rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , ,

Przyznam się, że na samym początku nie byłem pewien co do poziomu Współlokatorów. Akcja wydawała mi się nieco ociężała, Leon nie zyskał łatwo mojej sympatii, ale uroczy format wysyłanych pomiędzy sobą liścików oraz problem z zamkniętym w więzieniu bratem Leona, wystarczająco mocno kopnął mnie do przodu, żebym nie poddał się na pierwszych stu stronach i brnął dzielnie do samego końca. Końca, który kompletnie mnie w sobie rozkochał i sprawił, że z planowych sześciu gwiazdek, pod sam koniec mojej przygody z Tiffy oraz Leonem zmienił się w soczyste dziewięć, oraz dodanie książki do zakładki ulubionych. Bo tak - to dzieło było cudowne. Słodkie, rozczulające i do bólu chwytające za serce takiego przeklętego romantyka, jak ja. Ilość momentów, w których kibicowałem tej parze jest po prostu nie do policzenia. To jak Tiffy musiała zmagać się ze swoim szalonym byłym, a Leon rozgryzać ważną różnicę pomiędzy przywiązaniem a miłością... Boże, już dawno tak bardzo nie utożsamiałem się z żadną postacią w aspekcie miłosnym, jak z tą dwójką. Jestem zachwycony, naprawdę. Gdy po raz pierwszy postanowiłem zakupić to dzieło i dać szansę głośnemu debiucie Beth O'Leary, nawet w najśmielszych wyobrażaniach nie podejrzewałem, że perypetie dwóch uroczych współlokatorów tak rozjaśnią mi dzień. Zwykle raczej stronię od obyczajówek — niesłusznie - i po dzisiejszej lekturze definitywnie bardziej otworzę się na tego typu lektury. Spędzenie ciepłego i leniwego, letniego popołudnia przy zimnej szklance soku ze Współlokatorami w ręce okazało się moim wybawieniem i chociaż nie jest to jakieś dzieło wysokich lotów, to po prostu nie sposób mi je krytykować.

Przyznam się, że na samym początku nie byłem pewien co do poziomu Współlokatorów. Akcja wydawała mi się nieco ociężała, Leon nie zyskał łatwo mojej sympatii, ale uroczy format wysyłanych pomiędzy sobą liścików oraz problem z zamkniętym w więzieniu bratem Leona, wystarczająco mocno kopnął mnie do przodu, żebym nie poddał się na pierwszych stu stronach i brnął dzielnie do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Eliza i jej potwory przyciągnęła mnie do siebie już za sposobem samego okazania powierzchownego konceptu. Sprawiła, że gryzłem się po rękach, gdy odkładałem jej zakup i koniec końców, porwała mnie do tego stopnia, że skończony tom odłożyłem z powrotem na półkę zaledwie kilka godzin po rozpoczęciu lektury. Rzadko zdarza mi się przeczytać książkę w jeden dzień (i to niecały). Zazwyczaj rozkoszuję się nimi od dwóch do czterech dób, ale z Elizą było po prostu inaczej. Uwięziła mnie. Pociągnęła mnie na dno, zupełnie jak potwory pociągnęły na dno główną bohaterkę i nie chciały puścić do samego epilogu. Szczerze mówiąc, nie jestem pewien jak stosownie opisać uczucia przypisane do tego dzieła. Może Wallace skutecznie by mnie przy tym poinstruował, a może dobrego wyjścia nie ma i jedyne co mogę zrobić to szczerze polecić tę lekturę dla osób o podobnym sercu co moje. Bo chociaż tak - ta książka miała swoje defekty - bo chociaż Eliza zdecydowanie potrafiła być odpychająca, bo chociaż przeuroczy Wallace potrafił zachowywać się jak ostatni palant, bo chociaż problemy w tej książce niektórym wydać by się mogły kompletnie nielogiczne... Ja tego tak nie odebrałem. Zrozumiałem postawę Elizy i niezależnie od tego, czy zachowywała się słusznie, czy nie - rozumiałem ją. Kumałem, o co jej chodzi, jakby to sama zgrabnie ujęła. Jako zagubiony nastolatek zakochany w tworzeniu oraz literaturze, bardzo się z nią utożsamiałem. Można wręcz powiedzieć, że widziałem w niej samego siebie i nie odrywając wzroku od tego faktu, wspierałem ją, zamiast nienawidzić, bo świadomy byłem tego, że w wielu przypadkach najprawdopodobniej postąpiłbym tak samo, jeśli nie gorzej. Eliza popełniła wiele błędów. Jej rodzice i Wallace również. W tej książce nikt nie był bez winy i to właśnie ujęło mnie za serce. Zrozumienie własnych błędów, przyznanie się do nich oraz pozwolenie sobie na to, aby dojrzeć do brnięcia na przód... Eliza i jej potwory niesie ze sobą przenikliwie słodko-gorzki przekaz. Jest urocza i bolesna, irytująca i rozczulająca... Zupełnie jak my. Te niedojrzałe kwiaty młodego pokolenia. Tak idealne w swoim braku idealności.

Eliza i jej potwory przyciągnęła mnie do siebie już za sposobem samego okazania powierzchownego konceptu. Sprawiła, że gryzłem się po rękach, gdy odkładałem jej zakup i koniec końców, porwała mnie do tego stopnia, że skończony tom odłożyłem z powrotem na półkę zaledwie kilka godzin po rozpoczęciu lektury. Rzadko zdarza mi się przeczytać książkę w jeden dzień (i to niecały)....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Nawet nie mam w zanadrzu żadnego inteligentnego komentarza, żeby opisać tę książkę. Co ja tak właściwie przeczytałem? Dlaczego i po co, przede wszystkim? To była naprawdę strasznie dziwna literatura. Pusta, rozśmieszająca swoim idiotyzmem. Coś, czego nie zapomnę w najgorszym tego słowa znaczeniu, bo jak miałbym uwolnić się od seksistowskich poglądów Wiktorii oraz jej przewlekłego syndromu Mary Sue? Serio. Aż chciałbym w tej chwili podziękować głównej bohaterce Szklanego tronu za to, że była taka wielkoduszna i sympatyczna. Po prostu... Nie wiem, połowa książki wydawała mi się zupełnie niepotrzebna. Styl pisania przypominał nieco ten w wattpadowych opowiadaniach, a charakter naszej tytułowej diablicy był nie do zniesienia. Zachowywała się jak czternastolatka w ciele dorosłej dziewczyny i chociaż pod koniec lektury byłem w stanie szanować ją za to, jak postąpiła w stronę jednego z miłosnych konkurentów, to nawet to nie wystarczyło mi, żeby w najmniejszym stopniu zacząć darzyć ją sympatią. Ona jest prosto mówiąc - idiotką - i każdy w tej książce jest na pewien sposób idiotą. Czytając, czułem się, jakbym oglądał występ w cyrku i choć na głos się śmiałem, to w głębi serca pragnąłem umrzeć! Eh... Ja nie wiem, czy szybko znajdę siłę na drugi tom. Z jednej strony jestem ciekawy co stanie się dalej, ale moje zaintrygowanie podchodzi raczej pod niezdrową fascynację odcinkami meksykańskich telenoweli, aniżeli pozytywne zaintrygowanie.

