-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik243
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2021-04
2015-04
2015-03
Źródło: http://miejskalegenda.blogspot.com/
„Najbardziej dziwię się samobójcom. To prawda, że muszą strasznie cierpieć. Ale jak można zapomnieć, że życie wciąż stwarza nieprzeczuwalne możliwości. Że jest nieustanną wielką możliwością... do wykorzystania. Taką szansą! Pracy, zadowolenia, radości. To w lęku zaiste dziecinnym chowa się głowę pod poduszkę, w śmierć” napisał Jerzy Krzysztoń w swojej książce „Wielbłąd na stepie”. Ten cytat jest znakomitym punktem wyjścia do rozważań, na temat losów głównej bohaterki najnowszej powieści Niny George „Księżyc nad Bretanią”. Marianne podczas wycieczki do Paryża, podejmuje na pozór odważną decyzję. Postanawia rzucić się z mostu Pont Neuf w odmęty Sekwany i zakończyć swoje, jak uważa, zmarnowane życie. Marianne ma 60 lat, wyjątkowo apodyktycznego i snobistycznego męża oraz brak jakichkolwiek perspektyw na zmianę. Stąd decyzja. Okazuje się jednak, że nie tak łatwo będzie ją wcielić w życie, ponieważ przewrotny los nie zamierza dać za wygraną i szykuje jej jeszcze wiele niespodzianek. Impulsem, który każe jej pójść naprzód, jest rustykalny kafelek, w którego posiadanie Marianne wchodzi w szpitalu, gdzie trafia po nieudanej próbie samobójczej. Kafelek przedstawia krajobraz portu Kerdruc na wybrzeżu bretońskim, gdzie w zatoce w blasku księżyca kołysze się łódź o nawie Mariann. Kobieta uznaje to za znak i postanawia zobaczyć to miejsce na własne oczy nie przeczuwając, że skromna wioska rybacka oraz ludzie których tam spotka, będą mieli na nią nieodparty wpływ.
Nina George, wielbicielka Francji i kotów, postanowiła po raz kolejny uraczyć nas opowieścią, w której występują te dwa motywy. Z Prowansji, którą autorka malowniczo opisała w „Lawendowym Pokoju”, przenosimy się do Bretanii, gdzie również nie brakuje urokliwych zakątków, fascynujących ludzkich charakterów oraz… tajemniczych, mruczących stworzeń. Podobnie jak w „Lawendowym Pokoju” pojawia się tu wątek późnej przemiany. Przemiany, która dokonuje się w momencie, w którym wydawałoby się, nie ma już szansy na radykalne dokonania. Tak samo jak Jean Perdu, Marianne będąc już w pełni swojego życia, przerywa marazm i wyrusza w ryzykowną podróż, której towarzyszyć będzie niezwykła ewolucja. To właśnie na dzikim, bretońskim wybrzeżu dojdzie do następującego wniosku: „Nie wiem dlaczego my, kobiety, wierzymy, że rezygnacja z naszych pragnień sprawi, że będziemy bardziej godne miłości z waszej, mężczyzn, strony. Co my sobie wyobrażamy? Że ten, kto zrezygnuje z własnych pragnień, bardziej zasługuje na miłość niż ten, kto spełnia swoje marzenia?”. Czy Marianne będzie potrafiła wcielić tę refleksję w życie? Mogę jedynie zdradzić, że nie będzie to łatwe.
„Księżyc nad Bretanią” to książka niezwykle nastrojowa, pełna bretońskich krajobrazów, smaków i osobowości. Opowiada przede wszystkim o ludziach zagubionych. O ludziach, którzy utracili w życiu coś ważnego, utknęli gdzieś w przeszłości i trudno im otworzyć nowy rozdział. To książka u ludziach, których trawi tęsknota, a najlepszym na nią lekarstwem wydaje im się zanurzenie się w spokojnym, małomiasteczkowym życiu. Czasami jednak wystarczy mały impuls, jedna rozmowa, aby poruszyć ich uśpione serca i skłonić do często zaskakujących decyzji. Bo przecież, jak napisała w swojej najnowszej książce Nina George „Życie nie jest za krótkie. Jest za długie, by trwonić je na brak miłości, brak śmiechu i brak decyzji. I zaczyna się wtedy, gdy człowiek po raz pierwszy coś zaryzykuje, poniesie porażkę i stwierdzi: klęskę można przeżyć. Z taką wiedzą można zaryzykować wszystko”.
Źródło: http://miejskalegenda.blogspot.com/
„Najbardziej dziwię się samobójcom. To prawda, że muszą strasznie cierpieć. Ale jak można zapomnieć, że życie wciąż stwarza nieprzeczuwalne możliwości. Że jest nieustanną wielką możliwością... do wykorzystania. Taką szansą! Pracy, zadowolenia, radości. To w lęku zaiste dziecinnym chowa się głowę pod poduszkę, w śmierć” napisał...
2014-11
Źródło: http://miejskalegenda.blogspot.com/
„Ktoś powiedział: kupujemy rzeczy, których nie potrzebujemy, za pieniądze, których nie posiadamy, żeby zaimponować osobom, na których nam nie zależy. To gorzka refleksja, ale niestety zbyt często prawdziwa” czytamy w książce „Minimalizm po polsku” autorstwa Anny Mularczyk-Meyer. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Żyjemy w czasach, w których podaż znacznie przewyższa popyt. Nadmiar towarów trzeba gdzieś upchnąć, zatem ustawicznie jesteśmy przekonywani o konieczności nabycia kolejnych rzeczy. Najczęściej wcale nie są nam one niezbędne, zatem radość z ich użytkowania trwa krótko albo… wcale. I tak właściwie o to chodzi – skrócić uczucie przyjemności z kupowania, aby konsument wkrótce znów chciał go zaznać. Żyjemy w rzeczywistości, gdzie bezustannie możemy śledzić stan posiadania innych. Bliżsi i dalsi znajomi epatują nim na facebooku. Gazety, telewizja, internet pokazują nam świat luksusu, którego pragniemy też dla siebie. A przynajmniej jego namiastki. Często wstydzimy się tego, że mamy tańsze buty, mniejsze mieszkanie, starszy samochód (lub nie mamy go w ogóle). I nie wstydzimy się tego przed sobą, tylko przed innymi. I często w jakimś sensie to właśnie dla nich kupujemy. Czy gdyby to głębiej rozważyć nie dochodzimy do wniosku, że to nielogiczne?
Anna Mularczyk-Meyer na co dzień prowadzi niezwykle inspirującego bloga (http://www.prostyblog.com/), w którym pisze o szeroko pojętym minimalizmie i o tym, jak wprowadzić go w życie. „Minimalizm po polsku” to próba podsumowania wiedzy zdobytej podczas obserwacji i wieloletniej pracy nad sobą w kontekście minimalizmu właśnie. Autorka omawia genezę naszego narodowego antyminimalizmu, chciwości posiadania i rozbuchanego konsumpcjonizmu (okres wojenny i czasy PRL kiedy wszystkiego brakowało i każdy marzył o tzw. „zachodzie”), a następnie wyjaśnia na czym polega minimalizm, jakie są jego zalety, co pozytywnego może wnieść w naszego życie i jak zastosować go w praktyce. Opowiada również o ludziach, którzy wcielają w życie ideę minimalizmu i pokazuje, na jak wiele sposobów można tego dokonać. Myślę że książka ta trafi do każdego, kto zaczął odczuwać w swoim życiu pewnego rodzaju przesyt, a wręcz przytłoczenie tym, co nagromadził. W idei minimalizmu którą w sposób bardzo spokojny i sugestywny kreśli autorka, zaczynamy dostrzegać szansę. Szansę na to, by ograniczyć lub pozbyć się potrzeby nabywania i posiadania, przewietrzyć i uporządkować swoje najbliższe otoczenie, co w konsekwencji przynosi również pozytywne zmiany w aspekcie duchowym. Autorka pokazuje zależność między nakładem pracy a kupowaniem (powiększające się, acz zbędne wydatki zmuszają nas do dłuższej i cięższej pracy) oraz przekonuje, jak cenna jest umiejętność znalezienia „innych niż płatne źródeł radości”. Celem jest eliminacja chaosu, uproszczenie swojego życia i zmniejszenie jego tempa. Koncentracja na chwili obecnej i czerpanie z niej przyjemności. Pogłębienie relacji z bliskimi. Zdolność do odczuwania radości i wdzięczności za to, co się posiada. Nawet jeśli posiada się niewiele.
