-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać2
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać2
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński14
Biblioteczka
Starość się Panu Bogu nie udała. Te słowa, powtarzane często przez moją babcię, stanowią idealny wstęp do recenzji „Czerwonego notesu” – książki Sofii Lundberg, która ukazała się nakładem wydawnictwa W.A.B. Ta nostalgiczna opowieść, która idealnie wpisuje się w klimat jesiennych wieczorów, z pewnością skłoni czytelników do refleksji.
Doris – obecnie zniedołężniała staruszka, która ledwo stoi na nogach, wspomina czas swojej świetności. Rodzinny dom, pierwszą pracę czy wyjazd do Paryża i Nowego Jorku. Imiona i nazwiska kolejnych niezwykłych osób, które stanęły na jej drodze, zapisuje w czerwonym notesie, który jeszcze w dzieciństwie otrzymała w prezencie od ojca. Niemal wszystkie nazwiska zostały już z niego wykreślone i oznaczone dopiskiem „zmarł”, a i sama Doris ma coraz mniej czasu. Jedyną osobą, którą interesuje los staruszki, jest Jenny, jej cioteczna wnuczka, która jednak mieszka na drugim końcu świata. Czy Doris zdoła jeszcze opowiedzieć dziewczynie swoją historię, którą tak długo ukrywała przed światem?
„Człowiek styka się w życiu z tyloma imionami. Pomyślałaś o tym, Jenny? Wszystkie te imiona przychodzą i odchodzą. Niektóre rozrywają nam serce i wywołują łzy. Zostają naszymi kochankami albo wrogami.”
Akcja „Czerwonego notesu” biegnie dwutorowo. Czasy współczesne, opisane w narracji trzecioosobowej, przeplatają się ze wspomnieniami Doris, które opisuje w swoim pamiętniku. I choć ta pierwsza część sprowadza się wyłącznie do kilku dni, losy Doris obejmują niemal całe stulecie – od młodości w Szwecji, poprzez dwudziestolecie międzywojenne w Paryżu czy podróż do Stanów. Ukazują one nie tylko losy konkretnej bohaterki, ale i doskonale obrazują dziejową zawieruchę, jaką był XX wiek.
„Czerwony notes” wpisuje się w lubiany przeze mnie rodzaj powieści obyczajowo-historycznej, która, choć lekka w formie, zawiera w sobie coś więcej, niż tylko miłosną opowieść. Jeśli więc i Wy lubicie tego typu literaturę, powieść ta Was nie rozczaruje.
Starość się Panu Bogu nie udała. Te słowa, powtarzane często przez moją babcię, stanowią idealny wstęp do recenzji „Czerwonego notesu” – książki Sofii Lundberg, która ukazała się nakładem wydawnictwa W.A.B. Ta nostalgiczna opowieść, która idealnie wpisuje się w klimat jesiennych wieczorów, z pewnością skłoni czytelników do refleksji.
Doris – obecnie zniedołężniała...
„Jak trywialnie i płasko brzmią relacje sprowadzone do faktów i opatrzone etykietą. I jak łatwo na tej podstawie ocenić drugiego człowieka, wydać na niego wyrok.”
Gdybym opisała tutaj szczegółowo zarys fabuły najnowszej powieści Magdaleny Knedler, podejrzewam, że zdecydowana większość z Was byłaby oburzona. Pewnie nie mielibyście ochoty czytać historii Niny, z miejsca ją osądzając i wyzywając od najgorszych. Niczym się z resztą w tym zakresie od Was nie różnię, sama w pierwszym odruchu tak właśnie chciałam postąpić. A jednak kiedy ją poznałam, okazało się, że pod pewnymi względami ze wszystkich bohaterek, jakie dotychczas pojawiły się w książkach wrocławskiej autorki, to właśnie Nina jest mi najbliższa. „Tylko oddech” jest bowiem całkowicie pozbawiony cytowanej trywialności czy płaskości i wymyka się jakimkolwiek etykietom czy utartym schematom.
Od dwóch lat Ninę i jej męża niewiele już łączy. Zamiast jak małżonkowie, żyją niczym lokatorzy, którzy chwilami działają sobie na nerwy, jednak przez większość czasu pozostają na siebie zupełnie obojętni. Choć widmo rozwodu krąży nad nimi już od dawna, to jednak dusząca tajemnica i tragedia sprzed dwóch lat nie pozwala na kategoryczne przecięcie relacji. Wypadek, w którym zginął Szymon, szwagier Niny i mąż Izy, to bowiem tylko skutek wydarzeń, które rozegrały się wcześniej. Teraz bohaterka postanawia skonfrontować się z siostrą, w tym celu wyruszając w podróż do mazurskiej wsi, w której mieszka ich matka, by następnie na Helu odkryć sekrety zmarłego mężczyzny i być może uzyskać odkupienie win.