Nawet nie mam w zanadrzu żadnego inteligentnego komentarza, żeby opisać tę książkę. Co ja tak właściwie przeczytałem? Dlaczego i po co, przede wszystkim? To była naprawdę strasznie dziwna literatura. Pusta, rozśmieszająca swoim idiotyzmem. Coś, czego nie zapomnę w najgorszym tego słowa znaczeniu, bo jak miałbym uwolnić się od seksistowskich poglądów Wiktorii oraz jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Poszukując chwili wytchnienia od nużącej codzienności, moje serce improwizacyjne postanowiło wziąć się na odwagę i sięgnąć po drugą część przygód mojej ulubionej siostry Song - Lary Jane. No i tak... Muszę przyznać: nie zawiodłem się, chociaż uważam, że drugiej części zabrakło pewnej szczypty ciepła oraz słodyczy, jaką odczułem podczas lektury pierwszego tomu. Szczególnie mocno wydaję mi się, że ucierpiał w tej książce charakter Petera Kavinskiego. Tak jakby ktoś oderwał od niego jakiś fundamentalny fragment uprzednio określonej charakterystyki i zostawił nam na srebrnym talerzu zaplątanego we własnych emocjach nastolatka o przepraszającym spojrzeniu oraz brutalnej skłonności do niedomówień. Lara Jane też przybrała nieco inną formę niż uprzednio; jej rodzinne usterki przeszły na dalszy plan, pozwalając poświęcić większą ilość uwagi sprawom prywatnym, a najlepszy przyjaciel Josh uciekł truchtem z głowy, migając nam parę razy w kąciku oka podczas całego okresu wydarzeń. Wszystko działo się bardzo szybko, raz było źle, raz było dobrze, raz było zawstydzająco, raz uroczo, a raz nieprzyjemnie krępująco. Skomplikowane uczucia bohaterki oraz równie skomplikowane sytuacje zmieniały się, jak za pomocą szybkiego strzelenia palcami i jeśli mam być szczery, podczas czytania nieraz zatęskniłem za nieco powolniejszym, aczkolwiek dokładniejszym podejściem do scen uczuciowych. Na szczęście pod sam koniec ten aspekt zaczął się nieco poprawiać, a relacja Lary z Peterem przyjmować kolory prawdziwego, nieidealnego w swojej idealności związku. Bo to jak ich drogi zostały poplątane w drugiej części "Do wszystkich chłopców, których kochałam" było wręcz godne aplauzu przeplecionego z frustracją. Przysięgam, tyle ile razy ja chciałem trzasnąć Larę w głowę, to nawet Peter nie mógłby mi dorównać swoim przeglądaniem się w sklepowych witrynach. Do tego podejście Lary do postaci Johna Ambrose... Ugh, naprawdę polubiłem tego chłopaka z całego serca, przykro było patrzeć, jak Lara używa go do zapomnienia (oraz sprawdzenia) własnych uczuć. John zasługiwał na o wiele więcej w tej książce i autorka mu tego nie dała, ba! Nawet ich finalna scena była jakaś taka mdła. Ogólnie rzecz biorąc, mam wrażenie, ze w tej książce każdy próbował na siłę wypowiedzieć własne zdanie i zmienić nim opinie Lary, ale nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że ich słowa były kompletnie niepotrzebne i niechciane. Cieszę się, że postać Lary opisana została, jako osoba ceniąca sobie zdanie bliskich i publiczny szacunek, ale come on... Była tak pasywna, że aż odczuwałem do niej najgorszy typ litości. No ale niech na tym moje narzekania się skończą i zapadnie spokój, ponieważ pomimo wszystko P.S. wciąż cię kocham, jest przeuroczą książką i ja jestem w przygodach Lary kompletnie rozkochany. Nie potrafię nie lubić twórczości Jenny Han, no po prostu nie potrafię i mam nadzieje, że ostatni tom okaże się równie dobry co pierwszy, jeśli nie lepszy!

Poszukując chwili wytchnienia od nużącej codzienności, moje serce improwizacyjne postanowiło wziąć się na odwagę i sięgnąć po drugą część przygód mojej ulubionej siostry Song - Lary Jane. No i tak... Muszę przyznać: nie zawiodłem się, chociaż uważam, że drugiej części zabrakło pewnej szczypty ciepła oraz słodyczy, jaką odczułem podczas lektury pierwszego tomu. Szczególnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Nawet nie wiem, co powiedzieć, żeby godnie opisać moje przemyślenia, dotyczące książki Adama Silvery. Po przeczytaniu ostatnich stron Naszego ostatniego dnia, moje serce pozostawione zostało w kawałkach. Płaczących miłością fragmentach, których nawet łzy nie mogą poukładać z powrotem na swoje miejsce. Dłonie trzęsą mi się od nadmiaru emocji, a dolna warga drży, jakby resztki cierpienia nadal błąkały mi się po twarzy. Wszystko wydaje się takie szare i pozbawione sensu. Ja wiedziałem, że to będzie okropnie emocjonalna lektura dla kogoś takiego jak ja. Ja wiedziałem, że nie mam na co liczyć, gdy zobaczyłem oryginalny tytuł "They both die at the end" i bezgranicznie zakochałem się w tej granatowej okładce, przedstawiającej dwóch chłopców uciekających przed najgorszym. Wiedziałem na co się piszę, a jednak dobrowolnie wpakowałem się na rollercoaster bolesnych emocji i oddałem cały dzień słowom nadrukowanym na pięknie pachnącym papierze... Och jezu, tak bardzo się cieszę, że kupiłem tę książkę. Tak bardzo się cieszę, że przelałem na nią mój smutek i pozwoliłem, żeby autor zagrał na mojej duszy, jak na tragicznym fortepianie. Szkoda tylko, że nie przeczytałem tego dzieła wolniej i uległem ekscytacji, kończąc tę słodko-gorzką przygodę w kilka niezapomnianych godzin. Chciałbym cofnąć się w czasie i przeczytać ją jeszcze raz. Chciałbym zatrzymać ją przy sobie na zawsze i podarować w przyszłości osobie, którą kocham, żeby doceniła życie w takim sam sposób, w jaki ja zrobiłem to teraz... Chciałbym tyle rzeczy i mam nadzieje, że w przeciwieństwie do Rufusa i Mateo, ja znajdę na nie czas, bo chyba nie ma nic cenniejszego od właśnie tych dwóch rzeczy na naszym świecie: miłości oraz czasu.

Nawet nie wiem, co powiedzieć, żeby godnie opisać moje przemyślenia, dotyczące książki Adama Silvery. Po przeczytaniu ostatnich stron Naszego ostatniego dnia, moje serce pozostawione zostało w kawałkach. Płaczących miłością fragmentach, których nawet łzy nie mogą poukładać z powrotem na swoje miejsce. Dłonie trzęsą mi się od nadmiaru emocji, a dolna warga drży, jakby...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Moja przygoda z książką pod tytułem "Jedno z nas kłamie" nie należała do najprostszych. Muszę przyznać, że nieco ciężko przechodziło mi się przez pierwsze sto stron i gdybym należał do tej surowej kategorii czytelnika, kręciłbym z niezadowoleniem nosem, ale koniec końców, nie uznałem tego za złą lekturę. Wątek morderstwa z pewnością nie miał takiego impaktu, jaki spodziewałem się, że będzie mieć. Większość książki skupiała się raczej na obyczajowym aspekcie sprawy niż na bezpośrednim śledztwie, ale dzielnie wytrzymując do ostatnich stu stron, nawet w tym zakresie znalazło się coś satysfakcjonującego. Bohaterów nie pokochałem od samego początku, a już szczególnie Addy, która niesamowicie mnie irytowała tylko po to, aby znienacka stać się jedną z moich ulubionych postaci razem z naszym kochanym dilerem i Cooperem. Bronwyn również zdobyła moją sympatię, aczkolwiek niewystarczająco szybko i intensywnie, żeby wpakować ją do tego samego worka, co resztę członków "Klubu Morderców", więc nie zdziwiłem się, gdy rozdziały z jej perspektywy widzenia przestały mnie emocjonować. Podsumowując: Jedno z nas kłamie nie było tym, czego początkowo oczekiwałem. Nie było też najlepszą książką jaką przeczytałem w tym roku, ale mimo to miło spędziłem z nią czas i nie żałuję wydanych na zakup pieniędzy. Jeśli miałbym ją komuś polecić najpewniej uderzyłbym w osoby wieku 15-18, lubiące dramaty obyczajowe oraz ciekawe wątki morderstwa, z którym nie ma się jeszcze dużego doświadczenia w literaturze.

