielonej doliny ma miejsce zaskakujące spotkanie po latach. Spotkanie z samym sobą. Stojąc przed Uchem Igielnym, on z młodości poznaje siebie ze starości, choć zmienił się nie do poznania, choć udaje, że się nie poznał. Obaj liczą, że się pojawi, że będzie przechodziła, obaj ciągle na nią czekają, ciągle kochają. Stary zawadza o laskę …
Tak rozpoczyna się opowieść o życiu utkanym ze złudzeń, nieporozumień, przeinaczeń, historii drobnych, z pozoru nic nie znaczących i opowieści, z których wyrastają kolejne, a rozgałęziając się dzielą na wątki, anegdoty, rozpadają na oderwane wspomnienia. Trzeba w nie uwierzyć na słowo - „Było jak mówię”, zarzeka się on, rozpoczynając snucie opowieści.
O domu rodzinnym i ojcu, który nosił skarpety na staromodnych podwiązkach i matce, która piekła najlepszego „topielca” na świecie. O czasach studenckich, wynajmowanych mieszkaniach, spaniu w trójkę w jednym łóżku, śmierdzących stopach sublokatora, pisaniu doktoratu na stolnicy, przy akompaniamencie pijanego akordeonisty za ścianą, pod czują obserwacją drzemiącego na fotelu psa Mieszka. O niej, na którą wołali Żydówka, choć nią nie była, ale tak napisała szkolne wypracowanie o likwidacji getta, jakby tam była. O wojnie, która zabrała młodość i z której się nie wychodzi wraz z jej końcem. O starości, która idzie pod rękę z młodością, goni ją, wymija, a w końcu zostawia w tyle. O drogach, z których każda prowadzi do śmierci, a czy dalej – nikt nie wie.
O tym, jak prze – żyć własne życie, bo „Życie człowiek nosi w sobie. Nie opowie, to go nie ma”. To słowa mają moc stwarzania; de facto istniejemy w słowach i poprzez słowa. Swoje własne, cudze, w opowieściach postronnych obserwatorów. Nic nie ma jednoczesnej mocy stwarzania i ocalania, nic poza słowem. Jesteś, dopóki opowiadasz. A co najciekawsze, istniejesz nie tyle w historii, co w historiach, w wielu wersjach samego siebie. Ta wariantowość życia, jego pozorność, iluzoryczność, płynność i nietrwałość, bezustanne zanikanie przesyca całą opowieść Myśliwskiego:
„Uwierzyć w życie, jaka to trudna wiara, jeśli się nad tym zastanowić. Może dlatego, że z pozoru prosta, zwyczajna, pospolita. A jednak to najtrudniejsza z wiar. Tym bardziej, że są tylko dwie perspektywy życia: młodość i starość. Kiedy człowiek jest młody, nie wierzy, że będzie stary, a gdy jest stary, nie wierzy, że był młody”
"Ucho igielne” to przepiękna gawęda o ludzkim losie: alegoryczna, dygresyjna, oniryczna, wielowątkową, wieloznaczna. Myśliwski ma dar snucia opowieści o życiu. „Prawdę mówiąc, każde życie jest powtarzaniem życia po kimś” mówi i powtarza się, ale w jego powieści nie ma ani jednego zbędnego zdania.
Jest za to ciepły humor, ironia, genialnie wykreowane postacie i wątki poboczne (np. pisarza, którego władza usilnie próbuje podnieść z kolan poprzez przemalowanie obrazu, czy fryzjera, który strzygąc klienta opowiada historie prosto z jego głowy; do czasu, aż popada w obłęd, bojąc się przejść na prawą stronę... głowy oczywiście)
Ta powieść to majstersztyk – narracyjny, stylistyczny, konstrukcyjny, choć zmienne perspektywy narracyjne, skoki w czasie i przestrzeni, liczne dygresje i wątki nie ułatwiają lektury. To książka, której trzeba dać się ponieść, temu potokowi słów, rzece wspomnień, trzeba się dać pochłonąć tej opowieści.
