Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Ochy, achy, zachwyty, że porażające i przerażające, straszne, dojmujące, trzeba czytać po kawałku, dawkować sobie kolejne teksty. A ja wzdycham ciężko i myślę, że reportaż prasowy to… reportaż prasowy. Jego miejsce jest w gazecie, ponieważ na miarę gazety zwykle jest skrojony, obliczony na określoną ilość kolumn. Ma mocny wstęp, krótkie rozwinięcie, nie szuka niuansów, innych perspektyw, nie bawi się w portretowanie bohaterów, nie rysuje szerzej ich historii, dąży do mocnego zakończenia i puenty. Mam taki sam problem z tekstami Pawła Reszki jak ze zbiorami historii Justyny Kopińskiej, bo właściwie reportaż prasowy nigdy nie „broni się” w postaci książkowych przedruków.
Tak jest w przypadku zbioru „Białe płatki, złoty środek”, która zawiera teksty publikowane w latach 2013 – 2021 w dodatku do Gazety Wyborczej. To, co było największą zaletą tych reportaży, gdy pojawiały się pojedynczo w DF – mocne tematy, kondensacja, skrótowość, duży ładunek emocjonalny – stało się ich największą wadą. Kumulacja tematyki wokół zła, brutalności, ludzkiej głupoty, agresji, biedy, patologii, głody i przemocy sprawia, że na dłuższą metę lektura kolejnych historii, zamiast poruszać – nudzi i nuży. To, co poruszało, niestety męczy i powszednieje. Kolejna traumatyczna historia i kolejna, i kolejna, i kolejna i tak do finału.
Jedna zapada w pamięć na długo, dwadzieścia trzy zebrane w tom tracą moc i siłę rażenia, czytelnik obojętnieje i zaczyna się zastanawiać tylko nad tym, co jeszcze znajdzie w tym zbiorze – gwałty, przemoc, dzieciobójstwo, śmierć głodową, samobójstwo...
Zamiast poruszającej książki powstał katalog nieszczęść, którego w sumie nie sposób skrytykować. Nie wypada. Takie ważne tematy. A jednak próbuję, bo to wszystko zalatuje mi z daleka rodzajem szantażu emocjonalnego i o ile w przypadku tekstu prasowego zwykle daję ponieść się historii, wzruszeniu i emocjom, to ten spis niegodziwości wywołuje we mnie tylko niechęć. Myślę, że reportaż prasowy powinien pozostać w prasie.
Nie neguję tego, że Reszka jest świetnym reporterem, dociekliwym i wrażliwym, to są naprawdę dobre, zapadające w pamięć teksty, jednak ich ładunek emocjonalny w kumulacji jest nie do zniesienia, zamienia je w przerażającą wyliczankę, która odkłada się ze zmęczeniem i ulgą.

Ochy, achy, zachwyty, że porażające i przerażające, straszne, dojmujące, trzeba czytać po kawałku, dawkować sobie kolejne teksty. A ja wzdycham ciężko i myślę, że reportaż prasowy to… reportaż prasowy. Jego miejsce jest w gazecie, ponieważ na miarę gazety zwykle jest skrojony, obliczony na określoną ilość kolumn. Ma mocny wstęp, krótkie rozwinięcie, nie szuka niuansów,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dwanaście opowieści odmierzanych biciem zegara, strofami pieśni pustonocnej i upływem kolejnych godzin życia – tych, którzy już tylko czekają, żeby nadeszła. Szykują się, planują, wyglądają własnego końca ze spokojem i opowiadają Angelice Kuźniak o przygotowaniach do śmierci. Jakby przy okazji, mimochodem, także o życiu, o przemijaniu, wielkich i małych miłościach, o wojnie, o dzieciach, o tych, za którymi tęsknią i z którymi planują się rychło spotkać.
Misterna, magiczna, kunsztowna reporterska opowieść o znikaniu i zanikaniu śmierci, o rugowaniu jej z życia, którego jest stałym elementem. O tym, że kiedyś odchodzenie i pożegnanie było rytuałem – o zwyczajach i tradycjach pogrzebowych, o zawodzących płaczkach, zrywaniu dachu, żeby dusza mogła wylecieć, czuwaniu przy zmarłym przez trzy dni, paleniu gromnic. O zasłanianiu luster, o szykowaniu trumny, wybieraniu poduszki i stroju. Kuźniak z dużą czułością słucha swoich bohaterów, z wielka uwagą skleja ich historie w świadectwo życia, a spotkanie, by porozmawiać o „soroczce” – koszuli (a często i całego stroju) do trumny, staje się pretekstem, by wysłuchać… niewidzialnych i już prawie nieobecnych. Starych ludzi, z którzy nie mają z kim zamienić słowa, którzy nie mają komu opowiedzieć o tym, co w życiu jest najważniejsze i o tej bolesnej świadomości, że wiedzę tę nabywa się, gdy na wszystko w życiu jest już za późno. Że zrozumienie, co naprawdę jest istotne, pojawia się, gdy już w szafie czeka gotowa „śmiertelnica”
„Pyta pani, czego chciałbym jeszcze od życia. Żeby się skończyło. Niech Pani zapamięta na zawsze: są dwie rzeczy, które można podarować drugiemu człowiekowi. Słowo i czas. Jak to, o czym rozmawiać? Choćby o chmurach na niebie”.
Przepiękna książka o odchodzeniu, o śmierci zanikającej z naszego życia, spychanej na margines, jakby się miała nigdy nie wydarzyć. Angelika Kuźniak przywraca wartość uważności i umiejętności słuchania drugiego człowieka.
Coś niesamowitego i tak bardzo rzadkiego, nie tylko w literaturze. Mam męczące poczucie, że ostatnio wszyscy chcą być obserwowani, ale nikt nie chce obserwować, że wszyscy chcą być słuchani, ale nikt nie chce słuchać.
W „Soroczce” autorka pokazuje, że można inaczej. A nawet trochę trzeba…

Dwanaście opowieści odmierzanych biciem zegara, strofami pieśni pustonocnej i upływem kolejnych godzin życia – tych, którzy już tylko czekają, żeby nadeszła. Szykują się, planują, wyglądają własnego końca ze spokojem i opowiadają Angelice Kuźniak o przygotowaniach do śmierci. Jakby przy okazji, mimochodem, także o życiu, o przemijaniu, wielkich i małych miłościach, o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

A gdyby tak rzucić wszystko i wyjechać… nie, nie w Bieszczady. Taksówką w miasto. Ściągnąć krawat, odpiąć guziki białej koszuli, włączyć ulubioną muzykę i w ciasnej przestrzeni auta rozpocząć podróż przez życia, doświadczenia, narzekania, historie i anegdoty. Rozpocząć „Kurs na ulicę Szczęśliwą”…

Bartosz Gardocki zrobił to, tak po prostu. Zrezygnował z pracy w agencji public relations i został taksówkarzem. W ciągu pięciu lat pracy, podczas kilkunastu tysięcy kursów wysłuchał wielu opowieści, często urwanych, niekompletnych, fragmentarycznych. Z takich wycinków zlepił książkę – kolaż cudzych losów, dobrych rad, podsłuchanych rozmów telefonicznych, wspomnień, życiowych prawd. Słodko – gorzki, niejednoznaczny, różnorodny, odsłaniający wagę banału – każdy ma swoją własną historię do opowiedzenia, wszyscy Ci ludzie, spotkani na moment, na chwilę, na czas przejazdu. Wystarczy posłuchać.

Bartosz Gardocki posiada tę rzadką umiejętność – uważnego słuchania, co wraz z autentycznym zainteresowaniem opowieścią drugiego człowieka, sprawiło, że powstał ciepły, wciągający reportaż, w którym historie ludzi łączą się i przecinają na mapie Warszawy. A przeszłość tego miasta stała się zarówno tłem, jak i elementem tej książki. Muranów pełny duchów, zakorkowane centrum, ciasne biurowce w okolicy Grzybowskiej. Jednak każdy kurs, to nie tylko podróż z puntu A do B, to przede wszystkim pouczająca wędrówka szlakiem cudzych doświadczeń:

„Odkładałem wiele spraw na później. Teraz wiem, że trzeba żyć mniej asekuracyjnie. I tak wydarzy się to, co ma się wydarzyć. Nie należy przesadzać z myśleniem, że ma się na wszystko wpływ” – mówi autorowi reportażu jeden z jego pasażerów. (…) Całe życie zbieramy doświadczenia, jednak rośnie też nasz bagaż. Dzieci, żony, rozwody, zobowiązania, interesy, przyjaźnie, rozczarowania… I ten nasz plecak staje się coraz cięższy. Są rzeczy, które warto z niego wyrzucić. Ale są i takie, które trzymają nas przy ziemi. Nigdy nie wiemy, co będzie dla nas dobre, to zawsze okazuje się dopiero po czasie. Życie to weryfikuje i wystawia rachunek”.

Każdy z pasażerów Gardockiego ma swoje racje, prawdy, swoją opowieść, perspektywę i punkt widzenia. Zarówno sławni, znani, jak Tomasz Stańko, Hanna Krall, profesor Wiktor Osiatyński, Zbigniew Wodecki, Grzegorz Wasowski, Halina Szpilman, jak i kompletnie anonimowi – warszawski skarpeciarz, grafik komputerowy, który dzielił mieszkanie z duchem Józefem, emerytowana, barwna entuzjastka masaży, gangster czy kasjerka z Żabki, która codziennie musi się stawić w pracy na piąta.

Świetna, mądra książka o tym, że nie liczy się to, jaką masz historię. Paradoksalnie też to, jak ją opowiesz. Ale to – komu – ma już ogromne znaczenie. Podobnie jak fakt, gdzie, jak i z kim ją przeżyjesz.

A gdyby tak rzucić wszystko i wyjechać… nie, nie w Bieszczady. Taksówką w miasto. Ściągnąć krawat, odpiąć guziki białej koszuli, włączyć ulubioną muzykę i w ciasnej przestrzeni auta rozpocząć podróż przez życia, doświadczenia, narzekania, historie i anegdoty. Rozpocząć „Kurs na ulicę Szczęśliwą”…

Bartosz Gardocki zrobił to, tak po prostu. Zrezygnował z pracy w agencji...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Książka o miłości Olga Drenda, Małgorzata Halber
Ocena 6,3
Książka o miłości Olga Drenda, Małgor...