Na koniec warto nadmienić i pochwalić za to autorkę i wydawcę, że forma wydania książki całkowicie odzwierciedla jej tematykę. Skromna, gustowna szata graficzna, schludny i przemyślany podział na rozdziały a także oszczędna, a jednocześnie głęboka treść (piękna polszczyzna) która gładko wlewa się do serca i umysłu. Lektura niezwykle wartościowa, przekonująca i inspirująca. Cieszę się, że mam ją na swojej półce bo jeszcze nie raz będę do niej wracać, tym bardziej, że postanowiłam wcielić w życie zawarte w niej porady :)
I jeszcze jeden cytat: “Minimalizm zaczyna się wraz z uświadomieniem sobie, jak niewielka część tego, co posiadamy, wystarczyłaby nam do przeżycia. Do życia wygodnego, szczęśliwego i spełnionego trzeba więcej, ale nie aż tak wiele, jak się nam czasem wydaje, a od ilości zdecydowanie ważniejsza jest jakość. Wszystko ponad owo wystarczające do szczęścia minimum jest zbędnym obciążeniem. Można się tego ciężaru pozbyć i zobaczyć, co z tego wyniknie. Nie jest to jednak wykonalne, dopóki nie uwolnimy się od żądzy posiadania. Nie tylko rzeczy, ale też doznań, przeżyć i ludzi.”
Źródło: http://miejskalegenda.blogspot.com/
„Ktoś powiedział: kupujemy rzeczy, których nie potrzebujemy, za pieniądze, których nie posiadamy, żeby zaimponować osobom, na których nam nie zależy. To gorzka refleksja, ale niestety zbyt często prawdziwa” czytamy w książce „Minimalizm po polsku” autorstwa Anny Mularczyk-Meyer. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Żyjemy w czasach,...
2014-11
Źródło: http://miejskalegenda.blogspot.com/
Tak się składa, że pracuję na Jeżycach i codziennie przechodzę koło kamienicy na Roosvelta 5. I niemal za każdym razem myślę o rodzinie Borejków. Stanowi ona wprawdzie jedynie fikcję literacką, ale jest mi niezwykle bliska. Za każdym razem kiedy otwieram kolejną książkę z serii Jeżycjada zanurzam się w ich niepowtarzalny świat. Z jednej strony jest mi on znany z codziennych pieszych i tramwajowych tras, a jednocześnie w jakimś sensie magiczny. W świecie tym widzę przytulne mieszkanie Borejków, czuję zapach książek zalewających ich bibliotekę oraz słyszę przekomarzania i śmiech Gaby, Idy, Nutrii i Pulpecji. Zanurzam się w tym świecie z nieopisaną rozkoszą i kiedy tylko zaczynam czytać, całkowicie się wyłączam.
Na „Wnuczkę do orzechów” czekałam zatem z niecierpliwością. Zapoznałam się już z kilkoma opiniami na temat najnowszej książki Małgorzaty Musierowicz i sporo osób twierdzi, że nie dorównuje ona pierwszym tomom serii. Nie sposób się nie zgodzić. Faktem jest, że autorka nie potrafi już przywołać atmosfery, którą kiedyś wyczarowała. Fabuła jest przewidywalna i niestety, mało dynamiczna. Ale we „Wnuczce” na pewno znajdziemy mnóstwo znajomego ciepła, niejednokrotnie zachichoczemy czytając niepowtarzalne dialogi rodzinne Borejków, czyli listy Idy i po raz kolejny odkryjemy kilka cennych, życiowych idei, którymi warto się kierować (i wcale nie uważam tego za tanie moralizatorstwo jak twierdzą niektórzy). Jest to de facto książka dla dzieci i młodzieży, dlaczego więc nie miałaby przekazywać pozytywnych wartości? Pojawiają się też zarzuty, że rodzina Borejków jest nieautentyczna i tworzy coś rodzaju skansenu, który skupia w sobie jedyne słuszne poglądy. Ale czy nie za to właśnie ich kochamy? Za ich niezmienne poczucie przyzwoitości, za stałe zasady i niezachwiany kręgosłup moralny? Za to, ze składają hołd kulturze i konsekwentnie odrzucają papkę dla mas? Zastanówmy się, czy wolimy nowoczesnych Borejków czy rodzinę idealistów, których podziwialiśmy od najmłodszych lat?
Teraz króciutko o fabule, i to tak, by nie zdradzić szczegółów ;) Naturalnie spotykamy całą rodzinę Borejków, począwszy od seniorów, po ich dorodne córki wraz małżonkami oraz latorośle tych ostatnich. Niemal cała rodzina spędza gorące lato 2013 roku na wielkopolskiej prowincji, gdzie odpoczywa od poznańskiego zgiełku i remontu Ronda Kaponiera ;) Okazuje się, że poza murami kamienicy na Roosvelta rodzinka Borejków jest równie charakterna i mamy okazję przekonać się, że dom tworzą ludzie, a nie mury. W książce pojawia się też nowa bohaterka – Dorota Rumianek (tytułowa wnuczka do orzechów), którą los dość wstrząsająco połączy z Borejkami.
Podsumowując, „Wnuczka” to książka niezwykle pogodna, lekka, mówiąca w sposób niewymuszony o wszystkich ważnych dla nas sprawach i przywracająca wiarę w człowieka. Dodatkowym atutem są przepiękne opisy polskiej wsi w pełni bujnego lata, które przywołują nieodpartą tęsknotę za wakacjami. Jedno jest pewne – jestem wielbicielką Pani Musierowicz i nieobiektywnie będę jej dużo wybaczać. Będę nadal czytać jej książki – sobie i mam nadzieję swoim dzieciom. A teraz pozostało nam czekać na „Feblika” :)
Źródło: http://miejskalegenda.blogspot.com/
Tak się składa, że pracuję na Jeżycach i codziennie przechodzę koło kamienicy na Roosvelta 5. I niemal za każdym razem myślę o rodzinie Borejków. Stanowi ona wprawdzie jedynie fikcję literacką, ale jest mi niezwykle bliska. Za każdym razem kiedy otwieram kolejną książkę z serii Jeżycjada zanurzam się w ich niepowtarzalny świat. Z...
2014-08
Źródło: http://miejskalegenda.blogspot.com/
Dziś chciałabym powrócić do książki, którą przeczytałam wprawdzie już dwa miesiące temu, jednak zapadła mi ona głęboko w pamięć. Tak jak już wielokrotnie wspominałam, temat Powstania Warszawskiego jest mi szczególnie bliski. W książce Anny Herbich zostało ono opowiedziane z perspektywy kobiet. I są to relacje nie tyko uczestniczek Powstania, ale również mieszkanek Warszawy, które nagłe wystąpienie zbrojne zastało w różnych momentach ich życia, np. w dniu… narodzin dziecka. Należy zaznaczyć, że nie jest to książka historyczna. Ktoś, ktoś chciałby poczytać o sytuacji politycznej, czy przebiegu działań wojennych z pewnością się rozczaruje. Jest to reportaż przesycony uczuciami, bolesnymi, często bardzo intymnymi wspomnieniami, a jednocześnie jest w nim wyczuwalna nutka sentymentu do czasów, kiedy ludzie mieli w sobie odwagę, wolę walki i miłość do ojczyzny, której dziś chyba nie jesteśmy w stanie pojąć.
