-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej i wygraj książkę Julii Biel „Times New Romans”LubimyCzytać2
-
ArtykułySpotkaj Terry’ego Hayesa. Autor kultowego „Pielgrzyma” już w maju odwiedzi PolskęLubimyCzytać2
-
Artykuły[QUIZ] Te fakty o pisarzach znają tylko literaccy eksperciKonrad Wrzesiński23
-
ArtykułyWznowienie, na które warto było czekaćInegrette0
Biblioteczka
2024-02-26
2024-01-07
Dawno już nie byłam tak surowa w ocenie książki. Nie pamiętam kiedy ostatnio czytałam coś tak nudnego. Absolutnie nie polecam - ta książka nie nadaje się nawet na krótki wieczór z lekką lekturą.
Czyta się szybko, bo styl jest lekki, ale fabuła jest nijaka. Orczyca Viv porzuca ścieżkę miecza, aby otworzyć kawiarnię w mieście Thune, gdzie nikt nie wie, czym jest kawa. Viv nie zna się na biznesie i w zasadzie wszystko wymyślają za nią jej nowo poznani znajomi, co ma najwyraźniej ułatwić czytelnikowi polubienie tych postaci, bo poza pomysłami niczego do fabuły nie wnoszą. Nie mają żadnej swojej historii, żadnej duszy, to po prostu kukiełki, którymi trzeba było zapchać fabułę. Dialogi są po prostu idiotyczne, niby mają być "zabawne", ale nie są. Krótkie, bez znaczenia.
Czym charakteryzują się bohaterowie? Kat miał być chyba najfajniejszy ze swoim mrukliwym "hm" a wydaje się zwykłym nudziarzem. Naparstek miał być cichy i małomówny a wydaje się niedorozwinięty. Tandri miała być sukubbą z trudną przeszłością, a jest po prostu dziwna i potrzebna w tej książce tylko do pisania menu na tablicy.
A "najlepsze" są tak zwane czarne charaktery, czyli Madrygał, która niby grozi Viv, że musi płacić jej za to, że nie spalą jej kawiarni, po czym zapłata ma być w... wypiekach.
Dlaczego kawiarnia nazywa się "Legendy i latte"? Bo RAZ padło słowo "legendy". Spodziewałam się, że może przy tej latte Viv będzie opowiadać klientom o swoich wyczynach, ale nie, w zasadzie nie mam pojęcia, dlaczego to się w ogóle tak nazywa...
Na końcu jest jeszcze krótkie opowiadanie "Szpila", ale darowałam sobie jego czytanie. Cała książka była nudna jak przysłowiowe flaki z olejem, i po prostu nie widzę żadnego pozytywu dla którego miałabym dać chociaż dwie gwiazdki - już ta jedna jest tylko za to, że styl jest lekki i szybko (na szczęście) się czyta.
Dawno już nie byłam tak surowa w ocenie książki. Nie pamiętam kiedy ostatnio czytałam coś tak nudnego. Absolutnie nie polecam - ta książka nie nadaje się nawet na krótki wieczór z lekką lekturą.
Czyta się szybko, bo styl jest lekki, ale fabuła jest nijaka. Orczyca Viv porzuca ścieżkę miecza, aby otworzyć kawiarnię w mieście Thune, gdzie nikt nie wie, czym jest kawa. Viv...
2019-05-20
Nie rozumiem, dlaczego ta książka ma tak wysokie oceny, ale nawet nie chcę rozumieć - dla mnie to jest TRAGEDIA.
Mam wrażenie, że autorka, jako fanka Sherlocka Holmesa, nie potrafiąc wymyślić historii godnej Sherlocka Holmesa, stworzyła historię Sherlocka Holmesa DLA DZIECI.
Niestety, ja się z tą autorką spotkałam po raz pierwszy, a na egzemplarzu książki nigdzie nie widniała informacja, że jest to powieść dla dzieci. W zasadzie pokusiłabym się o stwierdzenie, że opis fabuły brzmi całkiem poważnie.
Główni bohaterowie najwyraźniej są "dojrzałymi" nastolatkami, bo mowa jest o tym, że byli już w liceum, zanim przenieśli się do Akademii, ale zarówno ich zachowanie jak i wysławianie się wskazuje wyraźnie na to, że mają po 10 - 11 lat i byłam o tym przekonana przez pierwsze 100 stron - cały tekst wygląda jak pisany dla dzieci, które niewiele jeszcze rozumieją.
Dorośli występujący w tej powieści (nauczyciele itp.) nie są ŻADNYM autorytetem. Rozumiem zamysł zrobienia ze szkoły zabawy - że o, nie musisz się ciągle uczyć, musisz się też bawić i grać w gry, bo tego wymaga Akademia. Ale nauki jest tam niewiele W OGÓLE. Podobno do Akademii przyjmuje się super uzdolnionych uczniów, ale niczego super w tych uczniach nie dostrzegłam - owszem, była mowa o tym, że jedna robi maszyny a inny napisał 2-tysięcznostronicową powieść o fazach księżycowych, ale zero mowy o tym JAK to zrobili, zero przykładów ich umiejętności. To jak pisanie o chorobach psychicznych bez opisywania ich objawów.