Na półkach:

awsze lubiłam podsłuchiwać. Od lat mimowolnie wyłapuję fragmenty dialogów na ulicy, słucham uważnie głośnych telefonicznych rozmów w tramwaju, z przyjemnością wchodzę w wielowarstwowy, polifoniczny gwar miejskiego zieleniaka. Łapię frazy, zdania, stwierdzenia. To w dialogu wykluwają się, czasem przypadkowo, refleksje, prawdy i szeroko rozumiane „mądrości życiowe”.
„Książka o miłości” to rozmowa dwóch fajnych, mądrych kobiet, Małgorzaty Halber i Olgi Drendy, o tym, co w życiu najważniejsze i jednocześnie – najtrudniejsze do powiedzenia głośno i wyraźnie – o potrzebie bycia kochaną/kochanym. Odważna i bardzo szczera rozmowa, oparta na bazie różnorodnych, często trudnych doświadczeń – a mimo to prowadzona otwarcie.
Bardzo cenię obie autorki za mówienie serio o rzeczach niełatwych, niewygodnych, wstydliwych, niejednokrotnie strywializowanych i zbanalizowanych. Za odwagę mówienia wprost o sprawach, które coraz częściej spychane są do kategorii pragnień, których nie należy publicznie ujawniać, bo to obciach i żenada. O własnych pragnieniach, tak podstawowych, jak potrzeba bycia ważnym zarówno dla kogoś jak i dla samego siebie.
Magiczna i otwierająca jest odwaga Małgorzaty Halber, która w tej książce mówi jasno, wyraźnie i otwarcie – chcę mieć męża, chcę być priorytetową częścią czyjegoś życia, chcę, żeby ktoś powiedział mi, że dla niego jestem najlepsza. Porusza samoświadomość Olgi Drendy, jej analityczne i racjonalne podejście do własnych pomyłek i złych wyborów. Jest coś dojmującego, intymnego i jednocześnie budującego w tym dialogu dwóch kobiet opowiadających o swoich błędach, oczekiwaniach, które zweryfikowało życie, o budzącej się i rosnącej świadomości własnych potrzeb, o tym, że nie tylko warto, ale przed wszystkim trzeba sformułować swoje własne priorytety.
Wiele istotnych tematów przewija się przez tę rozmowę: poczucie własnej wartości, oczekiwania kontra rzeczywistość, przemoc emocjonalna, bierna agresja, syndrom oszusta, zakochanie a miłość, gaslighting, potrzeba zrozumienia, zdrada, seks, bliskość. I wiele jest w niej wątpliwości i szukania odpowiedzi, jest też krótka diagnoza:
„(…) zdecydowanie większość ludzi pragnie być dla kogoś najważniejszą osobą i chce się do tego kogoś przytulić przed zaśnięciem, pytać o przypały z dzieciństwa, adoptować zwierzę albo mieć dziecko. Nie ma w tej potrzebie nic wstydliwego – nawet jeśli dąży się do jej zrealizowania poprzez Tindera. Poza tym to normalne, że po drodze popełniamy błędy: spędzamy pięć lat z przemocowcem albo utrzymujemy przez trzy lata dziewczynę, która waletuje nam na kanapie. Mówimy sobie: „On/ona na pewno się dla mnie zmieni”. Akceptujemy zdradę. To wszystko jest ludzkie, typowe i nie ma co się tego wstydzić. A jeśli sumiennie odrobimy lekcje, jeśli damy sobie przyzwolenie na niedoskonałość i zaakceptujemy, że ludzie się kłócą, to mamy szansę na happy and”.
Warto odrobić lekcje, o których rozmawiają Małgorzata Halber i Olga Drenda - one tak naprawdę opowiadają o tym, że dorasta i dojrzewa się przez całe życie. Warto rozmawiać (choć z biegiem czasu coraz wyraźniej widzę, że nie z każdym się da) a już na pewno, jak to mówił Kazimierz Pawlak: "Mądrego to i przyjemnie posłuchać"

awsze lubiłam podsłuchiwać. Od lat mimowolnie wyłapuję fragmenty dialogów na ulicy, słucham uważnie głośnych telefonicznych rozmów w tramwaju, z przyjemnością wchodzę w wielowarstwowy, polifoniczny gwar miejskiego zieleniaka. Łapię frazy, zdania, stwierdzenia. To w dialogu wykluwają się, czasem przypadkowo, refleksje, prawdy i szeroko rozumiane „mądrości życiowe”.
„Książka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ni pies, ni wydra. Tytuł dobrany idealnie, choć w sumie połowicznie – tylko „Pieprzenie” trafione w punkt. Pamiętnik z podróży skrzyżowany z reportażem, powieść podróżnicza, a może przygodowa? Aż kusi, żeby napisać, trzymając się konwencji tej pseudopowieści – chuj wie. I rozłożyć bezradnie ręce.

Żałuję, że się nie poddałam wcześniej i doczytałam do końca, z poczuciem narastającego znużenia, irytacji i zmarnowanego czasu. Infantylizm infantylizmem pogania, banał trąci banałem, a od stężenia ckliwości egzaltacji bolą zęby, głowa i opada wszystko, ręce, nogi i majtki. Te najczęściej autorce, zwłaszcza na widok muskularnych, wyrzeźbionych klat przygodnych adonisów, ale pamiętajcie, to się wcale nie kłóci z oburzeniem, że maczyzm jest paskudny, fuj i w ogóle be.

Joanna Jędrusik, autorka podobno „bestsellerowych” „50 twarzy Tindera” (nie wiem, na szczęście nie miałam wątpliwej przyjemności zapoznania się z tym „arcydziełem”) postanawia przekroczyć granice, niestety nie tylko Polski. Przede wszystkim – dobrego smaku i szeroko rozumianej intymności. Rzuca etat w korpo, sprzedaje mieszkanie i wyrusza w podróż marzeń. Zwiedza, zapoznaje, zalicza, serwując czytelnikowi garść tanich wzruszeń, trochę soft porno, płytkich refleksji, pseudoliterackich opisów i egzystencjalnych diagnoz. No wiecie, w Peru głównie pada, ale trafił się trójkącik, na Alasce mieszka dużo myśliwych i mają dużo broni, w Meksyku królują macho, a znajomość z ludźmi z kartelów okazuje się nie-bez-piecz-na – na poziomie takich mniej więcej konstatacji plasuje się relacja autorki z podróży. Eureka, fanfary, vivat, oklaski i wybuchające fajerwerki, gdy w finale okazuje się, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, że każdy potrzebuje miłości bezwarunkowej, choćby w psim wykonaniu i nie, nie da się tego zastąpić scrollowaniem Tindera. Ach, zapomniałam o tym, że nigdzie, nawet na koniec świata, nie da się uciec przed samą sobą i tak fajnie wpaść w ramiona mamy i taty, nawet jak się ma trzydzieści parę lat, a zmienianie świata trochę nie wyszło.

Tak, jestem teraz najohydniejszym z czytelników, streszczam książkę w kilku zdaniach, palę puentę i zdradzam zakończenie. Nie, nie dziękujcie. I nie czytajcie.

Ni pies, ni wydra. Tytuł dobrany idealnie, choć w sumie połowicznie – tylko „Pieprzenie” trafione w punkt. Pamiętnik z podróży skrzyżowany z reportażem, powieść podróżnicza, a może przygodowa? Aż kusi, żeby napisać, trzymając się konwencji tej pseudopowieści – chuj wie. I rozłożyć bezradnie ręce.

Żałuję, że się nie poddałam wcześniej i doczytałam do końca, z poczuciem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Wszystko, co zdarza się innym, nie zdarza się nam. A czasem się zdarza”.

Straszne zdanie. Piękne, prawdziwe i potworne. Budzi we mnie lęk, który pojawia się jak na zawołanie, pod rękę z paniką, jakby tylko czekali na okazję.

Znacie taką codzienność, w której trzeba jakoś funkcjonować, nawet gdy kołyszą się ściany, a spod stóp ucieka podłoga? Jeśli nie, poznajcie Alicję, bohaterkę „Koniec świata, umyj okna”, która żyje z przerażeniem podchodzącym do gardła razem z falą mdłości, z nagłym, nieuzasadnionym lękiem, paraliżującym zdolność racjonalnego myślenia, możliwość ruchu, odcinającym oddech. Jak? Od ataku do ataku, od psychiatry do psychiatry, od wizyty do wizyty, od tabletki do tabletki, od słowa do słowa.
Czasem wszystko się sypie bez wyraźnego powodu i jedyne co można zrobić, to o tym napisać, opowiedzieć ten stan, namalować słowem rozedrgany obraz rzeczywistości, opisać fale paniki zalewające codzienność, napomknąć jednym bolesnym zdaniem o miłości kochanego męża do kogoś innego.

Ona to potrafi. Perfekcyjnie, celnie, boleśnie. „Koniec świata, umyj okna” to jeszcze wprawka, mała książka z wielkim, choć nie do końca wykorzystanym potencjałem, ale wierzę głęboko, że to tylko przymiarka, udany wstęp do większej, głębszej, wielowątkowej opowieści wykraczającej poza formę krótkiego eseju. Agnieszka Jelonek pisze szczerze i odważnie o życiu, w którym jakoś trzeba sobie poradzić, nawet w obliczu prywatnego końca świata, który zawsze przychodzi z zaskoczenia. Zdarza się gdzieś, komuś, tam, a tu nagle – tu. Tutaj. Mnie, Tobie, Jej. A przecież:

„Przed każdym tragicznym wydarzeniem ludzie robią normalne rzeczy. Wstawiają szklanki do zmywarki, chowają resztki jedzenia do lodówki, podnoszą rzucony byle gdzie sweter, słuchają radia. Obcinają paznokcie. Koniec świata nadchodzi, a oni myją okna. Potem zdarza się coś, co rozdziela świat na przed i po.