„Ucho igielne” Myśliwskiego to proza magiczna i metaforyczna – arcydzieło. Zachwyca erudycją, kunsztem i poetyką. To powieść totalna, absolutna. Majstersztyk. Jest w niej wszystko. Gorzka ironia. Polska historia ze swoimi wojnami, dramatami i przemilczeniami. Miłość i przejmująca mądrość. Ludzki los. Ciepłe poczucia humoru. Kolory, zapachy i smaki – domowego ciasta i nalewki z przemarzniętych śliwek. Świadomość, że równie ważne jak pamiętanie jest zapominanie. Świadomość, że:
„Upływa szybko życie,
Jak potok płynie czas,
Za rok, za dzień, za chwilę,
Razem nie będzie nas"
Na wąskich, stromych schodach prowadzących do dzikiej, zielonej doliny ma miejsce zaskakujące spotkanie po latach. Spotkanie z samym sobą. Stojąc przed Uchem Igielnym, on z młodości poznaje siebie ze starości, choć zmienił się nie do poznania, choć udaje, że się nie poznał. Obaj liczą, że się pojawi, że będzie przechodziła, obaj ciągle na nią czekają, ciągle kochają. Stary...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jest w tej książce zapach łąki i świeżo skoszonego siana. Wzrok przyciąga czerwona wstążka zawiązana na dziecięcej rączce celem odpędzenia uroków. Muszle winniczków chrzęszczą pod butami, słychać szept babki odmawiającej litanię, czuć swąd resztek pierza kury opalanej nad odsuniętą fajerką węglowej kuchni. Kot wożony w wózku dla lalek śpi spokojnie, po wsi „chodzi” święty obraz, a kuleczki rozbieganej rtęci z pękniętego termometru suną po kołdrze kilkuletniej Wioletki ze wsi Hektary. Kapliczka z Maryjką tkwi na granicy pola pełnego traktorów, chroniona przez święte pająki z Jerozolimy, a magia i realizm idą w tej książce zgodnie pod rękę przez świat widziany oczami dziecka, podglądany zza kuchennej, koronkowej zazdrostki.
Wioletta Grzegorzywska stworzyła opowiadania przesycone szczegółami, zapachami, kolorami, światłem - przepiękne ballady o byciu małym, dorastaniu i dojrzewaniu. Ot, kawałki, krótkie historie, przesycone poezją, erotyzmem, ale i śmiechem, sentymentalne opowieści o dzieciństwie spędzonym na wsi z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Boleśnie uświadamiające, jak nieubłagany jest upływ czasu, że ten świat, idylliczny choć, PRL -owski, siermiężny, zwyczajnie biedny – bezpowrotnie minął. I nie tylko on. Obecny też pędzi, gna na łeb, na szyję, na złamanie karku, życie przecieka między palcami nie tylko ojcu dziewczynki:
„Pewnego dnia dziadek pokazał mu dziupli gniazdo kuny. Chciałby zamienić się na życie z tymi tumakami, zamieszkać w lesie i dzielić z nimi jaja ptaków i królicze nory, ale jednak pobiegł za dziadkiem, bo zrobiło się ciemno, a potem ciągle musiał za kimś biec i wszystko zleciało jak w amerykańskim filmie. Na nic nie starczało czasu i pieniędzy. Rysiu uwijał się jak w ukropie, żeby zarobić na buty, na pierwszy garnitur, przetrwać falę w wojsku, kupić sobie wueskę, zabrać Zosię na zabawę, zdążyć na egzamin w technikum rolniczym, na ślub, na chrzciny i na nocną zmianę”
Czytając „Guguły” Grzegorzewskiej przysiadłam na moment, zatrzymałam się dosłownie na chwilę w tym codziennym, szaleńczym pędzie, właśnie na tym zdaniu, na zapisie chwili nagłego, smutnego olśnienia:
„Minęło dwadzieścia lat. Jechaliśmy razem autobusem do Myszkowa: ojciec do papierni, ja do księgarni po lekturę. Tata przysypiał na tylnym siedzeniu autobusu, postawił kołnierz katany, bo chłodno było o świcie.
- Dziwnie jest urządzony ten świat – odezwał się do mnie nagle, gdy pekaes skręcił w Piłsudskiego. – Nawet nie zdążyłem się obejrzeć, już nazywają mnie starym, a przecież w środku jestem jak te guguły”.
Ta książką poruszyła coś we mnie bardzo mocno, uruchomiła lawinę wspomnień z własnego dzieciństwa, refleksji i przemyśleń. Nagle zorientowałam się, że mam prawie czterdzieści lat i ciągle nie wiem, kim chcę zostać, jak już będę dorosła.
Piękna książka. Dla każdego, kto ciągle jest jak te guguły
Jest w tej książce zapach łąki i świeżo skoszonego siana. Wzrok przyciąga czerwona wstążka zawiązana na dziecięcej rączce celem odpędzenia uroków. Muszle winniczków chrzęszczą pod butami, słychać szept babki odmawiającej litanię, czuć swąd resztek pierza kury opalanej nad odsuniętą fajerką węglowej kuchni. Kot wożony w wózku dla lalek śpi spokojnie, po wsi „chodzi” święty...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jeśli mielibyście przeczytać tylko jedną książkę w tym roku, to niech to będzie „ 27 śmierci Toby’ego Obeda” Joanny Gierak-Onoszko.