Bohaterowie to totalne DNO. Główna bohaterka ma być ponoć małym Sherlockiem Holmesem, bo jest fanką kryminałów i jest super spostrzegawcza. W jaki sposób się to objawia? Dochodzi do faktu, że nauczycielka, którą właśnie spotkała interesuje się wykopaliskami, bo ma T-shirt z napisem LUBIĘ KOPAĆ i skrzyneczkę pełną różnych zębów, wyraźnie wyglądających na takie z wykopalisk. CÓŻ ZA DEDUKCJA!
O porażająco nudnych "zwrotach akcji" nawet nie będę wspominać, ale ciężko jest mi nie wytknąć tragizmu jakim jest jedna z bohaterek, Ellie.
Robi sobie kitki ze skarpetek niemowlęcych.
I nie nosi bielizny - przy czym robi pół-salta i wszyscy widzą jej miejsca intymne.
Przecież to chore! Są rzeczy zabawne i są rzeczy przekraczające pewne granice, a to, co zostało opisane w pewnym fragmencie było po prostu niesmaczne, a czytają to dzieci, jak sądzę...
Całość brzmi przynajmniej jak dla dzieci, bo bohaterami wydają się być dzieci... Mimo że po 100 stronach nagle zaczynają pić alkohol i o kimś jest wzmianka, że palił trawkę.
Jestem zgorszona. Nawet nie doczytam tej książki do końca, bo po prostu nie potrafię...
Nie rozumiem, dlaczego ta książka ma tak wysokie oceny, ale nawet nie chcę rozumieć - dla mnie to jest TRAGEDIA.
Mam wrażenie, że autorka, jako fanka Sherlocka Holmesa, nie potrafiąc wymyślić historii godnej Sherlocka Holmesa, stworzyła historię Sherlocka Holmesa DLA DZIECI.
Niestety, ja się z tą autorką spotkałam po raz pierwszy, a na egzemplarzu książki nigdzie nie...
2023-08-12
Kto tak naprawdę pisze "Zwiadowców"?
Kiedy seria o zwiadowcach zakończyła się na jedenastym tomie, kolejne czytałam z czystego sentymentu. Przykro mi, że autor uważa i traktuje te tomy jako kontynuacje pierwszych tomów, bo są to dwie różne serie i nie mają ze sobą za wiele wspólnego. Jest cała masa rzeczy, które zwyczajnie są nie na miejscu, jakby to nie Flanagan John pisał nowe tomy, a jakiś jego młodszy krewniak, który jest zapoznany z fabułą.
Mianowicie:
♦ Will nie jest Willem; ani tym, którego poznaliśmy w pierwszych tomach, ani tym, którego spotkała tragedia w dwunastym tomie.
♦ Maddie jest postacią beznamiętną, pustą wręcz. Pozbawiona charakteru, osobowości, wkurzająca. Dostaje wszystko, czego chce, przez co po prostu nie da się jej lubić. W pierwszych tomach serii Will, Horace, Alyss i Jane byli wykreowani niesamowicie, różnorodnie, z sercem, i każda ich relacja wywoływała uśmiech na twarzy. Relacja Willa i Maddie jest po prostu nudna, nie ma iskry. No i wszyscy bohaterowie drugoplanowi (poza czarnymi charakterami) ubóstwiają i kochają Maddie.
♦ Fabuła (podobnie jak w paru poprzednich tomach) podąża ścieżką łatwizny i co by się nie działo, bohaterowie wybierają zawsze to najprostsze i najbardziej banalne rozwiązanie - "bo takie jest najlepsze". Wszystkie swoje decyzje opierają na przypuszczeniach, i wszystkie te przypuszczenia się sprawdzają. Są po prostu wszechwiedzący, nawet jeśli nie mają pojęcia o dziedzinie, z którą właśnie się stykają.
♦ Wszyscy się sobie wiecznie podlizują. WIECZNIE.
Co do fabuły "Wilków Arazan", to początek wcale nie wydawał się nieciekawy. Nie wiem, czy to wina tłumaczki, pani Małgorzaty Kaczorowskiej, czy może edytora/korektora, ale tłumaczenie jest fatalne; w książce występuje cała masa powtórzeń, zupełnie jakby ludzie w wydawnictwie zapomnieli o czymś tak istotnym jak tak zwane synonimy.
Potem okazało się, że pan Flangan zajrzał sobie do poprzednich tomów i zrobił fabułę ze zlepka przetrawionej już fabuły, tworząc odgrzewanego kotleta, czy raczej zmielonego klopsa - czarny charakter z pierwszych tomów, Morgarath, motyw magii z piątego tomu, trochę wspominek z drugiego.
