-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać140
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
-
ArtykułyOficjalnie: „Władca Pierścieni” powraca. I to z Peterem JacksonemKonrad Wrzesiński9
Biblioteczka
Uwielbiam reportaże za to, że odkrywają dla mnie nieznane karty historii. Nie inaczej jest przy "Ciałku”, które otworzyło mi oczy na czarną kartę z dziejów Hiszpanii.
W centrum książki Katarzyny Kobylarczyk znajdują się tak zwane ukradzione i fałszywe dzieci. Od czasów hiszpańskiej wojny domowej nawet do lat 90-tych trwał proceder nielegalnych adopcji i kradzieży dzieci, w który zamieszani byli urzędnicy, zakonnice czy lekarze. Wiele dzieci, choć słyszało od rodziców, że są adoptowane, to miało czyste papiery i ani śladu wzmianki o adopcji. Kobietom wmawiano, że ich dzieci zmarły. Często też kobiety same oddawały dzieci, poddane niesamowitej presji, były bowiem biedne, samotne i zastraszone.
To haniebne podejście do kobiet bardzo mocno wybrzmiewa w reportażu. Samotne i w ciąży były traktowano jak prostytutki, zmuszano je do oddania dziecko, upadlano we frankistowskich więzieniach czy pensjonatach dla młodych ciężarnych, gdzie miały się uczyć, a zamiast tego zmuszano je do pracy ponad siły. To wszystko miało korzenie w reżimie generała Franco, który zakładał, że kobieta jest istotą podległą i ma być posłuszna, a dzieci miały przede wszystkim służyć państwu.
Co istotne, nawet w czasach współczesnych ofiary tego procederu nie mogą tak po prostu wyjaśnić swoich spraw, poszukiwania są utrudniane przez urzędy, a dokumentacja magicznie ginie. Wszystko to wpływa na to, że dotknięte tą sytuacją osoby wciąż nie uzyskują odpowiedzi na swoje pytania i nie mogą rozliczyć się ze swoich traum.
Wstrząsająca historia, która wywołała we mnie złość wobec opresyjnego system, a także żal i współczucie wobec jego ofiar. Autorka potrafiła napisać skondensowany, sumienny reportaż, w którym poruszyła istotne tematy, a zrobiła to z ogromnym wyczuciem i empatią, i dała mi obraz Hiszpanii, jakiej nie znałam, niejednokrotnie przejmując mnie zgrozą i poczuciem niesprawiedliwości.
Uwielbiam reportaże za to, że odkrywają dla mnie nieznane karty historii. Nie inaczej jest przy "Ciałku”, które otworzyło mi oczy na czarną kartę z dziejów Hiszpanii.
W centrum książki Katarzyny Kobylarczyk znajdują się tak zwane ukradzione i fałszywe dzieci. Od czasów hiszpańskiej wojny domowej nawet do lat 90-tych trwał proceder nielegalnych adopcji i kradzieży dzieci,...
Na początku trochę trudno było mi się w "Pariasa" wgryźć i miał on swoje nużące momenty, ale jak już zaskoczyło, to nie potrafiłam go odłożyć. 😳
"Parias" pisany jest w formie kroniki życia Alwyna Skryby. Jest to o tyle ciekawy sposób narracji, że Alwyn spisuje wydarzenia ze swoich młodych lat i czyni to często z pewną dozą ironii i dystansu na jaką stać osobę, która już to przeżyła i przetrawiła, często zwraca się bezpośrednio do czytelnika. Kiedy pierwszy raz poznajemy naszego bohatera, jest młodym banitą pod rozkazami Króla Banitów Deckina Scarla, ale możecie być pewni, że spotka go o wiele więcej przygód i trafi w mnóstwo miejsc za sprawą swoich decyzji czy też błędów, będzie walczył o wolność i zemstę.
Już widzicie, że Alwyn będzie postacią moralnie niejednoznaczną, ale nie na tyle, żeby nie można się z nim utożsamiać. Ma swój honor, jest inteligentny, lojalny, z poczuciem humoru. Spotyka na swojej drodze plejadę wyrazistych postaci, które wpływają na niego i jego decyzje (Ayin❤️).