Jest to relacja wstrząsająca, pokazująca bezsilność obywateli, których zaskoczyło rozpoczęcie Powstania. Strach, niepewność, głód, niezliczona ilość nocy spędzonych w ciasnych piwnicach, nieustanna ucieczka. Codzienna walka o przetrwanie z wykorzystaniem drastycznie skromnych środków. A jednocześnie nieskończone pokłady miłości i ideałów, odwaga, gotowość do poświęcenia i wola życia. To wszystko stało się udziałem tytułowych Dziewczyn z Powstania. Historie dodatkowo okraszone są archiwalnymi fotografiami, które w dojmujący sposób uświadamiają nam, że to wszystko wydarzyło się naprawdę.
Jedenaście kobiet opowiada jedenaście swoich niepowtarzalnych, wzruszających historii. Widzimy Powstanie zarówno oczyma ośmiolatki, jak i 23-letniej dziewczyny. Mamy okazję zapoznać się z doświadczeniami zarówno „przeciętnych” Warszawianek, jak również wychowanek szlacheckich rodów. Poznając koleje ich losów uderza nas jedno: wojna nie oszczędza nikogo. Wojna zrównuje. W życiu człowieka przychodzi moment, że pochodzenie czy majątek przed niczym go nie chronią. A jego jedynym kapitałem jest hart ducha i pragnienie życia. Czytamy i trudno nam pogodzić się z tym, co musieli przeżyć świadkowie Powstania. Być może postaramy się postawić w ich sytuacji i zadajemy sobie pytanie, czy nam udałoby się przetrwać. Nie tylko dla siebie, ale także dla najbliższych. Dla tych, dla których jesteśmy ważni i dla tych, którzy są pod naszą opieką. To bardzo trudne zadanie dla współczesnej kobiety – wyobrazić sobie siebie na miejscu tamtych dzielnych dziewcząt.
„Dziewczyny z Powstania” to kolejna książka, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że nigdy nie powinno do niego dojść. Pogląd ten jest wynikiem analizy zarówno przyczyn, dla których wybuchło Powstanie, jak i jego konsekwencji. Nic, absolutnie nic nie usprawiedliwia masakry 200 tysięcy mieszkańców Warszawy i obrócenia stolicy w stertę gruzów. Nie potępiam Powstańców. Skąpa, a nawet zafałszowana wiedza którą posiadali w momencie zrywu narodowego, upoważniała ich do tego, aby wierzyli w sukces tego co robią. Nie można o nich mówić inaczej jak o bohaterach i wielkich patriotach. Co innego przywódcy Powstania: ludzie naiwni i lekkomyślni. Bardzo łatwo szafowali życiem wspaniałych, młodych Polaków, którzy mogliby w przyszłości budować nowy Naród. Szkoda, że Polacy wciąż nie są gotowi na to, aby rozliczyć prowodyrów Powstania. Wiedza historyczna jaką aktualnie posiadamy, całkowicie nas do tego upoważnia. W pełni popieram słowa uczestniczki Powstania, Haliny Żelaskiej która powiedziała: „Uważam, że decyzja dowództwa o wybuchu powstania była ogromnym błędem, bo oznaczała pewną śmierć 20 tysięcy młodzieży. Nie wolno powtarzać, że patriotyzm polega na byciu gotowym na śmierć dla Polski. A dlaczego nie na byciu gotowym na życie dla Polski?”
Myślę że największym hołdem dla tych, którzy polegli i dla tych którzy przeżyli, jest szacunek i pamięć o ich heroizmie, a także pozostawanie w nieustannej wdzięczności za czasy w których przyszło nam żyć. Uważam za straszną ignorancję narzekanie na aktualną rzeczywistość. Należy doceniać to, co się posiada i dziękować za każdy dzień przeżyty w spokoju i bezpieczeństwie.
Na poparcie tej refleksji przytoczę dwa cytaty, które każdy z nas powinien zachować głęboko w pamięci:
„Obóz nauczył mnie szacunku do życia i zahartował. Uświadomił mi, że nic nie jest ważne, dopóki żyjesz ty i twoi bliscy. Odtąd powtarzam sobie i swoim dzieciom: Dopóki nie chodzi o życie, to o nic nie chodzi. Mówiąc bardziej dosadnie: jeśli nie chodzi o życie, to o gówno chodzi” (Helga Hoskova-Weissova)
"Moje dzieci i wnuki regularnie mnie odwiedzają. Siadają przy stole i skarżą mi się na swoje kłopoty. A to coś nie wyszło w pracy, a to nie udało się czegoś załatwić w urzędzie, a to nie wypalił jakiś wyjazd. Patrzę wtedy na nich zdumiona. I mówię: Czy twoje miasto jest bombardowane? Czy twojemu mężowi grozi śmierć od nieprzyjacielskiej kuli? Czy twoje dzieci głodują? Jeśli nie, to nie masz powodów do narzekania. Wszystko inne jest bowiem błahostką” (Irena Herbich)
Źródło: http://miejskalegenda.blogspot.com/
Dziś chciałabym powrócić do książki, którą przeczytałam wprawdzie już dwa miesiące temu, jednak zapadła mi ona głęboko w pamięć. Tak jak już wielokrotnie wspominałam, temat Powstania Warszawskiego jest mi szczególnie bliski. W książce Anny Herbich zostało ono opowiedziane z perspektywy kobiet. I są to relacje nie tyko...
2014-01-01
Jestem wdzięczna autorowi książki, że nie poddał się powszechnie stosowanym naciskom, aby utrwalać nieprawdziwe i szkodliwe mity na temat historii naszego kraju. My, Polacy kochamy bohaterów i lubimy nadawać sens Powstaniu Warszawskiemu. Niestety realia są strasznie bolesne: wydarzenie to było kompletnie bezcelowym, krwawym samobójstwem, które spowodowało dziejową katastrofę. A jedyną stroną która na niej skorzystała byli Sowieci. I jak pisze Zychowicz, „co gorsza, do dziś nakazuje się nam, abyśmy byli z tego samobójstwa dumni”. Autor książki chyba słusznie utrzymuje, że w sytuacji kiedy Armia Czerwona zaczęła ścierać się z wojskami niemieckimi w najlepszym interesie Polski była bezczynność i oczekiwanie na rozwój wypadków. W tamtym momencie historycznym niestety nieosiągalna była dla Polaków idea, którą generał Patton wpajał swoim żołnierzom: „na wojnę idziesz nie po to, aby zginąć za ojczyznę, ale po to, aby inny sukinsyn zginął za swoją”. Książka dla wszystkich tych, którzy chcieliby zrewidować propagandowe tezy powstańcze i zmierzyć się z historią która boli, rozczarowuje i nie napawa dumą.
Cała recenzja na http://miejskalegenda.blogspot.com/2014/01/obed-44-czyli-jak-polacy-zrobili.html
Jestem wdzięczna autorowi książki, że nie poddał się powszechnie stosowanym naciskom, aby utrwalać nieprawdziwe i szkodliwe mity na temat historii naszego kraju. My, Polacy kochamy bohaterów i lubimy nadawać sens Powstaniu Warszawskiemu. Niestety realia są strasznie bolesne: wydarzenie to było kompletnie bezcelowym, krwawym samobójstwem, które spowodowało dziejową...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-12-01
Książka Prokopa i Hołowni to dobra lektura na okres okołoświąteczny. Wielu z nas przeżywa ten czas do tego stopnia bezrefleksyjnie, że każda okoliczność skłaniająca do chwili zadumy może być cenna.