Jak też ktoś w komentarzu wspomniał - przez 16 tomów nie było magii, a tu nagle autor postanowił spoliczkować nas wykreowaniem czarownicy próbującej przywołać demona. Z jakiego powodu chce to zrobić? Will się domyśla, a jego domysły są oczywiście nieomylne, więc to na pewno ten właśnie powód. Co z tego, że czarownica rozmowna na ten temat nie była. Sama magia nie była zbyt dobrze przemyślana. Prostota goniła bezmyślność.
Niniejszym się poddaję. Nie sięgam już po więcej tomów i nie kupuję, bo to się mija z celem. "Zwiadowcy" zakończyli się wraz z jedenastym tonem.
Nie, dziękuję, panie Flanagan.
Kto tak naprawdę pisze "Zwiadowców"?
Kiedy seria o zwiadowcach zakończyła się na jedenastym tomie, kolejne czytałam z czystego sentymentu. Przykro mi, że autor uważa i traktuje te tomy jako kontynuacje pierwszych tomów, bo są to dwie różne serie i nie mają ze sobą za wiele wspólnego. Jest cała masa rzeczy, które zwyczajnie są nie na miejscu, jakby to nie Flanagan John...
2023-01-03
Od zawsze lubiłam powieści Flanagana Johna. Czytam je odkąd byłam nastolatką, kiedy to na rynku polskim pojawiły się dopiero cztery pierwsze tomy „Zwiadowców”. Kompletnie zakochałam się w tej serii i kiedy autor zaczął pisać także „Drużynę”, czułam, że zakocham się znowu.
Niestety, od zakończenia 11 tomu „Zwiadowców” oraz piątego tomu „Drużyny”, obie te serie stały się okropnie nudne. Czuję, że autor kaleczy swoje powieści tylko ze względu na popularność i rozgłos, jaki one mają – zamiast z dumą zakończyć swoje serie kiedy ich fabuły miały jeszcze sens i urok, Flanagan John brnie przez breję i bagno kiczowatości i przesadzonej nieprzewidywalności. W samej „Drużynie” przez wszystkie książki Lidia [UWAGA: spoiler!] wahała się między Halem a Stigiem, i teraz NAGLE wybiera Ingvara i w dodatku bierze z nim ślub. Nie jesteśmy nawet świadkami rodzącego się między nimi uczucia, autor postanawia zadowolić czytelników bezsensownym tłumaczeniem, dlaczego doszło do tej decyzji. Uważam, że jest to zabieg pozbawiony sensu – kiedy czytelnicy nastawiają się na związek Lidii z którymś z dwójki przyjaciół, czując napięcie przed ostateczną decyzją, nagle znikają wiążące ich uczucia, na jaw wychodzi zupełnie coś innego (co łączy ją z praktycznie każdym członkiem załogi Czapli).
Oczywiście moja ocena nie wynika tylko i wyłącznie z tego, że nie podoba mi się podejście autora do relacji Lidii z Ingvarem.
Niestety, ale ta seria naprawdę straciła już sens. Bohaterowie przestali być zasadniczo ważni, przestali się dopełniać, Edwin praktycznie w tej grupie już nie istnieje, potyczki słowne między Ulfem a Wulfem nie są nawet odrobinę zabawne.
Co do tego? Fabuła, a raczej jej brak. Kolejny tom "Drużyny" to po prostu krótka opowiastka o kradzieży statku, do której w pierwszej kolejności nie powinno było nawet dojść. Bo co? Bo wszyscy spali. To tak bardzo nie pasuje mi do wikingów i do tego, jak do tej pory autor kreował Skandię. Na dodatek, czego wprost nie mogę znieść, ślub, który Lidia miała brać z Ingvarem był typowo chrześcijański - z prowadzącym ją do ołtarzu "ojcem", księdzem Erakiem (?) i drużbami oraz "druhami". Kiedyś obie serie Flanagana potrafiły uczyć wielu wartościowych rzeczy w życiu, zawierały wiele ciekawostek, różnych spojrzeń, a bohaterów łączyły niesamowite więzi.
A teraz autor idzie na łatwiznę i wymyśla banalne historyjki, które w ogóle nie pasują do całości serii.
Ale tak, nadal to czytam, nadal mam sentyment, mimo że "Zwiadowcy" skończyli się na jedenastym tomie, a "Drużyna" na piątym.
Od zawsze lubiłam powieści Flanagana Johna. Czytam je odkąd byłam nastolatką, kiedy to na rynku polskim pojawiły się dopiero cztery pierwsze tomy „Zwiadowców”. Kompletnie zakochałam się w tej serii i kiedy autor zaczął pisać także „Drużynę”, czułam, że zakocham się znowu.
Niestety, od zakończenia 11 tomu „Zwiadowców” oraz piątego tomu „Drużyny”, obie te serie stały się...