Moja przygoda z książką pod tytułem "Jedno z nas kłamie" nie należała do najprostszych. Muszę przyznać, że nieco ciężko przechodziło mi się przez pierwsze sto stron i gdybym należał do tej surowej kategorii czytelnika, kręciłbym z niezadowoleniem nosem, ale koniec końców, nie uznałem tego za złą lekturę. Wątek morderstwa z pewnością nie miał takiego impaktu, jaki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Książki pokroju Noah po prostu jest, nie są dla każdego. Niezależnie od tego, czy na kartach znajduje się para homoseksualna czy nie, znajdzie się masa ludzi, którym humor tego zalanego Brytyjskimi smaczkami tomu nie przypadnie do gustu i niezależnie od mojej oceny, uważam iż jest to jak najbardziej w porządku. Ponieważ tak, poczucie humoru autora jest bardzo infantylne. Przesiąknięte młodzieńczą niezręcznością, żarcikami o seksie oraz przedrzeźnianiu rówieśników tekstami rodem z placu zabaw. Jednakże, oprócz tego, Noah po prostu jest, jest również książką niesamowicie pouczającą oraz rozczulającą. Idealną dla młodszej młodzieży oraz dla mnie - prawie siedemnastoletniego idioty, który zacznie śmiać się, jak jeszcze większy idiota, gdy zobaczy na kartce słowo "jądra".
Nie ma tu głębokich monologów, pojawiających się co drugą stronę, nastolatków, zachowujących się zbyt dojrzale jak na swój wiek (wręcz przeciwnie, większość z nich to dzieci w ciałach szesnastolatków) oraz rozdzierających serce historii, ale nawet bez podobnych elementów, ta opowieść ma w sobie coś dziwnie magicznego. Coś co powala na łopatki i sprawia, że nie możesz się oderwać, bo język jest tak przyjazny dla wzroku, że połykasz kartkę za kartką, nie zdając sobie sprawy z tego co robisz.
Fabuła wydaję się względnie prosta. Postacie również. Jednakże, im bardziej zagłębiamy się w życie Noah, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, że jego egzystencja jest wszystkim poza nieskomplikowaną. Absurd goni absurd, a żołądek zaczyna skręcać się od zniecierpliwienia oraz zamartwiania i zanim na dobre już popadniesz w niedowierzanie - bum - książka się kończy.
Przyznam, że po odstawieniu tomu na półkę odczuwałem ogromny niedosyt i z całego serca liczę na to, że w Polsce wydadzą drugą część przygód tego zdrowo świrniętego nastolatka.

Książki pokroju Noah po prostu jest, nie są dla każdego. Niezależnie od tego, czy na kartach znajduje się para homoseksualna czy nie, znajdzie się masa ludzi, którym humor tego zalanego Brytyjskimi smaczkami tomu nie przypadnie do gustu i niezależnie od mojej oceny, uważam iż jest to jak najbardziej w porządku. Ponieważ tak, poczucie humoru autora jest bardzo infantylne....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dotyk Julii to książka, po której nie oczekiwałem wiele, ot najzwyklejszy w świecie romans dla nastolatków z dystopią ukrytą w drugoplanowym tle. I nie myliłem się, chociaż czytanie sprawiło mi większą przyjemność, niż początkowo oczekiwałem. Uczucia bohaterki wydają się wręcz dominować nad całą fabułą: znamy każdy skrawek jej myśli, dreszcz przebiegający jej plecy, miłość, jaką darzy jej ukochanego Adama oraz pożądanie wymieszane z nienawiścią i dezorientacją, gdy chodzi o jakiekolwiek zetknięcie z postacią Warnera. Chociaż otoczenie wydaje się ogromną częścią całości, w rzeczywistości czasem można zapomnieć o tym, co się dzieje i gdzie jesteśmy. Julia jest zagubiona i samotna, do tego niezwykle łaknie czyjejś bliskości i przez większość książki bardziej niż się z nią utożsamiać, wywołuje ona u nas po prostu litość wymieszaną z zażenowaniem. Dopiero pod sam koniec zauważamy w niej chęć zmiany, jakąś iskrę... Zupełnie, jakby ktoś na siłę próbował rozpalić starą, wyłowioną z morza świecę. Ogólnie książka nie jest powalająca, aczkolwiek nie jest też zła i nie trzeba nikogo nienawidzić, żeby ją szczerze polecić. Sam postanowiłem dać jej drugą szansę i zabrać się z pozytywnym podejściem za drugą część. Mam nadzieje, że się nie zawiodę, szczególnie że Adam to postać, której od samego początku szczerze nie znoszę i chciałbym zobaczyć główną bohaterkę z kimś zupełnie innym.