Sama książka to low fantasy, które miejscami przypomina powieść awanturniczą. Istnienie magii jest tu jedynie zarysowane, ale są podrzucone pewne okruchy, które być może w dwóch następnych tomach będą mieć większy wpływ na historię. Duże znaczenie w książce ma też religia, a jedna z bohaterek przybiera wręcz formę Joanny d’Arc. Ryan zresztą podrzuca też kawałki większej tajemnicy, a ja nie mogę się doczekać, dokąd mnie one zaprowadzą
Na początku trochę trudno było mi się w "Pariasa" wgryźć i miał on swoje nużące momenty, ale jak już zaskoczyło, to nie potrafiłam go odłożyć. 😳
"Parias" pisany jest w formie kroniki życia Alwyna Skryby. Jest to o tyle ciekawy sposób narracji, że Alwyn spisuje wydarzenia ze swoich młodych lat i czyni to często z pewną dozą ironii i dystansu na jaką stać osobę, która już to...
To kryminał tak bardzo retro! Nie mam pojęcia, jakim cudem autorom się to udało, ale od pierwszych stron wciągnęli mnie w świat Krakowa schyłku XIX wieku. I nie będzie tu ani grama przesady, gdy powiem, że ten świat żyje, jest pełen barw, świetnych bohaterów i smaczków z ówczesnego życia społecznego i obyczajowego (dotyczących nawet tak drobnych spraw jak wystawy kwiatowe, wycieczki do cukierni czy wizyty w ówczesnym domu mody).
Wszystko podkreśla język, odpowiednio stylizowany, ale nie przesadnie męczący. Skrzący się humorem, błyskotliwy, przyjemny styl sprawia, że kolejne strony po prostu się przewraca. Książkę zamieszkują też wszelkiej maści persony znane z historii (pojawia się Boy-Żeleński, Daszyński, Estreicher ze swoim psem Dżimusiem i wiele innych). Są oni znakomicie wkomponowani w fabułę i tak opisani, że nie sprawiają wrażenia wciśniętych na siłę.
Główna bohaterka, profesorowa Zofia Szczupaczyńskiej to wisienka na torcie. Trochę próżna (co jest pochodną klasy społecznej, z jakiej się wywodzi), ale inteligentna kobieta stopniowo się zmienia wskutek prowadzonego przezeń śledztwa. Odwiedza lunapary i ciemne zaułki, spotyka się z nędzą i upodleniem, a tym samym staje się bardziej świadoma społecznych kwestii.
No właśnie, a co z zagadką kryminalną? Niestety jest ona traktowana dość po macoszemu w stosunku do warstwy historyczno-obyczajowej. Przez dużą część książki prawie nic się nie dzieje, by w przyspieszyć w miarę zbliżania się do końca. Zagadka kryminalna to chyba pretekst do przedstawienia problemów trapiących Kraków (ubóstwa niektórych warstw, pros*ytucji, emancypacji kobiet).
To kryminał tak bardzo retro! Nie mam pojęcia, jakim cudem autorom się to udało, ale od pierwszych stron wciągnęli mnie w świat Krakowa schyłku XIX wieku. I nie będzie tu ani grama przesady, gdy powiem, że ten świat żyje, jest pełen barw, świetnych bohaterów i smaczków z ówczesnego życia społecznego i obyczajowego (dotyczących nawet tak drobnych spraw jak wystawy kwiatowe,...
więcej mniej Pokaż mimo to
"W lesie pod wiśniami w pełnym rozkwicie” kryje w sobie dwa niewielkie, ale niezwykłe ciekawe, trochę makabryczne opowiadania. Tytułowa historia opowiada o bandycie rezydującym pośród gór, który nie boi się niczego oprócz wiśniowych drzew. Pewnego dnia zabija męża niezwykle pięknej kobiety, a ją pojmuje za żonę. Nie wie jednak, że jej olśniewająca uroda równa się brzydocie duszy. Kobieta okazuje się potworem, kontroluje w pełni bandytę, który jest na każde jej skinienie i przynosi jej chociażby trofea w postaci głów zabitych mieszczan, żeby mogła urządzać sobie kukiełkowy teatr.
Niezwykłe też jest inne ujęcie drzew wiśniowych, które kojarzą się przecież z pięknem i ulotnością, a w opowiadaniu są źródłem makabry, budzą przerażenie, są symbolem pustki i samotności, i poprzez upiorną kobietę sprowadzają tę pustkę na bandytę.