W sumie spodziewałam się czegoś lepszego. Książka jest "sympatycznym" zestawieniem przeklętych przedmiotów, ale pisana jak przewodnik dla dzieci, co mocno mnie irytowało - czytając o "ofiarach" tych przeklętych przedmiotów, za każdym razem miałam wrażenie, jakby było to zmyślone, jakby sam przedmiot nie miał nic wspólnego z prawdziwymi klątwami.
Nie twierdzę, że książka ta powinna wzbudzać dreszcze, bo nie o to chodzi, ale zawiodłam się, bo naprawdę została napisana jak ciekawostki dla dzieci i młodzieży, a nie reportaż.
W sumie spodziewałam się czegoś lepszego. Książka jest "sympatycznym" zestawieniem przeklętych przedmiotów, ale pisana jak przewodnik dla dzieci, co mocno mnie irytowało - czytając o "ofiarach" tych przeklętych przedmiotów, za każdym razem miałam wrażenie, jakby było to zmyślone, jakby sam przedmiot nie miał nic wspólnego z prawdziwymi klątwami.
Nie twierdzę, że książka ta...
2018-07-15
Nie raz już w życiu zwiodły mnie czy to okładkowy opis czy opinie w Internecie, i z przykrością stwierdzam, że "Pierwszy Róg" jest kolejną powieścią na mojej liście, przez której opis dałam się oszukać.
"Intensywa, gęsta amotsfera" – w życiu. 3/4 akcji rozgrywa się w gospodzie, gdzie bohaterowie utknęli przez śnieżną zawieję. Gdzie opis świata? Gdzie opis akcji? Poza tym, że rozbójnicy napalają się na córkę gospodarza, której nie będzie miał kto bronić i w gospodzie grasuje wilkołak, nie dzieje się zupełnie NIC. Gdzie jest niby ta gęsta i intensywna atmosfera? Zero napięcia, zero emocji, a śmierć stajennego do końca nie wyjaśniona – dlaczego nie miał nosa, oczu i uszu? Gdyby to było zwykłe pożarcie, ciało by było rozprute, a tu się okazuje, że pozbawiono go części twarzy i głowy niczym w jakimś rytuale. Żadnego wyjaśnienia.
"znakomite dialogi" – śmiech na sali. Pomijając fakt, że już u samego początku jesteśmy zasypani nieznanymi nazwami i imionami bóstw, przy czym ciężko się połapać o czym w ogóle mowa, bohaterowie rozmawiają na błache tematy, nic nie wnoszące do fabuły, nie wspominając o tym, że wiele można by po prostu pominąć, jak na przykład rozdział o piciu wina.
"fenomelalnie wykreowani bohaterowie" – błagam... "potężna czarodziejka" mdleje po zamknięciu drzwi za pomocą magii, pozbawiona sił; herszt bandy który wydaje się być zaskakująco łagodny, no i oczywiście mroczna elfka, która z początku uchodzi za tajemniczą postać, a potem... ahh, szkoda gadać, ale jeszcze do tego wrócę.
"wciąga już od pierwszych stron" – niestety, ja się tych "pierwszych stron" nie doczekałam.
No dobrze, ale trzymajmy nerwy na wodzy i skupmy się może na nieco dokładniejszym opisie zaistniałego problemu...
Rzeczą, która w "Pierwszym Rogu" bardzo rzuca się w oczy, jest stosowany przez autora język – nie styl pisania, choć i ten do mojego gustu nie przypadł, ale po prostu sam język. Jest tu używana forma starodawna (zwracanie się do osoby w liczbie mnogiej, używanie archaizmów), która zdaje się być pisana trochę na siłę, aby nadać odpowiednio średniowiecznej atmosfery wydarzeniom przedstawionym w powieści. Rozumiem zamysł, ale podczas czytania miałam duże wrażenie, że jest to pisane na siłę, bo "trzeba". W innych książkach (np. Serii o inkwizytorze Nicolasie Eymerichu) nadaje to realizmu, tutaj jednak prezentuje się sztucznie, nienaturalnie. Zupełnie jakby pan Schwartz nie do końca znał się na rzeczy, ale ponieważ uparł się pisać o świecie przybliżonym do życia w czasach średniowiecza, nadmiernie używa określeń z nim kojarzonych.
Trochę śmieszne wydają mi się również same rozdziały, a przede wszystkim ich... tytuły. Chyba pierwszy raz spotkałam się z przypadkiem, gdzie tytuł rozdziału dotyczy stricte rzeczy w tym tytule zawartej. Na przykład w pierwszym rozdziale, "Maestra" – pojawia się maestra, w drugim rozdziale, "Więźniowie burzy" bohaterowie zostają... no, więźniami burzy. Trzeci rozdział to "Wieża" i jest w nim opis wchodzenia na wieżę, natomiast na przykład w piątym – "Ortenhalskie wino" – bohaterowie... piją wino. I to wszystko. Książka miała mnie rzekomo od pierwszych stron zaciekawić, a prawda jest taka, że od pierwszych stron mnie śmieszyła, a co jest w tym najgorsze? Że to było żałośnie śmieszne. Fabułę pięciu rozdziałów można by było spokojnie zamknąć w jednym, krótszym + usunąć kilka wątków-zapychaczy, jak na przykład to picie wina, które niczego do całości nie wniosło.