„Tylko oddech” to niezwykle kameralna powieść obyczajowa, rodzinny dramat ubrany w słowa zamknięty w niespełna trzystustronicowej książce. Wydarzenia rozgrywają się w ciągu kilku dni, w wąskim gronie bohaterów i dusznej atmosferze rodzinnego spotkania. Każdy z czytelników inaczej odbierze tę historię, przepuszczając ją przez filtr własnej wrażliwości i rodzinnych relacji. Nie jest to z pewnością lekka lektura, którą przeczytacie w wolnej chwili i nie poświęcicie nawet minutę na refleksję nad nią. Wręcz przeciwnie. Relacje Niny z mężem, siostrą czy szwagrem będziecie „męczyć” w głowie długo po odłożeniu książki na półkę. I nie będzie w tym wszystkim miejsca na czarno-białe wnioskowanie o winie i karze, wybaczenie czy odpuszczenie win. Mam wrażenie, że nie o to autorce chodziło. Jak wskazała w dedykacji i posłowiu sama autorka to opowieść o i dla nieidealnych rodzin i niedoskonałych kobiet, a naszym zadaniem jest wyłącznie próba ich (nas?) zrozumienia.
Magdalena Knedler trafia do mnie z każdą opisaną przez siebie historią. Mam wrażenie, że nawet instrukcja obsługi mopa jej autorstwa potrafiłaby trafić na listę moich ukochanych książek. Nie mam pojęcia, dlaczego jej twórczość wciąż jeszcze nie jest tak rozpoznawalna, jak dzieła innych rodzimych autorek. Moim celem nie jest krytyka polskich pisarek powieści obyczajowych, których twórczość uwielbiam i namiętnie czytuję, a po prostu wskazanie, że Knedler wybija się ponad przeciętność i tworzy książki, dla których trudno znaleźć konkurencję. Dopracowane językowo i stylistycznie, przemyślane fabularnie, czarujące słowem i grające na emocjach, ale wciąż przystępne dla przeciętnego czytelnika, który po dzieła noblistów raczej nie sięga. I choć wciąż twierdzę, że miejscem autorki są półki z literaturą piękną, a nie popularną czy kobiecą, to jednak trudno mi wyobrazić sobie, że jakakolwiek fanka literatury obyczajowej mogłaby twórczością autorki się rozczarować.
Fenomenem jest dla mnie również wszechstronność Magdaleny Knedler, dotychczas bowiem każda z opisanych przez nią historii była zupełnie inna od poprzednich, pozbawiona jakiejkolwiek wtórności. I chociaż „Tylko oddech” pozornie opowiada o tematach przez literaturę kobiecą wyeksploatowanych do granic możliwości, to jednak jest zupełnie niepowtarzalny i wyjątkowy. Na zbliżające się melancholijne jesienne wieczory to powieść wręcz wymarzona. Obowiązkowa pozycja na półce każdej kobiety.
„Jak trywialnie i płasko brzmią relacje sprowadzone do faktów i opatrzone etykietą. I jak łatwo na tej podstawie ocenić drugiego człowieka, wydać na niego wyrok.”
Gdybym opisała tutaj szczegółowo zarys fabuły najnowszej powieści Magdaleny Knedler, podejrzewam, że zdecydowana większość z Was byłaby oburzona. Pewnie nie mielibyście ochoty czytać historii Niny, z miejsca ją...
Uwielbiam historie nieoczywiste. Takie, które wymykają się utartym schematom, wodzą czytelnika z nos i bawią się konwencją. Niewątpliwie z tym wszystkim mamy do czynienia w książce J.P.Delaneya „W żywe oczy”.
Po sukcesie znakomicie przyjętej „Lokatorki” autor serwuje na wznowienie powieści, którą debiutował, a która pierwotnie nie wzbudziła oczekiwanego zainteresowania. I choć lekturę samej „Lokatorki” wciąż mam przed sobą, wiem już, że autor trafi do grona moich ulubieńców. „W żywe oczy” to bowiem doskonała rozrywka, od której dosłownie nie mogłam się oderwać.
Główna bohaterka, Clair, jest aktorką, która z uwagi na problemy z wizą zatrudnienie znajduje jedynie w kancelarii prawnej. Jej zadaniem jest uwodzenie mężczyzn na zlecenie ich żon. Ten test wierności nie zawsze jednak toczy się tak, jak powinien i kiedy jedna z klientek ginie, dziewczyna nagle znajduje się w kręgu podejrzanych.
Dokładnie w tym miejscu rozpoczyna się gra autora w kotka i myszkę z czytelnikami. Delaney wodził mnie za nos, jak nikt dotychczas, a ilości zwrotów akcji mógłby mu pozazdrościć nawet Remigiusz Mróz. I choć momentami akcja stawała się już naciągnięta do granic możliwości, a ja gubiłam się już całkowicie, w tym, kto tak naprawdę jest podejrzanym, to nie zmieniło to niczego w efekcie „wow”, jaki książka we mnie wzbudziła.
„W żywe oczy” to z pewnością jedna z ciekawszych jesiennych premier, którą z czystym sumieniem gorąco Wam polecam.
Uwielbiam historie nieoczywiste. Takie, które wymykają się utartym schematom, wodzą czytelnika z nos i bawią się konwencją. Niewątpliwie z tym wszystkim mamy do czynienia w książce J.P.Delaneya „W żywe oczy”.
więcej Pokaż mimo toPo sukcesie znakomicie przyjętej „Lokatorki” autor serwuje na wznowienie powieści, którą debiutował, a która pierwotnie nie wzbudziła oczekiwanego zainteresowania. I...