"Bóg, kasa i rock'n'roll" to coś na kształt wymiany opinii między dwoma przeciwstawnymi obozami - agnostykiem z człowiekiem głęboko wierzącym. Zestawienie na pierwszy rzut oka interesujące, jednak owa konfrontacja nie była tak "elektryzująca" jak obiecuje to opis na okładce książki. Hołownia który ma, wydawałoby się, przekonania które są trudniejsze do obrony, radzi sobie całkiem zręcznie i zazwyczaj dominuje w dyskusji ze swoim kolegą. Prokop nie jest tak waleczny, jakbym tego oczekiwała. Mam wrażenie że nie padły wszystkie argumenty, które mogły zostać użyte. Być może Prokop nie chciał tego zrobić, a być może po prostu nie potrafił ich przywołać. Hołownię zdecydowanie niesie jego wiara i pasja, podczas gdy Prokop drepcze za nim, próbując raz po razie zabłysnąć celną ripostą czy metaforą. Hołowni należy się plus za chęć podjęcia dialogu z niewiernym (rzecz obecnie rzadko spotykana w kościele katolickim), jednak to co mnie szczególnie w nim razi, to charakterystyczne dla wielu zdeklarowanych (skrajnych) katolików traktowanie ludzi innych przekonań z góry. Mimo wszystko rozmowa ta jest miłą alternatywą dla poziomu dyskusji o kwestiach wiary, która w tej chwili toczy się w Polsce. Brak tu agresji, obrzucania się obelgami, czy wzajemnego poniżania (choć jak już wspomniałam, Hołownia stosuje pewną formę lekceważenia). Do tego napisane lekko, z humorem i przystępnym językiem. Minusy - tematy choć różnorodne, zostały przedstawione pobieżnie i chaotycznie.
Podsumowując, przyznaję że kilka wątków z konwersacji Prokopa i Hołowni przyciągnęło na chwilę moją uwagę i skłoniło do krótkiej refleksji. Niezmienne zostało natomiast przekonanie, któremu jestem wierna od kiedy zaczęłam świadomie oceniać kwestie wiary i wyznania: Bóg - (powiedzmy że) tak, kościół katolicki – NIE.
Ulubione cytaty: Kiedy widzę, ile wojujący ateiści wkładają energii w to, żeby udowodnić nieistnienie Boga, mam wrażenie, że wyrażają w ten sposób najgłębszą tęsknotę, by Go jednak spotkać. Marcin Prokop
Wanną, w której kąpię swoją duszę jest szeroko rozumiana popkultura i jej wytwory. Zwłaszcza muzyka, która stanowi dla mnie pomost do transcendencji, wyjścia „poza siebie” Marcin Prokop
Jestem chrześcijaninem, ale dość dziwnym. Nie chodzę do kościoła i nie jestem członkiem żadnego zboru. Z nikim też nie wykłócam się na tematy religijne, bo uznaję, że każdy może mieć swoją rację, a ja mam swoją. Brzmi ona bardzo prosto: kocham Jezusa, jego życie oraz naukę i staram się postępować, mając je na uwadze. Moby
Dla mistyka, który wierzy, że jedyną drogą do Boga jest poszukiwanie Go we własnym sercu i zaznanie Go w bezpośrednim spotkaniu, księża, a w istocie cały organizm Kościoła, są rzeczą obojętną lub zgoła przeszkodą w prawdziwej komunikacji z Bogiem. Leszek Kołakowski
Przestrzegano nas, że gdy złapiemy się na tym, że stoimy i patrzymy w okno, w dal, żebyśmy nie tłumaczyli sobie, że obmodlamy świat, ale zmierzyli się z prawdą: chcemy uciec. Szymon Hołownia
W duszy człowieka klamka jest od środka. Szymon Hołownia
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/12/bog-kasa-i-rocknroll.html
Książka Prokopa i Hołowni to dobra lektura na okres okołoświąteczny. Wielu z nas przeżywa ten czas do tego stopnia bezrefleksyjnie, że każda okoliczność skłaniająca do chwili zadumy może być cenna.
"Bóg, kasa i rock'n'roll" to coś na kształt wymiany opinii między dwoma przeciwstawnymi obozami - agnostykiem z człowiekiem głęboko wierzącym. Zestawienie na pierwszy rzut oka...
2013-11-01
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/11/jerzy-stuhr-tak-sobie-mysle.html
Kiedy Jerzy Stuhr dowiedział się o swojej chorobie, został zmuszony do raptownej zmiany trybu życia. Do momentu, kiedy usłyszał druzgocącą wiadomość, każdy jego dzień był intensywny, niemal bez chwili wytchnienia. Od tej chwili aktor i reżyser nagle musiał zwolnić, a dni pomiędzy kolejnymi chemiami i badaniami wypełniały książki, telewizja i przemyślenia. Refleksje te płyną wolno, czasem trochę od niechcenia (czujemy przez te kilka nakreślonych zdań znużenie i ból), czasem spontanicznie i emocjonalnie. Stuhr dzieli się z czytelnikiem przemyśleniami z różnych obszarów życia: polityka, media, religia, rodzina, sport, książka, film, teatr… Przelewa na papier swoje uczucia, zarówno te pozytywne, jak i negatywne. Pisze ad hoc, o aktualnych wydarzeniach, ale nie tylko, bo dużo tu też wspomnień. Ten dziennik to dla niego pewna forma autoterapii. Jest bardzo ostrożnym optymistą. O chorobie pisze stosunkowo niewiele i jedynie w uzasadnionym kontekście. Dopiero na końcu książki udziela wywiadu, w którym bardziej szczegółowo odnosi się do kwestii walki z nowotworem. Jestem trochę zaskoczona faktem, że w wielu kwestiach podzielam osądy autora. Niezwykle imponuje mi to, jak bardzo Stuhr jest tolerancyjny, a jednocześnie bezkompromisowy i konstruktywnie krytyczny. Co więcej, potrafi trafnie ocenić nie tylko innych, ale stać go również na sprawiedliwą rewizję własnych dokonań - często z przymrużeniem oka, szczyptą autoironii. Czytając często mamy wrażenie, że czas swojej choroby (który na etapie pisania mógł uważać za ostateczny) traktuje jako czas podsumowań i rozliczeń z irytującymi go kwestiami. Jest w tym bardzo szczery i bardzo zgrabnie łączy w sobie skromność oraz pokorę, z pisaniem z pozycji człowieka doświadczonego, z autorytetem. Inteligentne, prawdziwe, ujmujące, poruszające, z inteligencką klasą. Zdecydowanie warto przeczytać!
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/11/jerzy-stuhr-tak-sobie-mysle.html
Kiedy Jerzy Stuhr dowiedział się o swojej chorobie, został zmuszony do raptownej zmiany trybu życia. Do momentu, kiedy usłyszał druzgocącą wiadomość, każdy jego dzień był intensywny, niemal bez chwili wytchnienia. Od tej chwili aktor i reżyser nagle musiał zwolnić, a dni pomiędzy kolejnymi chemiami...