Druga opowieść – „Wielkouchy i księżniczka Długiej Nocy” opowiada o rzeźbiarzu, który przybywa na królewski dwór by wziąć udział w konkursie na najpiękniejszą rzeźbę księżniczki. Niestety ze strony arystokratki spotykają go tylko szyderstwa, postanawia więc w zemście wyrzeźbić popiersie demona. Jednak i tu uroda i zniewalający uśmiech dziewczyny omamiają go i sprawują and nim władzę. I tu kobieta jest okrutna, kusi swoją cielesnością i sprowadza zagładę na innych. Ango Sakaguchi snuje swoje opowieści gdzieś na granicy snu i jawy, jest groteskowo, mrocznie, baśniowo, ale pod tym płaszczykiem jest duże pole do popisu do własnych interpretacji. Polecam, jeśli chcecie poznać inne oblicze japońskiej prozy.
"W lesie pod wiśniami w pełnym rozkwicie” kryje w sobie dwa niewielkie, ale niezwykłe ciekawe, trochę makabryczne opowiadania. Tytułowa historia opowiada o bandycie rezydującym pośród gór, który nie boi się niczego oprócz wiśniowych drzew. Pewnego dnia zabija męża niezwykle pięknej kobiety, a ją pojmuje za żonę. Nie wie jednak, że jej olśniewająca uroda równa się brzydocie...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Ptaki, które zniknęły" to kameralna opowieść rozciągnięta w czasie i przestrzeni kosmosu. Simon Jimenez wykorzystuje tu fantastyczny sztafaż, by opowiedzieć o ludziach i ich dojmującej samotności, jak również ogromnym pragnieniu miłości i bliskości. Nie oczekujcie kosmicznych bitew i pościgów czy szybkiej akcji. To historia w pierwszej kolejności skupiona na ludziach i ich relacjach. Pojawiają się tu różne inne uniwersalne tematy w postaci kolonializmu, etyki użycia technologii czy wyzysku, ale narracja nigdy nie traci z oczu bohaterów.
Już pierwsze rozdziały wprowadziły mnie w melancholijny nastrój. Obserwujemy rolniczy świat, na który co 15 lat przylatuje statek pozaświatowców, by zabrać nasiona dhuby. Los chciał, że wieśniak Kaeda i kapitan statku Nia Imani zakochują się w sobie. To gorzka, wypełniona tęsknotą miłość, bo kochankowie mogą spotykać się tylko raz na 15 lat, a dylatacja czasu sprawia, że Kaeda staje się coraz starszy, a dla Nii mija ledwie kilka miesięcy. To piękna, intymna historia, która z powodzeniem mogłaby funkcjonować jako osobne opowiadanie.
Dalej fabuła płynie w podobnym tonie, opisując losy wymienionej już kapitanki, tysiącletniej genialnej wynalazczyni Fumiko i niemego chłopca o wielkiej mocy. Ich losy to skrawki większej całości, nuty na pięciolinii melodii wygrywanej przez Jimeneza. Nie wszystkie wybrzmiewają tak samo czysto, zdarzają się słabsze fragmenty, szczególnie gdy zaczyna wyłaniać się intryga, a całość niepotrzebnie przyspiesza.
Jednak i tak gorąco zachęcam do zapoznania się z tą refleksyjną i liryczną, napisaną poetyckim językiem powieścią.
"Ptaki, które zniknęły" to kameralna opowieść rozciągnięta w czasie i przestrzeni kosmosu. Simon Jimenez wykorzystuje tu fantastyczny sztafaż, by opowiedzieć o ludziach i ich dojmującej samotności, jak również ogromnym pragnieniu miłości i bliskości. Nie oczekujcie kosmicznych bitew i pościgów czy szybkiej akcji. To historia w pierwszej kolejności skupiona na ludziach i ich...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jeśli przeczytaliście już mistrza kosmicznego horroru i wciąż macie ochotę na więcej, to warto sięgnąć po "Tropem Cthulhu" Derletha. Kontynuator prozy samotnika z Providence zabierze was do znanych już lokacji, ale uwaga!
Nie nastawiajcie się na kopiowanie stylu Lovecrafta. Derleth prezentuje inne podejście, bardziej przygodowe, przystępne i lżejsze. Nie poczujecie tu na karku tchnienia pradawnej zgrozy, za to dostaniecie kawał dobrej rozrywki bez pretensji do głębi. Sama niestety wpadłam w pułapkę porównań i przez to lektura sprawiła mi mniej przyjemności niżbym chciała.
Derleth przekształcił mity Lovecrafta według swojego uznania. W miejsce pesymistycznych wizji o beznamiętnym wszechświecie pełnych niezrozumiałych istot stworzył pole walki między dobrem i złem. Zamiast strachu przed nieznanym i ogarniającego szaleństwa mamy świat bardziej uporządkowany i znajomy, a mitologia Cthulhu jest często wykładana jak kawa na ławę (btw czy wiedzieliście, że to Derleth ukuł termin ", mitologia Cthulhu"?). Czy to dobrze, czy źle - oceńcie sami.