To tyle jeżeli chodzi o całokształt samej powieści. A teraz kilka "smaczków", które uderzyły mi do głowy podczas lektury.
Po pierwsze, z jakiegoś powodu bohaterowie swój wiek przedstawiają w następujący sposób: "Mam dwa tuziny i cztery lata" – choć w każdym innym przypadku używa się zupełnie normalnych liczb, tj. "żołnierzy było czterdziestu", nie zaś "żołnierzy było trzy tuziny i czterech". Później spotkałam się również z określeniem "Mam lat dziesięć i dziewięć". To już nie "tuzin i siedem"?
Podobnie było w przypadku określania czasu. Leandra zwracając się czy to do Havalda czy do gospodarza określała się w czasie za pomocą świecy, np. "spotkamy się za pół świecy", ale gdzieś dalej na pytanie Havalda ile spał, odparła że kilka godzin. Jeżeli istnieje tam system godzinowy, to po co ta świeca?
Po drugie, główny bohater, Havald, nazywa Leę "potężną czarodziejką", a wycieńczyło ją zamykanie drzwi za pomocą magii. Żaden czytelnik raczej nie jest przyzwyczajony do tego, że magowie są tak... właściwie to prawie bezużyteczni. Zwykły rytuał mający na celu odkryć, czy dana osoba jest wilkołakiem ma ponoć trwać całymi godzinami.
Poza tym to chyba przegapiłam podczas czytania narastające między bohaterami uczucie, bo nagle zaczęli zachowywać się, jakby sie w sobie zakochali...
Do tego wszystkiego dochodzą również bardzo idiotyczne teksty typu "Podziekowałem bogom za dar, jaki dali nam, mężczyznom. Za to, że możemy podziwiać chód kobiety". Serio? Przecież to brzmi tak niedorzecznie i idiotycznie, że nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać. To zdanie mogłoby być naprawdę dobre, gdyby autor wymyślił coś głębokiego, coś co da się przełożyć na nasz realny świat i pomyśleć "O! Tak, tak właśnie jest". Ale jaki mężczyzna na Ziemi "podziwia" to, w jaki sposób kobieta idzie?
Albo kolejny "głęboki" przykład: "Walka kończy się dopiero wtedy, kiedy się skończy". Czyli co? Walka skończy się, kiedy zabiję przeciwnika? Czy kiedy przeciwnik się podda? A może skończy się dopiero kiedy sama zginę? Jak w takim wypadku określić koniec walki?
Oprócz tego, tragiczny był sposób, w jaki Zokora przyjęła "dar" dla swojej bogini, aby uratować życie Havalda. Havald właściwie nie miał co jej ofiarować, więc w jego imieniu wystąpił kupiec, który go zranił. Najpierw Zokora powiedziała Havaldowi, że ofiara musi być czymś cennym dla człowieka, powiązanym z nim, po czym zażądała od kupca... seksu. Okej, nasienie rzeczywiście jest ściśle związane z mężczyzną, no ale na pewno nie tak cenne jak jakaś sentymentalna pamiątka albo ukochane zwierzę. Nie to jest jednak najgorsze, najgorszy jest sposób w jaki Zokora uratowała Havalda – dała mu winogrono. Jedną kulkę głupiego winogrona, które w mig go uleczyło. No przecież to jest śmieszne, wygląda jak po prostu negocjacja "seks za uleczające grono" a nie ofiarowanie daru bogini. Pierwszy raz spotykam się w książce z tak niesztampową, bardzo oryginalną magią – za to potwornie nudną, która nie budzi żadnych emocji, żadnego podziwu.
I ostatni już przykład (chciałabym szybko zapomnieć o moim rozczarowaniu tą powieścią): zakończenie. Autor na sam koniec, aby wyjaśnić, w jaki sposób Havald rozwiązał walkę z głównym czarnym charakterem, wprowadził nowego bohatera, jakiegoś przypadkowego przechodznia, wszyscy inni w mig go polubili i opowiedzieli mu swoją historię, w ogóle nie podejrzewając, że przecież taki dziwnie miły i uprzejmy człowiek jest dość podejrzany (okej, była wzmianka, że miał pierścień z herbem jednego z Klanów, no ale co z tego?! Na Boga, co to w ogóle za zamysł, żeby w taki sposób napisać zakończenie?!)
Podsumowując: jestem rozczarowana i zła na siebie, że wybrałam tę książkę na prezent urodzinowy i mój biedny chłopak wydał na nią pieniądze. Następnym razem będę zdecydowanie ostrożniejsza.