Świetny debiut, idealna książka na obecne czasy. Bo ktoś się dziś nie boi? Kogo nie mija zbyt blisko panika, ocierając się bokiem? Komu coś się nie kończy? Słowa piosenki, która właśnie wybrzmiewa w radiu za moimi plecami, w kontekście tej lektury nabierają tak bardzo złowrogiego znaczenia: „Wszystko się może zdarzyć”. Czasem lęk wyprzedza fakty, które, paradoksalnie, czasem nigdy nie mają miejsca. Ale on zostaje, jak stara brudna guma przyklejona do podeszwy buta i towarzyszy nam na każdym kroku. Lepi się i klei.
Agnieszka Jelonek umie go oswoić, a co ważniejsze – ubrać w słowa

„Wszystko, co zdarza się innym, nie zdarza się nam. A czasem się zdarza”.

Straszne zdanie. Piękne, prawdziwe i potworne. Budzi we mnie lęk, który pojawia się jak na zawołanie, pod rękę z paniką, jakby tylko czekali na okazję.

Znacie taką codzienność, w której trzeba jakoś funkcjonować, nawet gdy kołyszą się ściany, a spod stóp ucieka podłoga? Jeśli nie, poznajcie Alicję,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Opiłki i okruszki”…
…drobinki wspomnień, sceny, dialogi, zlepek slajdów, historii, twarzy przypadkowo spotkanych ludzi. Opowieść o wędrówce przez lata, krok po kroku, rok po roku, o tym, co zostaje, gdy trochę z zaciekawieniem, a jednocześnie z lękiem orientujemy się, że życie to swego rodzaju gra w czasie, w której paradoksalnie wraca się do punktu wyjścia. Ludzie mijają, starzeją się, jedyne, co trwa, to rzeczy. Torby do noszenia konspiracyjnych druków, płyta Beatlesów z 1967 roku, zegarek ojca, stare fotografie… Przeżywają nas. Poza nimi zostaje jedynie pamięć, ale i ona okazuje się podstępna i zawodna – zamiast magazynować obrazy, historie i zdarzenia - kreuje i modyfikuje wspomnienia, unicestwiając je i na ich kanwie nadbudowując nowe. Wszystko, co pamiętamy, okazuje się być jedynie wersją tego, co zapada w pamięć innym osobom, bliskim i dalekim.

Finalnie wszyscy zostaniemy wariantami cudzych wspomnień.

To jedna z najpiękniejszych i najtrudniejszych do zaakceptowania refleksji z tej książki – że czas nie tylko unicestwia wszystko, czas sobie także nami i naszym życiem… pogrywa. A rządzi nim przypadek, absolutnie nie mylić z losem. To, że on spotkał akurat tę kobietę, w tym, a nie w innym miejscu, to, że powołali na świat dziecko w tym miejscu, w tym czasie – wszystko jest sumą i wypadkową zbiegu okoliczności. Przypadek wpływa na całe życie, nadaje mu kształt, kieruje na te, a nie inne tory.

Życie wcale nie jest sumą wyborów.

Tomasz Jastrun odlicza kolejne lata, one nawarstwiają mu się pod piórem, składają na opowieść o upływie czasu, o życiu, które zatacza koło, płynnie przechodząc z dzieciństwa w młodość, z młodości w dojrzałość, z dojrzałości w starość, gdzie koniec znów styka się z początkiem. A w życiu, jak w życiu, najbardziej zaskakująca jest jego skokowość, to nagłe zdziwienie, że już minęło. Czas, który tylko z pozoru biegnie linearnie, zapętla się, zaciska, zabiera, zagarnia...

Napisałabym więcej, ale nie umiem wyjść poza moją intymność, śmierci małe i duże, lata minione, z których zostały nagle i niespodziewanie rysy na szybie, ślady na podłodze i zdjęcia.

Piękna, niewielka, smutna, poruszająca i zastanawiająca książka, o tym, co zostaje z całego życia. Zapach ściętej trawy, zdjęcie przy fontannie w Ciechocinku, urwany wiersz, chropowata faktura ściany pod opuszkami palców…

„Opiłki i okruszki”…
…drobinki wspomnień, sceny, dialogi, zlepek slajdów, historii, twarzy przypadkowo spotkanych ludzi. Opowieść o wędrówce przez lata, krok po kroku, rok po roku, o tym, co zostaje, gdy trochę z zaciekawieniem, a jednocześnie z lękiem orientujemy się, że życie to swego rodzaju gra w czasie, w której paradoksalnie wraca się do punktu wyjścia. Ludzie mijają,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lubię takie książki - cudowne, sentymentalne opowieści, pełne niepowtarzalnego uroku, rodzinnych historii i anegdot. Petr Šabach przenosi jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki do Czechosłowacji z lat sześćdziesiątych, pod rządami komunistów, szarpanej przemianami politycznymi i gospodarczymi. Z nostalgią opowiada o dzieciństwie i młodości Matěja, zgrabnie żonglując wątkami autobiograficznymi – w końcu, było nie było, główny bohater książki, urodził się w roku 1951, zupełnie jak jej autor. Zbieg okoliczności? Wszelkie podobieństwo do osób rzeczywiście istniejących jest przypadkowe, czy też może absolutnie zamierzone? Tylko sam Petr Šabach wie.

Uśmiechniecie się, a nawet uśmiejecie, czytając historię Matěja, jego szkolnych lat i młodości, tej spędzonej w ojczyźnie, ale również w Londynie i Grecji, a także całej jego rodziny, której filarami były tytułowe… babcie. Maria, zagorzała komunistka, prostolinijna i szczera, która z każdej boleści potrafiła wyleczyć wnuka nalewką domowej roboty. No, niemalże. I babcia Irena, wychowana w klasztorze, wdowa po wstrętnym kapitaliście, która czyta wnukowi Szekspira, opowiada o greckiej filozofii i rosyjskim balecie, a jakby tego było mało, płynnie mówiła po francusku. Dzieciństwo pod ich opieką było doświadczeniem kształtującym:

"Matěj zapatrzył się na babcie, które przypominały teraz bramę, niczym dwie strony gotyckiego łuku. Wiedział, że właśnie na tych dwóch tak różnych od siebie filarach z zupełnie innych światów opierało się od zawsze sklepienie jego duszy... przeszedł tą bramą”

Ciepła, słodko – gorzka historia młodego chłopaka to także opowieść o komunizmie, który zawłaszczył życie, czasem dosłownie. O próbach obrony, kontestacji, stawiania oporu i fascynacji ideologią.

Ale przede wszystkim to mikro saga, w której rodzina jest najważniejsza. To ona jest osią świata, bazą i podstawą: obie babcie, stryjkowie, sąsiedzi, ciotki, cóż, można by powiedzieć, że niejednorodną światopoglądowo, a jednak kochającą. Petr Šabach zręcznie prowadzi czytelnika przez skomplikowane meandry relacji rodzinnych, portretując arcyciekawych i skrajnie odmiennych bohaterów. A wszystko to doprawia szczyptą czarnego humoru, brawurowo prowadząc fabułę - w efekcie otrzymujemy poruszającą, niezwykłą opowieść o rodzinie i bliskości. Innej, niezwykłej, a jednak zupełnie przeciętnej i normalnej. O czasie, w którym wszystko się zaczyna, gdy startują „rzeczy” pierwsze: zauroczenie, szkolne perypetie, treningi bokserskie, na żużlu i nauka pływania, pierwszy kac po leczniczej nalewce babuni, pierwszy i pamiętny lot samolotem.

Wszystko jak w pigułce. Rozczarowania i zachwyty, wzloty i upadki, sukcesy i porażki. Jak w życiu.

Lubię takie książki - cudowne, sentymentalne opowieści, pełne niepowtarzalnego uroku, rodzinnych historii i anegdot. Petr Šabach przenosi jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki do Czechosłowacji z lat sześćdziesiątych, pod rządami komunistów, szarpanej przemianami politycznymi i gospodarczymi. Z nostalgią opowiada o dzieciństwie i młodości Matěja, zgrabnie żonglując...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Oddech. Od niego wszystko się zaczyna i na nim kończy. Potem uśmiech, krok, dzień w szkole, samodzielny wyjazd na wakacje, egzamin, pocałunek.
Zawsze wiesz, że pierwszy jest pierwszy, praktycznie nigdy, że ostatni był… ostatni.

Na zapleczu głowy coraz częściej noszę tę myśl – czy to był ten? Pojawia się znikąd, ale nie znika. Próbuję przyłapać koniec na gorącym uczynku. Bo nigdy nie mam świadomości, czy...? Ten uśmiech, to spotkanie, ten dzień. Z jednej strony, chciałabym wiedzieć, żeby go nie zmarnować, żeby go zapamiętać, utrwalić w formalinie wspomnień, naświetlić obraz zatrzymany pod powiekami jak światłoczuły slajd, złapać chwilę, z drugiej strony potykam się o myśli, że może tak lepiej, że wolałabym nie wiedzieć.

„Kołysanka z huraganem” to opowieść o tym momencie, który miał miejsce trzynastego września. Tak po prostu, nagle, bez uprzedzenia, bez żadnej zapowiedzi przyszedł i zmiótł wszystko jednym urwanym oddechem. Została po nim książka - elegia żałobna. A w niej zapis dni, obrazy jak slajdy z horroru. Czytasz i wiesz, że zdarzy się coś złego i choć nie chcesz, jednak następuje ta sekunda i nie da się tego ani zatrzymać i cofnąć. Tak jak w życiu. Po prostu stało się i nie da się tego ani wyjaśnić, ani zrozumieć. Nie pomaga przewijanie taśmy, już zawsze wszystko będzie tak samo i nic się nie zmieni. The end. Napis kończący króciutkie życie, z którego zostały slajdy pojedynczych obrazów, chwil, kilka zdjęć, filmików i opowieść matki:

„Dotykam twarzy Tadka. Lubi, kiedy głaszczę go po policzku. Tadziu. Tadeczku. Uśmiecha się, mruczy z zadowoleniem i mruży oczy jak kociak. Przez minutę Tadek patrzy na mnie. Potem zastyga. Włączam film na nowo. I jeszcze raz. Dziesiąty raz. Dwudziesty raz.
Dotykam ekranu komputera, monitor jest zimny”.