2013-11-01
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/11/dorota-katende-dom-na-zanzibarze.html
Z uwagi na fakt, iż kilkuletnia praca w biurze podróży skutecznie obrzydziła mi tematykę organizacji wyjazdów turystycznych, lekturę książki Doroty Katende – pasjonatki Afryki i właścicielki firmy Safari Travel rozpoczęłam z pewną rezerwą i niechęcią. Obawiałam się też, że książka do złudzenia będzie przypominać „Białą Masajkę” (recenzję zamieściłam tutaj), którą przeczytałam wprawdzie do końca, ale z uczuciem silnej irytacji i chwilami wręcz niedowierzania, jak bardzo można być głupim i naiwnym. Na szczęście oczekiwało na mnie miłe rozczarowanie. Dorota Katende być może dokonała kilku niezrozumiałych i szalonych posunięć, ale dzięki Bogu nie była obłąkana na punkcie Masaja z dzidą i potrafiła zadbać o swoje bezpieczeństwo i zdrowie. Nasza bohaterka zdołała przerobić afrykańską fascynację na swoją korzyść (dobrze prosperujące biuro turystyczne), a także udało jej się zrealizować marzenia i stworzyć coś w rodzaju symbiozy między swoim stylem życia, a zwyczajami Zanzibarczyków, wśród których zamieszkała (co wbrew pozorom jest sporym osiągnięciem). Dorota Kantende fantastycznie opowiada o afrykańskiej kulturze, mentalności i etyce, zwyczajach i niezwykle interesująco zestawia je z kulturą europejską (co ważne, z szacunkiem dla każdej z nich i bez wywyższania żadnej z nich). Autorka plastycznie i barwnie opisuje tamtejszą przyrodę – roślinność, zwierzęta, życie morskie, krajobrazy, zjawiska pogodowe a także plantacje przypraw, potrawy, stroje i architekturę. Zdecydowanie zaraża swoją fascynacją Czarnym Lądem i czytając strona po stronie nie sposób powstrzymać się od przeglądania zdjęć zakątków które opisane są w książce. Lektura przenosi czytelnika na idylliczną białą plażę pełną muszli i krabów, pod łagodnie kołyszące się palmy, nad turkusowy ocean... Przywołuje kolory, smaki i zapachy. Idealne lekarstwo na szarugę, która podstępnie nas zaatakowała…
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/11/dorota-katende-dom-na-zanzibarze.html
Z uwagi na fakt, iż kilkuletnia praca w biurze podróży skutecznie obrzydziła mi tematykę organizacji wyjazdów turystycznych, lekturę książki Doroty Katende – pasjonatki Afryki i właścicielki firmy Safari Travel rozpoczęłam z pewną rezerwą i niechęcią. Obawiałam się też, że książka do złudzenia...
2013-11-01
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/11/david-wroblewski-historia-edgara.html
Stephen King chciałby przeczytać tę książkę jeszcze raz. The Washington Post pisze, że w powieści tej można zatracić się bez reszty. Oprah Winfrey Magazine określa ją jako intrygującą, wielopłaszczyznową i piękną językowo. Wszystkie te stwierdzenia są trafne. Debiut literacki Davida Wroblewskiego to znakomity, poruszający i nastrojowy thriller, od którego trudno się oderwać przez całe 576 stron.
Głównym bohaterem historii jest Edgar Sawtelle, czternastolatek dorastający na farmie w stanie Wisconsin. Edgar od urodzenia jest niemową, jednakże doskonale odnajduje się w świecie, jaki stworzyli mu rodzice. Jest chłopcem niezwykle inteligentnym i wrażliwym oraz ma doskonały kontakt z psami, których tresurą i hodowlą Sawtellowie zajmują się od trzech pokoleń. Dowodem unikalności i wyjątkowości rasy Sawtell jest Almondine – wierna i kochająca towarzyszka Edgara, która śpi i kroczy u boku chłopca od chwili jego narodzin. Uporządkowane życie na farmie przerywa przyjazd stryja Edgara, Claude’a który ma za sobą tajemniczą przeszłość. Nieoczekiwanie umiera ojciec chłopca, co przynosi mu kolejne trudne wyzwania, łącznie z koniecznością obnażenia prawdy o tym, co tak naprawdę było przyczyną śmierci Gar’a. Gdy próba zdemaskowania sprawcy kończy się niepowodzeniem, Edgar ucieka z trzema psami w ostępy stanu Wisconsin. Od tej pory zdany jest wyłącznie na siebie.
Książka Wroblewskiego zachwyciła mnie już od pierwszych stron. Jej główną zaletą jest przede wszystkim niezwykle estetyczny i harmonijny język. Sposób sformułowania zdań jest wyjątkowo pieczołowity, a opisy zdarzeń i miejsc nieprawdopodobnie obrazowe. Wszystko to skłania czytelnika do zwolnienia w przerzucaniu kolejnych stron, skupienia uwagi i delektowania się niemal każdą frazą. Tempo przebiegu akcji jest raczej leniwe, ale jednocześnie budowany jest wyjątkowy nastrój, który pochłania i sprawia, że świat rzeczywisty schodzi na dalszy plan. Potrafimy wręcz zawisnąć nad daną chwilą uchwyconą w książce i upajać się jej urokiem. Powieść jest też na swój sposób magiczna. Wnika w świat duchów, nadaje osobowość zwierzętom, dociera do pierwotnych uczuć. W fantastyczny sposób przedstawiono również symbiozę człowieka z naturą, której tak bardzo nam brakuje. Pies to tutaj postać wyjątkowa, równorzędna z człowiekiem. Ma określony temperament oraz własne zdanie. Przekonanie to potęguje fakt, że niektóre rozdziały napisane są z perspektywy czworonogów. Jestem takim zabiegiem zachwycona, a książka zdecydowanie sprawiła, że pokochałam psy jeszcze mocniej, niż dotychczas. Dopełnieniem dzieła literackiego jest zakończenie, które pozostawia niedosyt i niepokój. I z pewnością zaskakuje. Podsumowując, jedna z najwspanialszych lektur jakie dane mi było przeczytać. Polecam szczególnie gorąco!
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/11/david-wroblewski-historia-edgara.html
Stephen King chciałby przeczytać tę książkę jeszcze raz. The Washington Post pisze, że w powieści tej można zatracić się bez reszty. Oprah Winfrey Magazine określa ją jako intrygującą, wielopłaszczyznową i piękną językowo. Wszystkie te stwierdzenia są trafne. Debiut literacki Davida...
2013-11-01
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/11/facet-na-telefon-i-bekitny-zamek.html
W trakcie czytania „Obłędu ‘44” Piotra Zychowicza, książki blisko 500-stronnicowej, o (nie da się ukryć) bardzo trudnej do przetrawienia tematyce, postanowiłam zrobić sobie dwa przerywniki na nieco lżejsze lektury. Pożarcie „Faceta na Telefon” i „Błękitnego Zamku” zajęło mi raptem dwa popołudnia i nie da się ukryć, że były to wspaniale relaksujące książki. Postanowiłam napisać o nich symbolicznie, aby zaznaczyć ich ślad, obecność na mojej liście „przeczytane”. „Błękitny Zamek” Lucy Maud Montgomery to rozkoszny powrót do lat, kiedy zaczytywałam się we wszystkich tomach „Ani z Zielonego Wzgórza”. Zabawna, wzruszająca, relaksująca i ogarniająca ciepłem – oto jaka jest ta książka. Co tu dużo pisać, mimo tego, że jestem już dużą dziewczynką, uwielbiam styl Montgomery i delektuję się dosłownie każdym zdaniem które spłynęło z jej pióra. Główną bohaterką jest Joanna Stirling, 29-letnia panna, która żyje w równie konserwatywnej, co pełnej hipokryzji rodzinie, od której jest całkowicie uzależniona. Jej życie jest rozpaczliwie monotonne, pozbawione jakiejkolwiek swobody i pozytywnych emocji. Kres temu kładzie niespodziewana wiadomość o poważnej chorobie Joanny. Dziewczyna wiedząc, że nie pozostało jej już zbyt wiele życia, postanawia całkowicie je odmienić i korzystać z wszelkich jego uroków. Dokonuje się totalny przewrót, który przyprawia o palpitacje serca cały skostniały ród Stirlingów (potyczki słowne Joanny z krewnymi to mistrzostwo świata!). Oczywiście jak to zwykle bywa w książkach Montgomery, na drodze głównej bohaterki staje mężczyzna. Przebieg ich związku nie jest jednak ani trochę standardowy. Finał powieści zaskakujący, choć zapewne spostrzegawczy czytelnik domyśla się, jak potoczy się akcja. Nie odbiera to jednak czystej rozkoszy czytania :) Oprócz porywającej historii książka ujmuje również klasycznym, literackim językiem oraz wspaniałym opisami kanadyjskich krajobrazów. Przepyszne ciastko z kremem! Uwielbiam! :)
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/11/facet-na-telefon-i-bekitny-zamek.html
W trakcie czytania „Obłędu ‘44” Piotra Zychowicza, książki blisko 500-stronnicowej, o (nie da się ukryć) bardzo trudnej do przetrawienia tematyce, postanowiłam zrobić sobie dwa przerywniki na nieco lżejsze lektury. Pożarcie „Faceta na Telefon” i „Błękitnego Zamku” zajęło mi raptem dwa...