Mój zarzut co do zbioru wiąże się jednak z powtarzalnością historii. Są one budowane według podobnego klucza. Mamy młodego protagonistę, który spotyka profesora Shrewbury'ego i razem z nim rusza na misję, by zapobiec odrodzeniu się Wielkiego Przedwiecznego. Ostatnia historia przełamuje schemat swoim zakończeniem, które do mnie osobiście trafiło, biorąc pod uwagę, w jakim czasie zostało napisane.
Ze zbioru najbardziej podobał mi się "Niebiański obserwator", który przenosi nas do Innsmouth. Derleth nieźle oddał to posępne miasteczko, a także poczucie zagrożenia i atmosferę, gęstniejącą w miarę odkrywania sekretów tego miejsca.
Jeśli przeczytaliście już mistrza kosmicznego horroru i wciąż macie ochotę na więcej, to warto sięgnąć po "Tropem Cthulhu" Derletha. Kontynuator prozy samotnika z Providence zabierze was do znanych już lokacji, ale uwaga!
Nie nastawiajcie się na kopiowanie stylu Lovecrafta. Derleth prezentuje inne podejście, bardziej przygodowe, przystępne i lżejsze. Nie poczujecie tu na...
Gdzieś w Ameryce jest Biblioteka podzielona na dwanaście katalogów. Każdy z nich zawiera odrębne nauki tajemne, które poznają uczniowie. Znajomość sztuki wojny, wszystkich języków świata, wskrzeszania zmarłych... Jednak ceną za wiedzę jest cierpienie i stopniowy zanik ludzkiej duszy. Nad Bibliotekarzami czuwa bezlitosny Ojciec. Pewnego dnia jednak znika, a biblioteka staje się niedostępna...
Tak przedstawia się maleńki zarys fabuły, a ujawniać coś więcej byłoby zbrodnią.
Ta książka była rewelacyjna! Nie mogłam uwierzyć, że to pierwsza powieść napisana przez Scotta Hawkinsa. Miałam trochę skojarzeń z "Amerykańskimi Bogami" Gaimana albo z Umbrella Academy, jednak Scott Hawkins odnajduje własną, nieszablonową drogę. Trudno tu nawet określić gatunek, do którego ta książka przynależy. Występuje wprawdzie w kolekcji grozy od Wydawnictwa Mag, ale pobrzmiewają tu tony zarówno mrocznej fantastyki, jak i urban fantasy, a nawet sci-fi. Mamy tu po prostu zaskakująco strawny miszmasz gatunkowy.
Książka wciągnęła mnie od pierwszej strony i to tak, że zarwałam dla niej noc. Od początku zostałam wrzucona w chaos i po głowie kłębiły mi się myśli "ale o co tu chodzi??". Stopniowo z fabuły i retrospekcji wyłaniał się cały obraz, a po drodze towarzyszyły mi liczne zwroty akcji. Co to była za przygoda, ile zaskoczeń i szaleństwa w tej niepozornej książce!
Autor zabiera nas w świat pełen koszmarów, gorączkowy, chaotyczny, pełen przemocy. Miejscami jest szokująco, brutalnie i nieprzyjemnie, a jednocześnie nie ma przeładowania przemocą. Występuje tu też humor, który równoważy ciężkie elementy. Bohaterowie są dziwaczni, trudni do polubienia, niektórzy odstręczający, a jednak napisani tak, że można ich zrozumieć, a nawet współczuć.
Jeśli lubicie dziwne, oryginalne historie, to ta was nie zawiedzie. A mi pozostaje tylko czekać na kolejne książki autora.
Gdzieś w Ameryce jest Biblioteka podzielona na dwanaście katalogów. Każdy z nich zawiera odrębne nauki tajemne, które poznają uczniowie. Znajomość sztuki wojny, wszystkich języków świata, wskrzeszania zmarłych... Jednak ceną za wiedzę jest cierpienie i stopniowy zanik ludzkiej duszy. Nad Bibliotekarzami czuwa bezlitosny Ojciec. Pewnego dnia jednak znika, a biblioteka staje...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ta książka jest Jakaś przez wielkie J. Mam wrażenie, że żadne moje słowa dobrze jej nie oddadzą.