„Kołysanka z huraganem” Justyny Wicenty to przejmujący tren żałobny, zapiski z ciemnego czasu rozpaczy. Choć nie istnieją tak naprawę słowa, by opisać to, co mieści się tych trzech – Tadek nagle umarł, to rozkładanie bólu na części pierwsze, oswajanie go i zamykanie w zdaniach daje ulgę. Pisanie pomaga, przynosi ratunek i ukojenie, staje się szukaniem odpowiedzi na pytanie - czy jest jakiekolwiek życie po śmierci? Po śmierci dziecka? Poza bólem, skrajną, wyniszczającą rozpaczą i funkcjonowaniem z dnia na dzień, w przestrzeni, w której boli pusty fotelik pod ścianą, łóżeczko, dźwięk melodyjki w dziecięcej karuzelce?

Czy da się o tym opowiedzieć, zamknąć żałobę w słowach, razem ze skrawkami wspomnień z życia, do którego nie ma powrotu? Czy to się kiedyś kończy, mija, goi się? Jak o tym mówić, skoro nikt nie chce słuchać? Bo przecież o śmierci dziecka się nie rozmawia. Prawda?

Trzeba mieć sporo odwagi, by sięgnąć po tę opowieść, ale warto, zwłaszcza w rzeczywistości, w której śmierć zastąpiło dyskretne znikanie. Co nie zmienia faktu, że ta książka nie powinna powstać. Chciałabym, żeby nigdy się nie ukazała, żeby jej nie było.

Chciałabym, żeby to się nie wydarzyło.

Oddech. Od niego wszystko się zaczyna i na nim kończy. Potem uśmiech, krok, dzień w szkole, samodzielny wyjazd na wakacje, egzamin, pocałunek.
Zawsze wiesz, że pierwszy jest pierwszy, praktycznie nigdy, że ostatni był… ostatni.

Na zapleczu głowy coraz częściej noszę tę myśl – czy to był ten? Pojawia się znikąd, ale nie znika. Próbuję przyłapać koniec na gorącym uczynku. Bo...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Osobisty przewodnik po Pradze Filip Springer, Mariusz Szczygieł
Ocena 7,6
Osobisty przew... Filip Springer, Mar...

Na półkach:

Gdzie życie i śmierć dzielą dokładnie czterdzieści dwa metry, a uliczna lampa świeci prosto w niebo? Czemu na większości czeskich zup dryfuje kopiec bitej śmietany? Czy można wypić kawę na cudzych śmieciach? Jak z sojuszu czeskiego pragmatyzmu i duchowości narodził się kościół w apartamentowcu? W której świątyni w Pradze nikt nie klęka? Jak za pomocą odświeżacza powietrza uczcić pamięć o pewnej hrabinie? Gdzie pił Hrabal, a może raczej - gdzie nie pił? Czemu na dachu willi mieści się prysznic? Co ma wspólnego Ślepa Koteczka z naleśnikami? Jak wsiąść do winy, która nigdy się nie zatrzymuje? Gdzie można zjeść na życiorysie Havla? Kiedy jechać do Pragi, kiedy nie jechać, gdzie iść, gdzie nie iść? Co zobaczyć, a co pominąć? Tak dużo pytań, tak mało odpowiedzi… Gdzie ich szukać? Kogo spytać? Wiadomo!

Podobno „Osobisty przewodnik po Pradze” powstał ze zdenerwowania Mariusza Szczygła i braku sił, by odpowiadać na kolejne tego typu pytania – gdzie i dlaczego warto pójść w czeskiej stolicy. Pisząc o sześćdziesięciu nieoczywistych miejscach w Pradze, które trzeba odwiedzić, reporter zaprasza na zaplecze miasta, do barów, na zamknięty dworzec, do kawiarni, na pocztę, na długi spacer, a przede wszystkim – do uważnego słuchania i rozmowy, także z przypadkowo spotkanymi ludźmi. Czeski taksówkarz, który na wstępie uprzejmie poinformował: „Dobrze, że pan do mnie wsiadł – zaczął – bo ja w przeciwieństwie do większości taksówkarzy w Pradze nie jestem idiotą”, z miejsca stał się moim faworytem. Choć tajemniczy nieznajomy z jednej z praskich piwnic również miał w sobie dużo czeskiego uroku:

„Na zdezelowanym metalowym krześle przed monitorem siedział młody wysoki blondyn. Miał na sobie tylko damskie koronkowe figi. Jego ubranie wisiało na haku, trampki stały obok krzesła. Odwrócił do mnie głowę i spytał:
- Masz psa?
- Nie – odpowiedziałem. – Mam kota.
- To spieprzaj”.

Absurdalne? Witamy w Pradze nieoczywistej, nieco dzikiej i nieznanej. Choć puenta tej konwersacji nie zabrzmiała zachęcająco, Mariusz Szczygieł pokazuje, że warto zejść schodami w głąb praskich piwiarni. Opowiadając o czeskiej stolicy w felietonowym stylu, o jej historii, zachęca do nieśpieszności, skupienia, pokazuje jak spojrzeć na zadeptane turystycznie miasto z zupełnie innej perspektywy. Pomagają w tym piękne - brzydkie fotografie Filipa Springera.
„Osobisty przewodnik po Pradze” Mariusza Szczygła to wielka pochwała uważności, podnoszenia głowy i patrzenia pod nogi. To poznawanie nieoczywistego, ukrytego, zaglądanie pod podszewkę Pragi. Wejście od zaplecza, pod skórę miasta, w którym absurd, groteska i wielka historia idą w parze tanecznym krokiem jak Ginger i Fred. Między kostką brukową tkwią kamienia pamięci, życiorys Havla można zaleźć na podkładce pod talerze, a w jednym z lokali nad pisuarami wiszą świńskie ryje, zaopatrzone w metalowe podpórki obite skórą, o które delikwent może się oprzeć głową, jeśli nie ma siły, by ustać samodzielnie.

W Pradze miksuje się wszystko, wielka literatura, sztuka i proza życia, a wędrówka po niej, z przewodnikiem Szczygła w ręku, to lekcja skupienia, odkrywanie detalu, nieoczywistego piękna rzeczy stricte użytkowych. A także – lekcja zadawania pytań, na które reporter nie udziela odpowiedzi. Choć Mariusz Szczygieł patrzy na Pragę wzrokiem zakochanego, który widzi więcej, zachwyca się szczegółami, nie narzuca swojej perspektywy widzenia. Szuka. Patrzy. Rozmawia. Praga wydaje się być tylko pretekstem do opowieści, do stawiania pytań, do refleksji. W tym tej najważniejszej. Co jeśli?

Jeśli pisanie, to ciągłe dopytywanie się "kim jestem"?

Gdzie życie i śmierć dzielą dokładnie czterdzieści dwa metry, a uliczna lampa świeci prosto w niebo? Czemu na większości czeskich zup dryfuje kopiec bitej śmietany? Czy można wypić kawę na cudzych śmieciach? Jak z sojuszu czeskiego pragmatyzmu i duchowości narodził się kościół w apartamentowcu? W której świątyni w Pradze nikt nie klęka? Jak za pomocą odświeżacza powietrza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Fragmenty, urwane zdania, krótkie wspomnienia, pojedyncze obrazy – to z nich Mira Marcinów lepi wizerunek matki na swój obraz, na swoją modłę i swoje niepodobieństwo. Zima, noc, zjeżdżanie na sankach, złamana ręka i wypatrywanie świtu, żeby pojechać do szpitala. Bieda pozwalająca zachować szczupłą sylwetkę. Czekanie w kuchni, na stołku, przy oknie, gdy nie wracała. Mydło pieniące się na twarzy matki, gdy zmywała makijaż. Kawa w szklance z duraleksu. Świeżo pomalowane paznokcie w kolorze pruskiego błękitu. Tanie wino pite z gwinta na plaży w Mielnie. Czwarta nad ranem. Ślimacząca się żałoba, język, który nie nadąża za nieobecnością, nie radzi sobie z opisywaniem i nazywaniem braku po imieniu. Ostatnie pożegnanie. A potem już tylko wieczna, nieśmiertelna tęsknota:

„Najbardziej chciałabym się obudzić, zrobić sobie kawę i do niej zadzwonić. Żeby odebrała w dobrym humorze i powiedziała tym swoim ochrypłym, zmysłowym głosem:
- Dzień dobry, Niteczko!
Taka mi się przyśniła zeszłej nocy”.

„Bezmatek” Miry Marcinów to rwana opowieść o doświadczeniu straty. Skarga osieroconego dziecka, które nagle przestało nim być. Przejmująca jest w tej opowieści rozpacz, która cichnie, ale nie mija. Paprze się ta ciągle niezabliźniona rana, która pozostaje tkliwa, bolesna i wrażliwa na najmniejsze dotknięcie. Słowo, wspomnienie, nagłą myśl. Historia niedoskonałej, ale odwzajemnionej miłość córki do matki i matki do córki, o której autorka opowiada szczerze, dosłownie – aż do bólu. O szybkim dorastaniu zakończonym przewidywalnym, choć nagłym, ostrym cięciem – jej śmiercią. I już. Nie jesteś dzieckiem. Nie masz matki.

Mira Marcinów debiutuje relacją z odchodzenia, swoim osobistym katharsis, elegią żałobną rozpisaną na tony i obrazy, która łapie za serce, ściska za gardło i porusza. Ale jednocześnie budzi mieszane uczucia, mój wewnętrzny sprzeciw i przywołuje liczne pytania. Czy to handlowanie żałobą? Poniekąd tak. Trudną ocenić, zdewaluować cudzy ból wystawiony na widok publiczny. Czy to rodzaj ekshibicjonizmu, ocierającego się o cienką granicę intymności, której nie powinno się przekraczać? Także. Ale może to tylko mój problem, mój niesmak i reakcja na opowieść o umieraniu, o śmierci, którą tak skutecznie we współczesnym świecie zastąpiono dyskretnym znikaniem. Czy forma to świadomy wybór autorki, czy skutek uboczny braku pewnych umiejętności debiutantki? Żeby nie było, osobiście uważam, że to książka rewelacyjna pod względem językowym, która zachwyca misternością, precyzją konstrukcji zdań, poetyckością. Ale jednocześnie budzi ona moją nieufność i tęsknotę za prozą z krwi i kości, za opowieścią złożoną z czegoś więcej, niż szereg koronkowych miniatur, wyszlifowanych zdań przesyconych treścią.