Nie raz już w życiu zwiodły mnie czy to okładkowy opis czy opinie w Internecie, i z przykrością stwierdzam, że "Pierwszy Róg" jest kolejną powieścią na mojej liście, przez której opis dałam się oszukać.
"Intensywa, gęsta amotsfera" – w życiu. 3/4 akcji rozgrywa się w gospodzie, gdzie bohaterowie utknęli przez śnieżną zawieję. Gdzie opis świata? Gdzie opis akcji? Poza tym,...
2018-07-24
Czuję się oszukana, jak zawsze kiedy cała masa pozytywnych opinii na temat książki okazuje się być tandetną reklamą.
Podobno "co 6 sekund ktoś w Stanach Zjednoczonych kupuje tę książkę" (zgaduję, że działo się tak w roku wydania) ale chyba grubo – naprawdę GRUBO – przesadzili. Nie jestem w stanie uwierzyć w to, że tyle osób jest tak wniebowziętych tą powieścią, dlatego że w gruncie rzeczy jest... nudna.
I to bardzo.
Główna bohaterka, Rachel, jest po prostu alkoholiczką, która przez całą książkę cierpi po rozstaniu ze swoim mężem, który ją zdradził i założył rodzinę z inną. Jeździ codziennie pociągiem do Londynu, żeby nie wyszło na jaw, że przez alkoholizm straciła pracę. Jeżdżąc, zagląda do domu pewnej pary, wyobrażając sobie ich cudowne życie i wymyślając im imiona (kto normalny tak robi?!), aż pewnego dnia dowiaduje się, że zaginęła "jej Jess" – czyli kobieta z domu, który Rachel obserwowała z pociągu.
Tak zaczyna się beznapięciowa historia Rachel, która nadal ma problemy z alkoholem, ale teraz na dodatek próbuje rozwiązać sprawę zaginięcia "Jess" (a tak naprawdę Megan), i jednocześnie walczy z zanikiem pamięci, którego teoretycznie nie można wyleczyć, ale jej nagle samo się poprawia i nagle ni z gruchy ni z pietruchy przypomina sobie różne fakty ze swojego życia. Brawo.
W międzyczasie poznajemy również historię Megan, która ma problemy sama z sobą. Trudne dzieciństwo, trawka, kiepska przeszłość i oto wyszła za mąż i zdradza swojego męża z wieloma różnymi facetami i czuje się przy tym sobą, a kiedy jest jej smutno, leci do męża, żeby ją przytulił.
No i jest jeszcze Anna, nowa żona byłego męża Rachel, która ma bzika na punkcie tego, że Rachel kręci się przy ich domu i chce zrobić im krzywdę.
Książka pełna jest opisów typowych z życia chwil, czyli opis oglądania telewizji, opis picia herbaty, opis podróży pociągiem, opis chodzenia, opis stania, opis siedzenia... masakra. Prawie nic się tam nie dzieje, nie ma żadnego napięcia, żadnego zjawiskowego zwrotu akcji. Oczywiście, pewien zwrot akcji jest, ale ciągnie się tak długo i tak mozolnie, że łatwo go przeoczyć.
Książka mi się nie podobała. W sumie to strata pieniędzy i czasu jej poświęconego. Liczyłam na dobry thriller, na dreszczyk emocji, tymczasem książka przydała mi się tylko do szybkiego zasypiania...
Nie polecam.
Czuję się oszukana, jak zawsze kiedy cała masa pozytywnych opinii na temat książki okazuje się być tandetną reklamą.
Podobno "co 6 sekund ktoś w Stanach Zjednoczonych kupuje tę książkę" (zgaduję, że działo się tak w roku wydania) ale chyba grubo – naprawdę GRUBO – przesadzili. Nie jestem w stanie uwierzyć w to, że tyle osób jest tak wniebowziętych tą powieścią, dlatego że...
2017-05-10
Szczerze mówiąc, książka średnio przypadła mi do gustu. Może spodziewałam się po niej czegoś więcej z racji tego, iż "Koralina" czy "Księga cmentarna" zawładnęły moim sercem. Choć fakt faktem, że zakończenie trochę mnie wzruszyło.
Szczerze mówiąc, książka średnio przypadła mi do gustu. Może spodziewałam się po niej czegoś więcej z racji tego, iż "Koralina" czy "Księga cmentarna" zawładnęły moim sercem. Choć fakt faktem, że zakończenie trochę mnie wzruszyło.
Pokaż mimo to
Zaciekawiła mnie okładka, zaciekawił mnie opis... treść mnie mocno zawiodła.
W "Dziewczynie w stalowym gorsecie" mamy do czynienia z dwójką stereotypowych bohaterów: dziewczyna ostrożna, rzekomo nieufna i spłoszona oraz chłopak, jeden z dwóch wzorców typowego kandydata na faceta dla bohaterki - przystojny, bogaty, zabili mu rodziców, a on poszukuje zemsty. Dość typowa fabuła, nic jakoś szczególnie wciągającego.