Dotyk Julii to książka, po której nie oczekiwałem wiele, ot najzwyklejszy w świecie romans dla nastolatków z dystopią ukrytą w drugoplanowym tle. I nie myliłem się, chociaż czytanie sprawiło mi większą przyjemność, niż początkowo oczekiwałem. Uczucia bohaterki wydają się wręcz dominować nad całą fabułą: znamy każdy skrawek jej myśli, dreszcz przebiegający jej plecy, miłość,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Zagłębiwszy się w przypadkowej włoskiej księgarni, moje oczy bez ostrzeżenia przyciągnęła specyficznie błyszcząca okładka. Książka tonąca w pomarańczy oraz głębokiej cierni, której tytuł nieraz przyglądał mi się na stronach katalogów dotyczących książek młodzieżowych. „Tusz” pomyślałem, sprawdzając cenę przepięknego wydania w twardej oprawie „czuję, że się nie zawiodę” mruknąłem z nutką podekscytowania w głosie i tak, jak podejrzewałem tamtego feralnego dnia... Nie zawiodłem się w najmniejszym stopniu.
Moja historia u boku naznaczonej tatuażami Leory była niezapominania. Podsycona ciekawością w stronę języka, którym nigdy wcześniej nie posługiwałem się dla czytelniczej przyjemności, przyprawiona eleganckimi, włoskimi synonimami oraz przemieszana drewnianą łyżką ciągłego zainteresowania. Już od samego przejeżdżania opuszkami palców po złotych zdobieniach na plastikowej obwolucie wiedziałem, że nie pożałuję własnego zakupu. Nigdy nie uważałem się za okładkową srokę, ale widok kruka, spoczywającego tuż obok kobiecej postaci obrysowanej w śnieżnej bieli, był znakiem. Znakiem, że będzie to historia przeznaczona dla aktualnej wersji mnie. Tego zakochanego w tatuażach oraz krukach chłopaka, który potrzebuje oderwać się od rzeczywistości, tonąc w subtelnej woni świeżego tuszu oraz pożółkłych kartek.
Od samego początku czytania moje serce bardzo serdecznie przyjęło pod swoje skrzydła zagubioną w świecie wiary oraz porządku główną bohaterkę. Podzielałem jej wpojone przez społeczeństwo opinie, martwiłem się, gdy pierwsze odłamki prawdy pokruszyły się jej na głowę, niczym bolesny deszcz wątpliwości. Nie potrafiłem odwrócić wzroku od tego, co działo się tuż przed moimi oczami. Od całej tej korupcji, dwulicowej utopii oraz braku szacunku w stronę ludzi, którzy odbiegali od normy. Bałem się o księgę ojca Leory, bałem się o Verity, której praca mogła odbić się na jej bezpieczeństwu w najgorszy ze wszystkich możliwych sposobów oraz bałem się o samą Leorę, którą prawda o tacie w pewnym momencie przerosła na tyle gwałtownie, że popełniła niewybaczalny błąd. W pewnym momencie nawet zaczęły łzawić mi oczy, a pod koniec każdy mięsień rozpalony miałem od dumy oraz napięcia. Szkoda było rozstawać się z tak pięknym, a zarazem obrzydliwym światem.
Oczywiście były pewne fragmenty, które nie do końca spełniły moje oczekiwania. Niektóre dialogi wydawały mi się pozbawione duszy, a czas, w jakim autorka umieściła świat Leory nigdy nie wydawał się do końca zrozumiały, ale pomijając te drobne potknięcia, lektura była dla mnie naprawdę satysfakcjonująca. Cieszę się, że drugi tom jest już w drodze do polskiej publikacji, bo w innym przypadku chyba nie byłbym w stanie spokojnie spać dzisiejszej nocy.

Zagłębiwszy się w przypadkowej włoskiej księgarni, moje oczy bez ostrzeżenia przyciągnęła specyficznie błyszcząca okładka. Książka tonąca w pomarańczy oraz głębokiej cierni, której tytuł nieraz przyglądał mi się na stronach katalogów dotyczących książek młodzieżowych. „Tusz” pomyślałem, sprawdzając cenę przepięknego wydania w twardej oprawie „czuję, że się nie zawiodę”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Przeurocza. Bez cienia wątpliwości, Do wszystkich chłopców, których kochałam, jest najbardziej uroczą książką, jaką przeczytałem w tym roku. Pełną nastoletnich wartości, rodzinnych więzi, szczerej miłości, odkrywania samej siebie oraz własnych emocji. Pełną zawahania się i braku pewności siebie. Pełną wątpliwości, błędnych wniosków oraz podejść. Od powieści Jenny Han aż bije pojęciem teraźniejszej młodzieży. Każde napisane przez nią zdanie skierowane jest do nastolatków i każda jej puenta najbardziej do nastolatków trafi. Ponieważ nie jest to książka poświęcona dorosłym, a nam - małym życiowym kluskom, które przeraża fakt, że w końcu będą musiały stać się w pełni samodzielne.
Główna bohaterka - Lara Jean - jest niczym więcej, jak typową szarą nastolatką w szkolę pełnej ludzi, którzy nie do końca zdają sobie sprawę z jej istnienia. Większość czasu spędza ze swoimi siostrami - Margot oraz Kitty - a jedynym odskoczniami wydają się Chris i Josh, który nie tylko zna Larę od dzieciństwa, ale jest też chłopakiem jej starszej siostry - Margot. A przynajmniej tak się wszystkim wydaje, dopóki Margot nie postanawia zerwać z Joshem tuż przed swoim wyjazdem do Szkocji, co wraz z połączeniem wysłanych przez kogoś listów skierowanych do dawnych miłości Laury, zmienia życie dziewczyny w koszmar.
Wszystko wydaje się psuć. Jej samoocena, jej relacja z Joshem, nawet relacja z Kitty często sprawia wrażenie zagrożonej! I wszystko przez to, że Laura nigdy nie czuje się na tyle pewna, aby dorównać mentalnością Margot. Jednakże nie jestem tu, żeby opowiadać o fabule - to pozostawiam przyszłym czytelnikom tejże książki - więc przejdźmy do kolejnego punktu, który niesamowicie mi się spodobał. Mianowicie, Peter Kavinsky. Bez wątpienia najlepsza postać w całej powieści. Chłopak tak szczery, że aż chamski, narcystyczny oraz dosłownie powalający na łopatki. Tyle razy ile ja wybuchnąłem śmiechem przez tego typa, to jakaś porażka. Na samym początku nie myślałem, że go polubię, ale wraz z dalszym przebiegiem historii, coś w nim mnie zauroczyło i gdy doszło co do czego, dopingowałem mu w jego skomplikowanej relacji z Larą (czego niestety nie mogę powiedzieć o Joshu, bo tak jak podobał mi się w roli najlepszego przyjaciela dziewczyny, tak wizja jego w postaci partnera Lary niezbyt mnie przekonywała). No ale nie samymi chłopakami nasza brunetka żyła i to chyba ostatni punkcik, który muszę zapisać przed skończeniem tych drobnych przemyśleń książkowych.
Lara bardzo dużo uwagi poświęcała swojej rodzinie. Starała się dla nich, myślała o ich dobru oraz desperacko o nich dbała, co było ogromnym przypływem świeżego powietrza w kategorii Young Adult. Szczególnie jej relacja z młodszą siostrzyczką Kitty bardzo mnie porwała i to jak obie zmuszone były radzić sobie z domem po wyjeździe Margot, która zastąpiła im zmarłą matkę. (Margot, której nawiasem mówiąc bardzo nie lubiłem, szczególnie pod koniec książki i do której nadal żywię mieszane uczucia, ale nie jest to absolutnie spowodowane jej chęcią opieki nad dziewczynami.) Z pewnością sięgnę po drugi tom i liczę na to, że trzeci pojawi się w sklepach, jak najszybciej.