Dużo pytań, mało odpowiedzi. Na pewno jest to debiut warty zauważenia. Czas pokaże, jak zawsze, czy Mirze uda się wyjść poza ciasne ramy literatury funeralnej sklejonej z osobistych, bolesnych doświadczeń. Wszystko przed nami.

I ta nagła myśl. Wszystko przede mną, także ta tęsknota, żeby móc do niej tak po prostu zadzwoni

Fragmenty, urwane zdania, krótkie wspomnienia, pojedyncze obrazy – to z nich Mira Marcinów lepi wizerunek matki na swój obraz, na swoją modłę i swoje niepodobieństwo. Zima, noc, zjeżdżanie na sankach, złamana ręka i wypatrywanie świtu, żeby pojechać do szpitala. Bieda pozwalająca zachować szczupłą sylwetkę. Czekanie w kuchni, na stołku, przy oknie, gdy nie wracała. Mydło...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wielka księga Klary Zofia Dzierżawska, Marcin Wicha
Ocena 7,8
Wielka księga ... Zofia Dzierżawska,&...

Na półkach:

Rzadko piszę o książkach dla dzieci, niewiele polecam. Czytamy ich bardzo dużo, nieliczne zostawiają jakikolwiek ślad w pamięci, o większości zapominamy najpóźniej po tygodniu.
Ale w dziś nie mogę się oprzeć - nie no, tę Wam muszę polecić!
Możecie kupić w ciemno, od razu, już teraz, bez zastanowienia – radosny rechot mojej córki przechodzący w głupawkę niech Wam będzie najlepszą rekomendacją.

„Wielka księga Klary” to dziennik rezolutnej dziewczynki, która ma młodszego brata alergika (wypisz, wymaluj - to o nas). Tak dokładnie to wznowienie dwóch tomów opowieści: „Klara. Proszę tego nie czytać” 2011 i „Klara. Słowo na „szy” 2012, połączone z trzecią, najnowszą częścią dziennika „Klara… żarty się skończyły”, w której główna bohaterka idzie do czwartej klasy. Cudowne, przezabawne opowieści z życia codziennego, scenki rodzajowe z wakacji, ze szkoły, z życia domowego, które rozśmieszą i dzieci, i rodziców. Samo życie. Pamiątki po dziadkach, które trzeba przynieść do szkoły „na wczoraj”, wyjazdy na ferie tam, gdzie akurat nie ma śniegu, podróże autem w korkach i niekończące się pytania „A kiedy będziemy?”, wyjścia z dziećmi na miasto, kurcze, to by mogła napisać moja córka:

„Lubię jeść na mieście. Nieraz z rodzicami chodzimy do różnych knajp. Hiszpańskiej, włoskiej albo francuskiej. W hiszpańskiej jadłam pierś z kurczaka w sosie pomidorowym, we włoskiej – pierś z kurczaka w sosie pomidorowym, a we francuskiej – spaghetti z klopsikami i sosem pomidorowym. Smakują mi kuchnie różnych narodów”.

To jednak nie wszystko – Wicha nie tylko w cudowny sposób spogląda na świat i opisuje go z dziecięcej perspektywy, on jednocześnie puszcza oko do dorosłego czytelnika, punktując absurdy systemu edukacji, rozbuchany konsumpcjonizm i owcze trendy, za którymi bezmyślnie podążamy. Do tego dorzuca rewelacyjny humor sytuacyjny - scena, gdy biedny rodzic próbuje uwolnić koszatkę, która utknęła w wentylatorze, to majstersztyk:

„Tata blednie i mówi, że nie zbliży się do kratki, zanim mama nie znajdzie rękawiczek. Są tylko takie do zmywania z żółtej gumy, ale mama mówi, że to nawet dobrze, na wypadek, gdyby tatę miał porazić prąd z wentylatorka. Koszatka macha ogonem, a tata ustawia drabinę:
- Ona na mnie robi! – krzyczy.
- Co robi?
- Jak to, co robi? Kupy robi! Mam je we włosach!
- Bidulka jest przerażona.
- Ja też jestem przerażony, a na nią nie…
- Dziecko słucha!”

Dodajcie do tego piękną szatę graficzną, cudowne ilustracje Zofii Dzierżawskiej, weźcie pod uwagę ilość stron – 304 i wyjdzie wam kawał doskonałej, niegłupiej lektury nie tylko dla dzieci.

Rzadko piszę o książkach dla dzieci, niewiele polecam. Czytamy ich bardzo dużo, nieliczne zostawiają jakikolwiek ślad w pamięci, o większości zapominamy najpóźniej po tygodniu.
Ale w dziś nie mogę się oprzeć - nie no, tę Wam muszę polecić!
Możecie kupić w ciemno, od razu, już teraz, bez zastanowienia – radosny rechot mojej córki przechodzący w głupawkę niech Wam będzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lektura idealna na czas pandemii – słowem – wszystko o zarazach (nie mylić z wrednymi koleżankami). Z dystansem, z poczuciem humoru (tak, można tak), o tym, że wszystko już było, oczywiście prócz nas. Bez wzniecania zbędnej paniki, merytorycznie i ciekawie o tym, że epidemie nie są niczym nowym: dżuma, ospa, syfilis, gruźlica, cholera, trąd, tyfus, grypa hiszpanka, polio, to już na szczęście za nami, także dzięki wynalezieniu szczepionek. Uwaga, ciekawostka – czy wiecie, że nadal ma takiej, która skutecznie zabezpieczałaby przed wspomnianą grypą hiszpanką, która na początku dwudziestego wieku była przyczyną śmierci kilkudziesięciu milionów ludzi na całym świecie? Epidemia tej choroby wygasła, bo, uwaga, wirus prawdopodobnie (i nierozsądnie) zabił zbyt wielu swoich nosicieli.

Choć z drugiej strony, po lekturze tej książki człowiek dochodzi do wniosku, że zabić go mogło (i może) go wszystko: taniec, podróże, sex, woda, oddychanie. Jak pokazuje historia, nowe choroby pojawiały się, pojawiają i będą się pojawiać, a dotknąć mogą każdego. Jennifer Wright kładzie duży nacisk na tło historyczne i społeczne, unikając jednocześnie epatowania szczegółowymi opisami objawów i przebiegu choroby, co prawda w książce pojawia się drastyczne zdjęcia, ale jak sama autorka zastrzega – tylko dla chętnych. Bardzo jestem ciekawa, kto nie zajrzy. Zanim jednak sięgnięcie po tę publikacje, warto wspomnieć, że to książka popularnonaukowa, a nie specjalistyczne kompendium medyczne, więc nie ma co jej oskarżać o trywializowani treści i żarty niskich lotów. Tak, autorka kręci bekę z antyszczepionkowców i wcale się z tym nie kryje, podobnie jak ze swoim specyficznym poczuciem humoru.

Co nie zmienia faktu, że w książce Jennifer Wright znajdziecie masę ciekawych informacji historycznych na temat wielu chorób zakaźnych, liczne anegdoty, ciekawe refleksje i budującą konstatacją, płynąca z treści „Co nas (nie) zabije”. Wszystko mija, każda epidemia kiedyś wygasa, nic nie trwa wiecznie. Ironią losu zdaje się być fakt, że publikacja ta powstała niemal tuż przed wybuchem kolejnej „zarazy”, która ogarnęła już niemal cały świata i, a sama autorka pisała:

„Żyjemy w bezprecedensowo szczęśliwej epoce. Doświadczyliśmy niemal trzydziestu lat bez choroby, której nie umielibyśmy leczyć, zabijającej zdrowych młodych ludzi w bogatych krajach. Nie potrafię rozstrzygnąć, czy to szczęście się kiedyś skończy – mam nadzieję, że nie – ale w przeszłości zawsze w końcu do tego dochodziło”*.

I tej myśli się trzymajmy. Świetna, paradoksalnie przezabawna książka (tak, #mnieśmieszy), po lekturze której mam trzy refleksje:

- Co nas nie zabije, to ma źle dobraną dawkę.
- Co nas nie zabije, to nas zniszczy.
- Co nas nie zabije, to coronawirus. Ona nas nie wykończy.
Ale e-edukacja na pewno

Lektura idealna na czas pandemii – słowem – wszystko o zarazach (nie mylić z wrednymi koleżankami). Z dystansem, z poczuciem humoru (tak, można tak), o tym, że wszystko już było, oczywiście prócz nas. Bez wzniecania zbędnej paniki, merytorycznie i ciekawie o tym, że epidemie nie są niczym nowym: dżuma, ospa, syfilis, gruźlica, cholera, trąd, tyfus, grypa hiszpanka, polio,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie zdążę. Mam tę myśl cały czas gdzieś z tyłu głowy. Pobudka o szóstej. Ciemno, zimno, pada. Siódma osiemnaście autobus. Jedyny. Zwykle spóźniony. Przestępowanie z nogi na nogę pod betonowym słupkiem pomalowanym na żółto, z pogiętym rozkładem jazdy i okrągłą tablicą PKS. Znów nie zdążę. I tak przez kilkanaście lat, dzień w dzień. Mama mówi, że już nie ma żadnego autobusu. Zlikwidowali. Kto nie ma prawa jazdy i auta, nigdzie nie dojedzie.

Ola Gitkiewicz w swoim drugim reportażu rozmawia z tymi, którzy mają wszędzie daleko. Za daleko. Razem z nią pokonujemy setki kilometrów rozsypującymi się autobusami, zatłoczonymi busami, spóźnionymi pociągami. Pisze o upadku PKS i transformacji PKP, których efektem jest postępujące wykluczenie komunikacyjne, uświadamiając jednocześnie, jakie ma to realne konsekwencje dla zwykłych ludzi, pokazując skalę problemu z dotarciem do szkoły, do pracy, do lekarza.