2013-11-01
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/11/facet-na-telefon-i-bekitny-zamek.html
W trakcie czytania „Obłędu ‘44” Piotra Zychowicza, książki blisko 500-stronnicowej, o (nie da się ukryć) bardzo trudnej do przetrawienia tematyce, postanowiłam zrobić sobie dwa przerywniki na nieco lżejsze lektury. Pożarcie „Faceta na Telefon” i „Błękitnego Zamku” zajęło mi raptem dwa popołudnia i nie da się ukryć, że były to wspaniale relaksujące książki. Postanowiłam napisać o nich symbolicznie, aby zaznaczyć ich ślad, obecność na mojej liście „przeczytane”. „Facet na Telefon” ma wprawdzie dość zniechęcający tytuł który kusi do wydania opinii zanim przebiegnie się przez pierwszą stronę, jednak na szczęście z treścią jest całkiem nieźle. Książka powstała w oparciu o blog. Głównym bohaterem jest Adam, który trudni się tzw. ekskluzywną prostytucją. Brzmi nieprzyzwoicie i prostacko? Niezupełnie. Adam, podczas swojej pracy zgłębia nie tylko tajniki kobiecych ciał i ich fantazji, ale chcąc nie chcąc dokonuje dogłębnego studium ich umysłów i dusz. Książka jest napisana estetycznym i raczej subtelnym językiem, a każdą jej bohaterkę scharakteryzowano w sposób, który skłoni każdą kobietę do odszukania w sobie zalet. Adam uwielbia kobiety i w każdej z nich widzi piękno. Celebruje każdy szczegół ich zachowania i wyglądu. Wsłuchuje się w nie, robi wszystko, aby zaspokoić ich pragnienia. Jednocześnie mamy też okazję spojrzeć na sytuację z perspektywy jego kochanek, co czyni powieść jeszcze bardziej intrygującą. To dziwne, że choć książka przedstawia pikantne sytuacje, to jednocześnie rzuca na nie jakieś ciepłe światło, nadaje im magiczny wymiar. Jednak oczywiście jest i ciemna strona. Po kilkunastu klientkach opisywanych przez Adama czujemy znużenie i monotonię, podobne do tych, które są i jego udziałem. Staje się jasne, że upojne chwile jakie przeżywają z nim poszczególne kobiety to tylko ułuda, która nie zapełnia pustki, która gdzieś tam czai się w ich życiu. Lektura niejednoznaczna, słodko-gorzka, idealna na słotny, jesienny wieczór. Raczej dla kobiet ;)
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/11/facet-na-telefon-i-bekitny-zamek.html
W trakcie czytania „Obłędu ‘44” Piotra Zychowicza, książki blisko 500-stronnicowej, o (nie da się ukryć) bardzo trudnej do przetrawienia tematyce, postanowiłam zrobić sobie dwa przerywniki na nieco lżejsze lektury. Pożarcie „Faceta na Telefon” i „Błękitnego Zamku” zajęło mi raptem dwa...
2013-10-01
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/11/danuta-waesa-marzenia-i-tajemnice.html: O autobiografii Danuty Wałęsy mówiło się wiele zanim pojawiła się ona na półkach księgarni. Szczególne emocje budziły plotki, iż autorka zawarła w książce intrygujące szczegóły swojego życia małżeńskiego, a także że wręcz dyskredytuje Lecha Wałęsę jako współmałżonka.
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/11/danuta-waesa-marzenia-i-tajemnice.html: O autobiografii Danuty Wałęsy mówiło się wiele zanim pojawiła się ona na półkach księgarni. Szczególne emocje budziły plotki, iż autorka zawarła w książce intrygujące szczegóły swojego życia małżeńskiego, a także że wręcz dyskredytuje Lecha Wałęsę jako współmałżonka.
Pokaż mimo to2013-08-01
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/08/charles-r-cross-pokoj-peen-luster.html Muzyczna historia świata jest nieprzebranie bogata i urozmaicona. Obfitość gatunków i artystów stwarza nam komfort wyboru tego, co przemawia do nas najbardziej. Są jednak artyści wybitni, jedyni w swoim rodzaju, których znasz i którzy Cię fascynują nawet jeśli nie masz całej ich dyskografii na półce. Często ich legendę potęguje wczesna, tragiczna śmierć, która czyni z nich zjawisko, rodzaj bóstwa. Do takich postaci należy Jimi Hendrix. Zna go każdy, nawet jeśli nie potrafi wymienić ani jednego utworu, który stworzył. Jest kimś, kto na zawsze wdrukował się w muzyczną świadomość ludzkości. Nie można jednak w pełni docenić unikalności i geniuszu tego artysty, dopóki nie pozna się historii jego życia. Dlatego jestem zachwycona faktem, że w moje ręce trafiła książka „Pokój pełen Luster. Biografia Jimiego Hendrixa” autorstwa Charlesa R. Crossa. Biografia ta, to niezwykle wnikliwa i skrupulatna, chwilami wręcz drobiazgowa opowieść o życiu gitarzysty wszechczasów. Gitarzysty, o którym Paul McCartney powiedział, że gra kawałki Beatlesów lepiej niż oni sami, któremu Jim Morrison "chciał zrobić laskę", którym zafascynowana była Janis Joplin, o którego chorobliwie zazdrosny był Mick Jagger i na którego pogrzebie nie zgodził się zagrać Miles Davis twierdząc, że nie potrafi wydusić z siebie niczego, co godne jest tej chwili. Historię Hendricksa poznajemy gruntownie, poczynając od dziejów życia jego przodków umiejscowionych w czasach niewolnictwa. Autor nie bez powodu sięga tak daleko – geneza pochodzenia artysty ze szczególnym uwzględnieniem losów jego dziadków i rodziców wstrząsająco wręcz zdeterminowały koleje jego życia. W opowieści którą snuje Cross, fascynuje niemal wszystko: czasy, w których przyszło dorastać małemu Jimiemu, determinacja w pielęgnowaniu pasji i dążeniu do celu pomimo dramatycznego dzieciństwa i niesprzyjających okoliczności a także burzliwy przebieg kariery, której kulturalne tło jawi nam się dziś jako coś w rodzaju mitologii. A jednak to prawda! Postacie przewijające się przez życie Hendrixa dla współczesnego człowieka są niemal nierealne, a pewne scenki sytuacyjne z ich udziałem często groteskowe. Opis szybkiego i mocnego trybu życia muzyków działających w latach 60 i 70 mrozi krew w żyłach i ostatecznie nie należy się dziwić, że tylko nieliczni z nich nie zeszli przedwcześnie z tego świata i przetrwali w branży. Hendrix przez całą opowieść budzi przede wszystkim głęboki podziw i oczarowuje, ale jednocześnie, tak po ludzku, po prostu czujemy żal i współczucie. Ten gatunkowy wizjoner i fenomenalny wirtuoz gitary praktycznie nigdy w swoim życiu nie zaznał miłości – początkowo od nikogo jej nie dostał, potem już nie potrafił jej przyjmować. W swoim łóżku gościł setki kobiet, jednak żadnej nie miał tak naprawdę. Był rozpaczliwie samotny i desperacko uzależniony od grania (nawet wówczas, kiedy nie miał na to siły i tracił przyjemność na scenie). Kariera, której tak pragnął, nagle i nieoczekiwanie przemieniała się w przekleństwo. W dzienniku który prowadził, niemal