Minus za to, że nie użyto objaśnień, czym są przedmioty, których używają bohaterowie - osobiście nie mam ochoty sprawdzać co chwila na wikipedii co jest czym.
Do tego ciągłe podkreślenie tajemniczości głównej bohaterki - och, bo ona ma w sobie COŚ, ona jest INNA i to COŚ przejmuje nad nią kontrolę. Za bardzo rzuca się to w oczy.
Co jeszcze jest denerwującego? WSZECHWIEDZĄCY GŁÓWNY BOHATER! Griff, ten bogaty chłoptaś od poszukiwania zemsty potrąca główną bohaterkę i po jednym spojrzeniu na nią już wie, że COŚ JEST Z NIĄ NIE TAK, że jest niezwykła. Mało tego - kiedy ta leżała nieprzytomna, on już wiedział ze swoich wszechwiedzących domysłów u kogo pracowała, powiązał to z młodym paniczem i już był pewien, że to ów konkretny panicz ją skrzywdził.
A bohaterka - Finley - ledwie odzyskała przytomność i co? Zaczęła się zastanawiać, jakby to było pocałować Griffa. Serio?
Oczywiście, mamy też czarny charakter, badass Jack, któru też już po pierwszym spotkaniu spodobał się Finley.
Styl, mogłabym rzec, nieco "arogancki". Autorka daje czytelnikowi wyraźnie do zrozumienia, ze wie o czym pisze, ale nie raczy tłumaczyć pojęć. Moim zdaniem nie wzięła ona pod uwagę, że po książkę tę może sięgnąć ktoś, kto nie zna się na mecha i epoce wiktoriańskiej, czy na X-Menach. A nigdzie nie widziałam, żeby powieść ta była przeznaczona dla konkretnej grupy czytelniczej.
Co mnie rozbawiło, to fakt, że chociaż główna bohaterka niby jest "nieufna i płochliwa", to jednak ledwie poznała Emily, od razu się do niej uśmiechała i postanowiła się z nią zaprzyjaźnić, po zaledwie pięciominutowej rozmowie. Brawo, Finley *oklaski*.
Ach, i jeszcze jedna rzecz mocno irytuje. Mianowicie zbyt widoczne podkreślanie podtekstów seksualnych, które autorka wplatała w każdy możliwym moment. Za bardzo starała się podkreślić, że ten i ten jest och ach taki przystojny taki boski, a ta i ta jest taka piękna przepiękna. To było tak wymuszone i częste, że aż obrzydzało. Autorka w ogóle nie ma do tego wyczucia - ale chyba nie powinnam się dziwić, bo z tego co wygoogle'owałam wynika, że jest to autorka powieści erotycznych. Szkoda, że pokusiła się na pisanie książki dla młodzieży, w której 16-latkowie zachowują się jak 30-latki.
Zaciekawiła mnie okładka, zaciekawił mnie opis... treść mnie mocno zawiodła.
W "Dziewczynie w stalowym gorsecie" mamy do czynienia z dwójką stereotypowych bohaterów: dziewczyna ostrożna, rzekomo nieufna i spłoszona oraz chłopak, jeden z dwóch wzorców typowego kandydata na faceta dla bohaterki - przystojny, bogaty, zabili mu rodziców, a on poszukuje zemsty. Dość typowa...
Dla tej serii specjalnie zrobiłam na portalu półeczkę "Nudne".
Już pomijając fakt, że po szale na wampiryczne romanse, który wniósł "Zmierzch", powstało mnóstwo serii na temat nieśmiertelnej miłości do nieśmiertelnika i śmiertelniczki, seria "Dom Nocy" jest w mojej opinii najgorszą ze wszystkich.
Tutaj nic się nie dzieje. No dobrze, dzieje się - główna bohaterka zamieszkuje w szkole dla nadprzyrodzonych (jak w "Akademii Wampirów"), poznaje tam paczkę przyjaciół (jak Bella ze "Zmierzchu"), zakochuje się w najprzystojniejszym facecie w szkole (też jak Bella ze "Zmierzchu"), a potem... potem to już się dzieją takie nudne rzeczy, że nawet nie wiem, jakimi słowami je opisać. Budzą się jakieś złe moce, główna bohaterka dała się przelecieć nauczycielowi, który okazał się zdrajcą, potem musieli się schować w jakichś kanałach... tyle pamiętam i cieszę, że TYLKO tyle. Przerwałam czytanie tej serii, zanim zniszczyła mój umysł. Z tego, co się orientuję, po rozmowach z innymi czytelnikami na fejsbukowej grupie, inni mają bardzo podobne zdanie do mojego.
Nie, nie, nie, i jeszcze raz nie! Nie polecam, odradzam gorąco.