Urynkowienie i prywatyzacja miały być remedium na przewleką chorobę transportu publicznego. Operacja się udała, ale pacjent nie przeżył. Za to przeżyć muszą pasażerowie, taki mamy klimat, zimno, bo zima, spóźnił się to się spóźnił, nic nowego, po co drążyć, był czas przywyknąć. Nie działa internetowy rozkład jazdy? Bywa. Pociąg nie zatrzymuje się na stacji Raszówka. Bywa. Brudno i śmierdzi? Faktura jest, czyli było sprzątane, a że coś tam się lepi? To brud kolejowy, kategoria sama w sobie, do której należą powierzchnie pod siedzeniami, których się nie dotyka z założenia. Komuś to przeszkadza? Bywa. Autobus nie przyjechał, bo kierowca musiał obejrzeć mecz? Bywa. Pociąg miał awarię, a komunikacja zastępczą gwarantuje pan Mikołaj ze szwagrem, co to mają dwa busy? Bywa. A to polska właśnie, w której:

,,Wungiel się łatwiej przewozi niż pasażera, bo wungiel nie narzeka, jak jest spóźniony".

Pod koniec lat osiemdziesiątych kolejami mazowieckimi jeździło rocznie ponad miliard pasażerów. Na dzień dzisiejszy pociągami porusza się o siedemset milionów osób mniej. Dlaczego ludziom wmówiono, że samochód to wolność? Kto zamienił przystanki w miejsca, gdzie można się spotkać, posiedzieć i pomarzyć, gdzie by się pojechało, gdyby się miało samochód? Czemu podróżowanie wśród sznurów tirów, reklam, dźwiękoszczelnych ekranów, szpalerów krzyży z girlandami sztucznych kwiatów, po dziurawych, zakorkowanych drogach uznano za synonim awansu społecznego i poprawy jakości życia?

W „Nie zdążę” Olga Gitkiewicz stawia wiele pytań, na które niestety nie udaje się jej znaleźć satysfakcjonujących odpowiedzi. Bo polityka. Bo pieniądze. Bo zysk. Bo się nie opłaca. Opowiada z żarliwym zaangażowaniem, autentycznym współczuciem i cierpką ironią – historie ludzi wyrzuconych poza nawias edukacji, rozwoju zawodowego, dostępu do opieki medycznej. Ludzi spotkanych „po drodze”.

„Nie zdążę” to gorzki zapis smutnej rzeczywistości, w której państwo „umyło ręce” od odpowiedzialności za transport publiczny, przerzucając ją na gminy i spółki prywatne. A tu wiadomo, dziki kapitalizm i jak się nie opłaca, to się nie opłaca. Reszta to już twój problem. Nie masz prawa jazdy? Odpadasz. Nie masz auta? Odpadasz. Importowany neoliberalizm nie bierze pod cię pod uwagę, zjeżdżasz klasę niżej, do niezmotoryzowanych. Bo wolność to samochód, jeśli go nie masz, stajesz się niewolnikiem skazanym na codzienne „Przepraszamy za utrudnienia”.

Olbrzymią zaletą reporterskiej pracy Olgi Gitkiewicz jest zaangażowanie i olbrzymia wrażliwość społeczna, połączona z imponującą pracą faktograficzną. Ten reportaż ma swoje wady, niedociągnięcia, ale zarówno jego forma jak i treść pełna drobnych uszczypliwości, ironii, poczucia humoru, trafnych refleksji i celnych obserwacji jest dowodem na to, że Olga Gitkiewicz dojrzewa warsztatowo, wyrastając jednocześnie na jedną z najciekawszych polskich reportażystek.

Sięgnijcie po „Nie zdążę” nawet jeśli mieszkacie w centrum dużego miasta i wszędzie macie blisko.

Nie zdążę. Mam tę myśl cały czas gdzieś z tyłu głowy. Pobudka o szóstej. Ciemno, zimno, pada. Siódma osiemnaście autobus. Jedyny. Zwykle spóźniony. Przestępowanie z nogi na nogę pod betonowym słupkiem pomalowanym na żółto, z pogiętym rozkładem jazdy i okrągłą tablicą PKS. Znów nie zdążę. I tak przez kilkanaście lat, dzień w dzień. Mama mówi, że już nie ma żadnego autobusu....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Masz siedemnaście lat. Nigdy nie byłaś w szkole, nie piłaś kawy, wina, nie wiesz, co to Holocaust. Nigdy nie brałaś środków przeciwbólowych, bo boisz się, że gdy połkniesz białą tabletkę, to twoje dzieci (które planujesz urodzić za kilka lat) przyjdą na świat martwe lub zdeformowane. Nie znasz nawet daty swojego urodzenia, bo matka pamięta jedynie, że to było jakoś pod koniec września. Za to na jej polecenie pięćdziesiąt razy przesuwasz szklaną buteleczką z olejkiem między placami, by go naenergetyzować i nadać mu leczniczą moc.

Wyobraź to sobie. Niemożliwe? W XXI wieku? A jednak.

Tara Westower przyszła na świat w 1986 roku jako najmłodsza z siedmiorga rodzeństwa, wychowała się w górach Idaho, w rodzinie mormonów, gdzie podstawą edukacji domowej była biblia. Fanatycznie religijny, chory psychicznie ojciec latami wmawiał dzieciom, że szkoła to zło, miejsce prania mózgów, deprawacji i przerabiania młodych dziewcząt na dziwki. Tam szerzy się kłamstwo, sprośność, nieskromność i rozwiązłość, czają się iluminaci, którzy tylko czyhają, by sprowadzić kogoś na złą drogę i oddać we władanie szatanowi. A zły rząd zabija obywateli chroniących czyste i niewinne dzieci przed edukacją, podobnie jak lekarze, którzy celowo uśmiercają swoich pacjentów. Jedynym ratunkiem i remedium na wszystkie choroby jest medycyna naturalna, którą latami praktykowała matka Tary, samozwańcza akuszerka zajmująca się ziołolecznictwem i bioenergoterapią, lecząca bóle okładami z gorczycy. Kilkuletnia dziewczynka pomagała jej przy porodach, ojcu przy budowaniu stodół i podczas ciężkiej pracy na złomowisku. Wiele lat spędziła bez szkoły, bez lekarzy, za to z Bogiem, który głosami ojca i brata jednoznacznie określał: miejsce kobiety jest tam, gdzie wskaże jej mężczyzna – w domu, w kuchni, do pomocy przy porodzie. Latami słyszała: jesteś dziwką. Założyłaś sukienkę – jesteś dziwką! Umyłaś się i uczesałaś – jesteś dziwką! Pomalowałaś usta błyszczykiem – jesteś dziwką! Spojrzałaś na kolegę – jesteś dziwką!

„Przez całe życie instynkt uczył mnie jednego - człowiek ma większe szanse jeśli polega na sobie” – napisała Tara Westover w swojej autobiografii. Miała rację.

„Uwolniona” to niesamowita, poruszająca opowieść o dorastaniu dziewczynki bez daty urodzenia, pozbawionej przyjaciół i wsparcia rodziny, która musi się skonfrontować z fanatyzmem ojca oraz przemocą, także fizyczną, ze strony brata. O drodze do zrozumienia, że najbliżsi mają nad nami olbrzymią władzę, że potrafią być źródłem największego zła, skrzywdzić najmocniej, a mimo to bardzo długo pozostają… najbliżsi. To historia dojrzewania do odrzucenia norm i zasad wpajanych przez rodziców, do zakwestionowania ich systemu wartości. A jednocześnie – poruszające studium dziecięcej nieważności i rodzicielskiej nieuważności, najdelikatniej mówiąc. Uzależnienia, toksycznych relacji, manipulacji i przemocy. Świadomego narażania nieletnich członków rodziny na niebezpieczeństwo utraty życia i zdrowia, krzywdzenia ich pod „płaszczykiem” dobrych intencji.

„To dziwne, że daje się ludziom, których się kocha, tak wielką władzę nad sobą”

Tara Westover w 2008 roku ukończyła z wyróżnieniem Birgham Young University, a następnie otrzymała stypendium Gates Cambridge. Rok później w Trinity College w Cambridge zdobyła stopień magistra, studiowała też na Uniwersytecie Harvarda. Następnie wróciła do Cambridge, gdzie obroniła doktorat z historii. Wcześniej, za namową brata Taylera zdała test, który pozwolił jej rozpocząć naukę w szkole.

Jakim cudem? Przeczytajcie jej autobiografię. Koniecznie.

Jej opowieść pokazuje, że prawo do edukacji nie jest wbrew pozorom oczywiste i przynależne każdemu, a jednocześnie uświadamia, że wiedza i nauka daje wolność. Wyzwala i pozwala się stać… sobą, bo to, kim się staniemy, kogokolwiek z siebie uczynimy, zawsze było w nas.
Wszystko jednak ma swoją cenę, którą każdy musi zapłacić.

Jak zawsze.
Coś tracisz, coś zyskujesz. Coś zyskujesz, coś tracisz

Masz siedemnaście lat. Nigdy nie byłaś w szkole, nie piłaś kawy, wina, nie wiesz, co to Holocaust. Nigdy nie brałaś środków przeciwbólowych, bo boisz się, że gdy połkniesz białą tabletkę, to twoje dzieci (które planujesz urodzić za kilka lat) przyjdą na świat martwe lub zdeformowane. Nie znasz nawet daty swojego urodzenia, bo matka pamięta jedynie, że to było jakoś pod...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Opowiem ci, mamo, co robią auta Marcin Brykczyński, Artur Nowicki
Ocena 7,9
Opowiem ci, ma... Marcin Brykczyński,...

Na półkach:

NIE-NA-WI-DZE tej książki!!! Szczerze, z całego serca, ze wszystkich sił. Mam ochotę spalić ją w piecu, ale nie mam pieca. Wyrwana ze snu w środku nocy, nie otwierając oczu, ani tej nieszczęsnej książki, na hasło “pocitaj, co lobią auta” reaguję niczym pies Pawłowa - zaczynam lecieć z automatu: “Spójrzmy jakie są powody, że się tłoczą samochody. Dzielny maluch, chociaż mały, dom na kółkach ciągnie cały”.

Tak, znam ją na pamięć, bo mojemu synowi, w myśl zasady inżyniera Mamonia, podobają się te melodie, które już słyszał, więc katuje mnie czytaniem tej książki od blisko dwóch lat. Codziennie. To powinno być zakwalifikowane jako znęcanie się nad rodzicem. Ile można, no ile można: liczyć traktory, szukać różnic, pokazywać, kto pomoże kotu zejść z drzewa?