W latach 1874-1996 rdzennym mieszkańcom Kanady odebrano ponad sto pięćdziesiąt tysięcy dzieci. Umieszczona je w internatach. Niektóre nie miały nawet dwóch lat. Pod pretekstem potrzeby edukacji, a raczej reedukacji, przeprowadzono szeroko zakrojoną akcję wynarodowiania, naturalizacji, ograbiania z kultury i języka. Jej nadprogramowymi, acz stałymi elementami były: systemowe, zinstytucjonalizowane znęcanie się nad dziećmi, maltretowanie psychiczne, fizyczne i wykorzystywanie seksualne. A wszystko to pod płaszczykiem państwowo – kościelnej troski o dobro inuickiej ludności Kanady.
Tysiące złamanych żyć, rozkawałkowanych rodzin. Jedno wytłumaczenie. Ta-kie-by-ły-cza-sy. No kurwa. Cena źle pojętej edukacji, błędnie rozumianego postępu, ot, epizod, zadra o ostrych krawędziach w wielkiej, wspaniałej historii wspaniałego państwa. Krainy mlekiem i miodem płynącej, gdzie dziewicza przyroda, życiowe szanse, bogactwo, hokeiści, jeziora i syrop klonowy, och i ach! Takie tam pojedyncze przypadki. Setki pojedynczych przypadków. Tysiące. Dziesiątki tysięcy.
Zbrodnia bez kary. Przeliczona w ramach zadośćuczynienia na konkretne stawki:
„Za samo umieszczenie w szkole na okres krótszy niż pięć lat należy się piętnaście tysięcy dolarów. Powyżej pięciu – dwadzieścia tysięcy. (…)
Cennik obejmuje też konkretne czyny, takie jak między innymi: co najmniej jednokrotne wymuszanie pocałunku lub pieszczot (pięćdziesiąt tysięcy dolarów), robienie nagich zdjęć (pięćdziesiąty tysięcy) albo cztery lub więcej przypadki stosunku analnego, waginalnego lub penetracji za pomocą przedmiotu dwieście tysięcy dolarów)”
Jak zmierzyć się z traumą? Jak stawić czoła przeszłości? Jak ją rozliczyć, osądzić, komu wynagrodzić, kogo ukarać? Jak przeprosić? Jak naprawić wyrządzone zło? Jak o nim opowiedzieć?
Nie wiem. Joanna Gierak-Onoszko podejmuje tę próbę i choć nie udziela jednoznacznych odpowiedzi, wychodzi z niej zwycięsko, tworząc wieloaspektową opowieść o niechlubnej, nieznanej historii Kanady.
Ja patrzę na mojego śpiącego, czteroletniego syna i serce mi pęka na samą myśl, że ktoś mógłby go zabrać. Instytucja. Państwo. Zamienić mu imię na numer. Nie mogę. Nie mogę nawet myśleć o Johnie i dwóch małych Michaelach, których nikt nie szukał przez pięć dni, bo psy były zmęczone i akurat wypadało kościelne święto. O Luisie i jego „spotkaniu” z kotem o dziewięciu ogonach i niespodziance, jaką przygotowano mu w trakcie uroczystości zakończenia roku szkolnego. O Annie, której całe życie śnią się kołyszące się na niebie czubki drzew. O Miss Devil. Dziewuszce. Ślicznotce. Ptaszynce.
„27 śmierci Toby’ego Obeda’ przeczytałam w wakacje, z zasady kupuję każdą książkę wydaną przez Dowody na Istnienie. Zamówiłam i tę, niemal automatycznie, zmyliła mnie okładka, kolorowa i schematyczna jak utrwalony w powszechnej świadomości wizerunek Kanady. A w środku porażający obraz piekła, jakie państwo zgotowało najmniejszym, najsłabszym. Bo ta-kie-by-ły-cza-sy. No kurwa.
Długo nie umiałam o tej książce napisać i chylę czoła przed autorką, Joanną Gierak – Onoszko, bo ona potrafiła opowiedzieć coś, co nie mieści się w słowach, na papierze, a przede wszystkim… wsłuchać. To najlepsza i najbardziej poruszająca książka, jaką przeczytałam w tym roku. Kawał doskonałej, reporterskiej roboty. Książka, która boli, rewelacyjny debiut non-fiction, dojrzały, świadomy i gorzki.
Jeśli mielibyście przeczytać tylko jedną książkę w tym roku, to niech to będzie „ 27 śmierci Toby’ego Obeda” Joanny Gierak-Onoszko.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toW latach 1874-1996 rdzennym mieszkańcom Kanady odebrano ponad sto pięćdziesiąt tysięcy dzieci. Umieszczona je w internatach. Niektóre nie miały nawet dwóch lat. Pod pretekstem potrzeby edukacji, a raczej reedukacji, przeprowadzono szeroko...