Przeurocza. Bez cienia wątpliwości, Do wszystkich chłopców, których kochałam, jest najbardziej uroczą książką, jaką przeczytałem w tym roku. Pełną nastoletnich wartości, rodzinnych więzi, szczerej miłości, odkrywania samej siebie oraz własnych emocji. Pełną zawahania się i braku pewności siebie. Pełną wątpliwości, błędnych wniosków oraz podejść. Od powieści Jenny Han aż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mój stosunek do Sary J. Mass to jedno z tych uprzedzeń, które koniec końców zawsze zawodzi, a jednak wydaje się na tyle silne, że sięgniecie po kolejną pozycję przynosi wręcz fizyczny ból. Ponieważ bądźmy szczerzy - nie jestem największym fanem jej dzieł. Mimo to, powiedzenie, że nie lubię jej książek, mijałoby się z prawdą, gdyż nie bez powodu trzymam na półce pięć tomów podpisanych jej nazwiskiem. Jak już mówiłem, jestem do niej po prostu uprzedzony i jakoś nie potrafię się tego uprzedzenia pozbyć. Szklany Tron nie okazał się więc rewolucyjnym ogniwem w tej dziwnej relacji pomiędzy mną, a autorkom. Przede wszystkim dlatego, że w porównaniu do nieciekawego Dworu Cierni i Róż, Sara nie pochwaliła się w początku jej najsławniejszej serii niczym interesującym. Ot kolejna główna bohaterka o niewyparzonym języku, której brak skromności powinien zostać głównym przedstawieniem feminizmu, para sztampowych absztyfikantów, którzy chcąc nie chcąc byli o wiele lepszymi materiałami na protagonistów, aniżeli sama Celeana i fantazyjna fabuła, która pomimo dobrego zamysłu, niczym się nie popisała - typowo. Nie, żebym oczekiwał czegokolwiek więcej, ale gdy zamawiałem pierwszy tom Szklanego Tronu, tliła się we mnie jednak jakaś drobna nadzieja, że pokocham tę książkę równie intensywnie co tysiące, jeśli nie miliony, innych czytelników. Tak się oczywiście nie okazało, aczkolwiek iskierka pozostała i kiedy już pozbieram się po szybkim oraz bezbolesnym zamordowaniu mojego ulubionego shipu przez panią Sarę, najprawdopodobniej odpuszczę sobie parę wieczorów, żeby przebrnąć przez kolejny tom z prześliczną, krwistoczerwoną okładką. Mam nadzieje, że wraz ze stopniowym przebiegiem historii wszystko stanie się coraz bardziej wciągające, a opublikowanie Kingdom of Ash tylko entuzjastyczniej zmotywuje mnie do tego, aby nie przestawać ofiarować młodej autorce kolejnych drugich szans. Szczególnie że czytany przeze mnie za czasów tej recenzji Dwór Mgieł i Furii, okazał się pozytywnym zaskoczeniem, który rozkochał mnie w historii Feyry.

Mój stosunek do Sary J. Mass to jedno z tych uprzedzeń, które koniec końców zawsze zawodzi, a jednak wydaje się na tyle silne, że sięgniecie po kolejną pozycję przynosi wręcz fizyczny ból. Ponieważ bądźmy szczerzy - nie jestem największym fanem jej dzieł. Mimo to, powiedzenie, że nie lubię jej książek, mijałoby się z prawdą, gdyż nie bez powodu trzymam na półce pięć tomów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Na samym początku było zaciekawienie, tuż po nim delikatne zwątpienie wywołane falą nieprzychylnych recenzji, które mimowolnie mnie zniechęciły, a na samym końcu - zadowolenie oraz wyraźna chęć na więcej. Nie będę owijał w bawełnę i na samym początku mojej "recenzji" powiem wam jedno - Zniewolony Książę, to absolutnie nie jest książka dla każdego, szczególnie dla osób o zbyt wygórowanych oczekiwaniach moralizatorskich oraz krzywym spojrzeniem na dawne motywy historyczne. Ponieważ tak, można kręcić nosem na fakt iż jest to dzieło pozbawione granic i przedstawianie go większej ilości młodzieży, mogłoby być nieco krzywdzące, ale jak do literatury większość z nas podchodzi krytycznie, tak tutaj ewidentnie trzeba wykonać pierwszy krok w towarzystwie dużego wsparcia dystansu. Z własnej perspektywy, jedyne co mogę wyznać to fakt iż nigdy nie byłem osobą bojącą się tabu. Nie obrzydzają mnie sceny gwałtów, wzmianki o pedofili, niewolnictwo ani tym bardziej homoseksualizm, więc bez najmniejszego zawstydzenia przyznam się, że czytanie Zniewolonego Księcia bardzo mnie wciągnęło. Wyśmienicie bawiłem się, słuchając cwanych tekstów Laurenta, przyglądając jego nienawiści do Damiena oraz planując ucieczkę z pałacu wraz z ukrytym pod maską nałożnika księciem. A jeśli tego nie było mało, dodam, że czytałem tę książkę na duże raty, ponieważ wiedziałem, że po skończeniu będę miał ogromną chętkę najwięcej i prawdopodobnie usychać będę z niecierpliwości w oczekiwaniu na następną część. Dlatego, nie zostanę tutaj katem, zarzekającym się iż ludzie nie podzielający mojej opinii są za bardzo świętobliwi, ani nie będę też adwokatem diabła, który zajmie się profesjonalnym bronieniem dzieła C.S Pacat. Pozostanę po prostu na neutralnym polu mojej własnej opinii i ośmielę się powiedzieć, że Zniewolony Książę, pomimo swoich wad oraz kontrowersji, trafił do listy moich ulubionych książek lgbt.

Na samym początku było zaciekawienie, tuż po nim delikatne zwątpienie wywołane falą nieprzychylnych recenzji, które mimowolnie mnie zniechęciły, a na samym końcu - zadowolenie oraz wyraźna chęć na więcej. Nie będę owijał w bawełnę i na samym początku mojej "recenzji" powiem wam jedno - Zniewolony Książę, to absolutnie nie jest książka dla każdego, szczególnie dla osób o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zmiany, zmiany i jeszcze raz zmiany. Chaos, zaciekawienie oraz lekka niechęć - oto co każdy fan serialu „Pamiętniki wampirów” odczuwa, gdy jego wzrok po raz pierwszy przelatuje po długich linijkach tekstu, autorstwa L. J. Smith. Dlaczego jest tak, a nie inaczej? Dlaczego historia na ekranie toczy się w zupełnie innym kierunku niż ta w książce? Dlaczego Elena ma taki nieznośny charakter? Dlaczego jej aspekt fizyczny różni się tak diametralnie? Dlaczego ta osoba ma inaczej na nazwisko? Dlaczego tamta nie jest spokrewniona z jednym z protagonistów? Dlaczego on ma inne motywy, przez które tropi wampiry, niż powinien mieć? Dlaczego Elena ma trzy przyjaciółki, a nie dwie? Dlaczego, dlaczego? Od pytań bez odpowiedzi może aż rozboleć głowa... A przynajmniej mnie rozbolała, kiedy, zafascynowany programem telewizyjnym, zakupiłem w pierwszej lepszej księgarni dwa tomy tejże serii. Przyznam, że na samym początku zawartość książki nieco mną wstrząsnęła. Spodziewałem się kilku drobnych zmian, ale przeczytanie tej lektury okazało się czymś w rodzaju samobójczego skoku w głęboką wodę. Oryginalne informacje tak drastycznie różniły się od wiedzy, jaką dotychczas posiadałem, że z trudem dotarłem do końca. Nie byłem zły. Byłem po prostu skonfundowany i za bardzo przywiązany do bohaterów, których poznałem przed ekranem, żeby przyjąć do siebie fakt, iż z początkowej perspektywy autorki, byli oni zupełnie inni. Teraz, jednak kiedy od ostatniego (niezręcznego) spotkania z L. J. Smith. minęły już prawie cztery lata, moja perspektywa zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. Tym razem wiedziałem już czego się spodziewać, chociaż nie pamiętałem tak dobrze fabuły, jak kiedyś i przyznam, że ku mojemu własnemu zdezorientowaniu... Spodobało mi się, to co przeczytałem. Książka została napisana w naprawdę przyjemny i typowo kobiecy dla tego typu literatury sposób. Niektóre wątki pędziły do przodu, a inne ciągnęły się niczym gorący karmel, znalazło się też parę zabawnych błędów oraz tych mniej w tłumaczeniu, ale koniec końców było to zaskakująco pozytywne doświadczenie. Miło było poznać nowych protagonistów oraz oglądnąć starych ze stron, których jeszcze nie znałem. Elena była niesamowicie zarozumiała i płytka, co w pewnym momencie wydało mi się aż śmieszne, ale głęboka miłość, jaką darzyła Stefano szybko zmieniła ją w o wiele lepszą osobę. Katherine była słodka i dziecinna, czego w serialu nigdy nie udało mi się zauważyć, chociaż ich intencję nie różniły się najmniejszym szczegółem. Damon był bardziej... No cóż, Damon to w końcu tylko Damon, po nim spodziewałem się wszystkiego i dokładnie to samo otrzymałem. Koniec końców opłacało się odświeżyć ten mroczny oraz przepełniony romantyzmem tom. Chętnie sięgnę po kolejny i zainwestuję w dokupienie brakujących, żeby móc pochwalić się wszystkim innym fanom serialu, że nie ukrywam już książek Pani Smith głęboko w najdalszym z rzędów mojej biblioteczki, tylko trzymam je dumnie na samym wierzchu...