Dla tej serii specjalnie zrobiłam na portalu półeczkę "Nudne".
Już pomijając fakt, że po szale na wampiryczne romanse, który wniósł "Zmierzch", powstało mnóstwo serii na temat nieśmiertelnej miłości do nieśmiertelnika i śmiertelniczki, seria "Dom Nocy" jest w mojej opinii najgorszą ze wszystkich.
Tutaj nic się nie dzieje. No dobrze, dzieje się - główna bohaterka...
Kompletnie beznadziejna powieść.
Po przeczytaniu opisu na okładce dostajemy smaczek - zapowiedź o głównej bohaterce, która pracuje jako policjantka a po godzinach jako wiedźma. Kobieta przenikająca z jednego świata do drugiego, do alternatywnej Polski dla istot magicznych. Świetny wstęp, prawda? Ogromne pole do popisu, wręcz gigantyczna przestrzeń do wykorzystania i wykreowania w ten sposób naprawdę świetnej serii.
No ale tyle że nie. Wielkie nie.
Główna bohaterka, Dora Wilk, jest policjantką, która w zasadzie na samym wstępie traci robotę. Dostaje zlecenie w świecie magicznych i cała fabuła skupia się na ściganiu jakiegoś typa. Dora ma jakieś tam wizje we śnie, jakieś przypuszczenia, coś tam. Pomagają jej demon i anioł, którzy są tak beznadziejnie wykreowanymi postaciami, że to się w głowie nie mieści. Czułam, jakby pisała to jakaś napalona nastolatka, której zależy na pseudo mokrych tekstach, a nie na porządnej fabule.
Co Cię będzie irytować podczas lektury?
♦ Dora ma podobno 30 lat i podobno twarda z niej babka, w końcu policjantka - tymczasem niemal na każdym kroku zbiera jej się na płacz
♦ Do Mirona, 350-letniego demona, wiecznie zwraca się "diabełku" i wiecznie z nim flirtuje, chociaż wszędzie podkreśla, że ona nie szuka związku
♦ Do Jushuy, 350-letniego anioła, zwraca się z kolei "aniołku". Cała książka to same "diabełki", "aniołki" i inne zdrobnienia, których 30-latka mocno nadużywa
♦ Wszechobecne fleksowanie się na temat wyglądu mężczyzn. Standardowo ślicznotki w książce wyglądają jak aniołki i elfiki, a faceci mają szerokie muskularne klaty, są wysocy na dwa metry i mają lśniące włosy, kwadratowe podłużne szczęki i przepiękne oczy. Przereklamowane.
♦ W zasadzie to o jej pracy policjantki nie ma nic, bo na starcie zostaje zawieszona i morderstwo, o którym czytamy w pierwszym rozdziale idzie w zapomnienie, Dora W OGÓLE nie prowadzi tej sprawy.
♦ Scena kłótni Dory między nią a prokuratorem (czy kimś tam) kiedy na posterunku oskarżył ją o puszczanie się. Przecież to było tak ŻENUJĄCE, że się w głowie nie mieści. Naprawdę 30-latkowie mieliby dyskutować na taki temat i to w taki dziecinny sposób - na zasadzie "haha, a ty nie wiesz co to cy*ki", "a ty za to jesteś taka i taka", jeszcze brakowało klasycznego "powiem mamie".
♦ Sceny, które mają być scenami teoretycznie dla dorosłych - przypominam, że główna bohaterka ma 30 lat - są opisane jak dla typowych nastolatek, które dopiero wdrażają się w świat romantyzmu i seksualnego przyciągania.
♦ Rozwiązanie sprawy, którą Dora prowadziła w świecie dla magicznych było proste jak drut, bo Dora robiła wszystko po najmniejszej linii oporu.
♦ Tak, było też morderstwo w świecie ludzi i tak, na sam koniec był bardzo króciutki fragment, gdy Dora wpadła na posterunek i przy okazji ot tak, w minutkę rozwiązała sprawę i podała sprawcę na tacy.
Proszę nie zrozumieć mnie źle - ja wiem, że ta powieść została wydana w 2012 roku, ale to w gruncie rzeczy niczego nie tłumaczy. W tym samym roku wydano też w Polsce "Szklany Tron" czy "Cień i Kość", powieści dużo lepsze, napisane przez autorki podobne wiekiem do pani Jadowskiej. Jak widać polskie fantasy jest po prostu tandetne i nie ma co się do niego zabierać.
Kompletnie beznadziejna powieść.
więcej Pokaż mimo toPo przeczytaniu opisu na okładce dostajemy smaczek - zapowiedź o głównej bohaterce, która pracuje jako policjantka a po godzinach jako wiedźma. Kobieta przenikająca z jednego świata do drugiego, do alternatywnej Polski dla istot magicznych. Świetny wstęp, prawda? Ogromne pole do popisu, wręcz gigantyczna przestrzeń do wykorzystania i...