codziennie zapisywał trzy litery: SOS (same old shit). Jakże wymowne! Szaleńczy krąg koncertów, obsesyjnego seksu, narkotyków i alkoholu bardzo szybko wyczerpał jego energię, nie zdołał go jednak przerwać. Na domiar złego nie potrafił otoczyć się ludźmi, którzy mogliby się nim zaopiekować i postawić do pionu, a tego potrzebował najbardziej. Analizując trudności jakie napotkał i straty jakie poniósł w życiu, a także deficyty emocjonalne które charakteryzowały go, gdy był już dorosły nie sposób oprzeć się wrażeniu, że musiało tak się to skończyć. Książka pozostawia w czytelniku pewien rodzaj melancholii, ponieważ poznaliśmy oto człowieka, który za wizerunkiem stworzonym z barwnych strojów i narkotykowych euforii skrywa kogoś kto cierpi, tęskni i wciąż w pewnym sensie jest dzieckiem. Na koniec należy wspomnieć, że „Pokój pełen luster” jest nie tylko znakomitym zapisem losów „człowieka, który jest Dylanem, Claptonem i Jamesem Brownem w jednym”, ale także podręcznikiem historii muzyki z niekończącą się listą ciekawych faktów i inspiracji. Piszę serio – zerkając na strony tej lektury, możesz siedzieć na youtube godzinami i ciągle jesteś niezaspokojony. A jakie rzeczy odkrywasz! Coś wspaniałego! :)
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/08/charles-r-cross-pokoj-peen-luster.html Muzyczna historia świata jest nieprzebranie bogata i urozmaicona. Obfitość gatunków i artystów stwarza nam komfort wyboru tego, co przemawia do nas najbardziej. Są jednak artyści wybitni, jedyni w swoim rodzaju, których znasz i którzy Cię fascynują nawet jeśli nie masz całej ich dyskografii na...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08-01
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/08/katarzyna-grochola-zielone-drzwi-i.html Jak już wspominałam przy okazji notatki o Houston, mamy problem, nigdy nie przepadałam za Katarzyną Grocholą. Jej książki mnie nie przekonywały, a i ona sama nie budziła mojej sympatii (oczywiście sugerowałam się wizerunkiem medialnym). „Zielone Drzwi” zupełnie jednak zmieniły mój pogląd na jej osobę. Z autobiografii Grocholi wyłoniła się kompletnie inna postać, niż ta, którą sobie wcześniej wyobraziłam. Postać niezwykle zabawna, zdystansowana, głęboko myśląca i o niesamowitych doświadczeniach, które były inspiracją dla jej twórczości. Pani Katarzyna budzi podziw swoją odwagą, wytrwałością w dążeniu do celu i wiarą w ludzi pomimo wszystko. Stać ją na autoironię, nie tłumaczy się ze swoich błędów pokazując jednocześnie, jak brać z nich lekcję (choć wielokrotnie przyznaje, że ona sama czasem swoich nie odrabia). Jest niezwykle szczera, a jednocześnie subtelna i dyskretna. Autorka z dowcipem, w formie pogawędki przy kawie opowiada nam o swoim dzieciństwie, latach szkolnych, domach rodzinnych, bliskich ludziach i zwierzętach. O osobach które zrobiły jej przykrość wspomina w sposób pozbawiony wrogości, a o tych, którzy ją wspierali - z wdzięcznością. Opisy jej doświadczeń kiedy pracowała jako salowa w szpitalu, gdzie towarzyszyła chorym w ostatnich chwilach życia, a także okresu choroby nowotworowej którą przeszła, dręczą jeszcze długo po odłożeniu lektury na półkę. A podczas czytania fragmentu mówiącego o ukochanych zwierzętach i o pożegnaniu jednego z nich, dosłownie szlochałam, ponieważ akurat w tym tygodniu musiałam pogodzić się z odejściem dwóch kotków, które staraliśmy się odratować. Lektura dostarcza więc wielu wzruszeń, ale jednocześnie napełnia wiarą w ludzi. Przypomina, że nie warto kierować się w swoich ocenach pozorami i trzeba zachować w sobie wiarę, że w każdym znajdzie się okruch dobroci. Przekonuje również, że nie wolno się poddawać, że zawsze jest nadzieja. Książka stała się dla mnie ważna jeszcze z jednego powodu. Opowiada ona historię osoby, która marzy o pisaniu i ostatecznie realizuje swój plan. Mam nadzieję, że mnie też kiedyś się to uda :)
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/08/katarzyna-grochola-zielone-drzwi-i.html Jak już wspominałam przy okazji notatki o Houston, mamy problem, nigdy nie przepadałam za Katarzyną Grocholą. Jej książki mnie nie przekonywały, a i ona sama nie budziła mojej sympatii (oczywiście sugerowałam się wizerunkiem medialnym). „Zielone Drzwi” zupełnie jednak zmieniły mój pogląd na...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08-01
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/08/jo-ann-mapson-drzewo-solomonow-i.html W powieści „Drzewo Solomonów” zakochałam się niemal od pierwszych stron. Bo niczego nie uwielbiam bardziej, od czytania o zakątkach które są moim marzeniem. Ranczo Solomonów gdzie umieszczono fabułę książki, to miejsce w którym zdecydowanie chciałabym żyć. Kalifornia, wspaniała przyroda, kilkusetletnie, majestatyczne drzewa, a wśród nich przytulny dom i mnóstwo miejsca dla zwierząt. Właścicielka tej posiadłości znajduje się jednak w okolicznościach, które nie pozwalają jej czerpać pełni radości z otaczającego ją piękna. Gloria straciła męża, który był jej miłością, ostoją i ośrodkiem życia, a także dobrym duchem rancza. Gloria wegetuje z dnia na dzień, a przy życiu trzymają ją jedynie zwierzęta, które ma pod swoją opieką. Coś zmienia się w momencie, kiedy sytuacja finansowa zmusza ją do podjęcia radykalnych działań. Gloria postanawia zająć się organizacją nietypowych wesel dla par, których pomysły są zbyt innowacyjne i szalone dla klasycznych świątyń. Wykorzystuje do tego piękną kaplicę, którą mąż wybudował na ich posesji. W dniu pierwszego wesela w życie Glorii nieoczekiwanie wkraczają dwie osoby: Juniper – trudna, zbuntowana nastolatka z drozdem wytatuowanym na szyi oraz Joseph, który w odosobnieniu szuka ukojenia dla fizycznych i duchowych ran. Losy całej trójki splatają się powoli, aczkolwiek mocno i nieodwołalnie. Każde z nich zmaga się z samotnością i stratą, która pozwoli im łatwiej wczuć się w cierpienie drugiego człowieka. Oprócz głównych bohaterów, z których każdy ujmuje czytelnika charakterystycznymi cechami, mamy jeszcze jedną, niezwykle barwną postać Lorny a także psy, które absolutnie możemy traktować jako ważne osobowości tej lektury. Powieść jest niezwykle lekka, zabawna, ale i wzruszająca. Pewne ważne prawdy życiowe podane są tutaj z przystępnej formie, nie nachalnie a subtelnie skłaniając do refleksji. Czyta się smakowicie (i to nie tylko ze względu na dania, które przyrządza Gloria). Rozgrzewa serce. Polecam!