Zmiany, zmiany i jeszcze raz zmiany. Chaos, zaciekawienie oraz lekka niechęć - oto co każdy fan serialu „Pamiętniki wampirów” odczuwa, gdy jego wzrok po raz pierwszy przelatuje po długich linijkach tekstu, autorstwa L. J. Smith. Dlaczego jest tak, a nie inaczej? Dlaczego historia na ekranie toczy się w zupełnie innym kierunku niż ta w książce? Dlaczego Elena ma taki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jestem... Zaskoczony. Szczerze, chociaż przyjemnie zaskoczony. Wzięty znienacka, poturbowany i zażenowany, ponieważ Sekret Julii, w przeciwieństwie do pierwszego tomu, okazał się dla mnie niebywale emocjonującym doświadczeniem. Uczucie jakim obdarzyłem te serię wraz z kolejną lekturą kompletnie zbiło mnie z tropu. Było tak... Magicznie. Ciekawie, wzruszająco, elektryzująco... Romantycznie. Nie byłem gotowy na równie drastyczną zmianę. To prawda, na pierwszy rzut oka byłem nieco zniechęcony, Dotyk Julii zawiódł moje oczekiwania co do serii, ale jej Sekret był niczym powiew świeżego powietrza. Pierwsze rozdziały minęły mi dość opornie... Tak, aż wstyd się przyznać, że dobrnięcie do setnej strony zajęło mi około dwóch tygodni. Potem było jednak już tylko lepiej. Błyskawicznie nadrobiłem resztę. Druga książka z tą przepiękną okładką w różowo błękitnych barwach, została przeze mnie dosłownie pożarta w jedno popołudnie, po czym było już tylko zamyślenie i bolesne, głośne uderzanie serca o klatkę piersiową. Gdy tylko pomyślę o współczuciu jakim darzę Julię, o zamieszaniu, które skrywam przed Adamem oraz ciekawości jaką odczuwam w stronę Warnera, moje usta mimowolnie rozciągają się w szerokim uśmiechu. Tak bardzo korci mnie, żeby sięgnąć po kolejną część. Palce świeżbią mnie delikatnym kłuciem w okolicach opuszek, a oddech przyśpiesza i traci odpowiedni rytm, kiedy zerkam ukradkiem na szmaragdowy grzbiet, leżący na półce. Nie jestem niestety pewien, czy to aby na pewno dobry czas na śledzenie przygód Julii i reszty bohaterów. Chcę jeszcze przez kilka dni napawać się tą intensywną niecierpliwością, wymieszaną z satysfakcją i lekkim, prawie dziewczęcym rozmarzeniem nad jednym z protagonistów. Cieszę się, że nie pozwoliłem własnej dumie odciągnąć mnie od kupienia nowego tomu. Mam nadzieję, że następne spotkanie z Tahereh Mafi okaże się równie owocne, co poprzednie.

Jestem... Zaskoczony. Szczerze, chociaż przyjemnie zaskoczony. Wzięty znienacka, poturbowany i zażenowany, ponieważ Sekret Julii, w przeciwieństwie do pierwszego tomu, okazał się dla mnie niebywale emocjonującym doświadczeniem. Uczucie jakim obdarzyłem te serię wraz z kolejną lekturą kompletnie zbiło mnie z tropu. Było tak... Magicznie. Ciekawie, wzruszająco,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mówi się, że jeden żart nigdy nie rozśmiesza dwa razy w ten sam sposób i, według mnie, jest to całkowita prawda. Gwiazd naszych winach, nie jest jednak żartem, a naprawdę dobrze napisaną powieścią młodzieżową, od której, nawet po przeczytaniu książki PO obejrzeniu ekranizacji, nie mogłem powstrzymać się od łez. Tak, przyznaję się do tego bez bicia: płakałem podczas wertowania ostatnich rozdziałów, a właściwie... Beczałem jak głupi. Gdy tylko dotarło do mnie, co stało się z bohaterami, z którymi tak mocno się zżyłem - wybuchłem. Może była to kwestia podejścia, może była to po prostu dobra atmosfera i czas, ale ta lektura pozostawiła na mnie naprawdę ogromne piętno. Z niechęcią zamknąłem tom i odłożyłem go na półkę. Nie chciałem przestać czytać. Chciałem poznać więcej szczegółów z życia bohaterów, zupełnie jak pragnęła tego Hazel w kwestii dzieła jej ulubionego pisarza. Czułem, że osiągnąłem punkt kulminacyjny. Przejadłem się i dostałem porządnego kaca, chociaż książka miała nieco więcej niż trzysta stron, a przeczytanie jej zajęło mi zaledwie kilka godzin. Nie jestem w stanie opisać tego, co myślałem po tym jak dotarłem do końca historii. Jedyne co wiem na pewno, to to, że wrócę do tej powieści jeszcze nieraz i będzie to naprawdę przyjemny, słodko-kwaśny powrót. Pozdrowienia dla Pana Greena. Wiem, że każdy pisarz posiada swoje lepsze i gorsze dni. Tworzy książki, które ludzie kochają lub głośno krytykują, ale tu bez wątpienia wykonał kawał dobrej roboty. Magia prawdziwej, czystej miłości skazanej na śmierć nie jest dla mnie niczym nowym, a jednak... tragiczna, choć wypełniona śmiechem, szczęściem oraz nadzieją powieść o Augustusie i Hazel, bezapelacyjnie trafiła na listę moich ulubionych książek romantycznych.