Kupcie sobie tę książkę, kupcie, dlaczego tylko ja mam mieć nerwicę...

Będziecie szukać w warsztacie wałka do ciasta, miksera, widelca, młynka do kawy i innych kuchennych utensyliów przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku, no chyba, że Wam wcześniej zacznie oko latać, jak mi. Będziecie jeździć palcem po torze aż do zatarcia linii papilarnych i prowadzić Malucha do mety. Będziecie odkrywać szczury kąpiące się w kanale pod parkingiem, flaszkę na trawie po kraksie i milion innych szczegółów. To, co tam narysował Artur Nowicki, przechodzi (ludzkie) pojęcie takiego trzylatka – traktory, betoniarki, śmieciary, ambulanse, wozy bojowe, nawet ratrak się znalazł! Wszystkie przeżywają przygody, robią miny, pracują, a o tym, co się dzieje opowiada... Fiat 126P. Znakomitym wierszem, którego autor, Marcin Brykczyński będzie się dusił w piekle na wolnym ogniu, a kolejne polana pod kocioł będą dokładali będą rodzice, którzy nawet we śnie mamroczą pod nosem: “Nie wystarczą dobre chęci, gdy się na złą drogę skręci”. Osobiście podsypię węgla. Naprawdę warto, książka jest pięknie wydana, na grubej, sztywnej tekturze, pełna szczegółów, zapewnia rozrywkę na wiele wieczorów, na więcej niż przypuszczacie, jest nieodkładalna i niezniszczalna, więc tak siedzę sobie, patrzę na nią i wyobrażam sobie, jak będzie się dobrze palić.

Także ten... piec okazyjnie kupię.

NIE-NA-WI-DZE tej książki!!! Szczerze, z całego serca, ze wszystkich sił. Mam ochotę spalić ją w piecu, ale nie mam pieca. Wyrwana ze snu w środku nocy, nie otwierając oczu, ani tej nieszczęsnej książki, na hasło “pocitaj, co lobią auta” reaguję niczym pies Pawłowa - zaczynam lecieć z automatu: “Spójrzmy jakie są powody, że się tłoczą samochody. Dzielny maluch, chociaż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Miało być pięknie, a wyszło jak wyszło. Trzeba przyznać, że Michniewicz wysoko ustawił poprzeczkę, podejmując próbę całościowego opisania świata, choć jednocześnie, co było nieuniknione i do przewidzenia, musiał skupiać się na jego wycinkach. Nie da się ukryć, ambitne założenie z góry skazane na porażkę, popadniecie w ogólniki i banały. Ale zawsze można się próbować obronić cytatem na okładce, prawda?

„Jak wspaniale jest wśród tylu autorów chcących opisać tylko swój mały światek – odnaleźć od czasu do czasu takiego, który próbuje opisać świat w całości. Nawet jeśli jest to niemożliwe, jest to piękna próba” (Martin Caparros)

„Chrobot” to siedem historii opowiedzianych z różnych perspektyw przez mieszkańców Ugandy, USA, Kolumbii, Indii, Finlandii, Zimbabwe i Japonii. Juanita, Reilly, Marggie, Casey, Mika, Kanae, Madhuri - siedem losów, całkowicie odmiennych, choć podobnych. Wszystkie dzielone na identyczne etapy: dzieciństwo, zabawy, posiłki, szkoła, pierwsze miłości i związki, praca, porażki i sukcesy, małżeństwa, dzieci… Michniewicz, trzeba przyznać, interesująco pisze o codzienności swoich bohaterów, o obowiązkach, edukacji lub jej braku, o odmiennych kulturach i obyczajach, o wolności i jej ograniczeniach, o tym, że miejsce urodzenia determinuje ludzki los, zwłaszcza gdy w grę wchodzą dodatkowo odwieczne podziały na rasy, na kasty, mechanizmy władzy, systemy polityczne i biznesowe. Jednak narracja polifoniczna, prowadzono skokowo, rozwleczona na czterysta osiemdziesiąt stron, na dłuższą metę męczy i drażni, zwłaszcza, że objętość książki ukryta została dodatkowo przez zastosowanie drobnego druku. Podkreślanie analogii, uwypuklanie kontrastów, symultaniczne opowiadanie historii sytuuje czytelnika niemalże w roli głupka, któremu należy wszystko wskazać palcem, bo sam nie zauważy. Autorowi daleko, oj, bardzo daleko do reporterskiego obiektywizmu i bezstronności, nawet nie próbuje dać szansy na wyciągnięcie i sformułowanie własnych wniosków. Te są serwowane na tacy, w charakterze prawd objawionych, co sprawia, że „Chrobot” z ciekawie zapowiadającego się reportażu ewoluuje w kierunku literatury zaangażowanej. Staje się nużącą publicystyką, z której wylewa się rozgoryczenie światem, w której autor punktuje nierówności, deficyty, braki zestawiając je z wizerunkiem cywilizacji opartej na kreowaniu potrzeb:

”Osiemdziesiąt złotych za kawałek bawełny. Przecież to wcale nie jest mało. Ale kupujemy z radością. Przestaliśmy rozróżniać zachcianki i potrzeby. Bo możemy, stać nas na to. Bo chcemy. (…) Gdyby te spodnie lub koszula kosztowały złotówkę więcej, albo gdyby firma oddała złotówkę podwykonawcom, szwaczka w Bangladeszu zarabiałaby d w a r a z y w i ę c e j. Ile warta jest ta złotówka? (…) Firma jest warta tyle, ile nasze zakupy. To my tym wszystkim sterujemy, my o tym decydujemy. Todos somos medicina. Wszyscy jesteśmy lekarstwem”.

Remedium również podsunięte pod nos. Voila, o to jest, działajmy! Serio? Czysta demagogia. (Tak na marginesie, nigdy nie zrozumiem przerzucania odpowiedzialności za brak rozwiązań systemowych, politycznych i działania korporacji na maluczkich. Jesteś winny, bo kupujesz, szwaczki w Bangladeszu przez ciebie umierają z głodu. Zmień to!) Upraszczając oczywiście i ironizując, bo Michniewicz pisze zupełnie serio, diagnozując i oskarżając. Popada z banału w banał, stawia tezy na podstawie uogólnień, przywołując dane statystyczne o zarobkach firm, oczywiście bez wskazania źródeł, bo kto by się przejmował takimi drobiazgami jak bibliografia czy przypisy, formułując fundamentalne wnioski…

Z których wynika (oczywiście), że świat jest skomplikowanym system naczyń połączonych, wzajemnych zależności, a globalne problemy współczesnego świata może zacząć rozwiązywać każdy. Tu i teraz. A wszystko to w kontekście historii ludzi, które pokazują, jak niewiele może zrobić człowiek, jak niewiele zmienić. Bo tak naprawdę miejsce urodzenia, skrajna bieda, brak dostępu do edukacji i opieki zdrowotnej determinują jego los, z którym można próbować się zmierzyć, jednak bez żadnych gwarancji powodzenia.

No, ale grunt to spójność i logika wywodu, miało być pięknie, a wyszła sieczka historii, wniosków, tez i banałów, sprowadzonych do jednego: wszyscy jesteśmy winni i odpowiedzialni. Zaprawdę, odkrywcze.

Miało być pięknie, a wyszło jak wyszło. Trzeba przyznać, że Michniewicz wysoko ustawił poprzeczkę, podejmując próbę całościowego opisania świata, choć jednocześnie, co było nieuniknione i do przewidzenia, musiał skupiać się na jego wycinkach. Nie da się ukryć, ambitne założenie z góry skazane na porażkę, popadniecie w ogólniki i banały. Ale zawsze można się próbować obronić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytanie poezji to dla mnie czynność zaskakująco intymna, rzadko więc piszę o liryce, właściwie wcale. Dziś jednak małe odstępstwo od reguły – kilka słów o wyjątkowym tomiku i osobie. Przez lata, z bliska i z daleka, obserwowałam jak się zmienia, dojrzewa, nie tylko poetycko, jak kończy i znów zaczyna. Wiele razy dojeżdżała do własnych, prywatnych krańcówek, chwilę stała w miejscu, tylko po to, by nabrać sił, zawrócić i ruszyć w odpowiednim kierunku, by w końcu obrać właściwy kurs. Zmagała się nie tylko z trudną materią słowa i w końcu … wygrała. Przede wszystkim siebie. Konkurs jakby przy okazji, mimochodem.

„Krańcówka” to debiutancki tomik poezji Wioletty Ciesielskiej, wydany jako nagroda za zajęcie I miejsca w XI Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Janusza Różewicza. Krótki, liryczny spacer po Łodzi metaforycznej, ciemnej i grząskiej, po jej krańcach, obrzeżach i końcach. To miejska historia w obrazkach, ta duża, światowa i mała, ta z najbliższego sąsiedztwa. Niezwykła, bolesna wędrówka po zaniedbanych podwórkach, gdzie czas się zatrzymał kilkadziesiąt lat temu, po starych, czynszowych kamienicach, liryczna włóczęga wąskimi, ciemnymi uliczkami. Ostre spojrzenie wbite pod grubą skórę miasta, rzut okiem na inną, ciemną stronę życia, z wszystkimi rysami i pęknięciami. Na jego początki i końce, małe i duże, niedokonane i ostateczne. Na ten cały świat, bliski, mijany codziennie, przeniesiony na papier, zamknięty w słowie – Wiola to świetna, uważna, cierpliwa obserwatora, które obsesyjnie wręcz nasłuchuje głosów metropolii, podsłuchuje jej rozmowy, notuje, przetwarza i metaforyzuje.

„Krańcówka” to spójny, kompletny, zaskakująco dojrzały zbiór wierszy – o końcach i krańcach. Miasta, świata, życia, doświadczeń, pojmowania, rozumienia, historii, słowa, przypominający o tym, że każdy kiedyś w końcu dojeżdża do swojej własnej krańcówki. Ale też o tym, że kraniec nie zawsze jest końcem. Czasem po prostu – ostrym zakrętem.