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/08/jo-ann-mapson-drzewo-solomonow-i.html W powieści „Drzewo Solomonów” zakochałam się niemal od pierwszych stron. Bo niczego nie uwielbiam bardziej, od czytania o zakątkach które są moim marzeniem. Ranczo Solomonów gdzie umieszczono fabułę książki, to miejsce w którym zdecydowanie chciałabym żyć. Kalifornia, wspaniała przyroda,...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08-01
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/08/annick-cojean-kobiety-kaddafiego.html Po przeczytaniu „Towarzyszki Panienki” już miałam zabrać się za „Drzewo Solomonów”, kiedy Karolina dostarczyła mi „Kobiety Kaddafiego”. Pozostałam więc w tematyce dyktatorsko-reżimowej i zagłębiłam się w historię Sorayi, która jako jeden z nielicznych świadków przerażających wydarzeń jakie miały miejsce w pałacu-twierdzy Bab al-Azizia, postanowiła przerwać milczenie. Wcześniej posiadałam oczywiście pewną wiedzę, jakiego typu władcą był Kaddafi, ale dopiero po przeczytaniu książki z pełną jasnością dotarło do mnie, jak dalece był cyniczny, szalony i sadystyczny. Jego hipokryzja nie znała żadnych granic a bezpardonowość (to bardzo łagodne słowo w jego przypadku) w spełnieniu skandalicznych zachcianek i żądz, była nieograniczona i nieokiełznana. Dyktator który oficjalnie przeciwstawiał się obowiązującym dogmatom Islamu ograniczającym swobodę kobiet (ułatwiał im m.in. naukę na uczelniach i wstąpienie do armii), jednocześnie tworzył prywatne haremy, do których przemocą wcielano młode, piękne dziewczęta i kobiety, które pełniły rolę jego seksualnych niewolnic. Według relacji francuskiej reporterki Annicki Cojean, która przeprowadziła dziennikarstwie śledztwo i odbyła wiele rozmów ze świadkami i osobami z otoczenia Kaddafiego, przywódca Libanu przez większą część swojej dyktatury masowo (!) gwałcił młode kobiety (ze szczególnym upodobaniem dziewice) a także mężczyzn (zarówno sługi jak i ustosunkowanych towarzysko i politycznie). Przemoc seksualna, jak napisano w książce, była jego bronią bojową. Stosował ją nie tylko wobec tysięcy młodych dziewcząt które siłą wyrywał ze szkół i domu rodzinnego, ale również wobec osób na stanowiskach, które dzięki temu mógł kontrolować i szantażować. Za punkt honoru i szczególne osiągnięcie stawiał sobie uwiedzenie pięknych i znanych kobiet: żon i córek głów państw, modelek, piosenkarek, aktorek. Wydawał w tym celu niewyobrażalną ilość pieniędzy. Jego stręczycielska działalność nie ograniczała się wyłącznie do Libii, ale sięgała również całej Afryki i Europy. W relacji Cojean szokuje nie tylko sposób, w jaki zdegenerowany satrapa traktuje swoje „nałożnice”, ale także opis sieci powiązań i zależności które umożliwiały mu ten niewiarygodny proceder. Ogólne przyzwolenie na seryjne gwałty, dokonywane nie tylko przez Kaddafiego, ale także przez jego podwładnych, służbę, wojsko trudno zrozumieć i przyjąć do wiadomości. Tym bardziej, że machina ta działała dość jawnie w XXI wieku, w dobie istnienia takich organizacji jak ONZ czy UE. Powód, dla którego po przeczytaniu książki ogarnia nas jeszcze większe wzburzenie, to wykluczenie kobiet, które padły ofiarą Kaddafiego. Nie mogą one dochodzić sprawiedliwości za wyrządzone im krzywdy, bo w Libii przemoc seksualna jest tematem tabu. Libijczycy najchętniej zamknęliby rozdział związany z wstrząsającymi nadużyciami znienawidzonego Wodza, a kobiety które chcą się podzielić swoją wiedzą uciszyć za pomocą gróźb, a nawet morderstwa (w tym również „honorowego”, dokonywanego przez członków rodziny). Kobiety takie, pomimo tego iż Kaddafi nie żyje, nie mogą powrócić do społeczeństwa i otworzyć nowego rozdziału życia. Są nie tylko zbrukane i potępione, bez szans na pracę i życie rodzinne ale również totalnie niedoświadczone i bezradne. Bo życie jakie do tej pory znały było wegetacją w kompletnym uzależnieniu od planów i kaprysów Kaddafiego. Lektura książki jest poruszającym przeżyciem, gdyż pokazuje bezlitosną prawdę i nie pozostawia złudzeń. Raczej dla czytelników o mocnych nerwach.
http://miejskalegenda.blogspot.com/2013/08/annick-cojean-kobiety-kaddafiego.html Po przeczytaniu „Towarzyszki Panienki” już miałam zabrać się za „Drzewo Solomonów”, kiedy Karolina dostarczyła mi „Kobiety Kaddafiego”. Pozostałam więc w tematyce dyktatorsko-reżimowej i zagłębiłam się w historię Sorayi, która jako jeden z nielicznych świadków przerażających wydarzeń jakie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Źródło: http://miejskalegenda.blogspot.com/
Dla Ewy rodzinna Wężówka – maleńka wieś na Mazurach, była zdecydowanie zbyt mała. Dziewczyna już od najmłodszych lat wytrwale nad sobą pracowała, aby stworzyć sobie szansę na rozwój i sukces. Była na najlepszej drodze, aby te plany spełnić. Ewa zdobyła dyplom z wymarzonej mikrobiologii, a na horyzoncie pojawiła się realna szansa na prestiżowy staż w Paryżu. I pewnego słonecznego dnia, kiedy wszystko wydawało się jej sprzyjać, usłyszała przez telefon trzy słowa, które zmieniły wszystko. Choć początkowo nie bierze tego pod uwagę, Ewa jest zmuszona zweryfikować swoją koncepcję przyszłości i podjąć decyzję, co tak naprawdę ma dla niej fundamentalne znaczenie. I być może, co zaskakujące, w znienawidzonej Wężówce odnajdzie odpowiedź na to pytanie.
„Za żadne skarby” pióra dwóch, tajemniczych autorów ukrywających się pod pseudonimem Vera Falski, to kolejna rodzima powieść obyczajowa, z motywem polskiej prowincji. Tym razem nie jest ona jednak przedstawiona tak sielsko, jak chociażby w cyklu „Dom nad Rozlewiskiem”. Choć znajdziemy tu opisy malowniczych, mazurskich krajobrazów, przeczytamy także o patologiach, które dotykają mieszkańców wsi – wyzysk kobiet, przemoc w rodzinie, alkoholizm, bieda, zaściankowość, kumoterstwo oraz brak perspektyw.
Powieść Very Falski to idealna lektura, na wiosenne popołudnia. Oferuje lekką, niewymuszoną, intelektualną rozrywkę i zawiera w sobie wszystko to, czego oczekiwalibyśmy od tego typu lektury: dramatyczne otwarcie, zmagania z przeciwnościami losu, namiętna i niebezpieczna miłość oraz wyważona dawka wątku kryminalnego. Jednocześnie nie należy zakładać, iż fabuła powieści jest przewidywalna. Osobiście zaskoczyła mnie niejednokrotnie, w tym również jej zakończenie. To, co podobało mi się w niej najbardziej, to brak koloryzowania, wciskania czytelnikowi idyllicznej wizji świata. Tutaj nic nie jest szybkie, gładkie i proste. I nie wszystko kończy się dobrze. Tak jak w realnym życiu.
Źródło: http://miejskalegenda.blogspot.com/
więcej Pokaż mimo toDla Ewy rodzinna Wężówka – maleńka wieś na Mazurach, była zdecydowanie zbyt mała. Dziewczyna już od najmłodszych lat wytrwale nad sobą pracowała, aby stworzyć sobie szansę na rozwój i sukces. Była na najlepszej drodze, aby te plany spełnić. Ewa zdobyła dyplom z wymarzonej mikrobiologii, a na horyzoncie pojawiła się realna szansa...