Mówi się, że jeden żart nigdy nie rozśmiesza dwa razy w ten sam sposób i, według mnie, jest to całkowita prawda. Gwiazd naszych winach, nie jest jednak żartem, a naprawdę dobrze napisaną powieścią młodzieżową, od której, nawet po przeczytaniu książki PO obejrzeniu ekranizacji, nie mogłem powstrzymać się od łez. Tak, przyznaję się do tego bez bicia: płakałem podczas...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Dwór cierni i róż, o matuchno... Co to była za książka. Nie wiem nawet co z siebie wydusić, żeby jak najlepiej opisać to, co w tej chwili czuje. Moje serce płacze, ale nie robi tego, jak skrzywdzone na podwórku dziecko czy wzruszona romantycznym filmem nastolatka. Nie. Ono łka. Jęczy i z buntem w oczach uderza pięściami o miękki materiał poduszki, żądając od świata natychmiastowej amnezji, dzięki której przeczytana chwilę temu lektura zmieni się w nic nie znaczący koszmar, a naiwny umysł wciąż będzie mógł łudzić się, że ta piękna szkarłatna okładka oraz intrygujący tytuł nie są tylko podstępną zasadzką, w którą z własnej woli rzucił się z uśmiechem na ustach! To jak ogromną ilość irytacji odczułem podczas mojej przygody z dziewiętnastoletnią Feyrą jest wprost smutne. Dziewczyna już od samego początku nie zyskała mojej sympatii: jej tok myślenia przyprawiał o mdłości. Bezustannie uważała siebie za najbardziej inteligentną oraz sprytną, chociaż żadną z tych cech nie dorównywała swojemu porywaczowi (wybawcy). Zaprzeczała własnym słowom, zgrywała perfekcyjną rolę wiecznie naburmuszonej zołzy, nie potrafiła przyznać się do błędu i jeszcze posądzała innych o rzeczy, których sama była sobie winna! To było najprawdziwszą w świecie torturą. Do tego cała akcja w książce ciągnęła się gorzej od gumy do żucia przyklejonej bezlitośnie do podeszwy ulubionego buta. Interesować zacząłem się dopiero na trzysta pięćdziesiątej stronie, a prawdziwą ekscytację odczułem, czytając ostatnie dwadzieścia. Nie pomijając przy tym oczywiście otrzymanej od Amaranthy zagadki, którą odgadłem przy drugim wersie i finału godnego „Przed Świtem” Stephanie Meyer. Ja naprawdę nie spodziewałem się nie wiadomo czego, chciałem tylko odciąć się na sekundkę od otaczającej mnie szarej rzeczywistości, dzięki wstąpieniu w fantazyjny oraz wypełniony romantyzmem świat Fae. Jak jednak widać, w przeciwieństwie do Feyry, mój szczęśliwy (w boleśnie wielkim cudzysłowu) koniec nie był równie szczęśliwy. Umęczyłem się przy czytaniu tego, jak nigdy. Oczywiście to nie tak, że kompletnie nic mi się nie spodobało: mogę podarować Sarze J. Maas kilka plusów za takie postacie jak Lucien lub Rhysand, które niezwykle mi się spodobały oraz koniec, który wyszeptał mi cicho wprost do ucha, abym zabrał się za następną część. Mam nadzieje, że drugi tom okażę się lepszy od poprzedniego. Na razie jednak pozwolę odpocząć sobie kilka dni od Feyry i Tamlina. Może przeczytam coś innego, może po prostu popłaczę trochę w kącie, ale na pewno nie polegnę. Przeczytam Dwór mgieł i furii, i dopiero wtedy zdecyduje co naprawdę o tym wszystkim myśleć. Niech Kocioł oraz zapomniani przez ludzkość Bogowie mają mnie w swej opiece.

Dwór cierni i róż, o matuchno... Co to była za książka. Nie wiem nawet co z siebie wydusić, żeby jak najlepiej opisać to, co w tej chwili czuje. Moje serce płacze, ale nie robi tego, jak skrzywdzone na podwórku dziecko czy wzruszona romantycznym filmem nastolatka. Nie. Ono łka. Jęczy i z buntem w oczach uderza pięściami o miękki materiał poduszki, żądając od świata...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W przeciwieństwie do innych występujących na co dzień w książkach bohaterek, Kelsea nigdy nie miała czasu na prowadzenie niewinnego życia wśród przyjaciół ani udawania zarówno przed całym światem, jak i samą sobą oraz śledzącymi ją czytelnikami, że jest tylko normalną nastolatką. Już od pierwszych stron wiemy, że jest wyjątkowa, w końcu Kelsea... Kelsea jest przyszłą królową oraz tym samym władczynią królestwa Tearlingu i wraz z nadejściem dość mało sympatycznie nastawionej królewskiej straży w obszary domostwa jej przybranych rodziców, całe lata dotychczasowej nauki oraz przygotowań znienacka stają się najcenniejszą kartą przetargową do przeżycia wśród nowo poznanego świata, jaką mogłaby sobie wymarzyć. Cała akcja nie dzieje się ani za szybko, ani nie za mozolnie. Historia zgrabnie brnie przed siebie, a my stopniowo zapoznajemy się zarówno z tą szlachetną częścią protagonistów, jak i potężnymi oraz podstępnymi antagonistami, dzięki którym wręcz nie jesteśmy w stanie oderwać naszych oczu od płynącego rwącą rzeką tekstu. Całość napisana jest w pasującej do tutejszych klimatów perspektywie trzecioosobowej, opisy są dokładnie oraz pobudzające wyobraźnie, chociaż tym samym nieobszerne i przyjemne do czytania. Co do samych bohaterów to w książce poznajemy ich dość dużo, jednak wydaje mi się, że najbardziej można się przywiązać do trzech najczęściej występujących, czyli Kelsea, Buławy oraz Ducha który, chociaż fizycznie napotykany jest przez bohaterkę jedynie dwa razy, podczas całej lektury bezustannie pozostawia gdzieś po sobie irytująco wyraźny ślad i sprawia, że chociaż wiesz, że nic się aktualnie nie dowiesz, i tak pragniesz poznać go lepiej. Przyznam jednak szczerze, że to ani Ojcu wszystkich złodziei, ani całej reszcie „złotej trójcy” poświęciłem najwięcej mojej uwagi. Osobami, które personalnie najbardziej mnie zaciekawiły byli Pen oraz Szkarłatna Królowa, czyli najsilniejsza i najmroczniejsza z postaci spod ciemnej gwiazdy w tym dziele. Czytanie o nich sprawiło mi ogromną przyjemność i nawet nie zdałem sobie sprawy z tego, w którym momencie przeczytane przeze mnie sto pięćdziesiąt stron zmieniło się w czterysta osiemdziesiąt, a jakże niespodziewany koniec uderzył mnie z liścia prosto w twarz i sprawił, że z ciężkim sercem zamknąłem tom i odłożyłem go z powrotem na półkę. To było jak magiczne zaklęcie. Nie wiedziałem, że doszczętnie się wciągnąłem, dopóki nie było już za późno, a korupcja oraz intrygi, w których stopniowo pogrążało się królestwo Tearlingu, kompletnie zawładnęły moim umysłem i sprawiały, że nie pragnąłem niczego innego jak odpowiedzi oraz interwencji Prawdziwej Królowej Kelsea. Podsumowując, wydaje mi się, że Królowa Tearlingu to niesamowicie wciągająca i porywająca lektura, którą każdy szanujący się fan gatunku fantasy powinien mieć w swojej biblioteczce. Magia, zacofany, choć przyszłościowy świat rodem ze średniowiecza, intrygi, krew oraz dorastająca wśród tego wszystkiego, zaledwie dziewiętnastoletnia królowa Kelsea. I czego chcieć więcej?