Historie tu zebrane są dziwaczne, oniryczne, czasami ocierające się o grozę. Jednocześnie jest to tylko fasada, która kryje za sobą drugie i kolejne dno. Kojarzycie obrazek góry lodowej, której większość jest pod taflą oceanu? No właśnie. Tu prawdziwe znaczenie kryje się pod spodem, a ja czasami nie potrafiłam się do niego dokopać. Ala sama próba jego odkrywania była fascynująca.
Opowiadania Aickmana są poza tym napisane takim eleganckim, subtelnym językiem, że czytanie ich było przyjemnością. Ich beznamiętny, zimny ton sprawdza się tu idealnie. Jest w nich coś niesamowitego, upiornego i surrealistycznego. Aickman lubi wywracać realny świat na nice, sięgać poza to, co ogarniamy rozumem. Trudno mi to wytłumaczyć, ale robi to tak umiejętnie i niepostrzeżenie, że zanim się orientujemy, a dziwność nas otacza i robi się aż klaustrofobicznie.
Już pierwsze opowiadanie porwało mnie w swoje szpony. To historia o kobiecie, która oczekując na powrót męża, trafia do pensjonatu dla osób cierpiących na bezsenność. Choć pozornie nie dzieje się w nim wiele, to czytałam je, siedząc jak na szpilkach. Miałam tu dojmujące uczucie, że coś jest nie tak i zaraz coś się wydarzy.
Najbardziej przypadło mi do gustu opowiadanie „Kartki z pamiętnika pewnej młodej damy” - stylizowane na historię gotycką. Jest opowiedziane w formie pamiętnika młodej dziewczyny, którą uwodzi wampir. Dziennik dawał intymny wgląd w jej świadomość i możliwość obserwowania jej przemiany i stopniowego oderwania się od świata śmiertelnych. Niesamowita historia, choć chyba najbardziej konwencjonalna... Pozornie.
Ta książka jest Jakaś przez wielkie J. Mam wrażenie, że żadne moje słowa dobrze jej nie oddadzą.
Historie tu zebrane są dziwaczne, oniryczne, czasami ocierające się o grozę. Jednocześnie jest to tylko fasada, która kryje za sobą drugie i kolejne dno. Kojarzycie obrazek góry lodowej, której większość jest pod taflą oceanu? No właśnie. Tu prawdziwe znaczenie kryje się pod...
W małym miasteczku ponad dwadzieścia lat temu doszło do brutalnego morderstwa nastolatki Leeny Rai. Sprawcę znaleziono i osądzono, a o zbrodni pozornie zapomniano. Do czasu, gdy Trinity postanawia nagrać podcast o tamtych wydarzeniach, a na jaw wychodzą nowe fakty i skrywane sekrety.
Jestem fanką kryminałów rozgrywających się w zamkniętych, małych społecznościach, więc po prostu musiałam sięgnąć po „Miasteczko Twin Falls”. Lektura okazała się całkiem przyjemna, chociaż nieco przewidywalna i niespecjalnie odkrywcza. Mamy tutaj znajome motywy: mieścinę, w której wszyscy się znają, przeplatające się linie czasowe czy policjantkę z demonami przeszłości, jednak autorka ograła je całkiem zgrabnie. Stworzyła niezły, emocjonujący i dopracowany thriller z przemyślaną intrygą. Od początku wykreowała duszną i niepokojącą atmosferę, a ja z niecierpliwością przewracałam kolejne kartki i oczekiwałam na moment, gdy życie bohaterów, zbudowane na kłamstwach, obróci się w proch.
Loreth Ann White świetnie pokazała, jak śmierć nastolatki odcisnęła piętno na mieszkańcach Twin Falls, i stworzyła dość mroczny obraz zakłamanej społeczności. Poruszyła przy tym szereg problemów dotyczących relacji rodzinnych, braku akceptacji, błędów wychowawczych, zbuntowanych nastolatków czy inności. Zaciekawiła mnie też kwestia podcastów true crime, które przecież obecnie są ogromnie popularne, i skłoniła do pewnych rozważań. Jak etyczne jest opowiadanie o zbrodniach dla rozrywki odbiorców i podbijania wyświetleń? Co może czuć rodzina ofiary i jakie konsekwencje może ze sobą nieść?
Polecam książkę szczególnie tym, którzy lubią odkrywać sekrety małych miasteczek.
W małym miasteczku ponad dwadzieścia lat temu doszło do brutalnego morderstwa nastolatki Leeny Rai. Sprawcę znaleziono i osądzono, a o zbrodni pozornie zapomniano. Do czasu, gdy Trinity postanawia nagrać podcast o tamtych wydarzeniach, a na jaw wychodzą nowe fakty i skrywane sekrety.