Czytanie poezji to dla mnie czynność zaskakująco intymna, rzadko więc piszę o liryce, właściwie wcale. Dziś jednak małe odstępstwo od reguły – kilka słów o wyjątkowym tomiku i osobie. Przez lata, z bliska i z daleka, obserwowałam jak się zmienia, dojrzewa, nie tylko poetycko, jak kończy i znów zaczyna. Wiele razy dojeżdżała do własnych, prywatnych krańcówek, chwilę stała w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Joanna Bator to moja ulubiona polska pisarka. Nie wiem, czemu do tej pory nie napisałam o żadnej z jej książek, ale najwyższa pora to zmienić. Jak i wiele innych rzeczy. New Year is comming. A więc od początku:

„Japoński wachlarz. Powroty” to zapis dwóch lat spędzonych w Tokio, eseje pisane z z perspektywy „tej obcej”, gaijinki, intymne opowieści o kraju, który okazał się zaskakująco bliski autorce. To podróż sentymentalna zamknięta w formie krótkich szkiców, obrazków – fotografii z nieznanego, dalekiego kraju. Szereg impresji, obserwacji, codziennych zdziwień i zaskoczeń przeniesionych na papier, wrażeń i odczuć z kraju i miasta, które zagarnęło, wciągnęło i pochłonęło Joannę Bator.

To jeden z piękniejszych obrazów tej książki – wizerunek Tokio, które nieustannie pączkuje, formuje się i „staje się” na oczach mieszkańców, podlegając ciągłym przeobrażeniom. Współczesne metropolis, wstrząsane „czkawką ziemi”, ewoluujące, półpłynne, w wiecznym cieniu zagłady, w którym przemykają tokijskie, krótkoogonowe koty. Miejsce potencjalne, które dopiero może stać się sobą, pula nieskończonych, choć ograniczonych możliwości, pakiet wersji. Miasto, gdzie ulice nie mają nazw, a adresy się rysuje, wariantywne, ewoluujące, zmieniające się z tygodnia na tydzień, jak autonomiczny, żywy organizm. Miejsce, w którym można się zgubić i … siebie znaleźć.

Wśród ludzi zuniformizowanych, zatopionych w ketai, zanurzonych w małych, intymnych światach błękitnych ekranów komórek, dla których głośna rozmowa telefoniczna w miejscu publicznym jest rażącym nietaktem, a siorbanie podczas jedzenia wyrazem uznania dla kunsztu kulinarnego gospodyni. W kraju, gdzie wszyscy w napięciu oczekują komunikatów Rządowej Agencji do Spraw Kwitnienia Wiśni, gdzie niezamężna, dwudziestopięcioletnia kobieta to „Christmas Cake”, a pracownicy poczty odbierający paczki, zdejmują buty… dziewięć razy, gdzie nie brakuje chętnych do skosztowania trującej ryby fugu, która smakuje jak kurczak i zabija blisko sto osób rocznie. Wśród ludzi ogarniętych manią „tachiyomi”, czyli czytania na stojąco:

"Japończycy to naród, w którym poziom analfabetyzmu wynosi zero procent i ludzie ochoczo korzystają z umiejętności czytania, dostosowując swoją pasję do okoliczności. (...) Japończycy potrafią czytać w warunkach ekstremalnych. Nie zdziwiłabym się, gdyby kamikadze zabierali w ostatni lot jakąś lekturę dla zabicia czasu przed zabiciem siebie. Podejrzewam, że japońscy himalaiści i speleolodzy czytają, gdy tylko mają jedną wolną rękę i trochę światła, a niebo w wersji japońskiej to wielka biblioteka w otoczeniu dobrych restauracji”

Joanna Bator opowiada o japońskich zwyczajach, kuchni i kulturze, przyglądając się im z czułością, otwartością i ciekawością. O Hello Kitty, tańczących krewetkach, potrzebie bycia kawaii, teatrze Takarazuka, wodnych dzieciach, japońskim kanibalu, ciasnocie, wszechobecnej wilgoci i zimnie. O hotelach miłości ze sztucznymi palmami i wanną w kształcie filiżanki, o toaletach przypominających kosmodromy, które emitują odgłosy spuszczanej wody, a w wersji ekskluzywnej – świergot ptaków, o łazienkach, w których trzeba się umyć przed kąpielą, o czterech rodzajach kapci do chodzenia po domu, w tym jednych toaletowych. O wielu zadziwiających obliczach Japonii.

„Japoński wachlarz. Powroty” to migawki, fragmenty, historyjki zachwycające obrazowością, przesycone nostalgią, chwytające za gardło nagłym spazmem tłumionego płaczu, jak króciutka opowieść o Hachiko, symbolu niewzruszonej, niezachwianej miłości i wierności aż do śmierci. Jest w tej książce coś niezwykle osobistego, poruszającego, ta tęsknota za krajem, który, choć odległy, obcy, tak inny, okazał się tak zadziwiająco „własny”. To podróż bardzo osobista, w którą zabiera czytających autorka, miejscami tak intymna, że budzi ochotę, by wybrać się we własną.

Tęsknię za takim moim miejscem. Kiedyś je znajdę.

Joanna Bator to moja ulubiona polska pisarka. Nie wiem, czemu do tej pory nie napisałam o żadnej z jej książek, ale najwyższa pora to zmienić. Jak i wiele innych rzeczy. New Year is comming. A więc od początku:

„Japoński wachlarz. Powroty” to zapis dwóch lat spędzonych w Tokio, eseje pisane z z perspektywy „tej obcej”, gaijinki, intymne opowieści o kraju, który okazał się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeśli mielibyście przeczytać tylko jedną książkę w tym roku, to niech to będzie „ 27 śmierci Toby’ego Obeda” Joanny Gierak-Onoszko.
W latach 1874-1996 rdzennym mieszkańcom Kanady odebrano ponad sto pięćdziesiąt tysięcy dzieci. Umieszczona je w internatach. Niektóre nie miały nawet dwóch lat. Pod pretekstem potrzeby edukacji, a raczej reedukacji, przeprowadzono szeroko zakrojoną akcję wynarodowiania, naturalizacji, ograbiania z kultury i języka. Jej nadprogramowymi, acz stałymi elementami były: systemowe, zinstytucjonalizowane znęcanie się nad dziećmi, maltretowanie psychiczne, fizyczne i wykorzystywanie seksualne. A wszystko to pod płaszczykiem państwowo – kościelnej troski o dobro inuickiej ludności Kanady.
Tysiące złamanych żyć, rozkawałkowanych rodzin. Jedno wytłumaczenie. Ta-kie-by-ły-cza-sy. No kurwa. Cena źle pojętej edukacji, błędnie rozumianego postępu, ot, epizod, zadra o ostrych krawędziach w wielkiej, wspaniałej historii wspaniałego państwa. Krainy mlekiem i miodem płynącej, gdzie dziewicza przyroda, życiowe szanse, bogactwo, hokeiści, jeziora i syrop klonowy, och i ach! Takie tam pojedyncze przypadki. Setki pojedynczych przypadków. Tysiące. Dziesiątki tysięcy.
Zbrodnia bez kary. Przeliczona w ramach zadośćuczynienia na konkretne stawki:
„Za samo umieszczenie w szkole na okres krótszy niż pięć lat należy się piętnaście tysięcy dolarów. Powyżej pięciu – dwadzieścia tysięcy. (…)
Cennik obejmuje też konkretne czyny, takie jak między innymi: co najmniej jednokrotne wymuszanie pocałunku lub pieszczot (pięćdziesiąt tysięcy dolarów), robienie nagich zdjęć (pięćdziesiąty tysięcy) albo cztery lub więcej przypadki stosunku analnego, waginalnego lub penetracji za pomocą przedmiotu dwieście tysięcy dolarów)”
Jak zmierzyć się z traumą? Jak stawić czoła przeszłości? Jak ją rozliczyć, osądzić, komu wynagrodzić, kogo ukarać? Jak przeprosić? Jak naprawić wyrządzone zło? Jak o nim opowiedzieć?
Nie wiem. Joanna Gierak-Onoszko podejmuje tę próbę i choć nie udziela jednoznacznych odpowiedzi, wychodzi z niej zwycięsko, tworząc wieloaspektową opowieść o niechlubnej, nieznanej historii Kanady.
Ja patrzę na mojego śpiącego, czteroletniego syna i serce mi pęka na samą myśl, że ktoś mógłby go zabrać. Instytucja. Państwo. Zamienić mu imię na numer. Nie mogę. Nie mogę nawet myśleć o Johnie i dwóch małych Michaelach, których nikt nie szukał przez pięć dni, bo psy były zmęczone i akurat wypadało kościelne święto. O Luisie i jego „spotkaniu” z kotem o dziewięciu ogonach i niespodziance, jaką przygotowano mu w trakcie uroczystości zakończenia roku szkolnego. O Annie, której całe życie śnią się kołyszące się na niebie czubki drzew. O Miss Devil. Dziewuszce. Ślicznotce. Ptaszynce.
„27 śmierci Toby’ego Obeda’ przeczytałam w wakacje, z zasady kupuję każdą książkę wydaną przez Dowody na Istnienie. Zamówiłam i tę, niemal automatycznie, zmyliła mnie okładka, kolorowa i schematyczna jak utrwalony w powszechnej świadomości wizerunek Kanady. A w środku porażający obraz piekła, jakie państwo zgotowało najmniejszym, najsłabszym. Bo ta-kie-by-ły-cza-sy. No kurwa.
Długo nie umiałam o tej książce napisać i chylę czoła przed autorką, Joanną Gierak – Onoszko, bo ona potrafiła opowiedzieć coś, co nie mieści się w słowach, na papierze, a przede wszystkim… wsłuchać. To najlepsza i najbardziej poruszająca książka, jaką przeczytałam w tym roku. Kawał doskonałej, reporterskiej roboty. Książka, która boli, rewelacyjny debiut non-fiction, dojrzały, świadomy i gorzki.

Jeśli mielibyście przeczytać tylko jedną książkę w tym roku, to niech to będzie „ 27 śmierci Toby’ego Obeda” Joanny Gierak-Onoszko.
W latach 1874-1996 rdzennym mieszkańcom Kanady odebrano ponad sto pięćdziesiąt tysięcy dzieci. Umieszczona je w internatach. Niektóre nie miały nawet dwóch lat. Pod pretekstem potrzeby edukacji, a raczej reedukacji, przeprowadzono szeroko...

więcej Pokaż mimo to