W przeciwieństwie do innych występujących na co dzień w książkach bohaterek, Kelsea nigdy nie miała czasu na prowadzenie niewinnego życia wśród przyjaciół ani udawania zarówno przed całym światem, jak i samą sobą oraz śledzącymi ją czytelnikami, że jest tylko normalną nastolatką. Już od pierwszych stron wiemy, że jest wyjątkowa, w końcu Kelsea... Kelsea jest przyszłą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Klątwa tygrysa to książka, którą miałem ogromną przyjemność otrzymać kilka lat temu w prezencie od internetowej przyjaciółki. Co prawda, nie byłem wtedy wielkim fanem połączenia romansu z fantastyką, ale spokojna wieczorna lektura stopniowo zmieniła moje zdanie i nim się spostrzegłem, wszystkie cztery tomy już leżały na mojej półce. Co mogę powiedzieć, Klątwa tygrysa to książka, która wciąga jak czarna dziura już od pierwszych stron. Kelsey to postać zaskakująco inteligentna, jak na dzisiejsze standardy kobiecych bohaterek w jej wieku, a Dhiren w przeciwieństwie do takich osobistości jak Edward Cullen, od razu zdobył moją sympatię i stał się prawdziwym indyjskim księciem z bajki dla naszej młodej bohaterki. Sama kwintesencja lektury wydaje mi się dobrze przedstawiona oraz wykorzystana. Autorka wystarczająco dobrze tłumaczy nam wątki tradycji oraz religii Indii, więc nawet taki głupek jak ja, nie musiał martwić się o to, że w połowie czytania zgubi gdzieś głowę i będzie musiał przerwać na chwilę swoje aktualne zajęcie, żeby przekartkować strony oraz lepiej się nad pewną kwestią zastanowić. Nie przedłużając jednak, wydaje mi się, że Klątwa tygrysa to idealny towarzysz na samotne jesienne wieczory, podczas których nic tylko pragniemy, aby nasze życie zmieniła jakaś niesamowita przygoda. Pierwsza część pozostawia po sobie niedosyt, a kolejne wystarczająco dobrze kontynuują zachwycać czytelnika, więc osobiście, nie mam tej książce nic szczególnego do zarzucenia. No może mam, ale to tylko taki mój mały smutek: Za mało w tej książce brata Rena! Ja wiem, że w drugiej i trzeciej przejmuje już stery po ukochanym braciszku, no ale co poradzę, że brak mi mojej ulubionej postaci?

*edycja po odświeżeniu pierwszego tomu*
Czytając Klątwę Tygrysa po raz drugi, nie mogłem pozbyć się irytującego wrażenia bycia oszukanym. Może spowodowane to było zamglonymi wspomnieniami z dzieciństwa, a może tym, że od książki oczekiwałem po prostu zbyt wiele, ale powrót do świata egzotycznych książąt oraz płomiennej miłości rodem ze Zmierzchu, całkowicie mnie rozczarował. Twórczość pani Colleen Houck wydała mi się dziecinna. Przepełniona zbędnymi opisami wnętrz, które niepotrzebnie rozciągały rozdziały, hipokryzją oraz infantylnością głównej bohaterki i przystojnym love interest bez szczególnego uduchowienia. Wszystko, co niegdyś napawało mnie zachwytem, teraz było kompletnie bezsensowne. Zawiodłem się i najbardziej ze wszystkich rozczarowań, przybiła mnie moja antypatia do Kelsey, którą lata temu uważałem za naprawdę interesującą oraz inteligentną osobę. Nie rozumiem co się stało, chociaż... Koniec końców chyba jednak rozumiem - dorosłem. Zmieniłem się, a wraz ze mną i punkt widzenia uległ drastycznej zmianie, dzięki czemu powieść podpadła mi o wiele krytyczniej niż wcześniej. Na szczęście jedna rzecz nie uległa zmianie, mianowicie - moja miłość do postaci Kishana i cieszę się, że chociaż jego obecność w pierwszym tomie jakoś umilała mi lekturę. Niegdyś zażarcie walczyłem o to, żeby ludzie ujrzeli w nim kogoś więcej i zgodzili się z tym, że pasuje do głównej bohaterki lepiej niż jego starszy brat, ale teraz jest mi to już całkowicie obojętne. Czytelnicy mieli racje: Kelsey nie zasługuje na kogoś takiego jak Kashin. Co do Rena... Pozostaję obustronny. On też nieco zaszedł mi za skórę, ale nie myślę, żebym żywił go czystą nienawiścią.

Klątwa tygrysa to książka, którą miałem ogromną przyjemność otrzymać kilka lat temu w prezencie od internetowej przyjaciółki. Co prawda, nie byłem wtedy wielkim fanem połączenia romansu z fantastyką, ale spokojna wieczorna lektura stopniowo zmieniła moje zdanie i nim się spostrzegłem, wszystkie cztery tomy już leżały na mojej półce. Co mogę powiedzieć, Klątwa tygrysa to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zmierzch to książka do której żywię ogromny sentyment. Zakochałem się w niej jeszcze za dzieciaka i tak jak większość osób w moim wieku, wzdychałem do historii miłosnej Belli oraz Edwarda, licząc że w przyszłości uda mi się przeżyć podobną przygodę, co cicha, szara myszka i jej tajemniczy wampir. Oczywiście z wiekiem zadurzenie twórczością pani Stephanie, ogromnie mi się znudziło. Przestałem kłaść jej książki na najwyższej półce i podnosić głośność na telewizorze, gdy Zmierzch przypadkowo pokazywał mi się na ekranie, a jednak... Nostalgia została. Te przyjemne wspomnienia i czytanie tomu za tomem z wypiekami na twarzy nie uciekło wraz z latami. Dlatego też nie jestem w stanie zmusić się do zostawienia pani Meyer zbyt nieprzychylnej oceny. Zawsze będę wdzięczny za to, że jej książki rozjaśniły mi wczesną nastoletniość.

Zmierzch to książka do której żywię ogromny sentyment. Zakochałem się w niej jeszcze za dzieciaka i tak jak większość osób w moim wieku, wzdychałem do historii miłosnej Belli oraz Edwarda, licząc że w przyszłości uda mi się przeżyć podobną przygodę, co cicha, szara myszka i jej tajemniczy wampir. Oczywiście z wiekiem zadurzenie twórczością pani Stephanie, ogromnie mi się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Gdy moje dziecięce oczy po raz pierwszy miały okazje zetknąć się z Baśnioborem, a palce niechętnie zaczęły przewracać coraz to dalsze strony, całe moje życie bez ostrzeżenia uległo diametralnej zmianie. Coś, czym kiedyś niesamowicie się brzydziłem, nagle zaczęło mi się szaleńczo podobać, a książki z największych wrogów, stały się moim ukochanym pożeraczem czasu. Krótko mówiąc, seria Brandona Mulla jest całym moim dzieciństwem, choć do pierwszej części mam nieco mniejszy sentyment niż do reszty. Początek wydawał mi się nieco nudny, choć ładnie i prosto napisany, zupełnie jak reszta lektury. Pokochałem postacie Kendry oraz Seth'a, który do dzisiaj tkwi głęboko w moim sercu, jako ktoś z kim nie raz uśmiałem się do łez. Jest to idealna książka zarówno dla młodszych jak i starszych czytelników, a ładne ilustracje i wciągająca fabuła zapewnią masę nieoczekiwanych wrażeń. Po skończeniu lektury już nigdy nie spojrzałem na owady tym samym okiem co kiedyś, a wizja odwiedzenia dziadków w wakacje, stała się najlepszym prezentem, jaki mogłem sobie wymarzyć.

Gdy moje dziecięce oczy po raz pierwszy miały okazje zetknąć się z Baśnioborem, a palce niechętnie zaczęły przewracać coraz to dalsze strony, całe moje życie bez ostrzeżenia uległo diametralnej zmianie. Coś, czym kiedyś niesamowicie się brzydziłem, nagle zaczęło mi się szaleńczo podobać, a książki z największych wrogów, stały się moim ukochanym pożeraczem czasu. Krótko...

więcej Pokaż mimo to