Jestem fanką kryminałów rozgrywających się w zamkniętych, małych społecznościach, więc po...
Wiecie, jak to jest z takimi powieściami. Współczesne stylizacje często wypadają sztucznie i teatralnie. Tutaj jednak Bayard zdołał tchnąć w swoje dzieło starego ducha i jest to solidny hołd złożony dziewiętnastowiecznej literaturze, również w warstwie językowej. Kwiecistość stylu może nie każdemu odpowiadać, ale warto docenić, jak umiejętnie Bayard ożywia sceny i obrazy i odmalowuje mgliste i wilgotne brzegi rzeki Hudson czy odosobnienie Akademii. Czasami coś mi jednak zgrzytało w tłumaczeniu, nie na tyle jednak, bym nie mogła czerpać przyjemności z czytania.
Siłą tej książki są bohaterowie. Oczywiście na scenie mamy dwie główne postaci: Augustusa Landora, człowieka trzeźwego w osądach i twardo stąpającego po ziemi, o gruntownej znajomości ludzkiej natury. I Poego, kadeta kochającego makabry, romantycznego, nieco naiwnego, choć może ciut przestylizowanego. Ta para zupełnych przeciwieństw jest wspaniale oddana i napisana z dbałością o szczegóły.
Sama intryga przypadła mi do gustu – wiele tajemnic i zwrotów akcji, szczypta satanistycznej otoczki, która nadaje pikanterii, i rozwiązanie zagadki, które potrafi zaskoczyć. Chociaż sama poczułam się trochę oszukana, ale nie chcę pisać nic więcej, by czegoś nie zaspojlerować.
Szkoda tylko, że autor nie rozłożył tempa akcji bardziej równomiernie. Przez jakieś 250 stron akcja płynie ospale, by potem przyspieszyć, a na końcu zafundować niezły rollercoaster.
Jeśli lubicie klimatyczną prozę, suspens i dobrze napisanych bohaterów, nie wahajcie się sięgnąć po "Bielmo".
Wiecie, jak to jest z takimi powieściami. Współczesne stylizacje często wypadają sztucznie i teatralnie. Tutaj jednak Bayard zdołał tchnąć w swoje dzieło starego ducha i jest to solidny hołd złożony dziewiętnastowiecznej literaturze, również w warstwie językowej. Kwiecistość stylu może nie każdemu odpowiadać, ale warto docenić, jak umiejętnie Bayard ożywia sceny i obrazy i...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-05-31
2020-05-31
2020-05-31
2020-05-31
2020-05-31
2020-05-31
2020-05-31
Wigilia wszystkich świętych" to jedyna jak dotąd książka Christie, która mi się nie podobała. 😔 Została wydana w 1969 roku, więc jest jednym z ostatnich dzieł pisarki. Miałam wrażenie, że Christie zmęczyła się już pisaniem kryminałów i swym bohaterem. Poirot jest tu bezbarwny, a jego głównym atrybutem są uwierające buty. Mam teorię, że autorka tak go już nie cierpiała, że specjalnie włożyła mu na stopy za małe lakierki.
W każdym razie Poirot jest tu męczący, jak i cała książka. Po raz pierwszy kryminał angielskiej pisarki nie zdołał utrzymać mojej uwagi i był bardzo nużący. Powtarzalna fabuła i powtarzalne dialogi, niezbyt wyraziste postacie, które zlewały się w jedno. Poza tym zdziwiło mnie, jak bardzo wyprani z emocji są bohaterowie. Ginie tu dziewczynka, a wszyscy mieszkańcy, łącznie z jej matką i bratem, szybko przechodzą nad tym do porządku dziennego i są zimno jak ryby
Na dodatek miałam wrażenie, jakby Christie traktowała współczesny świat coś złego. Mnóstwo bohaterów wygłasza bowiem tyrady, jak to kiedyś było lepiej a teraz to tylko syf, kiła i mogiła (no, nie dosłownie, ale wiecie, o co mi chodzi).
Wigilia wszystkich świętych" to jedyna jak dotąd książka Christie, która mi się nie podobała. 😔 Została wydana w 1969 roku, więc jest jednym z ostatnich dzieł pisarki. Miałam wrażenie, że Christie zmęczyła się już pisaniem kryminałów i swym bohaterem. Poirot jest tu bezbarwny, a jego głównym atrybutem są uwierające buty. Mam teorię, że autorka tak go już nie cierpiała, że...
więcej Pokaż mimo to